- W empik go
sPokolenie, czyli Gniew - ebook
sPokolenie, czyli Gniew - ebook
Czy Polacy znaleźli się na granicy wytrzymałości i czy czeka nas rewolucja, która skanalizuje drzemiące w społeczeństwie pokłady gniewu? Czy słowo kryzys, odmieniane w ostatnich latach przez wszystkie możliwe przypadki, doprowadzi do powszechnego przełomu, czy tylko chronicznej frustracji jednostek, którym się w życiu nie powiodło?
sPokolenie oryginalna satyra na współczesność: na urzędy, urzędników, zachodnią kulturę w stylu hollywoodzkiej fabuły, cywilizacyjny skok w przyszłość Polski i Polaków, odwieczny konflikt „młodych wilków” ze starymi wygami oraz na modny trend na bycie sławnym i przez wszystkich kochanym. To wreszcie nawoływanie do społecznej rewolucji.
Schemat fabularny powieści oparty został na trzech historiach, które - wraz z rozwojem wydarzeń – łączą się w jedną, mało optymistyczną opowieść. Pierwszoplanowi bohaterowie to osoby wywodzące się z różnych środowisk, w różnym wieku, napiętnowani odmiennymi doświadczeniami, łączy ich poczucie niespełnienia, swoistej niesprawiedliwości oraz pragnienie działania na rzecz odmiany losu własnego i – w przypadku niektórych postaci – również innych. Autorowi udało się stworzyć powieść nie tylko wielowątkową, ale i wielowymiarową. Wielowymiarowość polega tu na ukazaniu różnych obliczy gniewu, od samych początków, przyczyn rodzącej się negacji, po ostateczne nagromadzenie się złości, prowadzące do eksplozji, ofiar…
sPokolenie, czyli Gniew to pozycja pod wieloma względami silnie prowokująca i skłaniająca do przemyśleń, pełna czarnego humoru, sarkazmu, groteski i przejaskrawień, dających jednak interesujący efekt końcowy, uderzający z pełną mocą w dobrze nam znaną i raczej nielubianą codzienność.
Bohaterowie sPokolenia są pokrzywdzeni przez chorą rzeczywistość. Nie da się z niej wyleczyć, można od niej uciekać. Andrzejowi Te udało się (…) zrobić z tego swego rodzaju prowokacyjne arcydzieło. Świetna jest wieloznaczność jego gniewu i dialogi - Jarosław Czechowicz, blog „Krytycznym okiem”
O autorze:
Andrzej Te. Rocznik ’82. Autor powieści "PRacownik" (opublikowany pod pseudonimem Hubert Hurbański, 2009), zbioru opowiadań „Dzieci TV”(2011), tomiku "wystarczy zalać" (2011) oraz powieści Freelancer (2012).
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63879-10-5 |
Rozmiar pliku: | 588 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dyrektor Któregoś Urzędu (później Ex-Dyrektor) – dyrektor Któregoś Urzędu miasta Esz; po przymusowym przejściu na emeryturę Ex-Dyrektor; prywatnie – Jurek.
Hubert Ha – twórca kałokultury i gównotek; kandydat w wyborach na Prezydenta Miasta Esz, zmasakrowany przez tłum po przegranej. Później zwany również Panem Barbie. Katem Dzieci; ostatecznie członek PiP-y.
Jakub (Kuba) – bezpłodny lekarz onkolog, mąż Moniki, twórca PiP-y.
Monika (Monia) – bezpłodna pielęgniarka, żona Jakuba, twórczyni PiP-y.
Małolat – nastolatek; diler, pracujący dla PiP-y; współpracownik Ex-Dyrektora.
Adam (A.) – diler marihuany.
Biały Skurwiel (BS) – psychopatyczna projekcja umysłu Huberta Ha; superantybohater lub anty-superbohater.
Pani… sekretarka – sekretarka Dyrektora Któregoś Urzędu.
„dwudziestka” – dwudziestoletnia prostytutka.
Prezydent Pierwszego Urzędu – Prezydent Miasta Esz.
Nowy Prezydent Pierwszego Urzędu – Tadeusz, Tadzio, Tadzik.
Napierski – kierownik wydziału w Pierwszym Urzędzie Miasta Esz.
Specjalski – młody Zastępca Prezydenta Pierwszego Urzędu Miasta Esz.
Nowy Dyrektor Któregoś Urzędu – następca Dyrektora Któregoś Urzędu.
Dziecko, dziewczynka – jedna z ofiar Pana Barbie.
Policjanci – rozmawiają podczas oględzin zwłok dziecka, ofiary Pana Barbie.
Policjant – funkcjonariusz przesłuchujący Ex-Dyrektora.
Jeden i drugi w ogrodniczkach – wiejscy mężczyźni znęcający się nad Hubertem Ha.
Wiki – Wikipedia.Lubił się zakładać. Często.
– Uwielbiam, jak mnie dotykasz – szepnęły ciemne usta zanurzone w ciepłym cieniu wnętrza… jego wnętrza.
Był w niej. Skończył. Było… mmm… trochę nudno.
Jak zwykle zresztą, od dnia, gdy poczuł, że seks, właściwie wszelkie współżycie, kontakty z innymi osobami obrzydły mu zupełnie. No, prawie zupełnie! Przynajmniej na jakiś czas. No, dobra, może do przyszłego tygodnia. Ok! Do jutra?
Ona oddychała ciężko, zmęczona swoim odgórnym wysiłkiem, rytmicznym ruchem masywnych, dwudziestoletnich bioder. On, w dole, w pozycji horyzontalnej, przypomniał sobie zakład, który kiedyś zrobił z licealną koleżanką Anną Ka. Chodziło o inną jeszcze klasową koleżankę, również Annę, Anię Wu.
Mieli naście lat. Byli na wycieczce szkolnej. Były to jedne z pierwszych dni w ich życiu, w których próbowali nowości, eksperymentowali i tym podobne. Tego wieczoru, pod świetlicą ośrodka, w paczce, w której zwykle trzymali się w klasie, wypili pół litra wódki na kilka osób i może jedno piwo, może dwa, albo trzy. Cała ta ilość alkoholu rozłożyła się na kilka dziewczyn i paru chłopaków. Niby niewiele, ale jak na jeden z pierwszych razów – akurat. Tak, by zaszumiało, a do głów powpadały inne, mniej grzeczne niż zwykle, pomysły.
Między Anną Ka a… wywiązała się dyskusja, potem spór, na końcu zakład. Założyli się, że… nie uda mu się uwieść Anny Wu, otyłej koleżanki z ogromnym biustem i ładną buzią. Wewnętrznie czuł, że nieraz był ukradkiem obserwowany przez Wu; wtedy obracał się w jej stronę, a ona rumieniła się, czasem uśmiechała, czasem. Rzadko ze sobą rozmawiali, lecz on wiedział, że ona. To się po prostu czasem czuje, się wie. Założył się więc o przekonanie. Był pijany, podniecony. Lubił wygrywać. Sądził, że zawsze będzie górą. W tamtej chwili i w kolejnych, w przyszłości także.
Ania Wu siedziała w grupie swoich koleżanek. Całkiem blisko ich stolika. Podszedł i zagadał. Poprosił, by z nim poszła, przeszła się, czy ma ochotę zerknąć w gwiazdy? Tak, to banalne, ale niebo takie piękne, może piwo? Tak, chętnie, czemu nie, bo co mi tam, nigdy nie podchodziłeś, nie rozmawiałeś ze mną, czemu teraz? A tak, wiesz, jestem nieśmiały. Nie wyglądam, ale jestem, wierz mi, zawsze się… bałem.
Trzydzieści, czterdzieści minut później całował ją, jej ciemne, miękkie usta w cieniu… mokre śliną, oczy wilgotne strachem, prosiła, by przestał, że to za szybko, tak nie można, że chce ją oszukać, napił się i chce wykorzystać, że ona nigdy. On również nigdy – odparł. Nigdy w życiu, jest pierwsza. Nie, że pierwsza w całowaniu, ale tak pierwsza pierwsza, w sensie, pierwszeństwa, w sensie absolutnym, seksualnym. Przestraszyła się tego słowa, nawet bardzo. Chwyciła go za rękę, wyrwała ją spod stanika, zaczęła zapinać bieliznę, nie mogła schować tłustej piersi pod pajęczyną materiału; wreszcie się udało, zapięła się z tyłu, na plecach. Przeprosiła, że musi iść, zaczęła odchodzić, chciał ją powstrzymać, przyciągnąć do siebie. Miała łzy w oczach tej ładnej, krągłej twarzy, pulchne dłonie odepchnęły go delikatnie, usta pocałowały, powiedziały, że chce iść, jest śpiąca, ale jutro od rana może się spotkać, zobaczyć, ty też chcesz, co? – spytała. No… – padła odpowiedź. Zobaczymy. Poszła w stronę swojego domku, w którym spała z dwiema koleżankami, tymi najbliższymi w klasie.
…odczekał jedną, dwie, trzy minuty i ruszył w miejsce, w którym zostawił Annę Ka i resztę. Podszedł, pochwalił się, nie chcieli uwierzyć. W końcu ich przekonał, koniec końców zakład był o przekonanie. Kilka minut później wiadomość dotarła do Ani Wu. Załamała się, przepłakała całą noc. Nigdy nie odezwała do… Nic poza tym, poza jej upokorzeniem, a jego wygraną.
Podając pieniądze dziewczynie, z którą spędził godzinę, w tym połowę w łóżku, myślami był przy Ani Wu. Nawet po tylu latach nie było mu jej żal. Tak samo jak tej, co wychodziła. To były tylko maszyny. Nieczułe automaty. One udawały, że im zależy, że czują. One nie czuły. To były automaty rozumne, o dużej sile przebicia. Inaczej nie byłyby w stanie znosić dnia codziennego. I przetrwać.
– Mało! Jeszcze na taksę daj – dwudziestka syknęła przy drzwiach, chowając banknoty.
– Na piechotę nie możesz?
– A ty sobie zwalić nie możesz?
– Mogę.
– A ja nie mogę. Dawaj, nie pierdziel. Znam swoje prawa.
– Co ty nie powiesz… – podał pomiętą dychę.
– Mało!
– Spadaj.
Wypchnął ją. Zamknął drzwi na klucz, zasuwkę, łańcuch. Gdy skończył, odczekał aż ucichną dźwięki kopnięć i krzyków po drugiej stronie bezpiecznej granicy. W końcu poszła.
Spojrzał na zegarek. Skrzywił się. Ustawił alarm na rano. Poszedł. Minął sypialnię. Padł na kanapę i włączył telewizor. Przykrył się kocem. Chwycił szklankę z niedopitym drinkiem ze śladem szminki. Przymknął oczy. Nie chciał spać w łóżku, nie chciało mu się zmieniać pościeli po.
– Fuj – wypluł, odłożył szklankę, wyłączył telewizor i spróbował zasnąć. Jak co noc. Próbował.Robota robota
Nie ukrywał (głównie przed sobą). Nie lubił przychodzić do biura. Pracował w Którymś Urzędzie. Był dyrektorem od… nudy.
Biznes startował o 7. On ustawiał alarm w telefonie na po siódmej. W końcu był szefem – miał prawo. Miał nienormowany czas pracy na umowie o pracę, który normował zgodnie z własną wolą i zapałem do pokonywania narzuconych obowiązków.
Zwykle około 9. zajeżdżał pod budynek Któregoś Urzędu. Wspinał się po schodach. Trzecie piętro. Brak windy. Wchodził do sekretariatu. Witała go ona, pani. Jak jej było? Zastanawiał się przez chwilę, gdy pytała o to, czy podać kawę, czy jak zwykle czarną bez cukru, czy może inną tym razem? Nie – ta sama, co zawsze. Ta sama, co każdego dnia przez ostatnich pięć lat, droga pani. Jak ona miała?… Stara? Brzydka?… Nie… blisko, ale to nie było tak. Jakoś.
– Słucham panią? – wyrwała go z zadumy.
– Pan Iks Igrek zostawił panu wycinki z gazet. Prasówka I jeszcze.
– Uhm. I co tam piszą, pani…?
– Nie wiem, panie dyrektorze, jeszcze nie zdążyłam przeczytać. Wie pan jak to jest! – zaczęła poranną mantrę marudzenia (właśnie! To za to za nią nie przepadał!). – Byłam już za dziesięć. Patrzę, a tu znowu tyle pracy, że nie mogę tego od razu ogarnąć, a jak bym miała zacząć jeszcze czytać to wszystko, co przynosi pan Iks i reszta, to – zatrzasnął drzwi swojego pokoju; głos pani… ucichł, nastał absolutny spokój.
Drzwi były bardzo solidne i szczelne. Zostały wstawione za jego kadencji. Na jego prośbę, na wniosek. Drzwi pełne w wersji przylgowej, wyposażone w próg opadający, posiadały najwyższą izolację akustyczną. Co więcej – ściany zabytkowego budynku miały grubość kilku metrów, wykonane z pruskiej cegły. Tak przynajmniej lubił sobie wyobrażać. To samo okna – plastiki najnowszej generacji. Pomieszczenie było więc niemal w pełni dźwiękoszczelne. Musiało być. Gdyby było inaczej, zrezygnowałby z pracy. No! – może bez przesady. Ale!
Miał sześćdziesiąt cztery lata. I miał dość życia, które wiódł. Trochę dość. Nie aż tak bardzo, by je nie wiadomo jak zmieniać. Ale jednak dość. Nuda wykańczała go tak, jak żadna kobieta czy nałóg. Poza tym ery i jednego, i drugiego skoczyły się już w jego życiu. Nastał czas abstynencji miłosnej (w sensie miłości psychicznej, oczywiście, nie fizycznej) i nikotynowej, której musiał się trzymać, jeśli chciał żyć względnie normalnie, a nie jako kardiologiczny kaleka. To irytowało tym bardziej, że na świecie szalał kult młodości, zdrowia, fizycznej przyjemności, hedonizmu, erotyzmu. Skandalicznie irytujący gówniarze, dwudziesto i trzydziestolatkowie, pełni sił witalnych, entuzjazmu i pozytywnej motywacji pętali się nawet w jego najbliższym otoczeniu. Mniejsza o panienki. One były jeszcze do przyjęcia, były użyteczne, miło było czasem popatrzeć, częściej wykorzystać, skosztować, posłuchać ich komplementów, podlizywania się, pouczestniczyć w ich… rozwoju, takim czy innym. Jednak ładne, młodociane męskie gęby – co to, to nie To wzbudzało w nim gniew, trochę lęk, może Wklęsłe brzuchy, umięśnione uda i łydki, białe kły, gładka skóra, modne ciuchy, lśniące włosy – tych nie chciał widzieć, te wywoływały negatywne uczucie depresji, znudzenia, przejścia w stan spoczynku.
– Szlag! – szepnął, gdy rozległo się pukanie do drzwi. – Tak? Proszę! – wypluł głośnym, anielskim głosem.
– Kawka.
– Dziękuję pani…?
– Proszę, panie dyrektorze – wydziumdziała do zrzygania słodko podstarzała sekretarka, której czarne włosy walały się po prostu w każdym kącie! – Panie dyrektorze.
– Tak?
– Pan Specjalski przyszedł. Czeka na spotkanie.
– Niech wejdzie.
Jako Dyrektor Któregoś Urzędu zarządzał instytucją podległą Pierwszemu Urzędowi. Musiał słuchać Pierwszego we wszystkim i polecenia przekazywać niżej, do swoich kierowników. Kierownicy przesyłali je podwładnym specjalistom, a specjaliści robili, co trzeba lub spuszczali jeszcze niżej, do młodszych specjalistów, inspektorów, pomocy biurowych i tak dalej. Na końcu tego złożonego, wielosegmentowego procesu był znowu on – wyciągał długopis, składał podpis. Czasami czytał, co nabazgrali na kartce. Czasem nie musiał, bo. Nuuuda! I te maile. Tego to już nie mógł po prostu znieść! Łeb mu puchł od światła monitora, gdy gapił się w nie dłużej niż. W ogóle czuł, że dostaje raka mózgu od tej technologii, której skrajnie nienawidził za to, że jest tak szybka i się rozwija jak papier w kiblu, którego zapasów administratorka budynku nie była w stanie na czas uzupełnić..starał się nie pić kawy. Wypijał dwie, trzy dziennie, w pracy. Jednak kierownicy, kierowniczki, specjaliści, specjalistki, inspektorzy i konserwatorzy!… Te gnoje – myślał – chleją to kawsko jak jacyś niskociśnieniowcy, którzy bez kofeiny padają na pysk w krainę snu i nie mogą się wypróżnić! Ile razy wychodził z pokoju, szedł do wspólnej dla wszystkich toalety, otwierał drzwi, zapalał światło, mając nadzieję, że przy zgaszonym nikt tam nie siedzi, że zamknięte okno oznacza, iż jest pusto, że zamknięta kabina to nie jest wcale zły znak, podły omen, i naciskał klamkę do – i! Zawsze, ale to zawsze ktoś tam (kurna!) siedział i… Spokojnie, uspokój się – …powtarzał sobie w myślach. Specjalski przyszedł. Musisz zachować zimną krew, być cool jak ci małolaci o mocnych nerwach z białym proszkiem pod nosem, rękami w kieszeniach, obcisłych spodniach typu rurki, dopasowanym gajerze znanej marki, wyszperanym w którymś z (teraz trendy) lumpeksów z ciuchami na wagę. Wcześniej osranymi, oplutymi, oblanymi kawą i, lecz przez rączki pańci lub mamci takiego młodego wypranymi, odprasowanymi, wychuchanymi i.
– Cześć dyrektorze!
– Witaj Witoldzie! – odparł automatycznie uśmiechnięty od ucha do ucha jak jakaś siksa na oralnej maturze. – Cóż cię do mnie sprowadza o tak wczesnej porze?
– Wczesnej? Nie śpię już od piątej – rzucił, rozglądając się po wnętrzu.
– Ranny ptaszek… – warknął w sposób kontrolowany i ugryzł się w język, by nie dodać czegoś, co cisnęło się na usta. – To się chwali. Kto rano wstaje.
– Wiadomo!
– Ta.
– Tak jest, panie dyrektorze!
– Nie inaczej. Siadaj, śmiało panie prezydencie. Nie musisz się krępować, czuj się jak.
Albo spier.! – tak już tylko pomyślał, choć bardzo chciał to wypowiedzieć. A nie mógł! Co go powstrzymywało? Zawsze się nad tym zastanawiał. Chociaż dobrze wiedział. Tylko udawał, że nie wie.
– Więc cóż cię sprowadza?
– Same dobre wieści, panie dyrektorze! – wykrzyczał energicznie, uśmiechnięty jeszcze szerzej niż. Po prostu, szerzej.
– Więc cieszymy się? – Dyrektor wolał dopytać.
– Nawet bardzo! – padło potwierdzenie.
Uf – odsapnął, poczekał, aż tamten usiądzie, ułoży się wygodnie w niewygodnym krześle dla interesantów (które tak jak i drzwi zamówił z premedytacją na swój formalny, dyrektorski wniosek) i zaczął słuchać… jednym uchem, a drugim.
Specjalski był Zastępcą Prezydenta Pierwszego Urzędu. Należał do energicznej grupy z mlekiem pod nosem, albo – bardziej współcześnie – z mlekiem w proszku pod nosem. Grupy trzydziestolatków, którzy odnieśli sukces dzięki sile przebicia, charyzmie, układom, protekcji, koneksjom w najwyższych państwowych instytucjach, Ostatecznych Instancjach. Mówił szybko, wyraźnie, był kompetentny, miał poczucie humoru. W kontakcie z nim czuło się, że życie traktował lekko, z ironią, w sposób niewymuszony, wręcz chłodny. Ze swoich źródeł, czyli od osób tzw. życzliwych Dyrektor dowiedział się, że Specjalski nie posiada żony. O tym świadczył również brak obrączki na palcu. Nie miał narzeczonej, dziewczyny. Miał za to duże grono lubiących go znajomych i przyjaciół. Tak przynajmniej było do momentu, w którym świeżo upieczony radny Specjalski, wyróżniający się członek swojej partii, został powołany na stanowisko wiceprezydenta Pierwszego Urzędu. Wówczas – jak to zwykle bywa – zawsze życzliwych mu i zapatrzonych w niego rozbolały oczy od tego patrzenia, a sympatia podążyła w swoją, czyli inną stronę, a języki zaczęły mielić i mielić, i mielić, i.
Specjalski okazał się być gejem. Mało kto o tym wiedział. Dyrektor miał jednak swoje uszy tu i tam, więc posiadł tę cenną informację. Szczególnie cenną w kraju o tak mało tolerancyjnym społeczeństwie (przynajmniej w praktyce, nie w ankietach imiennych), którego częścią był Dyro i pedzio-Specjalski. Dlatego wizyty młodzieńca nie stanowiły specjalnie mrożącego krew w żyłach eventu. Były one po części rodzajem kontroli pracy podległego Dyrektora Któregoś Urzędu. Dyro miał haka, więc – przynajmniej pod tym względem – mógł (w robocie) spać spokojnie.
Gość wyszedł kilkadziesiąt minut później. Właściwie nie pozostawił żadnej oszałamiająco pozytywnej wiadomości. Nic, czego Dyrektor by nie wiedział od swoich życzliwych.
Informacje! Tak, to były czasy prywatnej, selektywnej wiedzy i komunikacji oraz odpowiedniego doboru jej kanałów. Kto je posiadał – ten istniał, utrzymywał się na powierzchni, po prostu Był!
Na przykład taki Napierski. Był ważnym kierownikiem w Pierwszym Urzędzie. Mógł wiele pomóc, załatwić, miał dojścia do Sekretarza, czyli osobistej męskiej sekretarki samego Prezydenta Pierwszego Urzędu, organizującej każde formalne spotkanie, przyjmującej i zwalniającego każdego bardziej znaczącego pracownika samorządu. To jest coś! Mówiło się nawet, że Napierski ma na niego/na nią haka. Ponadto posiadał swoją najstarszą latorośl na bardzo wysokim stołku – ćśśś! – rządowym . Co więcej – nie było haka na niego samego, Napierskiego, przynajmniej nikt go nie znał, nigdy nie widział. Żaden IPN, żadne CBŚ czy CBA! No nikt! Absolutnie, żadna żywa czy martwa dusza! Poza.
Zanim Dyrektor został dyrektorem był zaledwie średniego szczebla urzędnikiem wydziału kierowanego przez Napierskiego Pracował trochę od niechcenia, trochę z obowiązku, trochę dla rywalizacji z innymi średniego szczebla urzędniczynami, trochę, by nie zostać przegonionym przez tych niżej, trochę, by dogonić tych powyżej i nie latać dla nich na posyłki, także trochę z doskwierającej mu już wtedy nudy, dla zabicia czasu podczas ośmiu godzin od-do, które poniedziałek-piątek należało przetyrać, przetrwać względnie jakoś – tak normalnie, jak każdy, który trochę chce, ale znacznie bardziej musi. Dlatego pił dużo kawy, czasem yerba mate (taki trend), by mieć siłę i motywację. Jadł sporo owoców, by nie utyć i nie zmarnieć. To wszystko sprawiało, że jak na wyścigi biegał za potrzebą. Bardziej tą pochłaniającą więcej czasu i energii, niż tą, co raz-dwa i po sprawie.
Pan Napierski z kolei był niezwykle chudym, acz nie mniej żarłocznym starszym jegomościem. Był wręcz ewenementem, jeśli chodzi o perystaltykę jelit i – ogółem – trawienie. Wiązało się to więc z jego częstymi wizytami w ustępie, który był – co powszechne w państwie częstych braków, niedoróbek – tylko jeden dla całego wydziału, przynajmniej dla tej męskiej, samczej jego części skupionej na dwóch piętrach pokoi.
Tak przyszły Dyrektor poznał tajemnicę Napierskiego, postaci w mieście ważnej, z koneksjami. Przeciętnemu odbiorcy niewymuszonych komunikatów może się to wydać informacją błahą, ba!, śmieszną, żenującą, właściwie to żadną, lecz dla… było czymś ważnym, istotnym, posiadającym odpowiedni potencjał w rękach kreatywnego umysłu. Otóż – nie owijając w bawełnę – Napierski miał swego rodzaju zboczenie, higieniczny defekt.
Zawsze, ale to zawsze, gdy weszło się po nim do cuchnącej kabiny, było się świadkiem pływającego w dole efektu wysiłków jego jelit. Można było obejrzeć go dokładnie i z bliska bez żadnych przeszkód. Było tak – co w lot pojął przyszły szef Któregoś Urzędu – ponieważ Napierski chorobliwie nienawidził papieru toaletowego i nigdy go nie używał. Nigdy też nie korzystał ze spłuczki. Po załatwieniu swojej sprawy w muszli klozetowej, po prostu wstawał, podciągał portki i odchodził. Z tego powodu nigdy też nie mył po tym wszystkim dłoni. Może to nic, ale.
W świecie polityki, dobrego PR-u, dzięki nieposzlakowanej opinii i doskonałemu pochodzeniu, rodzinie, wzorowemu ojcu, zasłużonemu w byłym systemie, dzięki którym syn Napierskiego wspiął się na wyżyny politycznego drapacza chmur, to była ważna informacja. Informacja, która odpowiednio udokumentowana i sprzedana do mediów oraz w inne, mniej medialne miejsca, mogła zaszkodzić, zeszpecić idealny wizerunek rysą cuchnącą z pewnością inaczej niż pachną wiosenne fiołki.
Zbiór takich oraz tym podobnych wiadomości pozwolił. – nie bójmy się tego słowa – wypłynąć na powierzchnię. Jak to się również nie mniej tradycyjnie mawia: G. zawsze wypłynie. I tej zasady trzymał się Dyrektor. To pozwoliło mu przez tak wiele lat nie utonąć, nie dać się podtopić, udusić, spuścić z szambem.Piętnasta – punkt
Zwierzaki, ludzie, pracownicy, mrowie ludzkie, esencja ludzkości, polskości, europejskości i ich kwintesencja totalna – amerykańskość, My – pracownicy! Lud pracujący miast i miasteczek. Czasem także wsi i pipidówek. Coś pięknego, no, poezja, panie!
Siła poczucia wewnętrznego, naturalnego prawa do wolności zdumiewała Dyrektora zawsze. Parę minut przed piętnastą ustawiał się w oknie swojego urzędowego wnętrza. Wrzucał cztery kostki cukru do szklanki z gorącą herbatą. Nie mieszał. Czekał. Cukier rozpuszczał się na dnie, lecz słodkość nie podnosiła się wyżej z dołu do góry. Pozostawała na dnie jak niedośniony sen tłuściocha, któremu lekarz zabronił spożywania słodyczy. Dyrektor nigdy nie dopijał tego ostatniego łyku. Czerpał przyjemność z nie konsumowania najsłodszej, najlepszej resztki, którą zostawiał w szklance na swoim biurku. Tę szklankę, na drugi dzień rano, sprzątała z blatu sekretarka i jasna, świetlista – cholera ją brała na ten widok. To ewidentne, bezsensowne marnotrawstwo psuło jej każdy dzień, każdy jeden jego początek. Dyrektor upajał się tą myślą, obserwując wybiegających z pracy pracowników. Punkt 15… – wyłaniali się. Ludzkie punkty i przecinki, kropki, nawiasy, wykrzykniki, pytajniki, gwiazdki…
Każdy pracownik wiedział doskonale o codziennych obserwacjach Dyrektora. Ich czas pracy wyznaczany był przez umowy o pracę na czas nieokreślony – 7-15. W porównaniu z resztą społeczeństwa – mimo stosunkowo niskich zarobków – grupa urzędnicza była grupą uprzywilejowaną. Pracownik samorządowy posiadał komfort psychiczny, którego nie miała reszta narodu, pozostająca na jednoosobowych działalnościach gospodarczych, zleceniach, umowach o dzieło, w szarej strefie. Większość urzędników zarówno Pierwszego, jak Któregoś i pozostałych Urzędów dostała pracę po tzw. układzie, po znajomości, dzięki poleceniu, dzięki wstawiennictwu, dzięki (składajmy!) matce, żonie, mężowi, ojcowi, wujkowi, kochance, kochankowi, przyjacielowi. Przysługa za przysługę, ręka rękę myła, noga nogę.
Nie oznacza to jednak, że byli to pracownicy niekompetentni. Nic z tych rzeczy! Posiadali dyplomy, papiery pokończonych kursów i listę dodatkowych, nadprogramowych umiejętności. Wcześniej czy później, po otrzymaniu wakatu, stawali się odpowiednimi osobami na odpowiednim miejscu. Po ich wypróbowaniu i wdrożeniu się przechodzili ze stanowiska na czas nieokreślony na tę samą posadę na wieczność lub na prawie-wieczność, bowiem kiedyś w końcu mogli awansować lub upaść szczebel czy kilka niżej. Tak, upadek również był możliwy. Gdy popełniali błąd, sprzeciwili się, powiedzieli o jedno słowo za wiele, poszli o jedną parafkę czy podpis za daleko. Jeśli byli jednak wystarczająco czujni i uważni, pozyskiwali odpowiednią ilość plotek oraz innych informacji podczas przerw na fajkę lub podczas podróży po „zaprzyjaźnionych” pokojach, mogli być spokojni o własne cztery litery.
Cały skład pracowniczy Któregoś Urzędu miał zsynchronizowane zegarki. Wskazówki tych ściennych chronometrów szły naprzód naokoło jak jedna wspólna wskazówka. Gdy wskazywała 15 minut przed piętnastą, zaczynało się kręcenie, wiercenie, przekładanie przedmiotów na biurku z jednego miejsca na inne, nerwowe klikanie długopisów, cykanie przycisków myszek, przymiarki do wyłączenia sytemu MS Win, zgaszenia monitora, do wyjścia z brudną szklanką i talerzykiem, w celu ich dokładnego, solidnego umycia w kiblu przy zlewie… pięć minut przed – ostanie siku… minuta… zbierali się do wyjścia, wstawali, ubierali płaszcze, kurtki, swetry, przygładzali materiały, spódnice, spodnie, po czym schodzili trzy piętra w dół, do wyjścia. Lecz póki zegar nie zabił 3 razy, nie wystawiali nosów poza granicę drzwi…
Tam właśnie z uwagą i rozbawieniem spoglądał Dyrektor, jak kapitan na tonącym statku, który do ostatniej chwili, do ostatniego ratującego się rozbitka pozostaje na mostku. Dyrektor miał ubaw. Czasem zdarzało się, że któryś pracownik popełnił falstart. Najwyższy przełożony notował to w myśli, rył głęboko na powierzchni zwojów mózgu i nigdy nie omieszkał wypomnieć pracownikowi, podroczyć się z tym czy z tamtą. Za taką niecierpliwość oczywiście nikogo nie zwalniał, ani formalnie nie upominał. Tylko żartem, z przekąsem przynudzał. Poza tym, po pierwsze, za tego rodzaju drobnostkę nie miałby prawa nikogo wyrzucić (naraziłby się na śmieszność nawet przed samym sobą!), po drugie, nie był psychopatą, pieniaczem, ani tym bardziej idiotą. Miał to wszystko generalnie gdzieś, te umowy, zasady, całe to urzędnicze prawo i prawodawstwo. Wszystko co robił, czynił jedynie ot tak, pro forma, dla zabicia czasu, w ramach walki z wszechogarniającą go w czasie godzin pracy nudą.
Zresztą po robocie – było jeszcze gorzej, jeszcze (kurna!) bardziej nudno. Po sześćdziesięciu czterech latach życia, po dwóch rozwodach, batalionie zaliczonych kobiet, prostytutek, dziwek wszelkiej maści, ta nuda potrafiła doprowadzić do chronicznej bezsenności. Nawet zabić.A po robocie… kula w płocie
Nie przepadał za zmianami. One jednak zaczęły się – o dziwo – pojawiać w jego mieście. Siedział w aucie, które miał w lizingu i spłacał. Żaden szał, ale można było powozić tyłek bez wstydu, powypatrywać przez otwarte okno, lustrować zmiany wprowadzane dzięki Europejskiej Wspólnocie, dzięki młodym, prężnym. W końcu jako człowiek na stanowisku, w odpowiednim wieku… musiał być reprezentatywny i wiedzieć, co w trawie piszczy, również tej rosnącej poza miejscem pracy.
Stare odchodziło w zapomnienie.
Budynek zakładów odzieżowych zatrudniających jeszcze kilkanaście lat temu spory kawał żeńskiej części miasta, stopniowo niszczał, aż zrobili przetarg, zgodnie z zasadą niech wygra najtańszy i najtańszy wygrał, i wysłał w kosmos kilkadziesiąt miejsc pracy, i tyle samo lat wspomnień kilkudziesięciu tysięcy umysłów. Przyjechały dwa wielkie dźwigi, ogrodzono teren i w ciągu dwóch tygodni została dziura w ziemi. I dupa blada.
On jechał dalej przed siebie, do domu, wybrał drogę okrężną, wolał nadłożyć, by popatrzeć sobie, jak buduje ta ekipa młodych w lśniących gajerach, za kasę z kredytów, za wirtualne euro, które wcześniej czy później – myślał – musi pójść w cholerę, bo to pieniądz polityczny, wart tyle co banki, a banki są dobre, jak na świecie jest dobrze, a jak przychodzi kryzys, to miło jest jedynie bankom, a gospodarki padają. To samo z euro – wirtualną monetą, efemerycznym banknotem, którym sterowało kilku możnych, trzęsących całym światem. Którzy, gdy potrzebowali gotówki, rozpieprzali któryś kraj ekonomicznie lub wpędzali w strefę wojny, wprowadzali destabilizację i czerpali zyski z chaosu, który tylko oni potrafili później zamienić na względną stabilizację, przejąć faktyczną władzę. Tak-tak, Dyro o tym wszystkim wiedział. Nie lubił zmian, nie cierpiał skomplikowanej technologii, ale swoje wiedział, komputer potrafił obsługiwać całkiem nieźle, a w telewizor gapić się jak mało kto. Wiedział, że ci młodzi, co kolejną kadencję rozdają karty w tym mieście i w tym jego kraju znali się dobrze na rzeczy. Wiedzieli, że muszą być widoczni i że ich działania również muszą być zauważalne przez szary tłumek. Na to potrzebna była kasa, więc pozyskali ją, biorąc procent od pozyskania i od swojej pracy. Dobrze robili… sobie. Dobrze pewnie też na przyszłość! Niewątpliwie… jednak w okresie wielkiej budowy, spektakularnych przemian to ci malutcy musieli zaciskać zęby i pasy, siedzieć cicho i walczyć każdego dnia z korkami, z inflacją, rosnącymi cenami benzyny i żarcia, z comiesięcznym rachunkiem, z kłamstwami polityków, kłamstwami inwestorów, kontrahentów, firm i instytucji robiących wieczny dobry PR, wiecznie i zawsze w dobrej wierze, dla potomnych, dla dzieci, dla młodzieży, dla lepszej przyszłości i rozwoju!
Dyrektor wiedział, że to wszystko było ważne i potrzebne, że ludzkość obrała prawidłową drogę rozwoju, że stopa życia przeciętnego człowieka na kuli ziemskiej, w Europie, w kraju Dyrektora, w jego mieście, stale rosła. Widział, jak dzieci tych kilku znajomych, którzy mu jeszcze pozostali, dorastają i niczego im nie brakuje. Owszem – narzekają, że tego nie ma, że tamtego, a jak jest, to kasy na to brak. Jednak mędzenie było cechą jego narodu, sam całe życie taki był, znał siebie, znał innych. Wszystko szło ku lepszemu, Dyrektor to widział, Dyrektor to wiedział, że cywilizacja to podstawa, że wykształcenie jest potrzebne nawet, jeśli nikt nie potrzebuje tak wykształconych ludzi, bo nie ma komu kopać rowów, usługiwać do stołów, sprzątać w kiblach miejskich i prywatnych, pilnować rzeczy, które nie wymagają pilnowania. Bo wszyscy nagle byli tacy mądrzy, tacy oczytani, choć w życiu książki jednej nie przeczytali, tylko widzieli w monitorze, wysłuchali w słuchawkach, bo książki to przeżytek, nie ma czasu na książki, bo na książki trzeba wycinać lasy, ruszać szare komórki. Dyrektor wiedział, że taki postęp to podstawa, że młodzi mają rację, a ci, którzy nie chcą zmian, to bęcwały, tłumoki, patologia i plebs społeczny, warchoły, ryby miejskie, a dzieci i ryby głosu nie mają… tak-tak, Dyrektor to wszystko wiedział i… Miał to głęboko, ale to bardzo głęboko w dupie! On nie lubił tych wszystkich zmian! Kiedyś było (kurna) lepiej! – myślał.
Jechał dalej i… właściwie Dyrektor stał w korku, wcale nie jechał. Jednym wielkim, długim korku urzędniczym. Miał mieszkanie w części miasta oddalonej od Któregoś Urzędu o ładnych parę kilometrów. Niedaleko jego Urzędu stał budynek kilku innych Urzędów, w tym tego Pierwszego. Wszyscy urzędnicy kończyli robotę o godzinie tej samej, piętnastej. Znakomita większość z nich była mniej lub bardziej dumną częścią społeczeństwa, które posiadało własny pojazd mechaniczny, przeważnie dwuśladowy. „Na tym przecież polegał postęp, cywilizacja” – rozmyślał, stojąc w korku Dyrektor. Nie czarujmy się – każdy musi zarabiać i bogacić się. Bogacenie się było podstawą współczesnego społeczeństwa, do którego tak usilnie dążyli młodzi rządzący, społeczeństwo, któremu szczęście gwarantowało posiadanie. Posiadanie telewizora, komputera, mediów dawało szansę prędkiego wyłapania promocji i wyprzedaży. Samochód umożliwiał dojazd do miejsca zarobkowania oraz powrót z niego do miejsca spożywania posiłków i szorowania brudu i roztoczy, odkurzania, wychowywania potomstwa, zapładniania, umilania sobie życia rozmyślaniem o sposobach na umilenie sobie życia przez zdobywanie środków na umilanie, umilacze.
Samochód był wyznacznikiem statusu. Dobry samochód pokazywał rozmiar szczęścia porządnego urzędnika. Jeżeli go miał, znaczyło to, że był na dobrej drodze do dobrej cywilizacji, do dobrego rozwoju Jeżeli przez lata nie pomyślał o kredycie – mając lepszą, gorszą, ale zawsze stałą pensję i posadę – nie zaczął się rozwijać, budować, dawać pracę innym młodym i ambitnym z dyplomami i łopatą w dłoni, to nie był dobrym urzędnikiem, PRacownikiem.
Jako że ogromny procent mieszkańców miasta Dyrektora zatrudniony był jednak w urzędach i ten procent z roku na rok sukcesywnie się powiększał, znaczyło to, że młodzi znali kierunek, w którym powinni byli podążać i… i tak dalej. Ten świetny trend na rozwój, zachodnią cywilizację i american way of life sprawił, że Dyrektor utknął w korku. Z każdym rokiem coraz dłuższym i ciaśniejszym korku, w którym stawało się coraz mniej przyjemnie, ponieważ młodzież piła coraz więcej kaw, pracowała pod coraz większą presją, związaną z posiadaniem coraz większej ilości dóbr i obowiązków, pozwalających na gromadzenie coraz większej ilości przedmiotów umilających, generujących szczęście, mlekiem i miodem płynącą krainę. Tak. Dyrektor wiedział, że w tę stronę idzie świat i za to właśnie tego świata coraz bardziej nienawidził. Za to wszystko, za tych wszystkich zasmarkanych rozwojowiczów, którzy wiedzieli lepiej co i jak, kiedy i gdzie, komu i dla kogo. To podnosiło mu ciśnienie, które i tak miał zbyt wysokie.
Nacisnął pedał gazu, zwolnił sprzęgło i podjechał o kolejnych kilka centymetrów naprzód. Od skrzyżowania dzieliły go już tylko trzy samochody. Przy następnych światłach powinien się uwolnić od urzędniczego korka i mieć spokój z tą dawką codziennych nerwów drogowych. Wyjął z kieszeni pudełko z tabletkami stabilizującymi ciśnienie, połknął jedną. Zaraz drugą, gdy jednak nie opuścił skrzyżowania w ciągu najbliższych kilku minut.
– I chuj… – przeklął do siebie, spoglądając przez uchylone do połowy okno.
– Tobie chuj w dupę, zdechły dziadygo, ty stary chuju! – krzyknęła młoda twarz z kilkudniowym zarostem i wyprostowaną prostownicą grzywką, opadającą na oczy. – Masz do mnie jakiś problem? Co się gapisz? Mam wstać? Wyjść z auta?
Dyrektor nacisnął przycisk. Okno zamknęło się, odgradzając go od czerwonej twarzy młodzieńca, obrażającej go z samochodu stojącego na sąsiednim pasie. Kiedyś bym mu pokazał, kto tu rządzi, wysiadłbym – pomyślał, ruszając z piskiem spod zielonego światła. A teraz? Jestem pierdzielem, nie mam jaj. To te szczyle mnie wykastrowały, kastrują każdego dnia. Czas umierać.
Przed wejściem do mieszkania kupił gazetę Kontakt. Tam były wszystkie ogłoszenia, których szukał. Codziennie je przeglądał przy obiedzie. W jakim celu? Bo chciał być mężczyzną choć we własnych czterech ścianach. By nim być, trzeba udowadniać swoją męskość każdego jednego dnia. Inaczej sam mógłbyś pomyśleć o sobie, że jesteś ciotą, że żaden z ciebie facet, że ci nawet nie staje. Nie jest ważne, ile masz lat. Dyro nie był młody – wiedział to – i nie było mu wcale tak źle ze swoim wiekiem. Było mu nawet dobrze ze zmarszczkami i brzuchem, obwisłym tyłkiem i początkiem starczych plam na dłoniach. Właściwie miałby to zupełnie gdzieś, tę całą starość i przemijanie, gdyby nie małolaci, którzy samym swoim wyglądem bez przerwy przypominali o upływie czasu. W Kontakcie zawsze można było znaleźć nowe, świeże ogłoszenia kobiet. Kobieta była najlepszym sposobem na udowodnienie męskości. Kobiety z Kontaktu były bardzo kontaktowe i spełniały wszelkie życzenia swojego klienta.
Jeśli Dyrektor miał zły dzień, wkurzyli go gówniarze, którzy swoimi gówniarskimi decyzjami rozkopali kolejną ulicę, albo zrównali z ziemią jeszcze jeden nieodłączny element jego pięknych wspomnień życia sprzed lat, na przykład rozpruli zakłady starej papierni, która popadła w ruinę i stała się siedliskiem chińskich pracowników podrabiających ciupagi i tradycyjne stroje polskich górali, jeśli miał więc taki zły i kwaśny dzień, wówczas brał swoją gazetę do ręki, szukał co ciekawszej oferty, łapał za słuchawkę telefonu, wykręcał numer i zapraszał, dajmy na to, studentkę dziewiętnaście lat o bujnym biuście, która oferuje, że zgodzi się na wszystko za drobny sponsoring.
Godzinę później miła małolata, reprezentantka całej generacji przedsiębiorczej młodzieży, stoi w jego drzwiach, pachnąca jak upadły anioł, wyzywająco żując gumę i paląc papierosa. Dyrektor zaprasza ją grzecznie, prosi, by poszła pod prysznic i wyszła już gotowa do współpracy. Po tym, gdy wypełza czysta i pachnąca, przypomina jej, że zamówił ją na dwie godziny. Ona potwierdza. Następnie Dyrektor prosi, by uklękła i podnieciła go ustami tak profesjonalnie, jak tylko dzisiejsza młodzież umie być profesjonalna, ucywilizowana i rewolucyjnie rozwojowa – czyli mega zajebiście. Gdy jej się to już udaje – a jako że jest młodą profesjonalistką udaje jej się wręcz wybitnie i niemal za każdym razem – Dyro prosi ją przymilnie o to, by się odwróciła i ładnie wypięła tyłeczek. Po czym z pełnym impetem i zapasem zgromadzonych sił, nerwów całego dnia oraz z obrazem całej generacji młodych przemądrzalców i wszystko wiedzących lalusiów przed oczami rżnie ją ostro i brutalnie w szerokie wypięte dupsko. Po wszystkim daje jej klapsa i poleca, by się ubrała. Zwykle w takich sytuacjach musi dopłacić za perwersję i rzucić na tacę, czyli na taksę do domku. Wówczas Dyrektor dopłaca i daje dychę napiwku. Dziewczyna ociera krokodyle łzy, ogarnia się i spada do domu. Po zamknięciu drzwi, facet idzie do łazienki, płucze zęby, przegląda się w lustrze, uśmiecha do swojego oblicza. Chwilę później leży już w łóżku i zasypia. Śpi jak dziecko, choć cierpi na bezsenność. Śni mu się. Właściwie to od dwudziestu lat nic mu się nie śni. I tak też jest – myśli sobie – naprawdę zajebiście dobrze.Król klozetów kultury
Jednego dnia Hubert Ha siedział po drzemce, którą ucinał sobie zawsze po pracy i sączył sok marchwiowy Nienawidził soku z marchwi. Nienawidził świeżego soku marchwiowego Nienawidził nieświeżego tak samo bardzo, jak tego jednodniowego. Jednodniowego jak każdego innego z domieszką owoców cytrusowych. Ogólnie rzygał już tym sokiem. Czuł, że żółknie od niego. Że zaczyna mieć przez niego żółtaczkę. To, rzecz jasna, nie była prawda. Pił go, bo napój był – jak pisali w internecie – wyjątkowo zdrowy, a skóra Huberta, której zwykle nie opalał, była dzięki niemu gładsza, zdrowsza i ciemniejsza. Siedząc w pracy, polerując kieliszki do białego, czerwonego wina, małe z długą nóżką do likierów (głównie grappy) myślał. Podczas picia karotenu w domu – nadal myślał. Cały swój wolny czas oraz każdą minutę w robocie poświęcał na burzę szarych komórek. Po co? Przecież to niemodne! Zamiast myśleć – działać. On jednak myślał.
Cel – rozkręcić interes, zrobić biznes marzeń, jednorazowy strzał i już, jestem na topie, mogę wyrwać się z tego bagna szarzyzny ludzkiej, tej wojny prowadzonej pomiędzy ludzką nijakością rzeczywistości a jaskrawymi kolorami ekranów TiVi i monitora z podłączonym netem. Bez przerwy myślał, myślał, kombinował i… I co? Co zrobił? Wymyślił!
– Mój złoty biznes to srajtaśma!
Na papierze toaletowym zbił fortunę. Pomysł był całkiem prosty. Niech Ha sam go lepiej opowie:
BESTSELLERY
- Wydawnictwo: Świat KsiążkiFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: ProzaZagadkowa, dynamiczna miejska odyseja, pełna zaskakujących zwrotów akcji i splotów wydarzeń, skłaniająca do zastanowienia, co znaczą w dzisiejszych czasach podstawowe wartości: miłość, przyjaźń czy wierność. A może raczej… ile ...EBOOK22,41 zł 28,00
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Wydawnictwo LiterackieFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: ProzaŻydowski gangster. Polskie piekło. Warszawa 1937. Nowa powieść Szczepana Twardocha Piękne samochody, kobiety, zimna wódka i gorąca krew. Boks, dzielnice nędzy i luksusowe burdele, błoto Woli i eleganckie ulice Śródmieścia. Żydzi i ...EBOOK38,17 zł 44,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Świat KsiążkiFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: ProzaMiłość pokazuje nam, kim chcemy być. Wojna pokazuje, kim jesteśmy. Światowy bestseller już w Polsce! Dwie siostry, Isabelle i Vianne, dzieli wszystko: wiek, okoliczności ,w jakich przyszło im dorastać, i doświadczenia. ...EBOOK26,31 zł 32,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Świat KsiążkiFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: ProzaDojrzała książka autora kultowych powieści Ślepnąc od świateł i Zrób mi jakąś krzywdę oraz współtwórcy serialu „Belfer”. Zimna, ciemna warmińsko-mazurska prowincja. Na jej tle doskonale skonstruowany mroczny thriller: ...EBOOK29,52 zł 36,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: RebisFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: ProzaSłynne dzieło Michaiła Bułhakowa – jedna z najważniejszych powieści XX wieku. W tłumaczeniu Andrzeja Drawicza Mistrz i Małgorzata – jak wiele genialnych utworów – wymyka się jednoznacznemu opisowi, prowokując mnogość ...39,90 złEBOOK39,90 zł