Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

SPLOT - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 maja 2025
30,29
3029 pkt
punktów Virtualo

SPLOT - ebook

SPLOT jest zbiorem 17 opowiadań, z których większość zawiera wątek kryminalny, nawet jeśli nie stał się on osią fabuły. Autor nie stroni od tematów trudnych, czasem traktowanych z pewnym dystansem i humorem. Jedna z recenzji oddająca klimat: Kiedy wyjechały z drukarki tylko 3 strony, myślałem, że coś pomyliłem. Perełka. W tak małej ilości słów zmieścić taką historię, gdzie co chwilę mi się podejrzany zmieniał… Chylę czoła. /Bartłomiej Mostek o opowiadaniu „Motyl”/

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8414-373-5
Rozmiar pliku: 793 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Ta książka nie powstałaby bez inspiracji mojej małżonki Iwony. Pisała piękne wiersze, scenariusze i myślę, że byłaby z pewnością najlepszym recenzentem moich literackich zmagań. W dużej mierze właśnie jej zawdzięczam to, że odważyłem się rozpocząć przygodę związaną z pisaniem. Szczególne podziękowania należą się moim najlepszym przyjaciółkom, Marzenie Strąk i Annie Suskiewicz, Małgorzacie Radomskiej oraz Wojciechowi Pacynie, którzy chętnie czytali przesłane im teksty, o których mogłem zawsze szczerze porozmawiać. To bardzo ważne.

Dziękuję też pierwszym mentorom, Nataszy Goerke, Marcie Mizuro, Januszowi Rudnickiemu i Mariuszowi Czubajowi. Ich doświadczenie i uwagi były bezcenne. Ogromnie wdzięczny jestem również przyjaciołom z warsztatów i konkursów literackich, którzy z przyjemnością dzielili się swoimi spostrzeżeniami. Ich praca również była dla mnie inspiracją. Wymienię tylko kilka nazwisk, z pewnością nieobcych już, zwłaszcza miłośnikom powieści kryminalnych: Adrianna Michalewska, Agnieszka Krawczyk, Marta Guzowska, Joanna Sarnecka oraz Piotr Pochuro, dzięki któremu Czytelnicy mieli szansę poznać moje pierwsze opowiadania.

Zawsze pozostaną też w moim sercu ludzie dobrej woli, którzy nie wahali się pomóc mi na różne sposoby, abym swojej pasji nie porzucił.

OD AUTORA

Mówili mi, że to bez sensu. Nie można wydawać opowiadań, zanim nie wyda się powieści. Taka podobno powinna być kolejność. Inaczej nie da się wypromować książki nieznanego jeszcze Czytelnikom autora. Zapewne coś w tym jest, ale nie byłbym sobą, gdybym sam nie sprawdził. Nie mam nic przeciwko powieściom. Przeciwnie. Jedna leży w szufladzie, oczekując na swój czas. Powstało też kilka szkiców następnych projektów. Jednak opowiadania, to coś specjalnego. Każde z nich może żyć własnym życiem. Nie wymagają nawet obcowania z książką na co dzień. Można je czytać w przerwie między różnymi zajęciami albo przed snem. Nie zobowiązują do niczego. Nie muszą być spójne tematycznie, bo przecież każdy ma prawo lubić co innego. Mogą być krótkie, takie w sam raz, albo zamykać fabułę na kilkudziesięciu stronach. Niektórzy preferują właśnie te dłuższe, bo opowieść może przecież rozwijać się niespiesznie, dając czytającemu szansę świetnej zabawy, zwłaszcza przy opowiadaniach z dreszczykiem. Któż z nas nie lubi snuć rozważań dotyczących możliwego zakończenia, czy rozwiązania zagadki?

Dlatego postanowiłem wybrać spośród kilkudziesięciu tekstów, siedemnaście opowieści, z których większość w jakiś sposób dotyka ciemniejszej strony ludzkich pragnień, motywacji i działań. Nie każde z opowiadań można określić mianem krótkiego „kryminału”, czy „thrillera”, ale kiedy przyjrzałem im się bliżej, spostrzegłem, że w zasadzie większość mogłaby funkcjonować w kanonie zbliżonym do tych gatunków. Ponieważ jednak nie mam najmniejszego zamiaru wprowadzać kogokolwiek w błąd, co do zawartości zbioru, nadałem mu podtytuł „opowiadania parakryminalne”. Zawsze mam pewien problem z wszelkimi klasyfikacjami w różnych sferach życia. Ludzie poukładani lubią mieć wszystko zdefiniowane i na swoim miejscu.

A co, kiedy ktoś lub coś wymyka się prostej definicji? Niektórzy czują się wtedy trochę nieswojo. Może właśnie o to chodzi? Oczywiście, czytanie nie powinno być torturą. Mamy ich dosyć w otaczającym nas świecie. Dobrze jednak kiedy obejrzany film, czy przeczytany tekst skłania do refleksji.

Zbiór, który dziś oddaję w Wasze ręce, powstał w ciągu kilkunastu lat. Pięć z zamieszczonych w książce opowiadań ujrzało już wcześniej światło dzienne, w ramach kompilacji, czy antologii, które były owocem Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania i Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu oraz zbioru wydanego przez bydgoskie Wydawnictwo Branta. To czasy nieco odległe. Pozostałych dwanaście tekstów poznali wyłącznie moi przyjaciele i znajomi nie licząc jury konkursów literackich.

Mam nadzieję, że lektura nie okaże się stratą czasu, bo byłoby mi przykro. Uważam, że nawet kwadrans przeznaczony na rozrywkę, która nie daje choćby odrobiny satysfakcji odczuwanej po zakończeniu aktywności, stanowi realną stratę. Jeśli uznasz, że było warto poświęcić chwilę, a być może czasem się uśmiechnąć, czy wzruszyć, uznam to za sukces.

Książka jest kolejnym wydaniem zbioru opowiadań, który ukaże się także w wersji cyfrowej.

_Krzysztof Sowik_

_Łódź, 28 lutego 2025_

ANANAS

Może gdybym zrezygnował z tych cholernych zakupów. Czy to by coś zmieniło? Spekulacje, analizy, wariactwo jakieś. Przecież nikt nie mógł wiedzieć… Z trudem otwieram opuchnięte oczy. Jak to się mogło stać? Ponownie zapadam w letarg. To przecież niemożliwe. Niemożliwe!

*

— Jesteś już? O, coś przywlokłeś z hipermarketu! Super. Czekałem na kawę. Ta lepsza skończyła się tydzień temu.

— Nie gadaj tyle, tylko pomóż wnieść resztę.

— Jasne, idę. Tato? A co z tym koncertem? Obiecałeś.

— Tak. Pamiętam, będę sponsorem.

— OK., w takim razie mogę zostać tragarzem.

— Żebyś choć raz zrobił coś bezinteresownie, tak od serca, albo z poczucia obowiązku.

— Oj, przestań. Żartowałem tylko… Ananas? O, nawet dwa. Mogę zabrać jednego na próbę?

— Nie da się go zjeść na próbę. Na serio albo wcale.

— Na próbę zespołu. Chłopaki się ucieszą.

— Jasne. Widzisz, też nie znasz się na żartach. A czym go pokroisz?

— No, właśnie. Scyzoryk od Pawła mi gdzieś wcięło. Wiem, wezmę nóż.

— Oszalałeś? Największy kuchenny? Może siekierę od razu…

— No, dobra, to co mam zrobić?

— Weź ten. Znacznie mniejszy, zmieści się w plecaku. Tylko przynieś z powrotem.

— Ok. To lecę.

— A zakupy?

— No, tak. Wniosę i się ulatniam. Jestem już spóźniony.

— Jak zwykle, zresztą.

— To było nie fair. Pa. Będę późno.

Poszedł. Coś mnie wtedy ukłuło. Tak dziwnie jakoś. Przecież miał prawo do własnego życia. Czas studiów, jasna sprawa. Często zostawał na noc u znajomych. Nie mogłem zasnąć. Nad ranem zadzwonił telefon…

*

— Na klatce piersiowej, po lewej stronie, widać ranę kłutą głębokości około siedmiu centymetrów, zadaną najprawdopodobniej ostrym narzędziem. Uszkodzenie lewej komory serca, które było bezpośrednią przyczyną zgonu. Na skórze twarzy i prawej ręki denata kilka otarć i zasinień. Innych obrażeń nie stwierdzono. Kopię oględzin dostanie pan rano, inspektorze.

— Czy była jakaś szansa? W przypadku szybkiej pomocy, no… wie pan…

— Tak, nawet spora, jeśli nóż pozostałby w ranie do czasu interwencji chirurgicznej.

***

— Coś ty zrobił? Boże jak to możliwe?

— Nie wiem, to jakiś koszmar. Tato! Wyciągnij mnie stąd. Proszę.

— Rozmawiałem z prokuratorem. Na razie to będzie bardzo trudne.

— Ale ja tu nie wytrzymam. Rozumiesz? Nie… po prostu nie.

— Masz już dobrego adwokata. Pierwsze co zrobił, to załatwił mi widzenie. W ogóle nie chcieli ze mną gadać. Powiedz. Jak to się stało?

*

— Szczerze mówiąc, nie wyglądamy dobrze. Pański syn twierdzi, że się bronił. Napadli go na Nowej, koło plastyków. Prokurator niestety nie podziela jego opinii. Postawił zarzut zabójstwa.

— Panie mecenasie, ale to przecież jakiś absurd. Znam swoje dziecko. To dobry chłopak. Muchy by nie skrzywdził.

— Jasne, tylko że to słaby argument dla sądu. Widzi pan, pierwsza w nocy, niemal pusta ulica, brak świadków i trup z dziurą w sercu, a na nożu odciski pana „dobrego dziecka”…

— I to ma być dowód? Wystarczy, żeby go skazać za zabójstwo? A jak by przechodził tamtędy i podniósł nóż? To co? Staje się automatycznie zabójcą? Panie mecenasie, no przecież chyba mi pan nie wmówi…

— Nawet nie będę próbował. Problem w tym, że pański syn opowiedział prokuratorowi, jak zabrał nóż z domu, w jaki sposób go użył, jak wpadł w panikę i tak dalej. Reasumując, dość nieprawdopodobna historia. Sam bym się zdziwił.

— Kiedy naprawdę dałem mu ten nóż do ananasa. Szedł na próbę. Grają u plastyków od dwóch lat, bo jest fajna sala. Zabrał owoc i nóż, bo chciał poczęstować kolegów.

— Właśnie. Ale poczęstował kogoś innego… Teraz podstawowa sprawa, to zmiana kwalifikacji na obronę konieczną. Należałoby znaleźć kogoś, kto widział zdarzenie.

— A jeśli świadka nie będzie?

— To… jesteśmy w ciemnej dupie.

***

— Nie ruszaj się! Nawet nie drgnij!

— A co mi zrobisz?

— Zamknij się!

— Tak, bo co? Naskarżysz rodzicom? — próbował się podnieść, ale przeciwnik kolejny raz zrobił sobie z jego głowy piłkę.

— Milcz, kurwa! Głuchy jesteś?

— Robbi, daj spokój, zostaw go.

— Ty też się zamknij. O, co my tu mamy? Chlebaczek się nieco uświnił. Gdzie masz komórę?

— W dupie. Chcesz sprawdzić? — nadal udawał bohatera.

— Robbi, przestań, nie wywalaj wszystkiego. Zaraz ktoś przylezie, daj mu już spokój. Dostał w ryja I starczy — łysy towarzysz napastnika był nastawiony znacznie bardziej pokojowo.

— Patrz, jaki pojebus. Nóż kuchenny w chlebaku nosi. Chciałeś tego użyć Misiu? No, to zrobimy teraz kęsim, kęsim…

— Robbi, choć już!

— Poczekaj, to potrwa tylko chwilkę.

— Może mnie jeszcze potniesz, skurwielu, co?

— He, He… Nie zgadłeś Misiu. Kończymy…

— Robbi! O Boże, co ty zrobiłeś? Dlaczego? Robbi!

***

— Słucham… Tak, to ja. Jestem jego ojcem. Nie denerwuję się, proszę mówić. To niemożliwe.

— Jest pan pewien? Może to jakaś pomyłka… Jak to się stało? … Gdzie? Zaraz będę.

*

— Chyba nawet się nie bronił. Wygląda na to, że napastnik, albo może kilku, na razie nic więcej nie wiemy, powaliło go na ziemię. Cios w serce został zadany w pozycji leżącej.

— Boże. Zawsze taki spokojny. Nie brał udziału w żadnych bójkach. Wie pan jak to czasem wśród chłopaków. Kiedyś trenował kilka miesięcy karate, ale nie podobało mu się…

— Szkoda, czasem sztuka samoobrony się przydaje. Zwłaszcza, jak trafi się na kilku dresiarzy. Widzi pan, co się teraz dzieje na ulicach. Pali pan? — inspektor wyciągnął w moim kierunku paczkę cameli.

— Rzuciłem kilka lat temu, ale… niech pan da. A narzędzie? — spytałem zaciągając się powoli — Czy ten przedmiot… No, wie pan… — zastanawiałem się, skąd w ogóle mi to przyszło do głowy i jakie to ma znaczenie.

— Nie znaleźliśmy. Napastnik musiał go zabrać. To było całkiem spore ostrze, prawie jak mały bagnet, albo nóż kuchenny…

***

Dzwonek staje się coraz bardziej natarczywy. Otwieram oczy i przez dłuższą chwilę patrzę w sufit. Świdrujący dźwięk rozdziera mózg. Zerkam na zegar. Dziewiąta. Cholera, miałem wstać o ósmej, znów nie przestawiłem budzika. Zwlekam się z trudem i idę do drzwi. Po drodze wyrzucam butelkę wina do kosza.

— No? Co się stało? Dzwonię od dziesięciu minut.

— A klucz?

— W drugiej kurtce. Tobie się nie zdarza niczego zapomnieć? Spieszyłem się. Zjadam coś i lecę na wykład. Mam pół godziny.

— Ok., ale zdejmij łaskawie ten brudny chlebak z blatu, dobrze?

— Coś ojciec marudny dziś jesteś. Wstałeś lewą nogą, czy co?

— A nóż? Przyniosłeś?

— I o co jeszcze spytasz? Czy może kogoś nim nie pokroiłem? — zaśmiewał się, patrząc z politowaniem na moją poranną fryzurę — Ananas był super. Chociaż na głowie masz znacznie bardziej okazałą palemkę. Piłeś coś wczoraj?

— Nie zmieniaj tematu — powiedziałem, ziewając. Strach ulatywał powoli.

— A nóż został w salce. Może jeszcze kiedyś się przyda …BLIŹNIAK

_A gdybym wtedy wiedział albo porozmawiał z kimś, czy byłoby inaczej? Oczekiwała wsparcia. To musiało być dla niej bardzo trudne. Zbyt trudne. Nawet dla dojrzałej kobiety, po trzydziestce. Czy chciałbym coś zmienić?_

— Nigdy nie masz dla mnie czasu.

— Mamo, jak zwykle przesadzasz. Byłam w zeszłym tygodniu. Korporacje niechętnie dzielą się czasem swojego pracownika z kimkolwiek — usprawiedliwiała się Anka, poprawiając makijaż.

— Ja nie jestem „ktokolwiek”, a jeśli już zapraszam cię na kolację, to wiadomo, że na dłużej niż kwadrans.

— Masz rację, ale raz na dwa miesiące umawiam się z przyjaciółkami, więc bądź wyrozumiała. One nie mogą urwać się z domu o dowolnej porze. Mają małe dzieci. Wiesz, jak to jest…

— Wiem. Ty też mogłabyś się w końcu przekonać. Najwyższy czas.

— A miało być miło — burknęła, nabłyszczając dolną wargę. — Pożyczysz mi parasol? — strasznie leje.

_Podjechałem pod klub naszym nowym Passatem. Agata dzwoniła, że Anka ma już chyba dosyć. Deszcz bębnił o karoserię, a wielkie krople tworzyły na dolnej części szyby dziwne wzory, zmieniające się szybko w małe strumyczki. Zgasiłem papierosa. Zawsze odbierałem ją z babskich spotkań w rozanielonym stanie. Ostatnio zdarzało się to częściej. Tyle że upijała się, chyba już od dwóch lat, wyłącznie na smutno. Postawiłem kołnierz jak tajniak przed misją. Nie miała kiedy, tylko akurat w taką pogodę. Cóż, trzeba czasem być dobrym mężem…_

— Widzisz kotku? Ona… tu obecna Agata — bełkotała — ma już dwójkę… dwó-jeczkę — czknęła Anka — a my co? Wszyskie mają.

A my co? Nic! — machnęła z rezygnacją ręką, strącając przy okazji butelkę piwa na podłogę. Brzęk szkła ściągnął czujnego ochroniarza.

— Już dobrze, wychodzimy — skinąłem głową w jego stronę.

— Ja nigdzie się nie wybieram- protestowała.

— Kochanie, w domu czeka kąpiel, pościelone łóżeczko — próbowałem perswadować.

— Właśnie. Łó-żecz-ko. Niepotrzebnie. Nic z tego nie będzie…

_
_

_Rano powtarzał się ten sam scenariusz. Przeprosiny, łzy, że znów zrobiła jakiś skandal, że nie pamięta nawet, co wygadywała. Potem powoli dochodziła do siebie. Nastrój się zmieniał jak w kalejdoskopie. Wymówki, płacz, cyniczne komentarze i w końcu ciche godziny. Tak, godziny. Nie miewaliśmy cichych dni, co najwyżej dłuższą przerwę wciągu doby, ale Anka zwykle nie wytrzymywała. Zabawne, jak można myśleć, że się zna kogoś na wylot, a jednocześnie być tak bardzo obok. Nie usprawiedliwiam się. Po prostu tak już jest. Mieliśmy swoją wolność. Trzy lata po ślubie, wciąż młodzi, energiczni. Zimą narty, latem egzotyczne wakacje. Plany zawodowe pod kontrolą. Anka awansowała w kolejnej firmie handlowej. Headhunterzy proponowali jeszcze jedną zmianę i o połowę większe pieniądze. Powiedziała, że już jej to nie bawi. Chciała mieć dziecko. W wersji oficjalnej „chcieliśmy”, „staraliśmy się”, potem nawet bardziej i z coraz większym zacięciem. Czego tam nie było…_

_Mniejsza z tym. Literatura, lekarze, bioterapeuci, magia. Wszystko na nic._

— A może po prostu nie jest nam pisane. Nie pomyślałaś o tym? — Przemek, ale jesteśmy zdrowi, tak? W końcu nawet profesor powiedział, że z medycznego punktu widzenia…

— Wiesz, ilu ludzi z medycznego punktu widzenia powinno żyć, a dawno gryzą ziemię? — przerwałem brutalnie — lekarze guzik wiedzą. Mają te swoje normy, procedury, technologie i inne tam… a tak naprawdę, nie potrafią odpowiedzieć na najprostsze pytania.

— Spróbujmy. Może właśnie technologia? — Zwariowałaś? — Nie. Rozejrzyj się wokół. Coraz więcej ludzi decyduje się na dziecko z probówki. I udaje się. Może nam też się powiedzie?

_
_

_Nie byłem entuzjastą takiego rozwiązania. Byliśmy zdrowi, ale przecież nikt nie obiecywał potomka na zawołanie. Może należało zwolnić, dać sobie nieco czasu, albo po prostu cierpliwie czekać. Anka zawsze chciała mieć wszystko pod kontrolą. Pracę, dom, czas wolny. Zgodnie z planem, bez zaskoczeń. A tu niespodzianka. Okazało się, że są obszary życia, które nie poddają się prostemu wpisaniu w kalendarz i odhaczeniu jako zrealizowane. Frustracja rodziła stres, a to wcale nie pomagało._

— Wie pani, gwarancji dać oczywiście nie mogę, ale nasza klinika ma dość wysoką skuteczność. Nie potrafię powiedzieć, czy uda nam się za pierwszym razem. Wiele kobiet bardzo chciałoby mieć dziecko. Niestety, koszty stanowią bardzo często barierę. Przykro mi, że nie możemy pomóc wszystkim, ale pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Umówmy się na kolejne spotkanie, jeśli pani…, państwo będziecie zdecydowani. Ustalimy wtedy tryb postępowania i wszystkie szczegóły.

— A czy wiek, mam prawie trzydzieści cztery lata, nie jest jakimś obciążeniem… rozumie pan doktor, chodzi o ewentualne powikłania?

— Proszę się nie obawiać. Naprawdę, wiele znacznie starszych kobiet decyduje się na zapłodnienie in vitro.

_
_

_Powiedziała mi akurat w momencie, kiedy zaczęły się poważne kłopoty w firmie. Andrzej, mój wspólnik, nie miał dobrych wiadomości po spotkaniu z prawnikami. Agent odwołał nam kluczowego artystę, przez co straciliśmy sponsora i koncert stanął pod znakiem zapytania. Wiedzieliśmy, że sprawa jest ewidentnie dęta. Gwiazdor nie był chory, tylko pił na umór, a występy zaczęły się niemal nakładać. Potrzebowali dnia przerwy i wybrali nasz termin. Podpisaliśmy kiepską umowę. Spadło też kilka innych zleceń, czułem delikatny ucisk gdzieś w okolicy żołądka. Auta w leasingu, mały kredyt na sprzęt i jeszcze to…_

— Rozmawiałam z lekarzem. Mówi, że jest spora szansa. Przemek, to przecież jest dla nas ważne…

— Ale, możemy o tym porozmawiać w domu, skarbie? Mam tu urwanie głowy.

— Proszę, spróbujmy. Kocham cię. Pa.

_
_

_Tenis z Markiem, mężem Agaty, nasz piątkowy rytuał, był wyjątkowo udany. Pierwszy raz od trzech miesięcy miałem powody do satysfakcji. A może po prostu dał mi wygrać? Chwila relaksu po tygodniu zmagań. Przy szklance pomidorowego powiedziałem mu o swoich wątpliwościach. Nie był przeciwny in vitro, jego koleżance z pracy udało się już za pierwszym razem, a ma prawie cztery dychy. Namawiał, żebyśmy spróbowali. Miałem nadzieję, że ktoś podzieli moje obawy, ale jak widać, uprzedzenia miały podłoże ideologiczne…_

— Możesz mnie przytulić, tylko nie za mocno — Anka uśmiechała się stojąc w progu — ej, nie gap się już na ten mecz.

— Poczekaj, poczekaj…

— Nie, nie nie… popatrz na mnie. Piłkę będziesz miał niedługo tutaj — popukała się znacząco po brzuchu.

— Co ty?

— No. Udało się! Będziesz tatusiem. Koniec ze śmierdzącymi papierosami. Od dziś jestem pod ochroną…

_
_

_Usiadła mi na kolanach. Zaczynał się dla nas zupełnie inny mecz. Czułem, że teraz wszystko zacznie się układać. Potrzebowała tego bardziej niż ja. Do ojcostwa faceci dojrzewają chyba nieco dłużej, ale zapamiętałem ten wieczór bardzo dobrze. Myślałem wtedy, że wreszcie zaczniemy żyć na serio. Celem przestały być wreszcie kolejne przedmioty, wyjazdy, awanse. To było coś znacznie ważniejszego._

— Klient w ogóle nie wyobraża sobie, że zmienimy listę artystów.

— Ale przecież ten ich dyrektor mówił coś innego przez telefon.

— Tak, ale po rozmowie z prezesem wszystko odwołał. Niedwuznacznie sugerował, że zerwą z nami w ogóle współpracę, a wiesz, co to oznacza?

— Psia krew, akurat teraz. A co mówi Manicki?

— A co ma powiedzieć? To samo. Dziwił się, że nie daliśmy mu umowy do przeczytania przed podpisaniem.

— Ciekawe jak. Przecież był wtedy na urlopie w Stanach, a wzór był dobry.

— Jak widać, nie do końca…

— Andrzej, ja bym jednak pogadał ze sponsorami, bo to jest teraz najważniejsze. Klient koncertu nie odwoła, bo już nie zdążą ściągnąć nikogo znaczącego. Dołóżmy im jeszcze jakiś zespół bałkański, nie będzie drogo, a oni wymiatają na tych swoich trąbkach. Ludzie to kupią, a im też rura nieco zmięknie, kiedy zobaczą, że nie ma kompromitacji.

— No, nie wiem.

*

_Zadzwonił telefon, kiedy pisałem kolejne pismo. To nawet nie był płacz. Bardziej skowyt. Świat jej się zawalił. Dni żałoby. Przynajmniej tak to wyglądało. Zero kontaktu. Nawet telefony odbierałem w kuchni. Drażniło ją wszystko. Po trzech tygodniach zgodziła się pójść ze mną do docenta. Musiałem ją przekonać, że życie ma sens i że dla mnie nic się nie zmieniło. W klinice było sympatycznie. Doktor pocieszał, tłumaczył, że często bywa tak, że dopiero kolejne próby przynoszą sukces. Mówił, że stres nie jest sprzymierzeńcem, prosił, żeby otoczyć Ankę szczególną opieką itd. Tylko jak udawać, że jest ok., kiedy wszystko się wali. Tylko Amerykanie tak potrafią. Namówiłem ją na krótki wyjazd nad morze. Majowy, nieco przedłużony weekend. Wyłączyłem komórkę. Mieliśmy czas tylko dla siebie. To był dobry pomysł, ale cały czas czułem dziwną presję. Tak, jakby ode mnie zależało, co będzie dalej. Jak w jakimś pieprzonym serialu, w którym widz oczekuje z niecierpliwością kolejnego odcinka. Sprawiała takie wrażenie. A może tylko mój zakręcony mózg produkował podobne przypuszczenia. Seks przestał sprawiać mi radość. Był jak zadana lekcja, która musi zostać sprawdzona przez nadgorliwego nauczyciela._

— Wracaj do łóżka — objęła mnie delikatnie z tyłu i przytuliła się — Miałeś nie palić.

— Wiem. Już gaszę.

— Nie przejmuj się tak, to przecież się zdarza. Jesteś po prostu przemęczony. Przydałby ci się jakiś dłuższy urlop.

— Nie żartuj, dopiero wróciliśmy.

— Niecały tydzień. Myślałam o jakimś wyjeździe na dłużej, może Grecja, albo Włochy?

_Nie miałem odwagi jej powiedzieć. W obecnej sytuacji finansowej nawet wyjazd nad morze był ekstrawagancją. Po dwóch miesiącach nieco się wyciszyła. Podjęliśmy kolejną próbę. Docent był dobrej myśli. W firmie pojawiło się światełko w tunelu. Przyszło większe zlecenie, a sponsor dał się przekonać, że odzyska pieniądze w kolejnych projektach. Widmo bankructwa oddaliło się przynajmniej na razie. Radosna wiadomość — Anka znów była w ciąży. Postanowiłem nieco zwolnić i poświęcić jej więcej czasu. Andrzej wykazywał zrozumienie i brał na siebie wszystko. Obiecywałem sobie, że kiedyś mu to wynagrodzę. Na zewnątrz udawałem twardziela, ale w środku byłem jak galareta. Co się stanie, jeśli znów się nie uda?_

*

— Który tydzień? — Jedenasty. I… będą bliźniaki!

— Wow! — Agata pospiesznie zgasiła papierosa.

— No, co ty? Pal, tylko nie dmuchaj na mnie. Przemka wywalam na balkon. On zresztą obiecał, że rzuci. Ostatnio miał kłopoty w pracy, wiesz, jak to jest z własną firmą.

— Tak. Przeżywałam to z Markiem wielokrotnie. A jak się czujesz w ogóle?

— W porządku. Tylko ten lekarz, tak jakoś dziwnie się zachowywał przy badaniu.

— To znaczy?

— No… długo to trwało. Coś tam sobie notował i powiedział na koniec, że wyśle mnie na jakieś dodatkowe badania. Ma jutro zadzwonić i powiedzieć gdzie.

— Nie przejmuj się. Lekarze są przewrażliwieni. Pamiętasz, jakie miałam problemy? A potem okazało się, że wszystko jest ok.

— Ciociu, chodź, pokażę ci, co zbudowałem — sześcioletni Jacek wtargnął nagle do pokoju i ciągnął Ankę za rękaw.

*

_To była środa. Zawiozłem ją na dodatkowe badanie. Chciała, żebym został. Niepokoiła się. Miała rację. Informacja zmroziła nas całkowicie. Jeden z płodów nosił cechy Downa. Lekarz powiedział sucho, że dalsze decyzje mamy podjąć po konsultacji z docentem. Decyzje? Dla nich pacjent, to po prostu kolejny numerek w rejestracji. Najgorsze, że musiałem udawać opanowanego męża, głowę przyszłej rodziny, o ile zdecydujemy się w tej sytuacji ją powiększać. Bałem się, że ona tego nie wytrzyma. Zadzwoniłem do docenta i poprosiłem o pilną konsultację. Zgodził się przyjąć nas pojutrze._

— Zawsze wpadasz jak po ogień. Uważasz, że matce już się nic nie należy.

— Przestań mamo. Jestem w ciąży. Cieszysz się?

— Naprawdę? To wspaniale!

— Tylko… lekarz powiedział, że mogą być komplikacje.

— A co się dzieje?

— Nie wiem. Na razie będą jakieś badania. No, wiesz… czasem tak bywa, przecież nie mówią wszystkiego.

— Dobrze się czujesz?

— Tak. Tak, jest ok.

— Poczekaj, usiądź na chwilę, albo zrób sobie herbaty, ja dosłownie na dziesięć minut muszę wyjść do sąsiedniego bloku. Obiecałam sąsiadce przynieść zakupy, bo leży chora. Mam już wszystko gotowe. Zaraz zjemy kolację. Nie gniewasz się?

— Nie, no skąd. Obejrzę jakieś wiadomości. Idź.

_
_

_Powiedziała mi później, że minęła się z matką w drzwiach. W telewizji powtarzali jakiś panel dyskusyjny o aborcji. Tylko tego jej było trzeba. Właśnie wtedy. Pośpiesznie włożyła płaszcz, a skonfundowanej Zosi wyjaśniła, że musi mi pilnie dostarczyć jakieś dokumenty._

_Kolejna wizyta u docenta. Pocieszał, że drugi płód jest ok. Niemal stuprocentową odpowiedź da badanie, które jest wprawdzie inwazyjne, ale on by je zrobił. Anka chciała znać płeć dzieciaków. Bracia — oznajmił z uśmiechem. Przy częściowej aborcji jest duża szansa na utrzymanie przynajmniej jednego chłopaka przy życiu. Straszne. Miałem mętlik w głowie. Oczekiwała ode mnie wsparcia, a ja co? Piotruś Pan. Dziecko we mgle. Przy kolacji zaczęła pytać._

— Więc mam zrobić te badania? Wiesz, z czym to się wiąże?

— Czytałem. Jest jakieś ryzyko. Kiedyś nie było takich badań i…

— Skoro zdecydowaliśmy się na in vitro, nie możemy nagle udawać, że żyjemy w XIX wieku. Jak się powiedziało „A”, to chyba trzeba…

— Aniu, ja tylko mówię, że to trudna decyzja. Wiem, że bez tego nie będziemy mieli pewności…

— Czy co? Czy mamy dwójkę dzieci z Downem?

— Nie, no przecież słyszałaś, co mówił lekarz.

— Zdajesz sobie w ogóle sprawę, jak zmieni się nasze życie, jeśli urodzę? Wyobrażasz to sobie? I te śmiejące się bachory sąsiadów na widok naszego dziecka? Nas też będą wytykali palcami.

— Dramatyzujesz.

— Tak? Spytaj rodziców dzieci z Downem. W najlepszym razie wszyscy będą nam współczuć.

*

_Było nerwowo. Na koniec palnąłem, że uszanuję każdą jej decyzję. Bełkot. Ucieczka. Kompletna porażka. Kochający mąż, tchórzem podszyty, a smród unosi się wokół… Zdecydowała się na testy. Diagnoza nie uległa zmianie. Docent ponownie poinformował o możliwości selektywnej terminacji płodowej — jakież precyzyjne określenie. Tylko kto ma zostać Terminatorem? Ja czy żona? Wspólna decyzja, a terminatorem będzie wyznaczony doktor? Czy może nas troje? A co, jeśli się nie uda? Koniec marzeń o dzieciach? Kolejne próby? Szaleństwo. Masakra. Dosłownie i w przenośni. Tymczasem one rosły sobie w brzuchu Anki, która stała się po tym wszystkim dziwnie spokojna. Nieco wyizolowana od świata. Rozmawiała właściwie tylko z Agatą. Raz udało mi się ją namówić na spotkanie z Baśką, koleżanką ze studiów. To nie był dobry pomysł. Mieli problemy z adoptowanym chłopcem. Wcześniejsze plany utworzenia rodzinnego domu dziecka spaliły na panewce. Byli rozgoryczeni. Zderzenie z Systemem i rzeczywistością okazały się okrutne. Patrzyłem na nią, kiedy z zainteresowaniem słuchała zwierzeń Barbary. Była taka krucha, a jednocześnie miała w sobie tyle siły. Kobiety są niezwykłe. Może wystarczy im tylko nie przeszkadzać?_

_Dwa miesiące później wyjechałem na trzy dni do Poznania. Nie miała za złe, w końcu musieliśmy z czegoś żyć. Andrzej już nie dawał rady. Trzeba było wynegocjować i podpisać kontrakt. Zaproponowałem, że ją zabiorę. Odwiedzimy moich rodziców. Odmówiła. Bała się podróży w takim stanie. Obiecałem, że wrócę możliwie szybko. Negocjacje przebiegały bez zgrzytów. Rodzicom powiedziałem, że Anka jest w ciąży i że mogą być kłopoty. Zmartwili się, ale próbowali od razu zrzucić winę na nią — bo po co in vitro, można było adoptować itd… Tłumaczyłem, że każdy ma wybór. To nasze życie. Nie zrobiliśmy nic złego. Setki ludzi próbują, a może i tysiące. Mama, że to grzech, a tak w ogóle, spodziewała się po mojej żonie czegoś więcej itd. Wiadomo — kochany synek i jakaś wywłoka, która nawet zdrowego dziecka nie potrafi urodzić… Straciłem ochotę na kolację. Zadzwoniłem, ale w domu nikt nie podnosił słuchawki. Komórka też nie odpowiadała. Czułem się nieswojo. Co u licha? Po 21., a jej nie ma. Rano to samo. Wtedy nie miałem pojęcia, że w chwili, gdy wybierałem numer, leżała już na stole gotowa do zabiegu. Nie chciała mnie niepokoić. Czasem dzieliła świat na męski i żeński. Uznała, że tym razem do jej świata nie mam dostępu. Zatelefonowałem do Agaty, ale też bez sukcesu. Negocjacje się przeciągały. Chyba wiedzieli, że chcę jechać i grali na zwłokę. Musiałem ich przekonać, bez pośpiechu. Technika. Aktorstwo może nie najwyższych lotów, ale cień talentu sprawił, że w końcu ich szef nie wytrzymał. Przeprosił i przejął sprawy. Posunęliśmy się do przodu o całe wieki w ciągu jednego popołudnia. Dzięki temu mogłem wracać. Nie odbierała. Drugi dzień. Poprosiłem o pomoc Agatę. Oddzwoniła z lakoniczną informacją, że chyba wszystko w porządku, tylko Anka „ma doła” i nie chciała z nikim gadać. Z nikim? Jestem jej mężem do cholery._

— Nie gniewasz się? Musiałam to zrobić. Nie chciałam dłużej czekać. Zresztą w opinii lekarza, była to słuszna decyzja.

— Przecież mogłaś się wykrwawić… Mogły być jakieś powikłania. I co wtedy?

— Przepraszam. Nie gniewasz się już? — przytuliła się. Został nam tylko Bartuś, powiedziała cicho.

*

_Na urodzinach Jacka, chrześniaka Anki, było sympatycznie. Sporo znajomych twarzy. Lekkie drinki, rozbawione dzieciaki. Dom tętniący życiem. Wszystko wyglądało dobrze, aż do chwili, kiedy w pokoju pojawiły się nagle bliźniaki. Dwóch braciszków Karolinki, koleżanki Jacka z klasy. Próbowała powstrzymać łzy. Na próżno. Wybiegła na taras. Nikt nie rozumiał, o co chodzi. Zabrałem ją natychmiast do domu. Tłumaczyłem, pocieszałem, że przecież marzyliśmy o dziecku. Jednym dziecku, więc skoro tak się stało… Sam nie wierzyłem, że wygaduję takie bzdury, ale nie można było cofnąć czasu. Nie protestowałem, kiedy mówiła, że nie poradzimy sobie z Downem. W każdym razie nie zaprzeczałem wystarczająco energicznie, więc teraz za późno na reklamację. Co ja pieprzę. Nie chciałem wychowywać niedorozwiniętego dzieciaka. Wszystko. Nie znałem nikogo, kto by się do tego palił. Tylko czy to ma jakiekolwiek znaczenie?_

*

— Oczywiście, cały czas istnieje ryzyko wcześniejszego porodu, ale jak wspominałem będzie pani pod kontrolą mojego kolegi. Zostało sześć tygodni. Powinno być wszystko dobrze.

— A kto odbierze poród?

— Pani Anno, to nie ma przecież tak istotnego znaczenia. Bardzo mi przykro, ale najprawdopodobniej nie zdążę wrócić ze Stanów. Powiem na pocieszenie, że kolega jest fachowcem wysokiej klasy i ma pani położną z praktyką niemal ćwierćwiecza.

— To już tylko rutyna — zażartowała.

— Panie Przemku, niech pan dba o żonę. Będzie wszystko ok.

— W takim razie życzymy miłego wypoczynku — wyrwało mi się.

— No, z tym bym nie przesadzał. To dwie duże konferencje, ale pewnie jakiś tydzień się znajdzie… W razie czego proszę, dzwońcie do mnie, pamiętając tylko o różnicy czasu — uśmiechnął się.

*

_Ostatnie dni przed rozwiązaniem wlekły się niemiłosiernie. Anka była już spokojna. Pytałem o usg, ale powiedziała, że mieli uszkodzony aparat. Badali tętno i wszystko jest pod kontrolą. W ostatnim tygodniu zaczęło się dziać coś dziwnego. Badanie udało się w końcu przeprowadzić, ale lekarz nie dał się „złapać” nawet na chwilę. Komórka docenta też milczała. Mieliśmy rodzić razem. W końcu to nasze pierwsze dzieciątko. Po tylu problemach, płaczach, narzekaniach, niepewności, przychodziła coraz większa radość. Nie myśleliśmy już o kłopotach, nic nie miało znaczenia. Liczyły się tylko godziny do pojawienia się na świecie Bartusia, naszej najdroższej kruszynki. Nic nie zapowiadało katastrofy. Przeczucia? Raczej podsłuchana rozmowa położnej z poleconą przez docenta „wschodzącą gwiazdą medycyny”._

— Jak to nie wiedzą? Nie powiedziałeś im?

— A jak miałem powiedzieć? Że, co? Że doszło do pomyłki, za którą przepraszamy?

— Wszystko wyglądało prawidłowo na ostatnim USG. Rozmawiałam z profesorem.

— Ale takie rzeczy zawsze mogą się zdarzyć.

— Bez brawury. Nie mieliśmy w klinice podobnego przypadku nigdy.

— Nie rozumiem, jak to się stało. — Przecież są procedury…

— Przestań. Powinien być monitorowany cały zabieg i tyle. Skucha.

_
_

_Początkowo, byłem przekonany, że rozmawiają o kimś innym. Oczywiście, nie przekazywałem jej treści podobnych rozmów. Najgorsze przed nami — Tak sobie powtarzałem czasem, ale to miał być żart. Nie był. Kiedy pojawiliśmy się na oddziale, w pokoju lekarskim wrzało. Ktoś poprosił mnie do gabinetu szefa. Ance próbowali podać jakiś zastrzyk. Powiedzieli wreszcie prawdę. Czasem prawda wyzwala — tak jest podobno w Biblii. Tutaj nie mogłem jakoś znaleźć zastosowania tej maksymy. Zaczynała rodzić. Trzymałem ją za rękę. Momentami ściskałem zbyt mocno. I w końcu sukces. Bartuś pojawił się na świecie. Cały zakrwawiony. Czułem się jak w rzeźni. Lekarze natychmiast po porodzie zaczęli znikać. Nie mogłem nikogo o cokolwiek zapytać, ale po kwadransie pojawił się szpitalny psycholog. Rozpoczął jakąś dziwaczną rozmowę, pytał co chwila, jak mi jest. Co brałem, czy jestem przygotowany? Spytałem — „Na co?”. I wówczas zrozumiałem, co się stało wcześniej. Pomylili płody. Przekręciły im się w nocy. Zabili zdrowe dziecko. Nasze dziecko! Skurwiele. Zadawałem sobie tylko jedno pytanie, czy ona już wie?_

*

— Oczywiście, macie państwo możliwość skorzystania ze środków prawnych. Ze swej strony chciałem złożyć wyrazy ubolewania — dyrektor placówki zapiął marynarkę — Rozumiem, jak wielka tragedia was dotknęła. Jeśli to może w jakiś sposób państwa pocieszyć, powiem, że lekarz, który przeprowadzał zabieg, nie pracuje już w naszym szpitalu. Cóż, błędy się zdarzają i …

— Już wystarczy. Wiemy. Mieliśmy okazję się przekonać — powiedziałem, wyprowadzając żonę z gabinetu.

_
_

_Anka była na prochach ponad miesiąc. Karmiła normalnie. To co się stało, nie pogorszyło naszych relacji. Kochaliśmy się i nawet częściej niż przedtem okazywaliśmy to sobie na różne sposoby. Oznaki czułości, wiele godzin wspólnie spędzanych z Bartkiem. Jedynie dalsze plany stały się tematem tabu. Nie wiedzieliśmy, co się może jeszcze wydarzyć. Po przeczytaniu setek listów, wpisów na forach internetowych i opracowań medycznych miałem w głowie wyłącznie mętlik. Ale strach ustąpił miejsca walce. Trudnej i z pozoru beznadziejnej. Teraz patrzę na to inaczej. Wtedy spotykaliśmy się na każdym kroku ze zrozumieniem, podszytym litością. Najgorszy sen Anki zdawał się powoli urzeczywistniać._

— Proszę się przygotować na najgorsze. Wady serca są w takich przypadkach dość częste, a mogą wystąpić jeszcze inne anomalie… pewnie pan czytał? Od jak dawna Bartek się szybko męczy?

— Zaobserwowaliśmy to jakieś dwa miesiące wstecz, ale wie pan… naprawdę nie przypuszczałem, że to może mieć związek z wadą.

— Rozumiem. Chociaż, jeśli już ma pan takie dziecko, to może należałoby czytać bardziej regularnie…

_Nawet nie chciałem komentować. Podobnych rozmów było więcej — w poczekalni, w parku, na plaży itd… Zawsze ktoś podkreślał „takie dziecko”. Aż w końcu dojrzeliśmy. Bartek był niezwykły. Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że będę miał chłopaka „innego” niż wszyscy, pewnie bym się ucieszył. Po latach miałem radość w sercu i poczucie pewności, że marzenie się jednak spełniło, choć inaczej niż to sobie wyobrażałem. Dojrzewaliśmy powoli, chyba nawet wolniej niż Bartuś._

*

— Wiesz, o czym myślę?

— Mhm?

— Jaki byłby Grześ, gdyby… no wiesz.

— Zamierzasz się tym zadręczać? Jak długo jeszcze?

— Nie. To nie tak. Bo gdyby on urodził się zamiast …

— Daj spokój.

— Chcę powiedzieć, że… że ja w ogóle nie potrafię sobie wyobrazić życia bez Bartka, a przecież…

— Proszę cię. Anka! To do niczego nie prowadzi.

*

_Minęło siedem lat. Dobrych lat. Może nie tłustych, ale dla nas, teraz wiem to na pewno, najlepszych. Anka znalazła się w szpitalu z zagrożoną ciążą. Nie. Nie z in vitro. Badania, konsultacje, a potem to najgorsze… Prócz życia kiełkowało w niej coś jeszcze. Znacznie dłużej. O wiele za długo. Czy był wybór? Zawsze jest. Jakiś. Tym razem mogła rodzić spokojnie. Może to dziwne, ale w biznesie odnieśliśmy sukces. Sprzedałem swoje udziały Andrzejowi. Miałem zupełnie inne plany, o ile w tym życiu w ogóle można cokolwiek zaplanować._

_Pogrzeb był skromny, najbliższa rodzina, przyjaciele. Bez nekrologów, patosu, kondolencji. Czy chciałbym coś zmienić? Chyba nie…_

— Bartek, przytrzymaj Olę! Widzisz, że sobie nie radzi. Grzesiu, podaj mi rękę. Uwaga! Przechodzimy…DEWIANT

Muszę panu powiedzieć, że mam z nią spory kłopot. Nie wiem, czy popełniłem jakiś błąd, a jeśli tak, to kiedy? W każdym razie zamknęła się w sobie i jakoś trudno nam nawet ostatnio rozmawiać…

Nie, żeby była jakąś straszną egocentryczką, raczej zawsze otwarta na problemy rodzinne, czy kłopoty przyjaciół. Stara się pomagać, ale teraz jakby coś się stało, zablokowała się. Mówi, że ma dość takiego życia, że chce się sprawdzić… Albo ten ostatni pomysł, no wie pan, to już doprawdy przesada, że będzie pracowała, bo sama sobie musi poradzić. No, przecież niczego jej nie brakowało. Staram się, naprawdę…

Adam Starecki, zażywny sześćdziesięciolatek, z rumieńcami na twarzy, wyglądał teraz, jakby wyszedł spod prysznica.

— Strasznie tu u pana gorąco. Mogę zdjąć marynarkę?

— Oczywiście, proszę. Tam jest wieszak — odpowiedział Przyjemski.

— Dziękuję, na czym to skończyłem, aha. No, więc w domu zawsze miała to, czego chciała. To prawda, że też rzadko o coś prosiła, bo taką ma już naturę, no… nie jest zbyt wymagająca… Nieważne. Nie rozumiem tego, a bardzo chciałbym jej pomóc, więc przyszedłem do pana. Może to normalne, że postanowiła sprawdzić, jak to jest z tą pracą, ale żeby wpaść nagle na taki pomysł? To zupełny nonsens, bo przecież ma z czego żyć…

— Jaki to pomysł?

— Aż mi wstyd, wie pan, bo przecież człowiek sobie czasem żyły wypruwał, żeby było dobrze. Ja rozumiem, praca… OK, ale żeby od razu coś takiego? Przecież studiowała…

— O jaką pracę chodzi? — Przyjemski próbował, tym razem bardziej energicznie, wstrzelić się w potok słów.

— Infolinia.

— Słucham?

— No, wie pan… może nie do końca infolinia, tylko taki… no, jak to teraz nazywają — seks telefon, czy coś, 0 700 … Siedzi po drugiej stronie kobieta i …

— Rozumiem.

— Ale, niech pan o niej źle nie myśli, to naprawdę bardzo dobra…

— Nie, nie myślę. Nie znam jej przecież — przerwał cicho Przyjemski. Ale czemu właściwie przyszedł pan sam?

— No, chyba nie sądzi pan, że by się zgodziła. Natalia jest… wie pan, bardzo niezależna. Ona nie rozumie, że ma jakiś problem.

— A może wcale nie ma problemu?

— No, nie… przecież gdyby wszystko było jak dawniej, to bym tu nie przychodził. Widzi pan, kiedy jeszcze żyła Basia, moja małżonka, wszystko wyglądało inaczej. Ona nigdy by się nie zgodziła…

— Ale, jak rozumiem, córka jest pełnoletnia?

— Prawda, no… to znaczy nie zgodziłaby się tak, no … symbolicznie, moralnie… bo oczywiście zabronić czegoś byłoby trudno, ale czy ja jestem takim złym ojcem? No, niech pan powie? No, przecież ona nie musi… Taka fajna dziewczyna. O, proszę, tu mam zdjęcie.

Starecki nerwowo zaczął szukać marynarki, po czym energicznie podszedł do wieszaka i wyciągnął portfel. No, niech pan sam popatrzy. I jeszcze tu. No, zgrabna, ładna, niczego jej nie brakuje…

— Rozumiem. Tak, ale…

— No, niech pan sam powie, brakuje jej czegoś? — przerwał, wymachując Przyjemskiemu przed nosem kolejną, nieco podniszczoną już fotografią.

— Nie… Oczywiście, że nie, ale czemu przyszedł pan do mnie?

— Jak to czemu? Przecież jest pan uważany za jednego z najlepszych terapeutów w mieście. To chyba naturalne, że przychodzą do pana ludzie z problemami, tak?

— Wie pan, ale to, co pan opowiada o córce, to trochę za mało. W każdym razie, żeby stwierdzić, że coś jest nie w porządku. Przecież tak naprawdę, to pan ma z tym kłopot, a ona po prostu pracuje…

— Kłopot? Proszę pana, to jest niesmaczne, żeby ona… no, tak młoda osoba, ma raptem dwadzieścia kilka lat i co, seks-telefon? No, żeby rozmawiać, z jakimiś dewiantami, proszę pana i jeszcze dbać o to, żeby się zbyt szybko nie rozłączyli? No, czy pan to sobie w ogóle wyobraża? Może nie ma pan córki, ma pan?

— Nie, ale co to ma do rzeczy?

— No właśnie, to może pan nie rozumie, co czuje ojciec? Jest pan terapeutą, to chyba powinien pan wiedzieć? Chciałby pan, żeby pana syn, no, nie, może syn nie… no, w ogóle ktoś z rodziny pracował w taki sposób? Przecież to rodzaj prostytucji, tak?

— No, wie pan…? — żachnął się Przyjemski

— Tak, proszę pana… no, bo kto tam dzwoni? Zboczeńcy, samotnicy, którzy nie mogą nawiązać normalnych relacji z kobietą, proszę pana. I córka tam siedzi pięć, sześć, albo i więcej godzin i słucha, jak oni się ślinią i dyszą do słuchawki.

Twarz mężczyzny stawała się coraz bardziej czerwona i zaczynała powoli przypominać rzodkiewkę. Przyjemski uśmiechnął się, bo żywo gestykulujący, zawiedziony rodzic, w pewnym sensie cały wyglądał jak warzywo. Korpulentny, na krótkich, nieco krzywych nogach, z mocno rysującą się łysiną, kształtem zbliżał się nieco do odwróconej kalarepy albo niewielkiego kalafiora z telewizyjnych reklam mrożonek.

— A może nawet ona też dyszy — ciągnął dalej Starecki, bo to taka konwencja jest chyba, … nie wiem, bo przecież tam nie zadzwonię, tak?

Przyjemskiego aż zaświerzbiło, żeby wtrącić w tym momencie krótkie „a dlaczego?”, ale to już mogłoby skończyć się dla interlokutora co najmniej udarem mózgu.

— Czy pan by chciał, żeby pana dziecko realizowało się zawodowo w taki sposób? To nie jest, proszę pana, norma. — ciągnął, nakręcając się Starecki. — To ze mną jest coś nie w porządku? No, chyba nie… więc może jednak…

Terapeuta spojrzał ukradkiem na zegarek, dochodziła dwudziesta.

— Tak, wiem, że zabrałem już sporo czasu — powiedział Starecki spoglądając na psychologa. To co? Może jednak powinienem ją jakoś przekonać? — dodał z pewną rezygnacją w głosie.

— Do zmiany pracy? — zaczepnie spytał terapeuta, uśmiechając się pod nosem.

— Nie, no… to znaczy też, ale żeby przyszła tu, do pana?

— Oczywiście, jeśli miałaby taką potrzebę, to bardzo proszę.

— Hm, pan jednak nadal uważa, że z nią jest wszystko w porządku, prawda?

— Wie pan, trudno to ocenić na odległość. Przychodzą do mnie ludzie z przeróżnymi problemami, także zawodowymi, ale przecież pan nawet nie wie, czy córka lubi swoją pracę? Może jej to odpowiada, tak? Pytał pan ją czy…

— Nie, no widzę, że pan nie rozumie… przecież… a, zresztą to bez sensu. Do widzenia.

Mężczyzna sięgnął po marynarkę i w pośpiechu, zdegustowany opuścił gabinet.

Przyjemski odetchnął z ulgą. Wyjrzał na korytarz. Upewnił się, że nie ma już nikogo, recepcjonistka wyszła wcześniej, a Starecki był zapisany jako ostatni.

Terapeuta starannie zamknął drzwi, przejrzał się w wiszącym obok nich lustrze. Nie jest źle, jak na sześć godzin wsłuchiwania się w cudze, często urojone, problemy, pomyślał. Ruchem obu dłoni poprawił gęstą, mocno już szronkowatą czuprynę, po czym niedbale rzucił na krzesło marynarkę, powoli rozpiął koszulę, i zdjął krawat. Wygodnie ułożył się na leżance i sięgnął po telefon. Wybrał zaprogramowany numer.

Dewianci, hm… zboczeńcy, też coś … mruknął do siebie, czekając na połączenie. W słuchawce usłyszał znajomy głos: _„Mam na imię Sandra, a Ty? Mogę zrobić dla ciebie coś miłego, coś, o czym skrycie marzyłeś od dawna. O czym myślisz, skarbie? Chcesz, to opowiem ci, co teraz robię, możemy też zrobić to razem, jeśli tylko masz ochotę…”_

DOMOKRĄŻCA

Dzwonek do drzwi przerwał Alicji popołudniową lekturę. — Otworzysz?! — krzyknęła do Marka, który udał się właśnie do sypialni na górę. Nie usłyszała odpowiedzi, więc niechętnie odstawiła ledwie muśniętą lampkę ulubionego _Le Potazzione Gorelli rocznik 2003._

Kolejny sygnał wydawał się jeszcze bardziej natarczywy. Poprawiła bluzkę i spojrzała na ekran domofonu. Przy furtce stał niepozorny facet w brązowej marynarce z czarną teczką. Sprawiał wrażenie zdziwionego, że nikt mu jeszcze nie otworzył.

— Ja do pana Marka. Byliśmy umówieni o 18.30.

— Proszę, powiedziała, wściekając się w duchu. Kolejny raz zapomniał ją uprzedzić, że ktoś się przywlecze po południu. — Marek! — wrzasnęła. Masz gościa! — Bardzo proszę, zapraszam do gabinetu. Mąż będzie za chwilkę. — starała się wykrzesać odrobinę uprzejmości. Napije się pan czegoś?

— Tak, jeśli można, to herbaty.

— A to pan? Lekko zaspany Marek sprawiał wrażenie rozczarowanego wizytą. — No, tak… to, co tam pan dla mnie przygotował? A może coś do picia?

— Dziękuję, pana małżonka była tak miła…

Alicja weszła z tacą, przy okazji omiatając męża na pozór niedbałym spojrzeniem. Było to coś z repertuaru Bazyliszka podłączonego pod 380 V, w wariancie z wibrującą szczęką. Poznał bez trudu. Zadebiutowała taką miną, kiedy na weselu siostry tańczył piąty taniec ze swoją byłą narzeczoną. Kolejny raz zobaczył charakterystyczny grymas, gdy wróciła dzień wcześniej z urlopu. Leżeli z Mietkiem w salonie jak dwa wory na bieliznę, a Mariolka w pośpiechu dopinała stanik. Teraz, niby nic takiego się nie dzi ało, a jednak… Kobieca intuicja, czy co? Patrzył na ofertę i słuchał, udając zainteresowanie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij