- W empik go
Spłycenie oddechu - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Spłycenie oddechu - ebook
Przyszłość może stać się największym koszmarem ludzkości
Mariusz, pracujący jako salowy, ma ręce pełne roboty. Każdego dnia rośnie liczba ofiar pandemii wirusa ostrej niewydolności oddechowej, która dotarła na Ziemię z marsjańskiej kolonii. Niedawno zmarła Milena, koleżanka z jego oddziału, w której skrycie się kochał. Ale pogrzebu nie będzie – ze względów bezpieczeństwa każda ofiara musi zostać natychmiast skremowana. Władza koncentruje się na szerzeniu propagandy, twierdząc, że ma wszystko pod kontrolą, a szczepionka już niedługo uratuje tych, którzy pozostali. W ferworze pracy i galopie myśli, Mariusz nie zauważa, że sam coraz częściej musi przystawać, by złapać powietrze…
Marcin Pełka w swoim nowym zbiorze opowiadań s-f rozwija przed czytelnikami zaskakujące wizje spotkań mieszkańców naszej planety z superinteligentnymi cywilizacjami. Bawi się konwencjami i konstrukcjami innych światów, a na koniec każdej historii serwuje błyskotliwą puentę, która całkowicie zmienia jej odbiór. Przekonajcie się, do jakich katastrof może doprowadzić rozwój technologiczny…
Mariusz, pracujący jako salowy, ma ręce pełne roboty. Każdego dnia rośnie liczba ofiar pandemii wirusa ostrej niewydolności oddechowej, która dotarła na Ziemię z marsjańskiej kolonii. Niedawno zmarła Milena, koleżanka z jego oddziału, w której skrycie się kochał. Ale pogrzebu nie będzie – ze względów bezpieczeństwa każda ofiara musi zostać natychmiast skremowana. Władza koncentruje się na szerzeniu propagandy, twierdząc, że ma wszystko pod kontrolą, a szczepionka już niedługo uratuje tych, którzy pozostali. W ferworze pracy i galopie myśli, Mariusz nie zauważa, że sam coraz częściej musi przystawać, by złapać powietrze…
Marcin Pełka w swoim nowym zbiorze opowiadań s-f rozwija przed czytelnikami zaskakujące wizje spotkań mieszkańców naszej planety z superinteligentnymi cywilizacjami. Bawi się konwencjami i konstrukcjami innych światów, a na koniec każdej historii serwuje błyskotliwą puentę, która całkowicie zmienia jej odbiór. Przekonajcie się, do jakich katastrof może doprowadzić rozwój technologiczny…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-760-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DZIEWCZYNA Z PLAŻY
Pierwszy raz zobaczyłem ją na początku lata. Pamiętam tamten dzień jak przez mgłę, mimo że od samego rana świeciło słońce. Brak ostrości obrazu spowodowany był gigantycznym kacem, który dopadł mnie, zamknął w mocarnych objęciach i za żadne skarby świata nie chciał puścić. Urodzinowa impreza na plaży przeciągnęła się na tyle, że miękki piasek posłużył mi za posłanie, a szum fal stanowił idealną kołysankę. Zresztą wypiłem wtedy tak dużo alkoholu, że zasnąłbym nawet na kocich łbach przy pracującym w pobliżu młocie pneumatycznym. Rankiem owego dnia wszystko miało więc zamazane kontury, było dla mnie zbyt szybkie i za głośne. Siedziałem na piasku, zbierając resztki sił do jakiegoś bardziej konkretnego działania. Nie pamiętam, jaką miałem minę, ale biorąc pod uwagę powyższe okoliczności, zbyt mądra raczej nie była. A wtedy nadbiegła ona.
Zawsze podziwiałem ludzi, którzy mieli tyle samozaparcia, że potrafili zmuszać się do regularnego wysiłku. Ją dodatkowo można było podziwiać za urodę. Mniej więcej taka właśnie myśl przebiegła mi wówczas przez głowę. Niezbyt oryginalny komentarz do zwykłego obrazka na plaży. I pewnie zapomniałbym o wszystkim, gdyby nie ponowne spotkanie.
Tym razem byłem już trzeźwy. Od urodzinowej imprezy upłynął miesiąc, bez śladu minął mi nawet wstręt do alkoholu, jaki po niej odczuwałem. Przyszedłem na plażę wcześnie rano. Chciałem pobyć sam, w ciszy i spokoju pożegnać się z morzem. Była siódma z minutami. O dziewiątej odlatywał mój prom. Wezwała mnie armia, nie miałem nic do gadania. Chodziły słuchy, że ludzka flota dostała tęgie lanie w okolicach Oriona i potrzebne były szybkie wzmocnienia. Trafiłbym wówczas na pierwszą linię frontu. Równie dobrze mogła to być zwykła plotka, niemniej miałem o czym myśleć. Nie chciałem opuszczać rodzimej planety bez pożegnania się z jedną z najpiękniejszych plaż, jakie w życiu widziałem. I stałem tak zatopiony w zadumie, kiedy nadbiegła. Spięte w koński ogon ciemne włosy kołysały się w rytm sprężystych kroków, na czole lśniły drobne kropelki potu. Była piękna w pełnym tego słowa znaczeniu. Mijając mnie, nieco zwolniła.
Gorąco wierzę w to, że rzeczywiście tak było, że zmiana rytmu jej biegu nie była wyłącznie złudzeniem i że to ja stałem się tego powodem. Ciekawe, co sobie pomyślała, widząc faceta ubranego w mundur terrańskiej floty przestrzennej stojącego samotnie na plaży tak wcześnie rano. Odprowadziłem ją wzrokiem. Chciałem zapytać, jak ma na imię, ale nie starczyło mi odwagi.
A potem był kosmiczny prom, pospieszne szkolenie bojowe i front. Obcy byli twardzi i bezlitośni, ludzie jednak wcale im w tych kwestiach nie ustępowali. W końcu, gdyby w ich naturze leżało tchórzostwo, nigdy nie sięgnęliby gwiazd. Walczyłem w Pierścieniu Oriona przez rok. Odbiliśmy wszystko, co wpadło w macki Bogorian, choć terrańska flota znów potrzebowała szybkich uzupełnień. Na czas szkolenia nowych rekrutów dostałem urlop. Wróciłem na Laratię i od razu poszedłem nad morze. Chciałem spotkać się z rodziną i przyjaciółmi, ale coś ciągnęło mnie na plażę. Tak jak wyszedłem z promu, w mundurze, z przydziałowym workiem na osobiste rzeczy na plecach, ruszyłem przed siebie i zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy żółty piasek zachrzęścił mi pod butami.
Od ostatniego razu nic się tu nie zmieniło. Cieszyłem się z tego powodu jak głupek, a łzy wzruszenia popłynęły mi po policzkach. Niezły ze mnie żołnierz, co? Wielki twardziel, który lał po tyłkach obcych, maże się jak szkolna beksa. To było jednak silniejsze ode mnie. Może w ten sposób odreagowywałem stres, który towarzyszył mi przez ostatni rok? Nie wiem, to wydaje się nawet dość prawdopodobne, jednak nigdy dotąd nie rozmawiałem z psychologiem, żeby mieć w tej kwestii pewność. Po co? Szalone bitwy w kosmosie, śmierć towarzyszy broni i nieustanna groźba własnej zmienią każdego. Sesja gadania w pozycji leżącej na sofie w jakimś przytulnym gabinecie nie mogła tego odkręcić. Nie wiem, ile wówczas przesiedziałem na plaży. W końcu przyszedł jednak czas na powrót do rzeczywistości. Żałowałem tylko jednego – tego, że nie zobaczyłem pięknej biegaczki. Cóż, było popołudnie, to nietypowa dla niej pora.
Rodzina i znajomi byli ze mnie dumni. Miłe, ale w gruncie rzeczy nużące. Ile razy można powtarzać, że sterowanie załadunkiem torped próżniowych, owszem, wpływa na przebieg bitwy, ale jedynie w minimalnym stopniu. Na krążownikach klasy bizancjum służyło przeszło tysiąc ludzi i każdy miał co robić podczas bitwy. Zniszczenie bojowych okrętów Bogorian wynikało więc ze zbiorowego wysiłku, a nie wyłącznie z moich starań. Dla nich jednak miałem status wielkiego bohatera i kropka. Po jakimś czasie byłem zniechęcony bezskutecznymi zaprzeczeniami i ostatecznie przestałem oponować w tej kwestii. Śmieszył mnie też fakt, że kilka niedostępnych wcześniej dziewczyn, takich wyniosłych, patrzących na faceta z góry, nagle stało się miłe i nadzwyczaj przychylne. Powłóczyste spojrzenia i koniuszki języków dyskretnie oblizujące wargi jednoznacznie zapraszały do skorzystania z okazji. I być może bym skorzystał, bo nie miałem w sobie zadatków na świętego. Na drodze stanęła jednak ona.
Znów ujrzałem ją biegnącą rankiem na plaży. Tak jak poprzednio zamurowało mnie i jedyne, co mogłem wówczas zrobić, to gapić się jak urzeczony. Z każdym kolejnym razem wydawała się piękniejsza. Długo biłem się z myślami, czy podbiec do niej i w jakiś sposób zagadnąć. Ostatecznie tego nie zrobiłem. Ta dziewczyna mnie onieśmielała i za nic w świecie nie chciałbym wyjść na głupka. Doszedłem do wniosku, że jeśli miałbym coś spieprzyć, to lepiej niech wszystko pozostanie tak jak do tej pory. Może to asekuranctwo albo zwykłe tchórzostwo – trudno. Gorąco wierzyłem w to, że kiedyś dane mi będzie ją poznać.
Potem zaś jak grom z jasnego nieba spadła na ludzkość wiadomość o tym, że Bogorianie zawiązali militarny sojusz z drugą wrogą człowiekowi rasą. Ich przymierze z Raghastami sprawiło, że wojenny wir na nowo zaczął szybko się kręcić. Zostałem przez niego bezceremonialnie wciągnięty. Opuściłem Laratię szybciej, niżbym chciał. Tym razem nie zdążyłem pożegnać się z morzem, plażą i biegającą po niej dziewczyną.
Przez dwa lata latałem, strzelałem, uczestniczyłem w planetarnych desantach i przejmowaniu przestrzennych obiektów o znaczeniu strategicznym. Robiłem wszystko, żeby nie dać się zabić, a przełożeni interpretowali to jako odwagę. Zostałem sierżantem, a raz po spacyfikowaniu jednego ze światów skolonizowanych przez Bogorian sam marszałek terrańskiej floty przypiął mi order. W nagrodę za przykładną i ofiarną służbę otrzymałem dwa tygodnie urlopu. Wróciłem na rodzimą planetę z nowymi naszywkami na mundurze, z błyszczącym, choć nieco przyciężkim krążkiem odznaczenia przypiętym do jednej z kieszeni i podłużną blizną na prawym policzku. To była pamiątka po trafieniu mojego krążownika przez torpedę Raghastów. Pół załogi wyssała wówczas bezlitosna próżnia. Na szczęście mój przedział bojowy nie uległ dehermetyzacji. Miałem też dużo większy bagaż doświadczeń niż poprzednim razem. W mojej postawie dawało się wyczuć przede wszystkim zgorzknienie, w wypowiedzi często zakradał się cynizm.
Na miejscu i tak ponownie okazałem się wielkim bohaterem. Nie obyło się bez wiwatów na cześć ponoć największego żołnierza Laratii. Od serdecznych uścisków bolała mnie dłoń, a język zaczynał się plątać, gdy po raz setny opowiadałem o obliczach wojny w kosmosie. Z wielką pompą dostałem drugie, tym razem cywilne odznaczenie – za wkład w utrzymanie Integralności Ojczystej Planety. Zbitek mało znaczących, wyświechtanych frazesów wypowiedzianych przy tej okazji przez gubernatora miał na celu chyba tylko jego autopromocję.
Nie mogłem już doczekać się końca tych wszystkich ceremonii i pójść wreszcie na plażę. Marzyłem o piasku pod bosymi stopami, o szumie fal i słonej bryzie. Najbardziej zaś chciałem zobaczyć ją. Obiecałem sobie, że choćby palił i walił się cały cywilizowany wszechświat, choćby wszystkie rozumne i nierozumne rasy sprzymierzyły się przeciw człowiekowi, będę o świcie na plaży. I byłem. Stałem w tym samym miejscu co zawsze, a ona biegła. Lekka, zwiewna i piękna. Koński ogon kołysał się, a kropelki potu na czole lśniły w porannym słońcu dokładnie tak, jak zapamiętałem to z poprzedniego razu. Była zachwycająca. Już po raz drugi wydawało mi się, że zwolniła, mijając mnie. Oddałbym wszystko, żeby tak właśnie było. Mój ideał nie zatrzymał się, pobiegł dalej. Przychodziłem nad morze rankiem każdego dnia mojego krótkiego urlopu. Ceremonia odprowadzania wzrokiem biegnącej dziewczyny powtarzała się przez pełne dwa tygodnie. Było w tym coś mistycznego, przynajmniej dla mnie.
Niestety armia znów upomniała się o swojego sierżanta. Kolejny raz Laratia zniknęła gdzieś w oddali za nadświetlnym promem odlatującym ze mną na pokładzie. Wir wojny wessał mnie równie bezlitośnie jak ostatnio. Po raz drugi zostałem ranny. Terrańska flota przestrzenna przechyliła szalę zwycięstwa mocno na własną stronę. Bogorianie zostali zdradzeni przez sojuszników i byli o krok od całkowitej, bezwarunkowej kapitulacji. Decydującym ciosem dla gadopodobnych obcych okazał się desant na drugą planetę w systemie Yossal, ich główną kolonię i skupisko wojennych stoczni. Brałem w nim czynny udział. Dowodziłem nawet jedną z wielu eskadr lądowników. Nie postrzelałem sobie jednak. Rozpaczliwa odpowiedź przeciwlotniczej artylerii wroga zebrała krwawe żniwo. Jeden z pocisków trafił w mój lądownik i rozdarł go na strzępy. Zginęła ponad połowa kompanii szturmowców. Druga – przeżyła tylko dzięki temu, że byliśmy naprawdę blisko powierzchni planety. Jeśli do trafienia doszłoby chwilę wcześniej, jakieś sto metrów wyżej, pewnie wszystkich spotkałby taki sam smutny los.
Straciłem prawą rękę, kilka zębów i połamałem chyba wszystkie żebra. Uratował mnie bojowy kombinezon. Detektory funkcji życiowych wszczęły alarm, zacisnęła się pneumatyczna opaska tamująca krwawienie z kikuta, automed wstrzyknął do żył środki kojące ból. O tym wszystkim dowiedziałem się jednak dopiero później, po odzyskaniu przytomności w szpitalu polowym. Opowiedział mi o tym lekarz, który sterował pracą mikrorobotów rekonstruujących moją utraconą rękę. Desant udał się, obcy dostali porządny łomot i ostatecznie podpisali kapitulację, a ja powoli wracałem do zdrowia. Połamane żebra zrosły się najszybciej, z odtworzeniem zębów i wygojeniem ran twarzy też nie było większych problemów. Co do ręki – po miesiącu wyglądała jak nowa, ale nie władałem nią jeszcze z dawną sprawnością. Czekała mnie długa i żmudna rehabilitacja. Skoro jednak wojna się skończyła, mogłem wracać do pełni sił w domu.
Czym prędzej skorzystałem z tej możliwości. Załatwienie wszelkich formalności trwało raptem dwa dni. Po ich upływie zmęczony dopiero co zakończoną wojną sierżant wracał na Laratię z nadzieją, że już na zawsze. Wojowniczy obcy zostali pokonani i na chwilę obecną w Drodze Mlecznej nie istniała na tyle militarnie silna rasa, by mogła stworzyć zagrożenie dla ludzkości. Ogólnie więc perspektywy miałem całkiem niezłe. Z wojskowym workiem, który dostałem na pamiątkę, z kolejnym medalem za odwagę ciśniętym na jego dno i z przydziałem na spory pakiet zabiegów rehabilitacyjnych znów postawiłem stopę w rodzimym świecie.
Nie wiedziałem, że w moim mieście było tylu polityków i dziennikarzy. Wokół mnie wrzało jak w ulu, ale cóż się dziwić… W końcu wojna to niezły interes – można na niej zarobić, wybić się albo umocnić zajmowaną dotąd pozycję. Angażowałem się w cały ten cyrk jedynie w minimalnym stopniu. Kiedy tylko mogłem, wymawiałem się bólem niedawno zrekonstruowanej kończyny. Wszyscy kiwali wówczas ze zrozumieniem głową. Prawdę mówiąc, ręka nie bolała mnie prawie wcale. Większe dolegliwości zgłaszał mój tyłek, który gniótł kolejne krzesła podczas niekończących się przemówień i wywiadów. Nadano mi tytuł Honorowego Obrońcy Laratii, zaproponowano nawet, żebym sprzedał prawa autorskie do mojej historii. Jakiś podekscytowany facet gorąco mnie zapewniał, że to mógłby być interes mojego życia, bo film o tym, co spotkało zwykłego chłopaka i przemieniło go w wielkiego bohatera, z pewnością stałby się niezapomnianym hitem kinowym. Podobno gdybym się uparł, mógłbym nawet zagrać samego siebie. Gówno mnie to jednak obchodziło.
Podczas tego całego zamieszania moje myśli nieustannie uciekały ku plaży i biegającej po niej dziewczynie.
Trzy dni z rzędu skoro świt czekałem w wiadomym miejscu, aby ją ujrzeć. Bezskutecznie. Pierwszego padało, i to dość mocno. Kiepska pogoda do uprawiania sportu. Byłem zawiedziony, ale pełen wiary, że to tylko chwilowy psikus nieprzyjaznej aury. Dwa kolejne ranki zachwiały jednak moją wiarą. Nie zobaczyłem pięknej nieznajomej. Nikt nie biegł po plaży, nikomu nie kołysały się ciemne włosy spięte w koński ogon, nikomu nie zalśniły w promieniach słońca drobne kropelki potu na czole. Ostatni wojenny wir wciągnął mnie w swoje objęcia aż na trzy lata. Przez ten czas zdarzyć się mogło dosłownie wszystko. Piękna nieznajoma mogła zmienić rodzaj uprawianego sportu albo miejsce zamieszkania. Może wyszła za mąż, urodziła dziecko i teraz kosztem biegania po plaży wychowuje swą pociechę? To wydawało się prawdopodobne. Nowa praca? Urlop? Dlaczego nie? Te potencjalne wyjaśnienia też wchodziły w rachubę. Jakiekolwiek inne bym wymyślał, nic nie zmieniało stanu rzeczy. Skończył się pewien etap. Czułem, że w trudny do opisania słowami sposób utraciłem cząstkę siebie. Zniknął bardzo cenny element mojego życia – element, który wcześniej wielokrotnie okazywał się swoistą podporą w czasach wojennej zawieruchy. Nie sądziłem, że to się kiedyś stanie, a już tym bardziej nie spodziewałem się, że okaże się aż tak bolesne. Nie ma co, los potrafi człowiekowi dokopać.
Minął miesiąc – trzydzieści smutnych, pustych poranków. Piękne, ale jednocześnie przygnębiająco niepełne wschody słońca oglądane z tego samego miejsca trzydzieści razy. Zbliżał się koniec ważności wojskowego przydziału na rehabilitację odtworzonej ręki. Poważnie rozważałem, czy uda mi się naciągnąć miejski szpital na dodatkowe sesje także z psychoterapeutą. Kto wie? Chyba dojrzałem do spotkania z kimś potrafiącym grzebać w ludzkiej psychice, bo perspektywa położenia się na leżance w jakimś gabinecie nie przerażała mnie już tak jak kiedyś. Kilka przegadanych godzin poświęconych na dojście do ładu z samym sobą mógłbym chyba poświęcić. Ale tylko kilka. Piękna dziewczyna biegająca po plaży zniknęła z mojego życia i będę musiał sobie z tym poradzić. Nikt jednak nie zmusi mnie do tego, żeby wyrzucić ją z moich snów.NAPRAWA
Pokładową ciszę zmącił alarm. Do modulowanego sygnału brzęczyka dołączyło pulsowanie pomarańczowych świateł w każdym zakątku gwiazdolotu. Medrood zerwał się gwałtownie z koi i ignorując zimno podłogi, pobiegł boso czym prędzej na mostek. Jeśli nie liczyć chitynowych łusek otaczających okolicę rozrodczą, był nagi. W innych okolicznościach jego segmentowany tułów raziłby bladym, połyskującym wilgocią różem. Brak pancerzy, zarówno prywatnych, jak i mundurowych, stanowił gorszące naruszenie regulaminu wojskowego, o normach stadnego zachowania nie wspominając. Tym razem jednak Medrood miał to głęboko w odsłoniętym odwłoku. Mógł sobie pozwolić na paradowanie na golasa po całym pokładzie, ponieważ był jedynym członkiem załogi i nie miał kogo zgorszyć nieobyczajnym zachowaniem. Zresztą nie względy etyczne były mu teraz w głowie. Alarm nie wziął się w końcu z niczego. Statek, a przez to automatycznie on sam, znalazł się w niebezpieczeństwie. W takich okolicznościach o przeżyciu mogły decydować chwile i nie chciał ich tracić na zakładanie pancerzy.
Skoncentrował dwie pary teleskopowych oczu na czterech wyświetlaczach, uważnie śledząc pojawiające się na nich komunikaty. Zastygł w całkowitym bezruchu, pospiesznie analizując przyczyny sytuacji kryzysowej, po czym głęboko westchnął z ulgą. Jego potężne płucotchawki aż przy tym zapiszczały, a sensoryczne czułki wrastające z boku głowy zakołysały się w wydobytym z gębowego otworu podmuchu. Medrood wyłączył alarm i przysiadł na tylnych odnóżach, zwijając dwie pary środkowych wzdłuż smukłych segmentów tułowia. Spokojnie dokończył czytanie automatycznego raportu uszkodzeń gwiazdolotu, a jego lepki, zakończony okrągłą przyssawką język kołysał się na boki w nieznacznie rozwartej gębie. Dzięki równoczesnemu postrzeganiu wieloocznemu błyskawicznie przyswajał mnóstwo danych. Nie minęło więc dużo czasu, a dysponował kompletną wiedzą na temat awarii oraz sposobu jej usunięcia. Poczuł ciepłą falę ulgi, która szybko rozlała się w odwłoku. Usterka okazała się bowiem błaha, a jej naprawa nie powinna być trudna ani czasochłonna. Musiał tylko nieznacznie zboczyć z kursu, więc związane z tym opóźnienie w harmonogramie lotu nie powinno być długie.
– Ughr! – zagulgotał, kiedy przyjrzał się najbliższej nadającej się na przymusowy postój planecie. Jej siła ciążenia była zbliżona do działającej w jego macierzystym świecie. Miała tlenową atmosferę o odpowiednich proporcjach poszczególnych składników, dzięki czemu mógł na jej powierzchni swobodnie oddychać bez wspomagania płucotchawek niewygodną aparaturą. Poza tym życiodajny tlen z atmosfery uzupełni zapasy w uszkodzonych dopiero co i całkowicie rozhermetyzowanych zbiornikach. Czujniki dalekiego skanowania pierwiastkowego wykazały, że docelowy świat zawiera szereg różnorodnych metali, w tym także tytan. Medrood będzie miał więc z czego zrobić łatę zatykającą dziurę w zbiornikach na tlen. Sama planeta leżała zaś w strefie o niskiej aktywności meteorytowej. Wiedział, że sporo jego rodaków przekonanych było do stwierdzenia, że historia lubi się powtarzać. Osobiście jednak nie wierzył w to, że w tak krótkim czasie może zostać ponownie zbombardowany przez lecące na kolizyjnym torze bryły kosmicznego żużlu. Zagrożenie ze strony meteorytów miał więc z głowy.
Gdy czytał dalej informacje o planecie, na której miał dokonać naprawy gwiazdolotu, coraz bardziej poprawiał mu się humor. Poza biegunami prawie cała jej powierzchnia charakteryzowała się temperaturami i wilgotnością powietrza w zakresach jego tolerancji. Nie zmarznie więc i nie wyschnie nawet wtedy, gdy poruszać się będzie po powierzchni bez ochronnego skafandra. Nie groziło mu też radioaktywne skażenie. Promieniowanie było co prawda wykrywalne, ale na bardzo niskim poziomie. Im więcej danych przyswajał, tym szerzej otwierał się jego otwór gębowy. Tego rodzaju grymas świadczył o głębokim zadowoleniu i wewnętrznym spokoju. Medrood doszedł do wniosku, że los mu sprzyjał i że lepiej nie mógł trafić. Fakt przedziurawienia zbiorników z tlenem, choć niefortunny, nastąpił w najlepszym z możliwych miejsc. To było istne szczęście w nieszczęściu.
Jego dobrego humoru nie popsuł nawet fakt, że planeta, ku której aktualnie się kierował, miała rozumnych mieszkańców. Dwunożne istoty zdołały utworzyć cywilizację, ale z tego, co Medrood wyczytał, stopień jej organizacji i poziom osiągnięć były niskie. Z założenia zamierzał unikać kontaktów z autochtonami, gdyby jednak do nich ewentualnie doszło, powinien poradzić sobie bez większych problemów.
Pokonując kolejne parseki kosmicznej przestrzeni, zbliżał się do błękitnego globu, z ciekawością obserwując jego szybko powiększającą się powierzchnię. W chwili, gdy zdecydował się na znaczną redukcję dotychczasowej prędkości lotu, na wszelki wypadek uaktywnił systemy zaawansowanego kamuflażu. Wleciał na orbitę niezauważony. Kilkukrotnie okrążył planetę, szukając najlepszego miejsca do lądowania. Wreszcie zdecydował się i ostrożnie, najdelikatniej, jak tylko potrafił, posadził gwiazdolot na jej powierzchni.
Mógł wylądować z dala od skupisk autochtonów. Wówczas nie musiałby aż tak bardzo uważać. Z drugiej jednak strony detektory pierwiastków wyraźnie pokazywały, że jedynie w ich obrębie znajdzie niezbędne ilości tytanu, którego potrzebował do naprawy. Medrood wybrał więc kompromis – posadził gwiazdolot w pobliżu niezbyt dużego skupiska dwunogów i zamaskował go w gęstwinie naturalnej, wysokiej roślinności. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że mimo zbliżania się nocnej pory ryzyko spotkania tubylca twarzą w twarz nadal było istotne. Postanowił więc, że jemu również przyda się kamuflaż. Wolał, aby jego pojawienie się i krótki pobyt na planecie odbyły się bez większego rozgłosu, a najlepiej w ogóle bez jakiegokolwiek szumu. Sensacja, jaką wzbudziłby wśród prymitywnych autochtonów swoją osobą oraz kosmicznym pojazdem, z pewnością nie ułatwiłaby mu wykonania naprawy i odlotu.
Dlatego też, chociaż tego nie lubił, wbił się w dwuczęściowy zintegrowany system kamuflujący. Do sterującego nim mikrokomputera wprowadził dane anatomiczne tubylców, po czym uaktywnił program dostosowujący. Kombinezon cicho zabuczał, a następnie rozpoczął przemianę. W kilku miejscach nadął się, w innych zwęził, jeszcze w innych stał się bardziej sztywny lub zupełnie zmiękł. Zgodnie z przewidywaniami Medrooda najtrudniej było ukryć dwie dodatkowe kończyny. Miał z natury sześć odnóży, zaś mieszkańcy planety, na której dopiero co wylądował, dysponowali zaledwie czterema. System pobuczał, poszumiał, kilkukrotnie piknął, ale ostatecznie poradził sobie z powierzonym zadaniem. Na sam koniec na głowę Medroda nasunęła się biomaska, dzięki czemu jego oblicze upodobniło się do twarzy przeciętnego tubylca. Przez chwilę czuł lekkie zawroty spowodowane nagłą redukcją wieloocznego widzenia, ale poradził sobie z nimi w miarę szybko. Skoro autochtoni mogą patrzeć na świat tylko dwojgiem oczu, on również mógł. Przez moment przyglądał się sobie i porównywał wygląd z wyświetlonym na ekranie wzorem. Uznał, że z powodzeniem może uchodzić za tubylca – typowego samca w średnim wieku.
Zastanawiał się nad hipnotycznym kursem lokalnego języka, ale doszedł do wniosku, że szkoda czasu. Musiałby poświęcić na niego większość nocnej pory, a przecież w planach nie miał żadnych pogadanek z przedstawicielami tutejszej cywilizacji. Ograniczył więc kurs do niezbędnego minimum. Nie znając podstaw miejscowej kultury, nie potrafił wybrać konkretnych zagadnień, zdał się więc na ich losowy wybór. Po krótkotrwałym transie w jego głowie wiły się różnorakie obce słowa.
– Spierdalaj, złamasie! – wypróbował artykulację, wybierając pierwsze dwa, które przyszły mu na myśl. Był mile zaskoczony dudnieniem, jakie wydobyło się z jego krtani. – Ughhrrr! – zagulgotał z zadowolenia.
Czuł się wszechstronnie przygotowany do misji naprawienia gwiazdolotu. Był z siebie dumny, a związane z tym uczuciem ciepłe fale zadowolenia rozlewały się leniwie po jego odwłoku. Odwłok ów zazwyczaj mieścił się w dole ciała, tuż za tylnymi odnóżami. Obecnie zaś uniesiony był znacznie wyżej przez kamuflujący kombinezon i znajdował się w środkowej części jego nowo uformowanej postaci. Medrood pokręcił głową nieco zdegustowany tym faktem. Na szczęście biegnące szerokim pasem wzdłuż kręgosłupa wzmocnienia systemu kamuflującego umożliwiły mu utrzymanie pionowej postawy. W innym przypadku przemieszczony odwłok pociągnąłby go do przodu i przewrócił. Na zasłoniętym biomaską obliczu pojawił się wyraz dezaprobaty, kiedy uzmysłowił sobie jeszcze jeden fakt. Przesunięcie odwłoku w górę i ku przodowi całkowicie odsłaniało jego rozrodcze narządy. Medrood westchnął w duchu: „Nikt mi nie powie, że to normalne, aby jajka nosić na wierzchu!”.
Nie chcąc dalej zgłębiać innych odchyleń od normy, skierował się do śluzy i po wprowadzeniu kodu aktywacyjnego otworzył właz. Do jego płucotchawek wdarło się przyjemnie chłodne nocne powietrze. Pełne było eterycznych olejków obficie wydzielanych przez otaczającą miejsce lądowania roślinność. Medrood wiedział o tym, bo na wewnętrznej powierzchni biomaski wyświetliły się dane pochodzące ze skanera cząsteczek wbudowanego w kombinezon. Przeleciał oczami długą listę i był wyraźnie usatysfakcjonowany tym, że żaden z aktualnie wdychanych związków nie został zakwalifikowany jako toksyczny. Ignorując zachodzące co chwila zmiany na owej liście, ruszył w kierunku osady tubylców. Zmrok zapadał szybko, wszystko dookoła szarzało i traciło zarysy. Pogłębiająca się z każdym krokiem ciemność była Medroodowi na rękę, a w zasadzie na wszystkie cztery ręce. Pod jej osłoną mógł poczynać sobie śmielej niż w świetle dnia, a to znacząco ułatwiało wykonanie zadania.
Włączył detektor pierwiastków, przewinął wyświetloną listę, zatrzymał się na tytanie i uaktywnił wyszukiwanie. Po chwili metal został zlokalizowany. Medrood ruszył w jego kierunku zgodnie ze wskazaniem detektora. Kiedy nad korony wysokiej roślinności zaczął mozolnie wspinać się blady sierp księżyca, Medrood dotarł do szerokiej, płaskiej drogi. Dzięki temu tempo jego marszu zwiększyło się. Wkrótce dostrzegł niewyraźne zarysy pierwszych domów, w których mieszkali tubylcy. Utwardzona nawierzchnia, po której szedł, wiodła prosto między nie, a wyznaczona przez detektor pierwiastków trasa do miejsca obecności tytanu idealnie się z nią pokrywała. Medrood szedł więc dalej, choć teraz nieco bardziej ostrożnie niż dotychczas.
Minął szeroką tablicę z dziwnymi białymi kształtami na ciemnym tle. Krótki trans, jaki zafundował sobie na pokładzie gwiazdolotu, sprawił, że wybiórczo władał językiem autochtonów. Kurs nie obejmował jednak nauki czytania, więc napis był dla niego niezrozumiały. Medrood doszedł do wniosku, że to pewnie nazwa określająca osadę. Nie miał czasu na rozwiązanie tego rodzaju zagadek. Nie przybył tu, żeby zwiedzać okolicę czy badać miejscowe zwyczaje. Wylądował, bo musiał. Miał jasno określone zadanie i nie zamierzał się rozpraszać nieistotnymi rzeczami. Nazwę osady autochtonów z założenia miał głęboko w odwłoku, gdzieś w okolicach ujścia narządu wydalającego potrawienną maź. Zdobycie tytanu na łatę w zbiorniku z zapasowym tlenem – tylko to się teraz liczyło.
Ponownie spojrzał na wyświetlacz detektora i z zadowoleniem pokiwał głową. Wciąż szedł we właściwym kierunku. Coś zaswędziało go pod biomaską. Nieprzyjemne uczucie nasilało się z każdą chwilą aż do takiego stopnia, że nie mógł wytrzymać. Ryzykując zdemaskowanie, zdjął kamuflaż z głowy i z ulgą się podrapał.
– Dobry wieczór, panie Szymanek! – dobiegł go nagle głos tubylca.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
Pierwszy raz zobaczyłem ją na początku lata. Pamiętam tamten dzień jak przez mgłę, mimo że od samego rana świeciło słońce. Brak ostrości obrazu spowodowany był gigantycznym kacem, który dopadł mnie, zamknął w mocarnych objęciach i za żadne skarby świata nie chciał puścić. Urodzinowa impreza na plaży przeciągnęła się na tyle, że miękki piasek posłużył mi za posłanie, a szum fal stanowił idealną kołysankę. Zresztą wypiłem wtedy tak dużo alkoholu, że zasnąłbym nawet na kocich łbach przy pracującym w pobliżu młocie pneumatycznym. Rankiem owego dnia wszystko miało więc zamazane kontury, było dla mnie zbyt szybkie i za głośne. Siedziałem na piasku, zbierając resztki sił do jakiegoś bardziej konkretnego działania. Nie pamiętam, jaką miałem minę, ale biorąc pod uwagę powyższe okoliczności, zbyt mądra raczej nie była. A wtedy nadbiegła ona.
Zawsze podziwiałem ludzi, którzy mieli tyle samozaparcia, że potrafili zmuszać się do regularnego wysiłku. Ją dodatkowo można było podziwiać za urodę. Mniej więcej taka właśnie myśl przebiegła mi wówczas przez głowę. Niezbyt oryginalny komentarz do zwykłego obrazka na plaży. I pewnie zapomniałbym o wszystkim, gdyby nie ponowne spotkanie.
Tym razem byłem już trzeźwy. Od urodzinowej imprezy upłynął miesiąc, bez śladu minął mi nawet wstręt do alkoholu, jaki po niej odczuwałem. Przyszedłem na plażę wcześnie rano. Chciałem pobyć sam, w ciszy i spokoju pożegnać się z morzem. Była siódma z minutami. O dziewiątej odlatywał mój prom. Wezwała mnie armia, nie miałem nic do gadania. Chodziły słuchy, że ludzka flota dostała tęgie lanie w okolicach Oriona i potrzebne były szybkie wzmocnienia. Trafiłbym wówczas na pierwszą linię frontu. Równie dobrze mogła to być zwykła plotka, niemniej miałem o czym myśleć. Nie chciałem opuszczać rodzimej planety bez pożegnania się z jedną z najpiękniejszych plaż, jakie w życiu widziałem. I stałem tak zatopiony w zadumie, kiedy nadbiegła. Spięte w koński ogon ciemne włosy kołysały się w rytm sprężystych kroków, na czole lśniły drobne kropelki potu. Była piękna w pełnym tego słowa znaczeniu. Mijając mnie, nieco zwolniła.
Gorąco wierzę w to, że rzeczywiście tak było, że zmiana rytmu jej biegu nie była wyłącznie złudzeniem i że to ja stałem się tego powodem. Ciekawe, co sobie pomyślała, widząc faceta ubranego w mundur terrańskiej floty przestrzennej stojącego samotnie na plaży tak wcześnie rano. Odprowadziłem ją wzrokiem. Chciałem zapytać, jak ma na imię, ale nie starczyło mi odwagi.
A potem był kosmiczny prom, pospieszne szkolenie bojowe i front. Obcy byli twardzi i bezlitośni, ludzie jednak wcale im w tych kwestiach nie ustępowali. W końcu, gdyby w ich naturze leżało tchórzostwo, nigdy nie sięgnęliby gwiazd. Walczyłem w Pierścieniu Oriona przez rok. Odbiliśmy wszystko, co wpadło w macki Bogorian, choć terrańska flota znów potrzebowała szybkich uzupełnień. Na czas szkolenia nowych rekrutów dostałem urlop. Wróciłem na Laratię i od razu poszedłem nad morze. Chciałem spotkać się z rodziną i przyjaciółmi, ale coś ciągnęło mnie na plażę. Tak jak wyszedłem z promu, w mundurze, z przydziałowym workiem na osobiste rzeczy na plecach, ruszyłem przed siebie i zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy żółty piasek zachrzęścił mi pod butami.
Od ostatniego razu nic się tu nie zmieniło. Cieszyłem się z tego powodu jak głupek, a łzy wzruszenia popłynęły mi po policzkach. Niezły ze mnie żołnierz, co? Wielki twardziel, który lał po tyłkach obcych, maże się jak szkolna beksa. To było jednak silniejsze ode mnie. Może w ten sposób odreagowywałem stres, który towarzyszył mi przez ostatni rok? Nie wiem, to wydaje się nawet dość prawdopodobne, jednak nigdy dotąd nie rozmawiałem z psychologiem, żeby mieć w tej kwestii pewność. Po co? Szalone bitwy w kosmosie, śmierć towarzyszy broni i nieustanna groźba własnej zmienią każdego. Sesja gadania w pozycji leżącej na sofie w jakimś przytulnym gabinecie nie mogła tego odkręcić. Nie wiem, ile wówczas przesiedziałem na plaży. W końcu przyszedł jednak czas na powrót do rzeczywistości. Żałowałem tylko jednego – tego, że nie zobaczyłem pięknej biegaczki. Cóż, było popołudnie, to nietypowa dla niej pora.
Rodzina i znajomi byli ze mnie dumni. Miłe, ale w gruncie rzeczy nużące. Ile razy można powtarzać, że sterowanie załadunkiem torped próżniowych, owszem, wpływa na przebieg bitwy, ale jedynie w minimalnym stopniu. Na krążownikach klasy bizancjum służyło przeszło tysiąc ludzi i każdy miał co robić podczas bitwy. Zniszczenie bojowych okrętów Bogorian wynikało więc ze zbiorowego wysiłku, a nie wyłącznie z moich starań. Dla nich jednak miałem status wielkiego bohatera i kropka. Po jakimś czasie byłem zniechęcony bezskutecznymi zaprzeczeniami i ostatecznie przestałem oponować w tej kwestii. Śmieszył mnie też fakt, że kilka niedostępnych wcześniej dziewczyn, takich wyniosłych, patrzących na faceta z góry, nagle stało się miłe i nadzwyczaj przychylne. Powłóczyste spojrzenia i koniuszki języków dyskretnie oblizujące wargi jednoznacznie zapraszały do skorzystania z okazji. I być może bym skorzystał, bo nie miałem w sobie zadatków na świętego. Na drodze stanęła jednak ona.
Znów ujrzałem ją biegnącą rankiem na plaży. Tak jak poprzednio zamurowało mnie i jedyne, co mogłem wówczas zrobić, to gapić się jak urzeczony. Z każdym kolejnym razem wydawała się piękniejsza. Długo biłem się z myślami, czy podbiec do niej i w jakiś sposób zagadnąć. Ostatecznie tego nie zrobiłem. Ta dziewczyna mnie onieśmielała i za nic w świecie nie chciałbym wyjść na głupka. Doszedłem do wniosku, że jeśli miałbym coś spieprzyć, to lepiej niech wszystko pozostanie tak jak do tej pory. Może to asekuranctwo albo zwykłe tchórzostwo – trudno. Gorąco wierzyłem w to, że kiedyś dane mi będzie ją poznać.
Potem zaś jak grom z jasnego nieba spadła na ludzkość wiadomość o tym, że Bogorianie zawiązali militarny sojusz z drugą wrogą człowiekowi rasą. Ich przymierze z Raghastami sprawiło, że wojenny wir na nowo zaczął szybko się kręcić. Zostałem przez niego bezceremonialnie wciągnięty. Opuściłem Laratię szybciej, niżbym chciał. Tym razem nie zdążyłem pożegnać się z morzem, plażą i biegającą po niej dziewczyną.
Przez dwa lata latałem, strzelałem, uczestniczyłem w planetarnych desantach i przejmowaniu przestrzennych obiektów o znaczeniu strategicznym. Robiłem wszystko, żeby nie dać się zabić, a przełożeni interpretowali to jako odwagę. Zostałem sierżantem, a raz po spacyfikowaniu jednego ze światów skolonizowanych przez Bogorian sam marszałek terrańskiej floty przypiął mi order. W nagrodę za przykładną i ofiarną służbę otrzymałem dwa tygodnie urlopu. Wróciłem na rodzimą planetę z nowymi naszywkami na mundurze, z błyszczącym, choć nieco przyciężkim krążkiem odznaczenia przypiętym do jednej z kieszeni i podłużną blizną na prawym policzku. To była pamiątka po trafieniu mojego krążownika przez torpedę Raghastów. Pół załogi wyssała wówczas bezlitosna próżnia. Na szczęście mój przedział bojowy nie uległ dehermetyzacji. Miałem też dużo większy bagaż doświadczeń niż poprzednim razem. W mojej postawie dawało się wyczuć przede wszystkim zgorzknienie, w wypowiedzi często zakradał się cynizm.
Na miejscu i tak ponownie okazałem się wielkim bohaterem. Nie obyło się bez wiwatów na cześć ponoć największego żołnierza Laratii. Od serdecznych uścisków bolała mnie dłoń, a język zaczynał się plątać, gdy po raz setny opowiadałem o obliczach wojny w kosmosie. Z wielką pompą dostałem drugie, tym razem cywilne odznaczenie – za wkład w utrzymanie Integralności Ojczystej Planety. Zbitek mało znaczących, wyświechtanych frazesów wypowiedzianych przy tej okazji przez gubernatora miał na celu chyba tylko jego autopromocję.
Nie mogłem już doczekać się końca tych wszystkich ceremonii i pójść wreszcie na plażę. Marzyłem o piasku pod bosymi stopami, o szumie fal i słonej bryzie. Najbardziej zaś chciałem zobaczyć ją. Obiecałem sobie, że choćby palił i walił się cały cywilizowany wszechświat, choćby wszystkie rozumne i nierozumne rasy sprzymierzyły się przeciw człowiekowi, będę o świcie na plaży. I byłem. Stałem w tym samym miejscu co zawsze, a ona biegła. Lekka, zwiewna i piękna. Koński ogon kołysał się, a kropelki potu na czole lśniły w porannym słońcu dokładnie tak, jak zapamiętałem to z poprzedniego razu. Była zachwycająca. Już po raz drugi wydawało mi się, że zwolniła, mijając mnie. Oddałbym wszystko, żeby tak właśnie było. Mój ideał nie zatrzymał się, pobiegł dalej. Przychodziłem nad morze rankiem każdego dnia mojego krótkiego urlopu. Ceremonia odprowadzania wzrokiem biegnącej dziewczyny powtarzała się przez pełne dwa tygodnie. Było w tym coś mistycznego, przynajmniej dla mnie.
Niestety armia znów upomniała się o swojego sierżanta. Kolejny raz Laratia zniknęła gdzieś w oddali za nadświetlnym promem odlatującym ze mną na pokładzie. Wir wojny wessał mnie równie bezlitośnie jak ostatnio. Po raz drugi zostałem ranny. Terrańska flota przestrzenna przechyliła szalę zwycięstwa mocno na własną stronę. Bogorianie zostali zdradzeni przez sojuszników i byli o krok od całkowitej, bezwarunkowej kapitulacji. Decydującym ciosem dla gadopodobnych obcych okazał się desant na drugą planetę w systemie Yossal, ich główną kolonię i skupisko wojennych stoczni. Brałem w nim czynny udział. Dowodziłem nawet jedną z wielu eskadr lądowników. Nie postrzelałem sobie jednak. Rozpaczliwa odpowiedź przeciwlotniczej artylerii wroga zebrała krwawe żniwo. Jeden z pocisków trafił w mój lądownik i rozdarł go na strzępy. Zginęła ponad połowa kompanii szturmowców. Druga – przeżyła tylko dzięki temu, że byliśmy naprawdę blisko powierzchni planety. Jeśli do trafienia doszłoby chwilę wcześniej, jakieś sto metrów wyżej, pewnie wszystkich spotkałby taki sam smutny los.
Straciłem prawą rękę, kilka zębów i połamałem chyba wszystkie żebra. Uratował mnie bojowy kombinezon. Detektory funkcji życiowych wszczęły alarm, zacisnęła się pneumatyczna opaska tamująca krwawienie z kikuta, automed wstrzyknął do żył środki kojące ból. O tym wszystkim dowiedziałem się jednak dopiero później, po odzyskaniu przytomności w szpitalu polowym. Opowiedział mi o tym lekarz, który sterował pracą mikrorobotów rekonstruujących moją utraconą rękę. Desant udał się, obcy dostali porządny łomot i ostatecznie podpisali kapitulację, a ja powoli wracałem do zdrowia. Połamane żebra zrosły się najszybciej, z odtworzeniem zębów i wygojeniem ran twarzy też nie było większych problemów. Co do ręki – po miesiącu wyglądała jak nowa, ale nie władałem nią jeszcze z dawną sprawnością. Czekała mnie długa i żmudna rehabilitacja. Skoro jednak wojna się skończyła, mogłem wracać do pełni sił w domu.
Czym prędzej skorzystałem z tej możliwości. Załatwienie wszelkich formalności trwało raptem dwa dni. Po ich upływie zmęczony dopiero co zakończoną wojną sierżant wracał na Laratię z nadzieją, że już na zawsze. Wojowniczy obcy zostali pokonani i na chwilę obecną w Drodze Mlecznej nie istniała na tyle militarnie silna rasa, by mogła stworzyć zagrożenie dla ludzkości. Ogólnie więc perspektywy miałem całkiem niezłe. Z wojskowym workiem, który dostałem na pamiątkę, z kolejnym medalem za odwagę ciśniętym na jego dno i z przydziałem na spory pakiet zabiegów rehabilitacyjnych znów postawiłem stopę w rodzimym świecie.
Nie wiedziałem, że w moim mieście było tylu polityków i dziennikarzy. Wokół mnie wrzało jak w ulu, ale cóż się dziwić… W końcu wojna to niezły interes – można na niej zarobić, wybić się albo umocnić zajmowaną dotąd pozycję. Angażowałem się w cały ten cyrk jedynie w minimalnym stopniu. Kiedy tylko mogłem, wymawiałem się bólem niedawno zrekonstruowanej kończyny. Wszyscy kiwali wówczas ze zrozumieniem głową. Prawdę mówiąc, ręka nie bolała mnie prawie wcale. Większe dolegliwości zgłaszał mój tyłek, który gniótł kolejne krzesła podczas niekończących się przemówień i wywiadów. Nadano mi tytuł Honorowego Obrońcy Laratii, zaproponowano nawet, żebym sprzedał prawa autorskie do mojej historii. Jakiś podekscytowany facet gorąco mnie zapewniał, że to mógłby być interes mojego życia, bo film o tym, co spotkało zwykłego chłopaka i przemieniło go w wielkiego bohatera, z pewnością stałby się niezapomnianym hitem kinowym. Podobno gdybym się uparł, mógłbym nawet zagrać samego siebie. Gówno mnie to jednak obchodziło.
Podczas tego całego zamieszania moje myśli nieustannie uciekały ku plaży i biegającej po niej dziewczynie.
Trzy dni z rzędu skoro świt czekałem w wiadomym miejscu, aby ją ujrzeć. Bezskutecznie. Pierwszego padało, i to dość mocno. Kiepska pogoda do uprawiania sportu. Byłem zawiedziony, ale pełen wiary, że to tylko chwilowy psikus nieprzyjaznej aury. Dwa kolejne ranki zachwiały jednak moją wiarą. Nie zobaczyłem pięknej nieznajomej. Nikt nie biegł po plaży, nikomu nie kołysały się ciemne włosy spięte w koński ogon, nikomu nie zalśniły w promieniach słońca drobne kropelki potu na czole. Ostatni wojenny wir wciągnął mnie w swoje objęcia aż na trzy lata. Przez ten czas zdarzyć się mogło dosłownie wszystko. Piękna nieznajoma mogła zmienić rodzaj uprawianego sportu albo miejsce zamieszkania. Może wyszła za mąż, urodziła dziecko i teraz kosztem biegania po plaży wychowuje swą pociechę? To wydawało się prawdopodobne. Nowa praca? Urlop? Dlaczego nie? Te potencjalne wyjaśnienia też wchodziły w rachubę. Jakiekolwiek inne bym wymyślał, nic nie zmieniało stanu rzeczy. Skończył się pewien etap. Czułem, że w trudny do opisania słowami sposób utraciłem cząstkę siebie. Zniknął bardzo cenny element mojego życia – element, który wcześniej wielokrotnie okazywał się swoistą podporą w czasach wojennej zawieruchy. Nie sądziłem, że to się kiedyś stanie, a już tym bardziej nie spodziewałem się, że okaże się aż tak bolesne. Nie ma co, los potrafi człowiekowi dokopać.
Minął miesiąc – trzydzieści smutnych, pustych poranków. Piękne, ale jednocześnie przygnębiająco niepełne wschody słońca oglądane z tego samego miejsca trzydzieści razy. Zbliżał się koniec ważności wojskowego przydziału na rehabilitację odtworzonej ręki. Poważnie rozważałem, czy uda mi się naciągnąć miejski szpital na dodatkowe sesje także z psychoterapeutą. Kto wie? Chyba dojrzałem do spotkania z kimś potrafiącym grzebać w ludzkiej psychice, bo perspektywa położenia się na leżance w jakimś gabinecie nie przerażała mnie już tak jak kiedyś. Kilka przegadanych godzin poświęconych na dojście do ładu z samym sobą mógłbym chyba poświęcić. Ale tylko kilka. Piękna dziewczyna biegająca po plaży zniknęła z mojego życia i będę musiał sobie z tym poradzić. Nikt jednak nie zmusi mnie do tego, żeby wyrzucić ją z moich snów.NAPRAWA
Pokładową ciszę zmącił alarm. Do modulowanego sygnału brzęczyka dołączyło pulsowanie pomarańczowych świateł w każdym zakątku gwiazdolotu. Medrood zerwał się gwałtownie z koi i ignorując zimno podłogi, pobiegł boso czym prędzej na mostek. Jeśli nie liczyć chitynowych łusek otaczających okolicę rozrodczą, był nagi. W innych okolicznościach jego segmentowany tułów raziłby bladym, połyskującym wilgocią różem. Brak pancerzy, zarówno prywatnych, jak i mundurowych, stanowił gorszące naruszenie regulaminu wojskowego, o normach stadnego zachowania nie wspominając. Tym razem jednak Medrood miał to głęboko w odsłoniętym odwłoku. Mógł sobie pozwolić na paradowanie na golasa po całym pokładzie, ponieważ był jedynym członkiem załogi i nie miał kogo zgorszyć nieobyczajnym zachowaniem. Zresztą nie względy etyczne były mu teraz w głowie. Alarm nie wziął się w końcu z niczego. Statek, a przez to automatycznie on sam, znalazł się w niebezpieczeństwie. W takich okolicznościach o przeżyciu mogły decydować chwile i nie chciał ich tracić na zakładanie pancerzy.
Skoncentrował dwie pary teleskopowych oczu na czterech wyświetlaczach, uważnie śledząc pojawiające się na nich komunikaty. Zastygł w całkowitym bezruchu, pospiesznie analizując przyczyny sytuacji kryzysowej, po czym głęboko westchnął z ulgą. Jego potężne płucotchawki aż przy tym zapiszczały, a sensoryczne czułki wrastające z boku głowy zakołysały się w wydobytym z gębowego otworu podmuchu. Medrood wyłączył alarm i przysiadł na tylnych odnóżach, zwijając dwie pary środkowych wzdłuż smukłych segmentów tułowia. Spokojnie dokończył czytanie automatycznego raportu uszkodzeń gwiazdolotu, a jego lepki, zakończony okrągłą przyssawką język kołysał się na boki w nieznacznie rozwartej gębie. Dzięki równoczesnemu postrzeganiu wieloocznemu błyskawicznie przyswajał mnóstwo danych. Nie minęło więc dużo czasu, a dysponował kompletną wiedzą na temat awarii oraz sposobu jej usunięcia. Poczuł ciepłą falę ulgi, która szybko rozlała się w odwłoku. Usterka okazała się bowiem błaha, a jej naprawa nie powinna być trudna ani czasochłonna. Musiał tylko nieznacznie zboczyć z kursu, więc związane z tym opóźnienie w harmonogramie lotu nie powinno być długie.
– Ughr! – zagulgotał, kiedy przyjrzał się najbliższej nadającej się na przymusowy postój planecie. Jej siła ciążenia była zbliżona do działającej w jego macierzystym świecie. Miała tlenową atmosferę o odpowiednich proporcjach poszczególnych składników, dzięki czemu mógł na jej powierzchni swobodnie oddychać bez wspomagania płucotchawek niewygodną aparaturą. Poza tym życiodajny tlen z atmosfery uzupełni zapasy w uszkodzonych dopiero co i całkowicie rozhermetyzowanych zbiornikach. Czujniki dalekiego skanowania pierwiastkowego wykazały, że docelowy świat zawiera szereg różnorodnych metali, w tym także tytan. Medrood będzie miał więc z czego zrobić łatę zatykającą dziurę w zbiornikach na tlen. Sama planeta leżała zaś w strefie o niskiej aktywności meteorytowej. Wiedział, że sporo jego rodaków przekonanych było do stwierdzenia, że historia lubi się powtarzać. Osobiście jednak nie wierzył w to, że w tak krótkim czasie może zostać ponownie zbombardowany przez lecące na kolizyjnym torze bryły kosmicznego żużlu. Zagrożenie ze strony meteorytów miał więc z głowy.
Gdy czytał dalej informacje o planecie, na której miał dokonać naprawy gwiazdolotu, coraz bardziej poprawiał mu się humor. Poza biegunami prawie cała jej powierzchnia charakteryzowała się temperaturami i wilgotnością powietrza w zakresach jego tolerancji. Nie zmarznie więc i nie wyschnie nawet wtedy, gdy poruszać się będzie po powierzchni bez ochronnego skafandra. Nie groziło mu też radioaktywne skażenie. Promieniowanie było co prawda wykrywalne, ale na bardzo niskim poziomie. Im więcej danych przyswajał, tym szerzej otwierał się jego otwór gębowy. Tego rodzaju grymas świadczył o głębokim zadowoleniu i wewnętrznym spokoju. Medrood doszedł do wniosku, że los mu sprzyjał i że lepiej nie mógł trafić. Fakt przedziurawienia zbiorników z tlenem, choć niefortunny, nastąpił w najlepszym z możliwych miejsc. To było istne szczęście w nieszczęściu.
Jego dobrego humoru nie popsuł nawet fakt, że planeta, ku której aktualnie się kierował, miała rozumnych mieszkańców. Dwunożne istoty zdołały utworzyć cywilizację, ale z tego, co Medrood wyczytał, stopień jej organizacji i poziom osiągnięć były niskie. Z założenia zamierzał unikać kontaktów z autochtonami, gdyby jednak do nich ewentualnie doszło, powinien poradzić sobie bez większych problemów.
Pokonując kolejne parseki kosmicznej przestrzeni, zbliżał się do błękitnego globu, z ciekawością obserwując jego szybko powiększającą się powierzchnię. W chwili, gdy zdecydował się na znaczną redukcję dotychczasowej prędkości lotu, na wszelki wypadek uaktywnił systemy zaawansowanego kamuflażu. Wleciał na orbitę niezauważony. Kilkukrotnie okrążył planetę, szukając najlepszego miejsca do lądowania. Wreszcie zdecydował się i ostrożnie, najdelikatniej, jak tylko potrafił, posadził gwiazdolot na jej powierzchni.
Mógł wylądować z dala od skupisk autochtonów. Wówczas nie musiałby aż tak bardzo uważać. Z drugiej jednak strony detektory pierwiastków wyraźnie pokazywały, że jedynie w ich obrębie znajdzie niezbędne ilości tytanu, którego potrzebował do naprawy. Medrood wybrał więc kompromis – posadził gwiazdolot w pobliżu niezbyt dużego skupiska dwunogów i zamaskował go w gęstwinie naturalnej, wysokiej roślinności. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że mimo zbliżania się nocnej pory ryzyko spotkania tubylca twarzą w twarz nadal było istotne. Postanowił więc, że jemu również przyda się kamuflaż. Wolał, aby jego pojawienie się i krótki pobyt na planecie odbyły się bez większego rozgłosu, a najlepiej w ogóle bez jakiegokolwiek szumu. Sensacja, jaką wzbudziłby wśród prymitywnych autochtonów swoją osobą oraz kosmicznym pojazdem, z pewnością nie ułatwiłaby mu wykonania naprawy i odlotu.
Dlatego też, chociaż tego nie lubił, wbił się w dwuczęściowy zintegrowany system kamuflujący. Do sterującego nim mikrokomputera wprowadził dane anatomiczne tubylców, po czym uaktywnił program dostosowujący. Kombinezon cicho zabuczał, a następnie rozpoczął przemianę. W kilku miejscach nadął się, w innych zwęził, jeszcze w innych stał się bardziej sztywny lub zupełnie zmiękł. Zgodnie z przewidywaniami Medrooda najtrudniej było ukryć dwie dodatkowe kończyny. Miał z natury sześć odnóży, zaś mieszkańcy planety, na której dopiero co wylądował, dysponowali zaledwie czterema. System pobuczał, poszumiał, kilkukrotnie piknął, ale ostatecznie poradził sobie z powierzonym zadaniem. Na sam koniec na głowę Medroda nasunęła się biomaska, dzięki czemu jego oblicze upodobniło się do twarzy przeciętnego tubylca. Przez chwilę czuł lekkie zawroty spowodowane nagłą redukcją wieloocznego widzenia, ale poradził sobie z nimi w miarę szybko. Skoro autochtoni mogą patrzeć na świat tylko dwojgiem oczu, on również mógł. Przez moment przyglądał się sobie i porównywał wygląd z wyświetlonym na ekranie wzorem. Uznał, że z powodzeniem może uchodzić za tubylca – typowego samca w średnim wieku.
Zastanawiał się nad hipnotycznym kursem lokalnego języka, ale doszedł do wniosku, że szkoda czasu. Musiałby poświęcić na niego większość nocnej pory, a przecież w planach nie miał żadnych pogadanek z przedstawicielami tutejszej cywilizacji. Ograniczył więc kurs do niezbędnego minimum. Nie znając podstaw miejscowej kultury, nie potrafił wybrać konkretnych zagadnień, zdał się więc na ich losowy wybór. Po krótkotrwałym transie w jego głowie wiły się różnorakie obce słowa.
– Spierdalaj, złamasie! – wypróbował artykulację, wybierając pierwsze dwa, które przyszły mu na myśl. Był mile zaskoczony dudnieniem, jakie wydobyło się z jego krtani. – Ughhrrr! – zagulgotał z zadowolenia.
Czuł się wszechstronnie przygotowany do misji naprawienia gwiazdolotu. Był z siebie dumny, a związane z tym uczuciem ciepłe fale zadowolenia rozlewały się leniwie po jego odwłoku. Odwłok ów zazwyczaj mieścił się w dole ciała, tuż za tylnymi odnóżami. Obecnie zaś uniesiony był znacznie wyżej przez kamuflujący kombinezon i znajdował się w środkowej części jego nowo uformowanej postaci. Medrood pokręcił głową nieco zdegustowany tym faktem. Na szczęście biegnące szerokim pasem wzdłuż kręgosłupa wzmocnienia systemu kamuflującego umożliwiły mu utrzymanie pionowej postawy. W innym przypadku przemieszczony odwłok pociągnąłby go do przodu i przewrócił. Na zasłoniętym biomaską obliczu pojawił się wyraz dezaprobaty, kiedy uzmysłowił sobie jeszcze jeden fakt. Przesunięcie odwłoku w górę i ku przodowi całkowicie odsłaniało jego rozrodcze narządy. Medrood westchnął w duchu: „Nikt mi nie powie, że to normalne, aby jajka nosić na wierzchu!”.
Nie chcąc dalej zgłębiać innych odchyleń od normy, skierował się do śluzy i po wprowadzeniu kodu aktywacyjnego otworzył właz. Do jego płucotchawek wdarło się przyjemnie chłodne nocne powietrze. Pełne było eterycznych olejków obficie wydzielanych przez otaczającą miejsce lądowania roślinność. Medrood wiedział o tym, bo na wewnętrznej powierzchni biomaski wyświetliły się dane pochodzące ze skanera cząsteczek wbudowanego w kombinezon. Przeleciał oczami długą listę i był wyraźnie usatysfakcjonowany tym, że żaden z aktualnie wdychanych związków nie został zakwalifikowany jako toksyczny. Ignorując zachodzące co chwila zmiany na owej liście, ruszył w kierunku osady tubylców. Zmrok zapadał szybko, wszystko dookoła szarzało i traciło zarysy. Pogłębiająca się z każdym krokiem ciemność była Medroodowi na rękę, a w zasadzie na wszystkie cztery ręce. Pod jej osłoną mógł poczynać sobie śmielej niż w świetle dnia, a to znacząco ułatwiało wykonanie zadania.
Włączył detektor pierwiastków, przewinął wyświetloną listę, zatrzymał się na tytanie i uaktywnił wyszukiwanie. Po chwili metal został zlokalizowany. Medrood ruszył w jego kierunku zgodnie ze wskazaniem detektora. Kiedy nad korony wysokiej roślinności zaczął mozolnie wspinać się blady sierp księżyca, Medrood dotarł do szerokiej, płaskiej drogi. Dzięki temu tempo jego marszu zwiększyło się. Wkrótce dostrzegł niewyraźne zarysy pierwszych domów, w których mieszkali tubylcy. Utwardzona nawierzchnia, po której szedł, wiodła prosto między nie, a wyznaczona przez detektor pierwiastków trasa do miejsca obecności tytanu idealnie się z nią pokrywała. Medrood szedł więc dalej, choć teraz nieco bardziej ostrożnie niż dotychczas.
Minął szeroką tablicę z dziwnymi białymi kształtami na ciemnym tle. Krótki trans, jaki zafundował sobie na pokładzie gwiazdolotu, sprawił, że wybiórczo władał językiem autochtonów. Kurs nie obejmował jednak nauki czytania, więc napis był dla niego niezrozumiały. Medrood doszedł do wniosku, że to pewnie nazwa określająca osadę. Nie miał czasu na rozwiązanie tego rodzaju zagadek. Nie przybył tu, żeby zwiedzać okolicę czy badać miejscowe zwyczaje. Wylądował, bo musiał. Miał jasno określone zadanie i nie zamierzał się rozpraszać nieistotnymi rzeczami. Nazwę osady autochtonów z założenia miał głęboko w odwłoku, gdzieś w okolicach ujścia narządu wydalającego potrawienną maź. Zdobycie tytanu na łatę w zbiorniku z zapasowym tlenem – tylko to się teraz liczyło.
Ponownie spojrzał na wyświetlacz detektora i z zadowoleniem pokiwał głową. Wciąż szedł we właściwym kierunku. Coś zaswędziało go pod biomaską. Nieprzyjemne uczucie nasilało się z każdą chwilą aż do takiego stopnia, że nie mógł wytrzymać. Ryzykując zdemaskowanie, zdjął kamuflaż z głowy i z ulgą się podrapał.
– Dobry wieczór, panie Szymanek! – dobiegł go nagle głos tubylca.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
więcej..