Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Sploty - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 listopada 2025
30,29
3029 pkt
punktów Virtualo

Sploty - ebook

Ta książka jest zapisem jednego dnia. Jednego pozornie zwyczajnego dnia, który jednak okazał się przełomowy. To opowieść o człowieku, który przez lata tworzył cudzą sztukę, by nagle odkryć, że w jego wnętrzu wciąż drzemie potrzeba tworzenia — potrzeba tak silna, że nie sposób jej dłużej ignorować. To historia o tym, jak melodia jego życia, która zdawała się już wybrzmiewać cichym, przewidywalnym finałem, niespodziewanie zyskała nowe, zaskakujące akordy. Książka została utworzona z pomocą AI.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-998-7
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pierwsze próby

Tego dnia, a był to piątek, Makary zwlókł się z wyra dopiero około jedenastej. Zbudził go głos jego — od czterdziestu lat tej samej — małżonki Haliny. Halina, jak zwykle wystrojona i wymalowana niczym wielkanocna pisanka, szykowała się do wyjścia.

— Idę do kościoła, stary capie! — pozdrowiła go wesoło. — W kuchni są ziemniaki. Obierz je i zrób sobie obiad. Ja po nieszporach jadę do swojej mamy. Nie czekaj na mnie. Może zostanę u niej na noc.

Trzasnęły drzwi. Makary poleżał jeszcze chwilę, ale nie mógł już zasnąć. Zarzucił na grzbiet stary szlafrok i poczłapał do łazienki. Cieknąca z kranu zimna woda podjęła za niego decyzję: nie ma porannej kąpieli. Makary wrócił do sypialni. Gdzieś pod krzesłem znalazł swoje ubranie. Szybko naciągnął na siebie flanelową koszulę i fioletowe spodnie od dresu. Po zejściu kilku stopni w dół znalazł się w salonie.

Ogień rozpalony poprzedniego dnia w kominku wygasł całkowicie. Stąd w łazience zimna woda, która (przynajmniej w teorii) podgrzewana była w skomplikowanym systemie rur oplatających wnętrze kominka.

Makary rozwiązanie problemu braku ciepła odłożył na później. Teraz najważniejszym było zaspokojenie pragnienia.

Rozglądając się po kuchni przypomniał sobie, że wczorajszego dnia wstawił (chociaż właściwsze byłoby określenie: schował) do szafki z kubłem na śmieci lekko tylko napoczętą butelkę wina. Drżącymi dłońmi uchylił ostrożnie drzwiczki; butelka stała, tak jak wczoraj, ale pusta! Makary zawył jak ranny bizon. Poczuł, że ktoś (coś) zabiera mu połowę życia. Wrócił do salonu.

w tym miejscu wtrącę małą dygresję. W domu Makarego nie brakowało alkoholu. W prawie każdym pokoju, w barkach, witrynach, szafkach stały pełne butelki. Jednakże w tym domu istniał także rytuał. Polegał on na tym, że gospodarz domu wypijał przed śniadaniem pół litra kwaśnego wina. „Dla pobudzenia pracy jelit” — jak mawiał. Dzisiejszego dnia miało stać się inaczej. I stało.

Makary podszedł do najbliższego barku. Bez zastanowienie chwycił największą butelkę i przypiął się do niej, jak dzidziuś chłepczący mleko. Po dłuższej chwili odsunął szkło od ust. Usiadł i dopiero teraz dostrzegł, czym uraczył swój organizm. To była mocna brendy, którą dostał w prezencie na urodziny od swoich kolegów z orkiestry.

Ciepło, które zaczęło krążyć w jego żyłach, wyłączyło całkowicie potrzebę rozpalenia kominka. Makary sięgnął po szklankę z resztką herbaty, której wczoraj nie dopił. Z największą odrazą dopił zimny płyn i, po napełnieniu naczynia porcją wspaniałej brendy, rozpoczął spokojny (chciałoby się powiedzieć: dostojny) etap degustacji.

Płynął czas. Makary od kilku godzin spał jak zabity; z głową na podłodze i z nogami na szwedzkiej ławie. Nagle! Zupełnie nie wiadomo czemu, wybudził się. Zupełnie nie wiedział, gdzie jest. Czy to środa, czy sobota. Czy grudzień, czy maj. Czy dzień, czy noc. Zerwał się na równe nogi, lekko zataczając i strącając przy okazji obraz „Gęsiareczka”, który dostał w prezencie przechodząc na emeryturę. Podtoczył się pod okno. Za nim rozciągał się jego wspaniały ogród. Makary przypomniał sobie, że tydzień temu obiecał Halinie, że zgrabi spadłe liście. Był bowiem listopad, a w ogrodzie rosło wiele owocowych drzew i krzewów.

Makary otworzył drzwi do ogrodu. Zimne powietrze tylko rozwścieczyło wyliniałego ogrodnika. Chwycił za grabie i ruszył do pracy. Ale nie miało to większego sensu. Co Makary zagrabił — wiejący z siłą huraganu wiatr z powrotem rozrzucał po ogrodzie. Rozdygotany ogrodnik przypomniał sobie, że swego czasu kupił w Castoramie dmuchawę do liści. Jeszcze nie miał czasu jej przetestować. Okazja nadarzyła się dziś.

Dmuchawa rzeczywiście działała. Tumany liści, przeganiane z jednego kąta ogrodu w drugi, tworzyły widowiskowy melanż. Ale usypać się w pryzmę nie chciały.

Makary wpadł na świetny pomysł: przedmucha liście do ogrodu sąsiada. Jak pomyślał — tak zrobił. I sztuczka udałaby się, gdyby nie to, że sąsiad był akurat w domu i widział niecne manewry Makarego. Długo sie nie namyślał. Uchylił drzwi budynki i wypuścił dwa dorodne psy. Dobermany.

Rzeźnik i Kiler nie były zadowolone. Jeszcze przed chwilą leżały spokojnie w ciepłym salonie, a teraz musiały odgrywać role strażników na porywistym wietrze. Zawarczały groźnie i rzuciły się do siatki rozdzielającej obie posiadłości. Makary był pewien, że psy nie pokonają przeszkody — przecież wiele razy widział je po drugiej stronie i nic złego się nie działo. Nie tym razem! Wściekłe kundle nadludzkim wysiłkiem pokonały wysoki płot i znalazły się tuż przy Makarym. To, że właściciel dmuchawy przeżył zawdzięczać trzeba wyłącznie temu, że sąsiad, widząc co się dzieje, wyskoczył z domu z dwoma pieczonymi kurczakami w dłoniach. Psy, choć niechętnie, odpuściły zemstę i wróciły do siebie. Do siebie wrócił też Makary. Z oby łydek leciała świeża krew. Makary nie czuł bólu. Sprawiła to adrenalina krążąca w żyłach wspólnie z brendy.

Makary wyjął drugą butelką. Pił szybko, pełnymi łykami, jakby od tego zależało jego życie. Dopiero po dłuższej chwili odsapnął i usiadł na kanapie.

Znowu poczuł ciepło i przypływ nowych sił. Rozpalił ogień w kominku. Zajrzał do kuchni. Jego wzrok padł na stojące na środku pomieszczenia wiadro, do którego od czterdziestu lat wrzucał łupiny z obieranych ziemniaków. Wyjątkowo nie lubił tego upodlającego zajęcia. Korzystając z faktu, że Haliny nie było w domu, kopnął ze złością wiadro, aż poleciało nad kuchenką, strącając na podłogę kilka garnków i wrócił do salonu.

Zrobiło mu się smutno. On — artysta muzyk, całe życie zgarbiony przy obieraniu ziemniaków, miał prawo czuć się niedoceniony.

Nagle w jego głowie pojawiła się nowa myśl. Literatura! Przecież mógłby pisać znakomite powieści!

Nalał kolejną pełną szklankę boskiej ambrozji, wziął zeszyt i zaczął przelewać na papier swoje myśli. Oto to stworzył na początek.Malarz i karczmarka

Słońce, blade i senne, zapadało za linię dachów, malując niebo w odcienie fioletu i starego złota. W opustoszałej izbie zajazdu „Pod Złotym Łososiem” tylko w najciemniejszym kącie, przy drzwiach prowadzących do dalszych pomieszczeń, paliła się jeszcze lampa. Jej światło kładło ciepłe plamy na starannie wyszorowanym dębowym blacie i na twarzy karczmarki, Agnieszki. Licząca sobie około pięćdziesięciu lat, o siwiejących, gładko upiętych włosach i dłoniach pooranych życiem, a nie tylko pracą, kończyła porządkowanie kufli.

Do izby wszedł młody mężczyzna, może dwudziestoparoletni. Miał rozwichrzoną czuprynę, płaszcz przystrojony plamami farby i teczkę z przyborami malarskimi. Był to Tymon, miejscowy malarz, którego pracownia mieściła się kilka domów dalej.

TYMON: (Westchnąwszy ciężko, opadł na stołek przy ladzie) Dobry wieczór, Pani Agnieszko. Czy mogłaby mi Pani nalać czegoś, co przepłucze smutek? Albo przynajmniej zamroczy jego źródło.

AGNIESZKA: (Postawiła przed nim gliniany dzban bez słowa, nalewając ciemnego piwa) Znowu ta sama choroba, młody Tymonie? Twój pędzel cierpi na melancholię, a paleta blednie z tęsknoty.

TYMON: (Wziął łyk) To nie choroba, Pani Agnieszko. To trzeźwość. Otwarłem oczy. Miłość to iluzja, którą sami malujemy na ścianach naszej samotności. A kiedy farba schnie, okazuje się, że to tylko brud i nierówny tynk.

AGNIESZKA: (Oparła się o blat, patrząc na niego z pobłażliwym uśmiechem) Mówisz jak człowiek, który sparzył się na zupie i teraz przeklina wszystkie garnki. Czy dlatego, że jeden obraz się nie udał, masz spalić całą pracownię?

TYMON: Jeden obraz? To była cała galeria! Każde uczucie to obietnica arcydzieła, a kończy się na niedokończonym szkicu, na którym czas pisze swoje szyderstwa. Ból, jaki zostawia, jest jak kwas, który wżera się w płótno. Lepiej nie malować wcale, niż patrzeć, jak dzieło gnije.

AGNIESZKA: A czy piękno gołębia polega tylko na tym, że siada na twoim parapecie? Czasem ucieknie, czasem narobi bałaganu. Ale czy jego lot, gdy sunie po niebie, nie zapiera ci tchu? Miłość jest jak ten lot. Warto czekać na te chwile, kiedy serce unosi się w górę, nawet jeśli później musi odpocząć na gałęzi, a czasem spaść na ziemię.

TYMON: Ładna metafora, ale gołębie bywają też głupie i upierdliwe. A ich lot często kończy się… na śmietniku. Ja wolę malować martwe natury. Jabłko nie zdradzi, wazon nie odejdzie. Są przewidywalne. Piękno bez ryzyka.

AGNIESZKA: (Pokręciła głową) Piękno bez ryzyka to jak jedwab, który leży w skrzyni i nigdy nie czuje ludzkiego dotyku. Tęskni za nim. Miłość, mój chłopcze, to nie jest brak bólu. To zgoda na to, że czasem zaboli, bo w zamian ofiaruje coś bezcennego — wspólne odparowywanie ciosów. Prawdziwe piękno rodzi się ze zderzenia, z walki, z wysiłku zrozumienia drugiej, odrębnej duszy.

TYMON: (Patrząc w swój kufel) A jeśli ta druga dusza nie chce być zrozumiana? Albo rozumie cię źle? Mówiłem jej, że światło w mojej pracowni jest najpiękniejsze o zachodzie. A ona nazwała to wymysłem niedojrzałego romantyka.

AGNIESZKA: (Jej głos zmiękł) A może po prostu bała się tego światła? Bo światło odsłania wszystko, także nasze własne niedoskonałości. Strach przed odrzuceniem często ubiera się w płaszcz pogardy. Nie odrzucaj idei miłości z powodu jednej, wystraszonej osoby. To tak, jakbym ja zamknęła tę karczmę, bo jeden pijany gość potłukł szklankę.

TYMON: Ale te potłuczone szklanki… one tną, Pani Agnieszko. Zostawiają blizny.

AGNIESZKA: (Wyciągnęła dłoń, pokazując bladą, cienką szramę na przegubie) Widzisz? Pozostałość po roztrzaskanym dzbanie przed laty. Mój mąż, niech spoczywa w pokoju, był człowiekiem gwałtownym. Bywały dni, gdy krzyczeliśmy na siebie, a czułość była jak obcy język. Ale były też noce, gdy trzymał mnie za rękę, gdy mnie trapiła gorączka, i opowiadał mi historie, aż zasnęłam. Czy te trudne dni przekreślają tamten dotyk, tamten spokój? Nie. Nadają mu głębi. Kontrast sprawia, że jasne chwile jaśnieją jeszcze mocniej. Bez cienia nie ma światła, Tymonie. Bez ryzyka zranienia — nie ma zaufania.

Tymon milczał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w smugę światła padającą na podłogę.

TYMON: A jeśli się myliłem? Jeśli to ja byłem tym wystraszonym? Może to moje wymagania, moja artystyczna dusza, która żądała perfekcji, była zbyt ciężkim brzemieniem? Może zamiast malować wyidealizowany portret, powinienem był pozwolić jej być… sobą? Niedoskonałą. Prawdziwą.

AGNIESZKA: (Uśmiechnęła się, a w jej oczach zapaliły się iskry) O! Wreszcie. To jest początek prawdziwego zrozumienia. Miłość to nie szukanie idealnego dzieła w galerii. To wspólne mieszkanie w pracowni, gdzie jest bałagan, gdzie farby się rozlewają, a płótna czasem się nie udają. I gdzie właśnie, pośród tego chaosu, dwóch ludzi decyduje się tworzyć razem. To proces, młody przyjacielu, nie produkt.

Tymon podniósł wzrok. Jego smutek ustępował miejsca ciekawości, a może nawet odrobinie nadziei.

TYMON: A pani… pani nie boi się już tego procesu? Po tym, co straciłaś?

AGNIESZKA: (Jej wzrok na moment zaszklil się wspomnieniami) Boję się. Czasem bardzo. Ale boję się bardziej życia w sterylnej, pustej izbie, gdzie nic się nie psuje, ale też nic nie rośnie, nic nie kwitnie. Serce, które nie kocha, to jak ziemia, która nie rodzi. Jest bezpieczna, ale jaka jałowa.

Zapadła cisza, gęsta i znacząca. Tymon wypił ostatni łyk piwa i postawił kufel z donośnym stuknięciem.

TYMON: Pani Agnieszko… czy mogłaby pani… czy zechciałaby pani… pokazać mi tę pracownię? Tę, w której jest bałagan i rozlana farba? Nie moją. Prawdziwą.

Agnieszka spojrzała na niego głęboko, jakby szukając w jego oczach potwierdzenia. Widziała tam nie tylko młodzieńczą porywczość, ale i szczere pragnienie zrozumienia.

AGNIESZKA: (Zdjęła fartuch) Moja pracownia to całe to życie za mną. Ale twoja… twoja jest tuż obok. I jest w niej drewniany blat, który kiedyś służył mojemu mężowi do stolarskich prac. Przykryłam go jedwabistym suknem, które dostałam w posagu. To piękne tło.

TYMON: (Wstał, nagle ożywiony) To tam. Proszę. Chcę panią namalować. Nie taką, jaką pani jest dla gości w karczmie. Ale taką, z blizną na przegubie i światłem w oczach, gdy mówi o czymś, co mimo wszystko warte jest ryzyka.

Agnieszka skinęła głową. Zgasili lampę i wyszli na chłodne, wieczorne powietrze. Kilka kroków dzieliło karczmę od pracowni Tymona. Weszli do środka. Zapach terpentyny, farb i starego drewna powitał ich jak stary przyjaciel. W głębi, na solidnym, dębowym blacie, rzeczywiście leżało kremowe, jedwabiste sukno, połyskując w świetle księżyca wpadającym przez wysokie okno.

Tymon wskazał jej miejsce przy blacie. Agnieszka usiadła, a on zaczął przygotowywać farby, nie spiesząc się. Nie chodziło już o obraz. Nie od razu.

TYMON: (Podchodząc powoli) Mówiła pani o zderzeniu… o wysiłku zrozumienia.

AGNIESZKA: (Patrząc na niego spokojnie) Mówiłam. I mówiłam, że to właśnie tam, w tym wysiłku, rodzi się coś prawdziwego.

Tymon usiadł naprzeciwko niej, po drugiej stronie blatu. Jedwab był chłodny pod jego palcami.

TYMON: Więc opowiedz mi… opowiedz mi o tym pierwszym zachwycie, który przetrwał wszystkie późniejsze burze. O tym jednym geście, który sprawił, że całe ryzyko nagle stawało się warte zachodu.

Agnieszka zamilkła, a jej dłoń nieświadomie dotknęła blizny. I zaczęła mówić. Cicho, powoli, wydobywając z zakamarków pamięci obrazy, które czas przyprószył pyłem, ale nie zniszczył. Tymon słuchał. Nie jako malarz szukający tematu, ale jako człowiek pragnący pojąć tajemnicę, która dotąd wydawała mu się jedynie źródłem bólu.

Siedzieli tak godzinami. Ona opowiadała, on pytał. Czasem się śmiali, czasem zapadała ciężka, pełna zrozumienia cisza. Drewniany blat pokryty jedwabiem stał się ich konfesjonałem, stołem negocjacyjnym, mostem. Nie malował jej portretu farbami. Malował go w swojej duszy słowami, które wymieniali, spojrzeniami, które krzyżowały się w półmroku. Poznawali się dogłębnie — ona, dojrzała kobieta, która kochała i straciła, i on, młody artysta, który bał się kochać. A w miarę jak noc mijała, strach Tymona zaczął się rozpraszać jak mgła o poranku, zastępowany przez nowe, delikatne jeszcze, ale niezwykle żywotne uczucie — zrozumienie, że piękno miłości nie leży w jej doskonałości, ale w jej ludzkiej, nieprzewidywalnej, czasem bolesnej, ale zawsze fascynującej prawdzie. I że to właśnie ta prawda jest największym arcydziełem, jakie dwoje ludzi może wspólnie stworzyć.

Noc dobiegała końca, a pierwsze brzaskowe światło sączyło się przez wysokie okno pracowni, kładąc złotą kreskę na jedwabistym blacie i dwóch splecionych dłoniach. Agnieszka, zwykle tak stateczna, miała rozwichrzone włosy i błysk w oku, który nie był już tylko odbiciem lampy. Tymon, którego smutek zdawał się tak głęboko wrośnięty w artystyczną duszę, patrzył na nią z wiarą, jakiej nie czuł od lat.

TYMON: (Głos miał ochrypły od długiego mówienia i emocji) Ta pracownia nagle stała się… zbyt ciasna. Zbyt pełna moich starych duchów. Czuję, jakbym potrzebował nowego płótna. Czystego. I nowego światła.

AGNIESZKA: (Uśmiechnęła się, przesuwając kciukiem po jego kostce) Światło bywa różne. Nad morzem, o wschodzie słońca, potrafi być tak ostre i czyste, że aż boli. I tak piękne, że zapiera dech. W Kątach Rybackich, na końcu mierzei, widziałam je tylko raz, dawno temu. Zapamiętałam je na całe życie.

TYMON: (Pochylił się nad blatem, a jedwab musnął jego policzek) Jedziemy tam.

AGNIESZKA: (Uniosła brwi z udawanym zdziwieniem) Młody człowieku, mam karczmę do prowadzenia. Gości, rachunki…

TYMON: (Przerwał jej, chwytając jej dłoń mocniej) A ja mam do namalowania najważniejszy obraz w życiu. I potrzebuję do tego modelki oraz światła znad Zalewu Wiślanego. Goście poczekają. Rachunki… (Machnął ręką) Zapłacę za wszystko. To mój nowy mecenat. Inwestycja w sztukę.

Agnieszka zaśmiała się, a dźwięk jej śmiechu wypełnił pracownię jak dzwonek. Nie opierała się długo. Jej własne słowa o jałowej ziemi i strachu przed pustką wróciły do niej echem. Zgodziła się.

Kilka dni później znaleźli się w małym, drewnianym domku tuż przy plaży w Kątach Rybackich. Powietrze pachniało solą, wodorostami i sosną. Wiatr, ciągły i natrętny, zdawał się zmiatać wszystkie stare myśli, wszystkie uprzedzenia. Pierwszego wieczoru stali na piasku, patrząc, jak słońce zachodzi za taflę Zalewu, malując wodę w odcienie krwistej czerwieni i gorącego złota.

AGNIESZKA: (Owinięta w gruby sweter, z włosami rozwianymi przez wiatr) Widzisz? Żadna z twoich farb nie odda tego koloru. To się musi poczuć. Skórą. Sercem.

TYMON: (Stał za nią, opierając brodę na jej czubku głowy) Nie chcę tego malować. Nie jeszcze. Chcę w tym tylko być. Z tobą.

I tak było. Ich dni wypełnił rytm morza. Wstawali przed świtem, pili kawę na drewnianym ganku, wsłuchani w krzyk mew. Chodzili długimi spacerami po plaży, z dala od turystycznych szlaków, gdzie jedynymi śladami na piasku były ich własne i ptasie. On opowiadał jej o impresjonistach, o tym, jak łapali ulotne chwile światła. Ona mówiła o zapachach dzieciństwa, o drodze, którą szła do szkoły przez las, o smaku pierwszych truskawek. Rozbierali swoje dusze do gołej, drżącej prawdy, tak jak morze obnażało dno podczas odpływu.

Pewnego popołudnia, gdy słońce prażyło niemiłosiernie, wbiegli do zimnej wody, parskając śmiechem jak dzieci. Fala obryzgała Agnieszkę, a ona krzyknęła, uderzając Tymona dłonią w ramię. On złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. Śmiech nagle ucichł. Stali w wodzie po pas, zapatrzeni w siebie, a szum fal i krzyk mew stał się jedynie tłem dla głośnego bicia ich serc.

TYMON: (Głos miał ledwie słyszalny, zmysłowy od słonej wody) Agnieszko… Całe życie szukałem koloru, który oddawałby ciepło ludzkiego ciała. Magenty, ochry, cynobry… Wszystko było nie tak. Aż znalazłem ciebie. Ty jesteś tym kolorem.

AGNIESZKA: (Jej oczy, zwykle pełne życiowej mądrości, teraz były szerokie i bezbronne) Tymon… Boję się. Boję się, że to tylko magia tego miejsca. Że kiedy wrócimy…

TYMON: (Przyciągnął ją bliżej, tak że ich stykające się ciała zatrząsł dreszcz) Nie ma powrotu. Nie do tamtego życia. Magia nie tworzy, ona tylko odsłania to, co już w nas jest. A we mnie jest ty. Od tamtej nocy w pracowni. A może od zawsze.

Pochylił się i pocałował ją. To nie był pocałunek młodego zapaleńca, ale pocałunek mężczyzny, który znalazł swój dom. Był w nim smak soli, wiatru i jakiejś głębokiej, nieznanej dotąd słodyczy. Agnieszka odpowiedziała mu z równą intensywnością, jej dłonie wpiły się w jego mokre włosy, jakby bała się, że fala może go zabrać. To był moment, w którym miłość, którą pielęgnowali ostrożnymi rozmowami, wybuchła ze zdwojoną siłą — dzika, nieokiełznana i prawdziwa jak żywioł, który ich otaczał.

Wieczorem, w ciasnym, przytulnym domku, przy świetle jedynej lampy naftowej, ich poznawanie się wkroczyło w nowy, cielesny wymiar. Nie było pośpiechu, tylko powolne, uważne odkrywanie. Jego dłonie, zwykle brudne od farby, teraz z czułością badały mapę jej życia — bliznę na przegubie, zmarszczki w kącikach oczu, siwe pasma w włosach. Jej palce, przyzwyczajone do ciężkich kufli i szorowania blatów, gładziły jego młodzieńczą skórę, muskularne ramiona, na których nosił sztalugi.

AGNIESZKA: (Szepnęła, gdy leżeli spleceni w wąskim łóżku) Myślałam, że ta część mnie już umarła. Zasnęła na zawsze razem z nim.

TYMON: (Całował jej powieki, jej skronie, kąciki ust) Obudziła się. Tak jak moje serce. Nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi, którzy weszli do tej chatki. Odnaleźliśmy siebie nawzajem i… nowych siebie.

Nazajutrz Tymon w końcu rozstawił sztalugi. Ale nie malował zachodu słońca ani fal. Malował Agnieszkę siedzącą na ganeczku, owiniętą w jego stary, poplamiony farbą sweter. Jej twarz była zwrócona w stronę słońca, a w oczach miał ten sam spokój i mądrość, co w karczmie, ale teraz rozświetlony nowym, głębokim szczęściem. To nie był portret karczmarki. To był portret kobiety, która odważyła się kochać po raz drugi.

Ich miłość, rozkwitła w pracowni przy jedwabistym blacie, tu, nad morzem, dojrzała i umocniła się. Nie była już delikatnym pączkiem, ale mocnym, odpornym na wiatr kwiatem, który wiedział, że przetrwa nie tylko sztormy, ale i codzienne, ciche, piękne dni, które dopiero miały nadejść. I oboje wiedzieli, że bez względu na to, dokąd wrócą, już zawsze będą nosić w sobie sól tego miejsca i ciepło tej odkrywczej, wybuchowej miłości.

Koniec ich wspólnego tygodnia w Kątach zbliżał się nieubłaganie. Wieczorem, tego dnia gdy Tymon skończył portret Agnieszki, wracali wzdłuż brzegu, trzymając się za ręce, niosąc buty wypełnione piaskiem. Słońce wisiało nisko, rzucając długie, groteskowe cienie.

AGNIESZKA: Jutro ostatni poranek. Trzeba będzie pakować tę naszą małą, wyimaginowaną rzeczywistość do walizek.

TYMON: (Ścisnął jej dłoń) Nic nie pakujemy. Zabieramy ją ze sobą. Całą. To nie była ucieczka, Agnieszko. To była przeprowadzka. Do nas.

Nagle z mroku, spomiędzy wydm porośniętych wysoką trawą, wyłonił się wysoki, przygarbiony _silhouette_. Szedł powoli, kołysząc się na nogach jak statek na falach. Gdy się zbliżył, ujrzeli twarz pooraną zmarszczkami bardziej niż kora starego dębu, o oczach jak dwa kawałki błękitnego lodu.

STARY RYBAK: (Głos miał chropowaty od soli i wiatru) Wieczór. Piękny. Ale chłodny. Fala się odwraca. Czuję to w kościach.

AGNIESZKA: (Skinęła głową z szacunkiem) Wieczór. Tak, czuć zmianę.

Rybak spojrzał na Tymona, na jego artystyczny nieład, a potem na Agnieszkę, na jej dłoń splecioną z dłonią młodego mężczyzny. W jego oczach nie było zdziwienia, tylko głęboka, zwierzęca akceptacja.

STARY RYBAK: Widziałem was. Chodzicie jak dwoje, co zgubili brzeg i znaleźli go na nowo. Inaczej. Ja jestem Bolesław. A tam — (wskazał głową w stronę skupiska świateł) — to mój dom. Gerda, moja kobieta, ugotowała wielki gar zup rybnej. Za dużo jak na nas dwoje starych. Chcecie?

Tymon i Agnieszka wymienili spojrzenia. To zaproszenie wydawało się logicznym przedłużeniem magii tego miejsca — jakby sam los chciał ich wprowadzić w kolejny krąg wtajemniczenia. Przytaknęli.

Dom Bolesława był niski, przytulony do ziemi, pachnący dymem, suszonymi ziołami i rybą. W środku, przy ogromnym piecu, krzątała się Gerda — kobieta o twarzy jak rozgrzane słońcem jabłko i dłoniach tak szerokich i pewnych, że wyglądały, jakby mogły ujarzmić żywioł. Przywitała ich bez słowa, skinieniem głowy, stawiając przed nimi gliniane miski.

Kolacja była prostym rytuałem. Gar dymił na stole, Bolesław nalewał do szklaneczek mocnej, domowej nalewki z jagód. Opowiadał o sztormach, które przetrwał, o rybach, które umykały, i o tych, które dały się złowić. Gerda rzucała czasem krótkie, cięte uwagi, które jak nożem odkrawały fantazje starego. Tymon i Agnieszka słuchali, pijąc gorący alkohol, czując, jak ciepło rozlewa się po żyłach, a granice ich małego, wspólnego świata rozmywają się w tej starodawnej, morskiej opowieści.

GERDA: (Gdy zupa zniknęła, a butelka była w połowie pusta, spojrzała na nich twardo) Noc. Wiatr wieje. Do miasta daleko. Zostaniecie. Mamy izbę.

To nie była prośba. To był fakt. Bolesław tylko mruknął potakująco, opierając siwą głowę o ścianę.

TYMON: (Odchrząknął, czując, jak nalewka rozgrzewa mu policzki) Nie chcemy sprawiać kłopotu…

GERDA: (Machnęła ręką) Kłopot śpi na strychu z pająkami. Wy śpicie tu.

Wskazała drzwi prowadzące do niewielkiej, przyległej izby. Wnętrze było skromne, niemal ascetyczne. Biała, wapienna ściana, drewniana podłoga i wielkie, małżeńskie łoże z ciemnego, toczonego drewna, zasłane grubym, wełnianym pledem. Zapach mięty i suszonej lawendy.

Gdy drzwi zamknęły się za nimi, odcinając ich od głównej izby i chrapania Bolesława, znaleźli się w nagiej, intymnej ciszy. Magia plaży i bezpieczna bliskość ich domku zniknęły. Zastąpiła je surowa rzeczywistość obcego domu i jednego, szerokiego łoża.

Agnieszka stanęła przy łóżku, jej dłoń błądziła po grubym, szorstkim pledzie. Była nagle nieśmiała, jak dziewczyna. Cała jej dojrzała pewność siebie, wywalczona w karczmie i w życiu, zdawała się topnieć w obliczu tej jednej, konkretnej fizyczności.

AGNIESZKA: (Nie patrząc na niego) To… ich łoże. Przespali na nim całe życie.

TYMON: (Podszedł do niej, nie dotykając jej. Jego głos był cichy, ale pewny) I kochali się na nim. I kłócili. I tulili w zimowe noce. To nie jest mebel, Agnieszko. To jest świadectwo. Miejsce, gdzie dwa życia splotły się w jedno. Jak nasz jedwab na blacie.

Ona wreszcie na niego spojrzała. W jego oczach nie widziała pożądania z plaży, ale tę samą poważną czułość z pracowni. To uspokoiło jej bijące serce.

TYMON: Nie musimy nic… Po prostu odpocznijmy. Jesteśmy zmęczeni. Nalewka, morze… Po prostu śpijmy.

Agnieszka skinęła głową. Rozebrali się do bielizny, nieporadnie, z pewnym zawstydzeniem, który był nowy i zarazem bardzo stary. Wślizgnęli się pod ciężki pled. Łóżko zaskrzypiało głośno, opowiadając historię niezliczonych przewrotów. Leżeli na plecach, ramię przy ramieniu, wpatrzeni w sufit, gdzie tańczyły cienie rzucane przez dogasające ognisko w głównej izbie.

Cisza była gęsta, namacalna. Słyszeli tylko swój oddech i daleki, stłumiony szum morza.

AGNIESZKA: (Szepnęła) Strasznie głośno.

TYMON: (Rozłożył ramię) Chodź tu.

Agnieszka przytuliła się do niego, kładąc głowę na jego ramieniu. Jej ciało, z początku sztywne, stopniowo rozluźniło się, wtapiając w jego kształt. Ciepło przestało należeć do jednego z nich, stając się ich wspólnym dobrem. Skrzypnięcie łóżka ucichło, zastąpione równym rytmem ich oddechów.

TYMON: (Jego głos był cichy, blisko jej ucha) Czujesz? To nie jest ich łóżko. Nie już. To jest teraz nasze. Pierwsze. Na którym postanowiliśmy być razem nie tylko w zachwycie, ale i w zwykłej, codziennej bliskości. W spokoju.

Agnieszka przytuliła się mocniej. W tym obcym domu, na łóżku, które nosiło ślady cudzego, długiego życia, poczuli, jak ich własna, nowa miłość zapuszcza korzenie. Nie potrzebowała już sztormowych uniesień. To ciche, ufne splecenie ciał w mroku było równie potężne, jak pocałunek w słonej wodzie. Było obietnicą nie tylko namiętności, ale i wspólnych poranków, wspólnych chorób, wspólnego starzenia się. Było obietnicą domu. I wiedzieli, że gdy rano wstaną, ten dom będą nosić ze sobą, gdziekolwiek się udadzą.

Poranek był chłodny i mglisty. Tymon, przejęty nowym szkicem widoku zalewu przez okno izby, wyszedł wczesnym rankiem, by złapać pierwsze światło. Agnieszka spała jeszcze, otulona w zapach ich wspólnej nocy.

Nagle, zza domu, dobiegł przeraźliwy szczek, a potem krótki, stłumiony okrzyk Tymona. Agnieszka zerwała się na równe nogi, serce waląc jej jak młot. Wybiegła na zewnątrz.

Scena, która ukazała się jej oczom, ścisnęła jej serce lodowatą dłonią. Tymon stał oparty o ścianę domku, blady jak płótno, z twarzą wykrzywioną grymasem bólu. Jego spodnie, w okolicy łydki, były rozdarte i przesiąknięte ciemną czerwienią. Obok niego, na łańcuchu, warczał duży, kudłaty pies stróżujący. Bolesław już był przy zwierzęciu, uspokajając je twardym głosem.

AGNIESZKA: (Podbiegła do Tymona, dotykając jego ramienia) Tymon! Boże, co się stało?

TYMON: (Przez zaciśnięte zęby) Przeszedłem… zbyt blisko. Nie widziałem go w mgle. To mój błąd.

Gerda, która wybiegła za Agnieszką, oceniła sytuację jednym, bystrym spojrzeniem.

GERDA: (Jej głos był ostry i stanowczy) To Wilk. Zęby ma brudne. Trzeba surowicy. Do apteki w osadzie. Biegnij! — rozkazała Agnieszce.

Agnieszka, nie myśląc, nie wahając się, ruszyła pędem w kierunku osady. Jej serce waliło nie tylko z wysiłku, ale z zimnego, przenikliwego strachu.

Tymczasem Gerda, silna i zdecydowana, wzięła Tymona pod ramię i niemal wciągnęła go z powrotem do chaty. Posadziła go na tym samym łóżku, na którym spali z Agnieszką. Jego głowa wirowała, a ból w nodze był pulsującym, żarzącym się żwirem.

GERDA: (Klękła przed nim, jej ręce były pewne i szybkie) Muszę to zobaczyć. Trzeba zdjąć spodnie.

Tymon, zawstydzony, oszołomiony bólem, próbował się lekko opierać, ale Gerda nie zwracała na to uwagi. Jej palce, zwinne i mocne, rozpięły jego pasek i guzik. Gdy ciągnęła materiał w dół, by odsłonić ranę, jej ciało nieuchronnie zbliżyło się do niego. Czuł ciepło jej piersi przytulonych do jego kolana, zapach morskiego wiatru i dymu, który wydawał się teraz gęstszy, bardziej zwierzęcy niż poprzedniego wieczora. To nie było czułe dotknięcie Agnieszki. To była inwazyjna, fizyczna bliskość, która w jego stanie osłabienia wydawała się zarówno niepokojąca, jak i dziwnie pobudzająca.

GERDA: (Mruknęła, przyglądając się głębokim, poszarpanym ranom) Brzydkie. Boli, co?

Jej dłoń, podtrzymując jego goleń, przesunęła się wyżej, na udo. Dotyk był niby przypadkowy, niby konieczny, ale trwał o ułamek sekundy za długo. Tymon odsunął głowę, czując gorąco na twarzy, które nie pochodziło już tylko od gorączki. Miał zamknięte oczy, walcząc z mdłościami i z tym niechcianym, zdradzieckim dreszczem, który przebiegł mu po kręgosłupie.

TYMON: (Jęknął) Agnieszka…

GERDA: (Jej głos był teraz cichszy, niemal szorstki od współczucia) Ona wróci. A ja tu jestem.

W tej chwili, gdy jej palce dotknęły szczególnie głębokiego rozcięcia, by oczyścić ranę szmatką zmoczoną w wodzie, ból stał się nie do zniesienia. Ostra, biała flara eksplodowała za jego powiekami. Świat zawrócił i zapadł się w ciemność. Tymon osunął się na bok, bezwładny, na wełniany pled.

W tej właśnie chwili drzwi chaty otworzyły się z impetem. Do izby wpadła Agnieszka, zziajana, z potarganymi włosami, zaciśniętymi w dłoni fiolkami surowicy. Jej oczy, szerokie z niepokoju, przeszyły izbę i utkwiły na scenie przed nią.

Tymon leżał nieruchomo na łóżku, blady, nieprzytomny. Jego spodnie były zdjęte do połowy ud, odsłaniając pokąsane, zakrwawione nogawki. A Gerda klęczała nad nim, jej atrakcyjna, dojrzała twarz była pochylona tuż nad jego biodrem, a jej dłoń wciąż spoczywała na jego gołym udzie, w geście, który mógł być opiekuńczy, ale w panice i pośpiechu Agnieszki wydał się posiadający, niemal intymny.

Cisza zapadła gęsta i ciężka. Gerda powoli podniosła wzrok na Agnieszkę. W jej oczach nie było winy, ale była tam jakaś dziwna, wyzwana ciekawość.

GERDA: (Jej głos był neutralny) Zemdlał z bólu. Surowica?

Agnieszka stała jak wryta. Widok ukochanego, bezbronnego i dotykanego przez tę obcą, dziką kobietę, wywołał w niej falę pierwotnego, ślepego lęku i… zazdrości. To było irracjonalne, wiedziała, że Gerda pomaga, ale ten obraz — jego nagość, jej bliskość — wbił się w jej serce jak nóż.

Podeszła powoli, kładąc fiolki na stole z twardym stuknięciem. Jej dłonie drżały.

AGNIESZKA: (Głos miała ochrypły, ledwie poskromiony) Daj mi to. Ja się nim zajmę.

Gerda spojrzała na nią przez chwilę, jakby oceniając jej siłę. Wreszcie skinęła głową i odstąpiła od łóżka, jej dłoń oderwała się od uda Tymona. Ten niewielki dystans natychmiast wypełniła Agnieszka, klękając na miejscu Gerdy. Jej dotyk, gdy dotknęła twarzy Tymona, był drżący, ale pełen zdecydowanego, bezgranicznego uczucia.

AGNIESZKA: (Szepnęła, tylko do niego, choć był nieprzytomny) Wróciłam. Już jestem. Już mnie nikt nie odsunie.

I w tym momencie, patrząc na bladą twarz Tymona, czując na dłoni jego zimny pot, zrozumiała, że miłość to nie tylko zachwyty i uniesienia. To także ta dzika, brutalna walka o swoją pozycję przy łóżku ukochanego, gdy świat zewnętrzny — czy to w postaci choroby, czy przypadku, czy czyjejś niepokojącej bliskości — próbuje ich rozdzielić. I wiedziała, że będzie walczyć. Zębami i pazurami. Bo on był jej kolorem. Jej światłem. I jej domem. A domu się nie oddaje.

Cisza w izbie była gęsta, przerywana tylko ciężkim, nierównym oddechem Tymona i cichym brzękiem fiolek w dłoniach Gerdy. Stara rybaczka działała z zimną, chirurgiczną precyzją. Ostrze igły wbijało się w mięsień uda Tymona raz, drugi, trzeci. Agnieszka przytrzymywała jego bezwładne ramię, czując, jak z każdym zastrzykiem jej własne serce kurczy się z bezsilności. Po serii zastrzyków na skórze Tymona wystąpił gęsty, zimny pot. Jego koszulka przylepiała się do klatki piersiowej, a włosy sklejały się na czole.

GERDA: (Ocierała czoło wierzchem dłoni) Gorączka. Pot. Musimy go rozebrać. Przepocona odzież tylko go wychłodzi.

Agnieszka, działając instynktownie, skinęła głową. W milczeniu, ich ręce — jedna delikatna i drżąca, druga twarda i doświadczona — rozebrały Tymona do naga. Agnieszka starała się nie patrzeć, czując palący wstyd za niego, za tę intymność odebraną mu w stanie nieprzytomności. Okryła go ciężkim, wełnianym pledem, a jej dłoń na moment spoczęła na jego rozpalonym czole.

GERDA: (Westchnęła) Nic więcej nie zrobimy. Niech śpi. Niech organizm walczy. Chodź. Potrzebujesz czegoś mocnego.

Pociągnęła Agnieszkę za ramię, prowadząc ją do głównej izby, gdzie w kominie tliły się jeszcze żarzewia. Zapach zupy rybnej ustąpił miejsca ostremu zapachowi lekarstw i potu. Gerda nalała do dwóch blaszanych kubków ciemnej, ostrej wódki.

AGNIESZKA: (Wypiła łyk, krzywiąc się, ale ciecz rozgrzała jej zmarznięte wnętrzności) Dziękuję… za pomoc.

GERDA: (Patrzyła na nią uważnie, opierając się o piec) Widziałam, jak na mnie spojrzałaś. W izbie. Myślałaś, że… korzystam.

Agnieszka poczuła, jak krew uderza jej do twarzy. Spuściła wzrok.

AGNIESZKA: To… to było głupie. Byłam przestraszona.

GERDA: Nie głupie. Ludzkie. Młode. Myślisz, że miłość to tylko dusza przytulona do duszy. Że ciało to tylko… dekoracja.

AGNIESZKA: (Podniosła na nią wzrok, czując nagłą potrzebę obrony swoich uczuć) Nie! To nieprawda. To, co między nami… to jest jedność. Ciało i dusza.

GERDA: (Wypiła łyk wódki, jej oczy zwęziły się) Jedność? A widziałaś jego oczy, gdy mdlał? Patrzył na ból, nie na ciebie. Ciało ma swój własny rozum, dziewczyno. Swój własny strach, swoje potrzeby. Można kochać duszę mężczyzny, a ciało może tęsknić za dotykiem innej kobiety. I na odwrót. To są dwa różne rzeki. Czasem płyną razem. Czasem się rozdzielają.

Agnieszka poczuła, jak te słowa kłują ją jak szpilki. Wspomnienie dłoni Gerdy na udzie Tymona wróciło z siłą gromu.

AGNIESZKA: Mówisz, że to, co czuję do niego, to iluzja? Że jego ciało mogłoby pragnąć… kogokolwiek innego?

GERDA: (Podeszła bliżej, jej głos stał się głęboki, niemal hipnotyczny) Nie mówię o iluzji. Mówię o prawdzie. Miłość duchowa — to jest ta, która buduje gniazdo. Która trwa przy łóżku, gdy on jest chory i nieprzytomny. Która przebacza głupstwo i słabość. To ty jesteś przy nim teraz. Jesteś jego gniazdem.

Gerda wyciągnęła rękę i delikatnie, niemal matczynie, ujęła dłoń Agnieszki. Jej palce, szorstkie od sieci i soli, powiodły się po wierzchu dłoni Agnieszki, od kostek do opuszków palców. To nie był dotyk kochanki. To był dotyk kapłanki, wtajemniczającej ją w mroczną tajemnicę życia.

GERDA: A miłość fizyczna… — jej głos stał się szeptem — to jest ogień, który pali się krótko i jasno. To jest instynkt. Zwierzę, które w nas siedzi. To jest ta siła, która każe kobiecemu ciału odpowiadać na dotyk, nawet jeśli ten dotyk nie należy do ukochanej duszy.

Podczas gdy mówiła, jej kciuk zataczał powolne, koliste ruchy na wewnętrznej stronie nadgarstka Agnieszki, tam, gdzie skóra jest najcieńsza i najbardziej wrażliwa. I wtedy, ku swojej zgrozy i zdumieniu, Agnieszka poczuła, jak przez jej ciało przebiega nagły, ostry dreszcz. Nie był wywołany strachem ani obrzydzeniem. Był to dziki, pierwotny, fizjologiczny odzew na ten umiejętny, zmysłowy dotyk. Był przyjemny. Potwornie, zdradziecko przyjemny.

Szybko wyrwała dłoń, jakby dotknęła rozżarzonego węgla. Oddychała ciężko, patrząc na Gerdę z szeroko otwartymi oczami, w których malowało się przerażenie i zrozumienie.

AGNIESZKA: (Jej głos drżał) Nienawidzę cię za to, co mi pokazujesz.

GERDA: (Uśmiechnęła się smutno) Nie nienawidzisz mnie. Nienawidzisz prawdy, że jesteś nie tylko duchem, ale i ciałem. I że jego miłość do ciebie też taka jest. Podwójna. Piękna i niebezpieczna. Krucha i silna. Jeśli chcesz z nim budować, musisz zaakceptować obie te rzeki. Inaczej, gdy tylko jedna z nich wzbierze, zatopi cię.

Agnieszka stała przez chwilę, czując, jak ten niechciany dreszcz wciąż echem rozchodzi się po jej kręgosłupie. Spojrzała w stronę izby, gdzie leżał Tymon — jej duchowy dom, jej ukochana dusza. I zrozumiała, że Gerda miała rację. Prawdziwa miłość nie była wyborem między ciałem a duchem. Była odważnym objęciem obu, z całą ich chwalebną i przerażającą mocą. Była zgoda na to, że czasem ciało zadrży zdradziecko, a dusza pozostanie wierna. I że to właśnie ta wierność, a nie chwilowy dreszcz, jest prawdziwym budulcem gniazda. Wzięła głęboki oddech i, nie patrząc już na Gerdę, wróciła do izby, do swojego chorego artysty, gotowa kochać go całością — zarówno duchem, który nigdy nie drżał, jak i ciałem, które czasem mogło ją zaskoczyć.

Dni i noce zlały się w jeden gorączkowy koszmar. W małej izbie powietrze stało się gęste od choroby, nasycone zapachem potu, ziół i cierpienia. Tymon leżał wciąż nieprzytomny, jego ciało toczone przez niewidzialny ogień. A teraz, do tego widmu śmierci, dołączyła Agnieszka.

Pierwsze dreszcze wstrząsnęły jej ciałem, gdy zmieniała opatrunek na nodze Tymona. Potem przyszła gorączka — gwałtowna i wyniszczająca. Jej świadomość mgliła się, a w chwilach jasności patrzyła na Tymona z niewypowiedzianym przerażeniem. Nie o siebie się bała, ale o niego, że zostanie sam.

Wtedy pojawiła się Gerda. Jej obecność, dotąd tak niepokojąca, stała się jedynym stabilnym punktem w tym chaosie. Była niczym skała, o którą rozbijały się fale choroby.

GERDA: (Głos miała twardy, ale nie pozbawiony ciepła, gdy klękła przy Agnieszce) No to mamy. Dwoje ptaszków w jednym gnieździe. Teraz słuchaj mnie, dziewczyno. Walcz. Dla niego.

Przyniosła drugi materac, kocami i poduszkami tworząc prowizoryczne posłanie na podłodze, tak by Agnieszka mogła leżeć obok Tymona. I zaczęła się jej piekielna, niekończąca się służba.

Najtrudniejsze były zastrzyki. Seria ukłuć w brzuch, która była jedyną szansą na pokonanie choroby. Gerda, odporna na wściekliznę dzięki dawno przebytej kuracji, wykonywała je z zimną precyzją. Gdy odsłaniała brzuch Agnieszki, by wbić igłę, jej spojrzenie nie było zmysłowe. Było skupione, niemal kliniczne. Ale w tym skupieniu, w tym momencie skrajnej intymności i bezbronności, coś się w Gerdzie poruszyło.

Widziała nie ciało jako obiekt pożądania, ale jego kruche, śmiertelne piękno. Delikatną siatkę żyłek pod cienką skórą, wypukłość kości biodrowej, miękki łuk brzucha, który drgał z każdym oddechem. To było piękno życia samo w sobie — kruche, walczące, godne zachwytu właśnie przez swoją śmiertelną powagę. Jej palce, gdy przytrzymywały skórę przed wkłuciem, były pewne, ale niezwykle delikatne. To był dotyk strażniczki, kapłanki, która dotyka świętości życia w jego najsurowszej formie.

GERDA: (Szepnęła, gdy Agnieszka zaszlochała z bólu po kolejnym zastrzyku) Cicho, mały. Wszystko w porządku. Jestem tu.

I była. Przez trzy długie godziny, zanim Bolesław wrócił z połowu, Gerda nie opuszczała izby. Przenosiła się od jednego łóżka do drugiego. Zdejmowała przepocone koszule, obmywała gorączkujące ciała chłodną wodą z mięta, poiła łykami rosołu, gdy tylko byli na tyle przytomni, by przełknąć. Jej ręce, te same, które dzierżyły ciężkie sieci i oprawiały ryby, teraz z nieprawdopodobną czułością układały głowę Agnieszki na poduszce lub gładziły rozpalone czoło Tymona.

Nie były to pieszczoty kochanki. To były gesty głębsze, starsze. Akt czystego, bezinteresownego współczucia. Gerda, która całe życie patrzyła śmierci w oczy na morzu, teraz z równym determinacją patrzyła jej w oczy w swojej chacie. I walczyła.

Gdy Agnieszka, w jednej z chwil jasności, zobaczyła ją pochyloną nad Tymonem, jak wilgotną szmatą obmywała jego szyję, zrozumiała. Ta kobieta, z pozoru twarda i niedostępna, miała w sobie studnię miłosierdzia tak głęboką, że mogła nią obdzielić nawet obce, zagubione dusze, które los rzucił na jej próg. Jej dotyk nie dzielił, nie burzył. On scalał. On leczył.

Te trzy godziny nie były godzinami „szczęścia” w potocznym znaczeniu. Były to godziny ciężkiej, wyczerpującej pracy, wypełnione jękami chorych i zapachem choroby. Ale były też godzinami najgłębszego humanizmu. W tym małym, zadymionym domku, na skraju świata, rozgrywał się cichy dramat, w którym miłość między Tymonem a Agnieszką nie gasła, ale była podtrzymywana przez bezinteresowną miłość drugiego człowieka.

Gdy Bolesław wreszcie wszedł do izby, zastał Gerdę klęczącą między dwoma posłaniami, trzymającą za rękę Agnieszkę i z drugiej dłoni kładącą chłodny okład na czole Tymona. Jej twarz była zmęczona, ale oczy płonęły twardym, nieugaszonym światłem.

BOLESŁAW: (Stanął w drzwiach, a jego twarz złagodniała) Gerda?

GERDA: (Nie odwracając głowy, jej głos był tylko szeptem) Cicho, stary. Śpią. Walczą. I wygrają.

I w tej chwili, w zapadającym zmroku, było to jedyna prawda, jaka się liczyła. Miłość — w każdej swojej formie — okazywała się silniejsza od zarazy. A Gerda, surowa rybaczka, była jej nieoczekiwanym, potężnym narzędziem.

Dni mijały, mierzone gorączką, potem i ciężkim oddechem, który wypełniał izbę. Gerda była nieustannym duchem opiekuńczym, posługującą przy dwóch łóżkach, która nie znała snu. Aż wreszcie, pewnego ranka, gdy pierwsze światło wpadło do izby, Tymon otworzył oczy. Były przytomne, choć głęboko osadzone w cieniu wyczerpania. Gorączka ustąpiła.

TYMON: (Jego głos był ledwie szelestem) Agnieszka…?

Gerda, klęcząca przy posłaniu Agnieszki, uniosła głowę. Jej twarz, zwykle tak nieprzenikniona, była zwykłą, ludzką maską bólu. Nie odpowiedziała słowami. Jej milczenie, jej spuszczone oczy, były głośniejsze niż jakikolwiek krzyk.

Tymon, z nadludzkim wysiłkiem, podniósł się na łokciu. Jego wzrok padł na Agnieszkę. Leżała nieruchomo, jej twarz, tak pełna życia i mądrości zaledwie kilka dni temu, była teraz nieskazitelnie spokojna, jak porcelanowa maska. Walka była skończona.

Cisza, jaka zapadła w chacie, była cięższa od wszystkich sztormów, o których kiedykolwiek opowiadał Bolesław.

Bolesław wykopał grób na skraju swojego podwórka, w miejscu, gdzie rosły twarde, nadmorskie trawy i gdzie docierał zapach soli. Był to płytki dół, wykopany w twardej, piaskowej ziemi, ale wykonany z powagą, jaka należy się każdemu odchodzącemu.

Tymon, chwiejąc się na nogach, o własnych siłach wystrugał z kawałka dryfującego drewna prosty krzyż. Nie miał dłuta, ani farby. Wyjął z kieszeni swojego poplamionego płaszcza czarny, wodoodporny flamaster, którym podpisywał szkice. Jego dłoń drżała, gdy przykucnął nad krzyżem. Nie powstało wyszukane epitafium. Wypisał tylko kilka słów, które przyszły same, proste i czyste jak łza:

„ŚPIJ MÓJ KWIATUSZKU, NIECH CI ZIEMIA LEKKĄ BĘDZIE.”

Słowa, które mogłyby wydać się banalne, tu, na końcu świata, wobec ogromu straty, były doskonałe. Były czułe, osobiste i niosły w sobie całą bezradność jego artystycznej duszy wobec ostateczności.

Gdy ustawiał krzyż na świeżo usypanym kopczyku, Gerda, która przez cały czas zachowywała kamienny spokój, nagle załamała się. Cichy, powstrzymywany szloch wstrząsnął jej ramionami. Jej siła, która była tarczą dla ich choroby, opadła, odsłaniając gojącą ranę współczucia.

Podeszła do Tymona i nie mówiąc ani słowa, objęła go mocno. Nie był to uścisk kobiety do mężczyzny, ale uścisk dwojga ludzi, których los złączył w obliczu nieodwracalnej straty. On, osierocony przez miłość, którą dopiero co odnalazł. Ona, strażniczka, która mimo całego swojego poświęcenia, nie zdołała odeprzeć śmierci.

Tymon stał sztywno przez chwilę, a potem jego ciało również zmiękło. Oparł ciężką głowę na jej ramieniu, a jego łzy, ciche i gorzkie, wsiąkały w gruby materiał jej sukni. Stali tak w milczeniu, pod szarym, bezlitosnym niebem, nad małym, płytkim dołem, który pochłonął całe światło ich krótkiego, wspólnego szczęścia. Ciszę przerywał tylko daleki, jednostajny szum morza — wieczny, obojętny i nieskończenie smutny.Drugie podejście

Makary przerwał pisanie. Zneutralizował suchość w gardle, tym razem rumem zmieszanym z wermutem i powoli przeczytał całość swojego opowiadania. Historia Agnieszki i Tymona chwytała za serce. Makaremu łza zakręciła się w oku.

— Mam talent — szepnął sam do siebie.

Upił duży łyk cocktailu. Czuł, że to jest właśnie ta chwila; chwila, gdy wena zstępuje z niebios, aby właśnie jego wybrać na realizatora najwspanialszych strof.

Autor przygotował świeży, czysty zeszyt i napisał tytuł „Kulawy krawiec i gitarzystka”. uśmiechnął się; już sam tytuł obiecywał artyście Nagrodę Pulitzera. Ale najpierw toaleta. Makary oddał sporą ilość moczu barwy słomkowej, następnie rozsiadł się wygodnie i zaczął pisać…
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij