Spookademia - ebook
Spookademia - ebook
Tak niezwykłej szkoły nie było od czasów Hogwartu. Aby dostać się do Spookademii, trzeba odwiedzić galerię duchów, przepłynąć tajemnicze Jezioro Bezimienne, a przede wszystkim: nie można być żywym.
Życie Filipy Bloom kończy się pewnego deszczowego popołudnia trzy dni po jej dwunastych urodzinach. I jest to zupełnie nowy początek… Filipa staje się duchem, poznaje niezwykłych przedstawicieli zaświata i trafia do Spookademii – szkoły duchów, w której będzie uczyć się unoszenia w powietrzu, historii ażywej i używania nowej, duchowej mocy.
Ale Spookademia ma też swoje mroczne tajemnice, a w najciemniejszych zakamarkach szkoły czyha śmiertelne niebezpieczeństwo. I to właśnie Filipa będzie musiała stawić mu czoła.
Adam Faber, autor serii „Kroniki Jaaru” i „Sagi Rodziny Bies”, jak nikt inny potrafi łączyć grozę z poczuciem humoru, dzięki czemu lektura tej książki to przygoda naprawdę nie z tego świata!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-25-0 |
Rozmiar pliku: | 9,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niewidzialne siostry
Dwie kobiety opadły spokojnie prosto z nieba na ulice zatopionego w zgiełku miasta. Nikogo to nie zdziwiło, bo nikt nie mógł ich zobaczyć. Większość ludzi pozostawała na nie całkowicie ślepa, a ci bardziej wrażliwi na rzeczy niesamowite i tajemnicze dostrzegliby w nich co najwyżej dwa błękitne obłoczki pośród budynków zapadających w wieczorną ciemność.
Ale jeśli ktoś byłby szczególnie wyczulony na widzenie duchów – co zdarza się niezwykle rzadko – od razu uznałby, że kobiety wyglądają wyjątkowo prawdziwie, a w dodatku są bardzo od siebie różne. Jedna miała pełną, wesołą twarz, otoczoną burzą kruczych włosów, całkiem przypominających chmurę gradową. Ciemnymi oczami z wielkim podekscytowaniem przyglądała się żywym na ulicach. Jej policzki były tak rumiane, jakby wcale jeszcze nie umarła, a długi, śnieżnobiały kożuch z futrzanym obszyciem migotał w blasku latarni.
Druga, starsza kobieta była koścista i blada, siwe włosy zaplotła w gruby, przełożony przez ramię warkocz. Minę miała jakby zmartwioną, czoło pokryte zmarszczkami, a jasne oczy kierowała prosto przed siebie. Na jej przygarbionych plecach spoczywała szara marynarka. Była tak idealnie wyprasowana, jakby kobieta dopiero co zdjęła ją z wieszaka.
Trudno byłoby uwierzyć, że te dwie duchowe damy to siostry. Starsza nazywała się profesor Dorota Fox, a młodsza – madame Alina Fox-Andersen.
– Oho – powiedziała czarnowłosa, patrząc w niebo, z którego właśnie spłynęły. – Będzie padać.
Profesor Fox z ponurą miną wyciągnęła rękę. Rozbłysło błękitne światło i natychmiast w jej dłoni zmaterializował się rozłożysty parasol. Wtedy deszcz faktycznie lunął. Nie jakaś tam mżawka, ale od razu wielka ulewa, która zabębniła w budynki i samochody jak w tamburyn.
– Więc… – zaczęła znów Alina. – To gdzieś tutaj?
Dorota lekko skinęła głową i powoli ruszyła przed siebie. Szła może trochę niezgrabnie, za to zręcznie omijała żywych, uciekających lub kryjących się przed deszczem. Jej siostra wciąż okręcała się i podskakiwała, zahaczając rękami o słupy. Przenikała przez fizyczne obiekty, jakby utkano ją z mgły.
– I jesteś absolutnie pewna, że ze wszystkich, których oczekujemy, to właśnie ta dziewczyna? – dopytywała niemal z fascynacją. – Że to ona jest tym… no wiesz? – Ściszyła głos.
– Jeszcze nie wiemy na sto procent – odparła jej posępna towarzyszka. – Na razie to podejrzenia.
– Ależ to niesamowita wieść! – Alina prawie pisnęła z radości. – Nie rozumiem, dlaczego masz minę, jakby ledwo wyciągnęli cię z grobu!
Zamiast odpowiadać, jej siostra zatrzymała się przed kamiennym budynkiem. Przez kilka chwil przyglądała mu się w głębokim zamyśleniu, być może jeszcze się wahając, czy na pewno chce wejść do środka. Wreszcie jednak zdecydowała się i przeniknęła przez drzwi. Alina wetknęła przez nie tylko głowę.
– O nie! – jęknęła na widok długich schodów. – Tylko mi nie mów, że mamy się wspinać. Nie łatwiej byłoby podfrunąć do okna i przewiedzić się przez nie?
– To nie przystoi – odparła z naganą Dorota.
– Oj, nie przystoi, nie przystoi – przedrzeźniła ją siostra. – Pani dyrektor zawsze musi robić wszystko zgodnie z zasadami.
Westchnęła i garbiąc się, ruszyła na górę.
– Alino – upomniała ją siostra, na której twarzy wykwitło coś, co można by wziąć za uśmiech. – Zasady kultury nie zabraniają nam korzystać z aktywności.
Czarnowłosa się zreflektowała.
– Ach tak, racja.
Kobiety duchy stanęły ramię w ramię i wzbiły się w powietrze na kilka centymetrów. Potem, jakby niesione wiatrem, sunęły w górę. Obojętnie mijały wiele mieszkań. Z niektórych dochodziły dudniące odgłosy rozmów, w innych panowała nieprzyjemna cisza. Bębnienie deszczu zostało gdzieś z tyłu.
Wreszcie siostry zatrzymały się w mieszkaniu z numerem 9. Do drewnianych drzwi przybita była tabliczka:
PAŃSTWO BLOOM
Profesor Fox zawisła przed drzwiami, rozpostarła ramiona i głęboko wciągnęła powietrze. Dostrajała się do atmosfery płynącej z mieszkania. Jej błoga mina sugerowała, że spodobało jej się to, co wyczuła.
– Uśmiechasz się, jakbyś piła czekoladę ze słodką śmietanką – zażartowała Alina. – To co? Wchodzimy? – dodała niecierpliwie. – No, nie rób znów miny takiego umarlaka!
Dorota zamrugała. Jasna, błękitnawa łza spłynęła po jej policzku i szybko wsiąkła w brzydki materiał marynarki.
– Ja tylko… Chcę to odłożyć na tyle, na ile to możliwe.
Twarz młodszej siostry natychmiast zmieniła wyraz. Uśmiech zgasł na jej ustach jak wątła iskra.
– Rozumiem – zaczęła, klepiąc towarzyszkę po ramieniu. – Ale sama wiesz, że nic na to nie poradzimy.
Dorota potaknęła i z zaciśniętymi ustami przeniknęła przez drzwi.
Znalazły się w małym, przytulnym mieszkanku. Pachniało cynamonem i pieczonymi jabłkami, jakby jesień zawitała tu przedwcześnie i od razu się rozgościła, a przecież wiszący przy drzwiach kalendarz wskazywał 29 sierpnia.
Naprzeciwko drzwi, na wysokiej meblościance – podobnie zresztą jak w każdym wolnym kącie – piętrzyły się stosy książek. Na nich i pomiędzy nimi stały rodzinne fotografie umieszczone w ładnych, lekko przykurzonych ramkach. Na wszystkich znajdowała się czarnowłosa dziewczynka w towarzystwie uśmiechniętych rodziców. Była w zoo, a mama pokazywała jej żyrafę, której szyja w porównaniu z małymi rękami dziecka wydawała się długa jak u diplodoka; siedziała z tatą w kolejce górskiej; uśmiechała się do obiektywu z ogromną watą cukrową w ręce.
Profesor Fox uważnie studiowała zdjęcia. W szkle widziała własną, surową twarz. Za jej plecami ciekawska Alina rozglądała się po domu. Nagle chrząknęła i pokazała coś palcem.
Obie spojrzały na dziewczynę ze zdjęć, żywą i niezwykle skupioną. Tkwiła na podłodze w całkowitej ciszy i wbijała spojrzenie zmrużonych oczu w szachownicę. Jej ojciec, wysoki i postawny mężczyzna o miedzianych włosach i niedbale przystrzyżonej brodzie, siedział naprzeciwko z podwiniętymi nogami. Nie odzywał się ani słowem, dając córce czas do namysłu. Matka dziewczynki, niska i bardzo do niej podobna, ale z krótszymi włosami i piegami na policzkach, zastygła za jej plecami jak figura woskowa. Na twarzy miała szeroki uśmiech, a w rękach trzymała wielki tort z jeszcze nieodpalonymi świeczkami w kształcie cyfr. 1 i 2. Dwanaście lat.
Mężczyzna dyskretnie puścił żonie oczko. Oboje się zaśmiali, czego ich skupiona córka nie zauważyła. Powoli przesunęła figurę szachową.
– Tak! – Podskoczyła. – Wygrałam!
Zaklaskała i odwróciła się za siebie. Na jej początkowo zdumionej twarzy szybko zakwitł uśmiech.
– Wszystkiego najlepszego! – zawołali rodzice.
Mama postawiła tort na stoliku obok kanapy. Nie był duży, za to wyglądał fantastycznie z różową polewą i ozdobiony lukrowanymi owocami.
Siostry duchy podfrunęły do stolika. Alina podziwiała ciasto, wyraźnie zawiedziona, że nie może go spróbować, a Dorota dokładniej przyjrzała się twarzy dziewczyny. Była drobna, blada, ze śmiesznie zakrzywionym nosem, który ponoć spotyka się czasem u mądrych ludzi, i z ciemnymi, uważnymi oczami. Profesor Fox miała wrażenie, jakby te oczy należały do kogoś o wiele starszego. Łatwo zauważała takie rzeczy.
Pani Bloom zapaliła świeczki na torcie. Naraz rozmowy i śmiechy rodziny wydały się siostrom duchom odległe. Żywi nie należeli do ich świata, tak jak one nie należały do tego.
– Chodźmy już – poprosiła Dorota ze zbolałą miną. Odwróciła się w stronę drzwi i smutna wyfrunęła na zewnątrz.
Alina jeszcze chwilę czekała w mieszkaniu, oglądając wnętrze, niezbyt bogate, za to urządzone z pasją. Potem odetchnęła i ruszyła za siostrą. Nie poruszały się już wzdłuż schodów, ale przeniknęły przez mur kamienicy i spłynęły na błyszczącą od deszczu ziemię.
– Więc… to stanie się za trzy dni? – Czarnowłosa zerknęła na siostrę.
Ta pokiwała głową.
– Kto ją przyprowadzi? – spytała Alina. – Masz jakiegoś ducha do zadań specjalnych?
– Nie – odparła Dorota. – Zrobi to któryś z zabieraczy.
Madame Fox-Andersen ze zdumieniem otworzyła usta.
– Och… więc myślisz, że to dobry pomysł? Zabieracze bywają trochę… roztargnieni. A jakby się nad tym zastanowić, to po drodze może ją czekać cała masa niebez…
Dorota uniosła dłoń i ruszyła ulicą. Zdezorientowana Alina szybko podążyła za nią, chcąc schować się pod jej parasolem.
– Wolę trzymać się procedur – tłumaczyła profesor Fox. – Zabieracze od zawsze przyprowadzali do nas uczniów i najrozsądniej będzie przy tym pozostać. Poza tym nie chcę, żeby ktoś dostrzegł, że dziewczyna jest specjalnie traktowana. Jeśli mamy ją chronić, wolę, żeby nikt nie wiedział dlaczego, nawet ona sama.
Alina zatrzymała się nagle, nie bacząc na deszcz.
– Chronić ją… przed nią samą? – spytała, zmuszając siostrę, by i ta przystanęła.
– Tak, chronić ją przed nią samą – oznajmiła poważnie profesor Fox. – Myślę, że akurat ty powinnaś to zrozumieć.
Madame Fox-Andersen wykrzywiła usta.
– No wiesz? Miałyśmy nie wracać do tej sprawy.
Dorota westchnęła.
– Przepraszam – rzuciła krótko. – W każdym razie dziecko musi być w pełni bezpieczne. Nikt nie może się dowiedzieć, kim jest, zwłaszcza w obecnych czasach.
Madame przez kilka chwil trawiła te słowa. Widząc determinację na twarzy siostry, zrezygnowała z dociekań.
– À propos twojej szkoły – powiedziała. – Poznałam ostatnio doktora Duncana Davisa. Całkiem interesujący jegomość, no i moim zdaniem idealny kandydat na nauczyciela duchozoologii. Może wpadłabym do szkoły, powiedzmy: dzień przed rozpoczęciem semestru, i ci go przedstawiła?
– Jego? – wzdrygnęła się Dorota. – Słyszałam, że to straszny ponurak.
– I kto to mówi! – zawołała Alina. – Pani sztywniara! Słyszałam, że tak cię nazywają uczniowie, wiesz?
Profesor Fox odmruknęła coś i ruszyła dalej mokrą ulicą.
– Poza tym – ciągnęła jej siostra, teraz nieco nieśmiałym tonem – wiem, że szukasz też kogoś od aktywności. Tak sobie pomyślałam, że… mogłabym ci pomóc?
Dorota zaśmiała się pod nosem.
– Skąd ja wiedziałam, że to zaproponujesz?
– No co? Chyba mi nie powiesz, że to zły pomysł? – fuknęła Alina. – Bez względu na moją… przeszłość, a może dzięki niej, znam się na aktywności całkiem nieźle.
– Nie mówię, że nie – odparła profesor Fox. – Zastanawiam się tylko, jak pogodzisz nauczanie z opieką nad hotelem?
– Och, tym się nie kłopocz – burknęła urażona Alina. – Nie jestem już taka beztroska jak przed śmiercią. Poza tym w hotelu pracuję tylko do czasu, aż znajdzie się stary Bartolomeo.
– Biedak – westchnęła Dorota. – Ciągle piszą o jego porwaniu.
– Nie byłabym taka pewna, że to porwanie – oznajmiła Alina. – Znam go dobrze. Znudził się prowadzeniem hotelu, ot co.
Profesor Fox nie słuchała już siostry. Z tą samą smętną miną raz jeszcze spojrzała za siebie, na kamienicę, którą nawiedziły. W oknie mieszkania państwa Bloom zapaliło się światło. Dorota miała wrażenie, że aura tamtego domu dociera na deszczowe ulice, otulając je swoim ciepłem.
– Tak bardzo się tym zamartwiasz? – Alina z troską zwróciła się do siostry.
Dorota przez chwilę nie potrafiła się odezwać.
– Myślę o tym, że ten świat znów kogoś traci. Kogoś takiego…
– Pomyśl raczej – odparła Alina z błyskiem w oku – kogo zyskuje nasz.Rozdział pierwszy
Dziwny Kto
Filipa Bloom biegła, dociskając do piersi błyszczącą odznakę szkolną. Bała się, że ją zgubi, a dopiero co zaczął się jej pierwszy semestr w zupełnie nowej szkole. Wszędzie wokół pogłębiał się wieczór i niebo nabierało barwy równie ciemnej, co mundurek dziewczyny. Stukot jej czarnych lakierków niósł się po brukowanym chodniku.
Autobus do domu zaraz miał odjechać. Filipa musiała na niego zdążyć. Dziś rano obiecała rodzicom, że wróci jak najszybciej, żeby opowiedzieć im wszystko o nowej klasie i nauczycielach, ale w ramach zapoznawania się z innymi uczniami zaproszono ją na pizzę, a potem, zamiast pojechać ze wszystkimi szkolnym busem, wpadła jeszcze do biblioteki i tak straciła kilka godzin.
Ale co mogła zrobić? Uwielbiała książki, a odkąd przeprowadziła się z rodzicami do większego miasta, ciągle wpadała na jakieś wielkie księgarnie i stoiska. Wiedziała, że mama i tata nie będą mieli jej tego za złe, bo w końcu nie mogli się obrazić, że czytała, prawda? Gorzej, że robiła się coraz bardziej głodna, a pizza była już tylko wspomnieniem. Na szczęście w domu czekał na nią jeszcze spory kawałek tortu urodzinowego. Trzy dni temu skończyła dwanaście lat.
Gnała więc ile tchu w piersiach. Odgłosy pędzących samochodów i rozgadanych rodzin zlewały się w jej uszach w jednostajny szum, od czasu do czasu przerywany pojedynczymi klaksonami. Z szarzejącego nieba kapała mżawka. Z każdą chwilą przybierała na sile, aż wreszcie Filipa musiała otworzyć parasol. Biegła dalej, zahaczając nim o parasole innych ludzi. Przeskakiwała przez nagle wyrastające kałuże, a na każdym skrzyżowaniu zatrzymywała się maksymalnie na jakieś dwie sekundy.
– Och, przepraszam – bąknęła, wpadając na jakiegoś wysokiego mężczyznę w kapeluszu z okrągłym rondem.
Została jej tylko minuta. Autobus już podjeżdżał. Przyspieszyła, ciężko dysząc. Nie zatrzymała się przed kolejnymi pasami. Zielone światło zapaliło się zresztą jak na zawołanie, wbiegła na jezdnię i…
Ogłuszył ją pisk opon, oślepiło żółte światło. Gwałtowny wiatr wyrwał jej z ręki parasol. Mimo szumu ulicy wyraźnie usłyszała trzask łamiących się w nim drutów. Krzyknęła, gdy coś nią szarpnęło. W ostatniej chwili odskoczyła, z lękiem przykładając dłonie do klatki piersiowej.
Przez pierwsze kilka chwil tylko pochylała się nad jezdnią, czując, jakby zalała ją lodowata woda. Potem, czerwona ze wstydu, odwróciła się w stronę młodej kobiety, która z wytrzeszczonymi oczami zaciskała ręce na kierownicy.
– Nic mi nie jest! – zawołała Filipa, choć przez stukoczący w przednią szybę deszcz kobieta pewnie i tak nie mogła jej usłyszeć. – Przepraszam – mruknęła, karcąc się w myślach za własną głupotę. Nie powinna była tak sobie wskakiwać na jezdnię.
Trudno – pomyślała. Najważniejsze, że nic się nie stało.
No, prawie nic, bo autobus odjechał.
Powłóczyła nogami w stronę przystanku, żeby tam odsapnąć i zadzwonić po rodziców. Wtedy zdała sobie sprawę, że wszyscy wokół zaczęli się gdzieś spieszyć. Ktoś krzyknął tak rozdzierająco, że serce podskoczyło jej do gardła.
Zatrzymała się na moment, po czym próbowała iść dalej normalnie, podczas gdy inni wciąż biegli w przeciwnym kierunku, wpadając jeden na drugiego. Nikt nawet nie zapytał, czy jest cała, zupełnie jakby naraz przestała istnieć. Mogliby trochę uważać, bo tylko cudem unikała potrącenia!
W końcu sama odwróciła się, żeby zobaczyć, dokąd tak gnali przechodnie.
I wtedy zrozumiała.
Wszyscy zebrali się w jednym miejscu – tam, gdzie zaledwie chwilę temu prawie potrąciło ją auto. Młoda kierowczyni cała się trzęsła, ludzie wykrzykiwali coś w panice, połowa trzymała w rękach komórki.
Cichy głosik dochodzący z tyłu głowy Filipy zdawał się wszystko jej objaśniać. Nie chciała go słuchać, a jednak nie mogła zrobić nic, gdy kazał jej spojrzeć w dół.
Wstrzymała oddech.
Na ulicy leżała… ona sama. Jej… ciało.
Grunt pod stopami dziewczyny zamienił się jakby w grzęskie błoto. Ten sam głos z tyłu głowy kazał jej natychmiast się odwrócić. Zupełnie nie wiedząc, co robić, zaczęła biec w przeciwnym kierunku. Nogi same gnały ją przed siebie, nie miała pojęcia dokąd.
– To tylko sen! – powtarzała usilnie. – Zaraz się obudzę!
Przecież to niemożliwe, żeby jednocześnie leżała tam, na jezdni, i była tutaj, we własnym ciele, całkiem żywa. Coś musiało się jej przewidzieć.
Biegła coraz szybciej. Nikt jej nie dostrzegał. Miasto pogrążało się w coraz głębszej ciemności, a ulewa narastała. Krople deszczu jakby omijały Filipę, a chłód, choć przenikał ją aż do kości, nic dla niej teraz nie znaczył. Wreszcie zatrzymała się, zdumiona, że wcale nie czuje zmęczenia. Dudniło jej w uszach. Ostrożnie, spodziewając się najgorszego, podeszła do gablotki sklepowej, by sprawdzić, jak wygląda. Nic się nie zmieniło. Ciągle była niska, drobna, z czarnymi włosami opadającymi na chude ramiona. Nawet nos wciąż miała lekko zakrzywiony. Więc może to wcale nie samą siebie zobaczyła na jezdni?
– Spokojnie – szepnęła, próbując inaczej podejść do sprawy. To wszystko musiało mieć jakieś logiczne wytłumaczenie. Być może śniła na jawie albo doświadczyła tego dziwnego stanu, kiedy człowiekowi się wydaje, że coś wyrwało go z ciała. Czytała o takich rzeczach.
Zajęta myślami, ruszyła dalej. Przestała przejmować się ludźmi, znakami drogowymi i budynkami. Szła tak, jakby nic już nie istniało, nie obok tych rzeczy, ale przez nie.
W pewnej chwili zamarła. Zdała sobie sprawę, że wyszła wprost ze ściany niewielkiego sklepiku!
– Co się ze mną dzieje?! – krzyknęła. – O co tu chodzi?!
Nikt jej nie usłyszał.
Nogi miała jak z waty. Ale coś trzeba było zrobić, i to jak najszybciej.
– Tylko bez paniki – powtarzała pod nosem. – Myśl, myśl, myśl.
W trudnych momentach zwykle wracała do ulubionych książek i zastanawiała się, co by zrobili ich bohaterowie. Tyle że jakoś nie przypominała sobie żadnego, który znalazł się w podobnej sytuacji.
Chciała usiąść na ławce na kolejnym przystanku autobusowym. Zamiast tego przeniknęła przez nią i uderzyła o asfalt. Choć nie zabolało, i tak wrzasnęła. Ludzie obok niej – dziewczyna wpatrzona w ekran komórki i staruszek zajęty gazetą – nawet nie drgnęli.
Rozglądała się z nadzieją, że znajdzie kogoś, kto będzie w stanie ją zobaczyć.
Nagle znieruchomiała na widok dwóch postaci po drugiej stronie ulicy. Były ludzkie, choć nie do końca. Przypominały raczej pozbawione właścicieli cienie, bez oczu czy ust. Przez najdłuższą chwilę w życiu wpatrywała się w nieznajomych, po czym, zdając się na instynkt, zaczęła się oddalać. Była absolutnie pewna, że te istoty ją zauważyły, i mimo że szukała pomocy, z nimi akurat nie chciała mieć nic do czynienia.
Z każdym krokiem przyspieszała, raz po raz rzucając za siebie krótkie spojrzenia. Istoty nie wykonywały gwałtownych ruchów, a i tak były wciąż kilka kroków za nią, nieważne, w jakim tempie szła. Milczały, łypiąc na nią groźnie.
Wpadła do supermarketu. Przemykając między regałami, obijała się o wózki. Kilka z nich nawet się przy tym poruszyło.
Czyli mogę dotykać fizycznych przedmiotów – odnotowała w myślach.
Znów zerknęła przez ramię. Cienie nie zmniejszały odległości. Dlaczego podążały jej śladem tak spokojnie? Czego chciały?
Jej wzrok padł na wysoką stertę kartonów z mlekiem. Rzuciła się w ich stronę i zaczęła na nie wdrapywać. Zamiast przez nie przenikać, przy każdym kolejnym kartonowym schodku trafiała na solidny grunt. Dopiero w połowie drogi uświadomiła sobie, jak głupim pomysłem była ucieczka właśnie tutaj. Co zrobi, kiedy i cienie zaczną się wspinać?
Wbrew jej obawom istoty stanęły przed kartonową piramidą, po czym odwróciły się, uszły kilka kroków w stronę kas i tuż przed nimi rozwiały się jak dym. Filipa jeszcze przez kilka sekund patrzyła w miejsce, gdzie stały, próbując opanować niespokojny oddech.
Czas znaleźć lepsze rozwiązanie – uznała. Przecież nie mogła tu się kryć przez całą wieczność. Czekała, aż ostatni klienci supermarketu wyjdą. Po nich zostali już tylko pracownicy, którzy pogawędzili przez kilka minut i sami ruszyli do wyjścia. Wkrótce ich głosy zatonęły w zgiełku tętniącego życiem miasta, a ona została całkiem sama.
Jej gorączkowe myśli zaczęły spowalniać i dopadło ją nowe, całkiem obce uczucie. Chyba właśnie w tej chwili dotarło do niej, co się wydarzyło. Zaczęła rozumieć, że naprawdę… cóż, że najpewniej umarła. Nie obudziła się przecież, trwała w tym śnie, który najwyraźniej nie był żadnym snem. Czy była… duchem?
Oczami wyobraźni widziała rodziców czekających na jej powrót. A może dłużej nie czekali, bo już dowiedzieli się, co stało się z ich córką?
– Spokojnie – mruknęła. – To na pewno da się jakoś wyjaśnić…
Deszcz ustał. Bez jego ustawicznego bębnienia sklep pogrążył się w całkowitej ciszy. Filipa objęła się ramionami i ze zmarszczonym czołem zaczęła układać plan.
Myśli są jak sznureczki – przypomniała sobie słowa taty, który, kiedy się smuciła, brał w ręce kosmyki jej włosów i udawał, że w ten sposób wyciąga z jej głowy zmartwienia. Trzeba z nich upleść coś, co ma sens – mówił.
– Tylko działaj po kolei – mruknęła do siebie. To było coś, co zdroworozsądkowo dodawała zawsze mama.
Na początek trzeba będzie jakoś skontaktować się z rodzicami. Jeśli mogła dotrzeć tutaj, to czemu nie miałaby wrócić do domu?
No ale najpierw musiała zejść ze swojej kartonowej kryjówki. Wystawiła stopę, macając grunt. Zerknęła w dół.
– Nie – jęknęła.
One znów tam były. Ciche, ledwo widoczne cienie stały, czekając, aż do nich zejdzie.
– Czego chcecie?! – zawołała. – Kim wy w ogóle jesteście?!
Nie odpowiedziały. Nawet się nie poruszyły. Mimo wszystko musiała chyba zejść? Tylko czy w razie czego umiałaby się przed nimi obronić? Ledwo jednak wykonała nieznaczny ruch, sklep rozjaśniło białe światło.
Szeroko otworzyła oczy. Blask sączył się jakby spod sufitu i choć był niezwykle jasny, wcale nie raził oczu. Czegoś tak niezwykłego Filipa nigdy jeszcze nie widziała. Jaskrawa, przyjemna łuna wypełniła każdy kąt supermarketu, w tajemniczy sposób zdawała się otulać każdy przedmiot i ją samą. Cienie umknęły przed ciepłym blaskiem tak szybko, że nawet nie zobaczyła ich ucieczki.
Zaraz potem coś załomotało. Na podłogę stoczyły się puszki z konserwami. Blask natychmiast znikł, a w pomieszczeniu rozległ się głos:
– Uff, wreszcie cię mam! Już się bałem, że mi nawiejesz, a wiadomo, że miałbym wtedy kupę problemów! Och – jęknął. – No i narobiłem bałaganu. Muszę lepiej panować nad aktywnością.
Kilka świateł w sklepie zgasło, część migotała. Filipa wytrzeszczyła oczy na widok postaci u stóp kartonowej góry. Istota była wyjątkowo dziwaczna. Nie dało się określić jej płci czy wieku, nie sposób było też dostrzec twarzy. Nieznajomy był przyodziany w długą czarną pelerynę, która unosiła się w powietrzu, i miał białą, plastikową maskę z ciemnymi oczami i czerwonymi ustami.
Potwór? – zastanawiała się Filipa, choć ten pomysł od razu wydał jej się naiwny. Bo niby dlaczego jakikolwiek potwór miałby tylko się na nią gapić, zamiast rzucić się do ataku? Poza tym głos przybysza nie brzmiał ani trochę strasznie. Był raczej zwyczajny, dość przyjazny i z całą pewnością męski.
– No jak tam? – spytała istota. – Zejdziesz sama czy potrzebujesz pomocy?
– Kim jesteś? – spytała.
Postać wzruszyła ramionami. Lub po prostu peleryną? Trudno było stwierdzić, czy coś się pod nią kryło.
– Szczerze mówiąc, to dość kłopotliwe pytanie. Chętnie bym ci się przedstawił, naprawdę, gdybym tylko miał imię. Ale jesteś moim pierwszym duchem, czyli zgodnie z tradycją ty sama musisz mnie nazwać.
– Tradycją? Nie rozumiem…
Postać ożywiła się. Peleryna zatrzepotała.
– Chodzi o to, że zabieracz nie ma imienia, póki nie złapie ducha. Nie uwierzysz, jak często próbowałem dorwać jakiegoś błąkającego się nowo zmarłego. Nigdy mi się nie udało. Za każdym razem, kiedy za którymś się uganiałem, zdawało mi się, że uganiam się też za samym sobą, za swoim imieniem.
Westchnął, a w jego oczach, choć plastikowych, pojawił się smutek.
– Bez imienia trudno być w pełni sobą. Bo niby jak być sobą, kiedy nie ma się własnej, prywatnej nazwy? Kiedy już się ją zdobędzie, można robić mnóstwo rzeczy, dajmy na to: zapisać się na balet, kurs prawa jazdy, lekcje muzyki albo do szkoły duchowego gotowania. W sumie to lubię gotować. To znaczy pewnie bym lubił, gdybym mógł jeść tak, jak wy.
Filipa wolała zachować łagodny ton, w razie gdyby istota okazała się szalona.
– Więc chcesz, żebym nadała ci imię…
– Otóż to. – Przybysz pokiwał maską. – Inaczej nie będziemy mogli przejść dalej z transferem.
Filipa zmarszczyła czoło.
– Z czym?
– No już ci mówiłem: jestem zabieraczem. Nasze zadanie polega na ściganiu nowo zmarłych i pokazywaniu im drogi do zaświata. Świeżo po śmierci duchy nie bardzo sobie radzą w po-życiu, szwendają się tu czy tam, nie mają pojęcia, dokąd iść. My im pomagamy. Oczywiście to wymaga wypełniania dokumentów, no wiesz, że ktoś faktycznie nie żyje, i takie tam. A dokument trzeba podpisać imieniem, czyli jeśli mam zaświadczyć, że jesteś martwa, muszę mieć imię, bo inaczej wszystko będzie nieważne.
– Czyli… czyli naprawdę umarłam, tak? – Te słowa z trudem przeszły Filipie przez gardło. – I… nie można tego odkręcić?
– Hm… no nie – odparł zabieracz. – Takie rzeczy są zwykle nieodwracalne, w sensie śmierć i tak dalej. Jak raz się przekręcisz, to już tego nie odkręcisz.
Zachichotał.
– Taki nasz mały żarcik – dodał zakłopotany, rozumiejąc, że jej to nie rozśmieszyło.
– Wasz?
– Zabieraczy i różnych zmarłych, czy raczej po-
-żywych, jak ich nazywamy. Rozumiem, że nie jest ci do śmiechu. Nowo zmarli w ogóle rzadko się śmieją… Ale gdybyś jednak chciała się pośmiać, to istnieją różne pośmiertne kabarety. Kiedyś nawet chciałem się do jednego zapisać, ale mi nie pozwolili… no bo nie mam imienia.
Rozłożył ze smutkiem ręce. Filipa wlepiała w niego wzrok w narastającym zdumieniu. W jakiś sposób potrafiła jednak zachować trzeźwość umysłu.
– Co do twojego imienia – zastanawiała się – to kiedy się pojawiłeś, myślałam tylko o tym, kto… kto…
Zabieracz wciągnął powietrze.
– Kto? – powtórzył. – To będzie moje imię? Kto?
Zamachała rękami.
– No nie, wiadomo, że nikt nie może się…
– Och, daj spokój, Filipo! – zawołał zabieracz, unosząc się tak, że zawisł naprzeciwko niej. – Jesteś niesamowita! To imię ma tylko… zaraz, niech policzę… trzy litery! Trzy! Od razu je zapamiętam i nikt nie będzie miał problemów z zapisem! Nie uwierzysz, ilu jest analfabetów w zaświecie!
Zupełnie niespodziewanie jego ciemne, plastikowe oczy zalśniły, jakby wypełnione maleńkimi, błękitnawymi łzami. Prawie całkiem się rozkleił, sprawiając, że Filipie opadła szczęka.
– Imię… mam imię… – powtarzał, ocierając maskę końcem peleryny. – Prawdziwe, osobiste!
– No już, już. – Zmieszana Filipa spróbowała jakoś go pocieszyć. Chciała poklepać go po plecach, tyle że nie była w stanie określić, czy w ogóle je miał.
Dziwnie było siedzieć na stercie kartonów w supermarkecie, mając przed sobą tę niesamowitą istotę.
– To teraz, skoro dostałeś już imię – odezwała się – powiedz mi, skąd znasz moje.
Nie umknęło jej uwadze, że Kto użył jej imienia, choć wcale mu się nie przedstawiła.
– Skąd je znam? – odparł. – Bo było na liście, o tutaj.
Wyciągnął skądś świstek papieru i jej go wręczył. Zobaczyła na nim numerowaną listę, na której wszystkie nazwiska oprócz jej własnego były rozmazane.
– Nie mogę odczytać… – zaczęła, ale Kto wyrwał jej kartkę.
– Nazwiska innych są przed tobą ukryte – wyjaśnił. – Nie wolno ci ich zobaczyć. Chodzi o ustawę o ochronie danych osobowych ludzi po-żywych. Moja lista pochodzi ze Spookademii, szkoły duchów. To miejsce, gdzie nauczysz się wszystkiego o zaświecie. Pokażą ci tam, jak być duchem.
– Pokażą mi? – Zdębiała. – Przecież już jestem martwa. Niby jak można być duchem bardziej?
– To prawda, jesteś duchem. Ale czy umiesz straszyć ludzi albo kontaktować się z nimi, gdy zajdzie potrzeba? Umiesz się przewiedzać, czyli znikać z jednego miejsca i pojawiać w innym, albo nawiedzać, na przykład budynki?
Rozchyliła usta, oszołomiona.
– Widzisz? – dodał Kto, wyraźnie usatysfakcjonowany. – Trzeba dużo zrozumieć, by zostać wykwalifikowanym duchem. Spookademia to idealne miejsce do nauki.
Długo nie znajdowała na to słów.
– Chwilę – powiedziała wreszcie. – O ile nie robisz sobie żartów… A chyba tym razem nie robisz, prawda?
Kto pokręcił maską.
– Więc serio chcesz, żebym poszła z tobą do tej szkoły? Nie oszalałam, tylko umarłam, i tyle?
Plastikowe usta Kto ułożyły się na kształt uśmiechu.
– Zgadza się, umarłaś – odparł, uważnie studiując jej twarz.
Przez chwilę oboje milczeli. Filipa próbowała dać tej myśli czas na zagnieżdżenie się w głowie. Ale chyba żaden czas nie byłby wystarczający.
– Wiesz, ostrzegano mnie – dodał po chwili Kto. – Inni zabieracze opowiadali, że zawsze tak jest: nowo zmarli nie chcą nam wierzyć. A przecież większość ludzi wierzy w życie po śmierci, w ten czy inny sposób. Mówicie, że coś musi istnieć potem, a jak się okazuje, że mieliście rację, udajecie wielce zdziwionych.
– No wiesz, życie po śmierci, super… Tylko naprawdę istnieje jakaś szkoła dla martwych?
– Martwi, martwi – zaśmiał się Kto. – Nie nadużywaj tego słowa!
Filipa zamrugała.
– Sama pomyśl! Co to właściwie znaczy, że umarłaś? Przecież ze mną rozmawiasz, patrzysz na mnie, oddychasz… Wprawdzie to ostatnie tylko z przyzwyczajenia, ale zawsze… Masz nawet ciało! Dzięki mocom, które ujawniły się w tobie po śmierci, zachowałaś głowę, ręce, nogi, nawet buty. Wydajesz się całkiem żywa, prawda? Ale…
Nachylił się do niej tak blisko, że maską niemal dotknął jej nosa.
– Ale istnieją siły, które mogłyby uczynić cię naprawdę martwą, raz na zawsze. Jeśli ze mną nie pójdziesz, mogą ci się przytrafić złe rzeczy, bardzo złe.
Długo przyglądała się jego masce.
– Jakie rzeczy? – bąknęła w końcu. – Jakie siły?
Kto wziął głęboki wdech, choć ani odrobinę nie poruszył przy tym ustami.
– Nazywamy to Wielkim Nic albo Nic-Czymś – wyszeptał tak cicho, jakby się obawiał, że sam dźwięk tych słów mógłby przywołać kryjącą się za nimi istotę.
– Wielkie Nic? – powtórzyła. – A co to jest?
– Ćśśś. – Zabieracz rozejrzał się po bokach. – Jeszcze go tu nie ma, ale w każdej chwili może się pojawić.
Filipa też się rozejrzała. Niczego nie dostrzegła. Choć może właśnie w tym sęk: że nic było niczym, więc nie dało się go zobaczyć?
– Nie masz na myśli tych cieni, prawda? – spytała.
– Jakich cieni? – zdumiał się.
– Przyszłam tu, kiedy mnie goniły, i… sama nie wiem.
– Nic mi nie wiadomo o żadnych cieniach – oświadczył zabieracz. – A jeśli chodzi o Nic, to po prostu… pustka.
Ze świstem wciągnął powietrze.
– Mówi się różne rzeczy – podjął drżącym głosem. – Kiedy duch nie chce podążyć dalej, błąka się bez celu po przedświecie, krainie żywych. Po pewnym czasie Wielkie Nic wyczuwa taką duszę i zjawia się po nią. I może faktycznie cię ukatrupić, raz a dobrze… Najpierw popadasz w desperację i tęsknotę, nie wiesz, za czym tęsknisz, bo kiedy przebywa się w niczym, brakuje ci… wszystkiego. Z czasem coraz bardziej zapominasz o tym, kim byłaś, a wszyscy zapominają o tobie. Na samym końcu znikasz. Na zawsze.
Filipa wysłuchała go bez strachu, raczej z zaciekawieniem. Brzmiało to jak jedna ze strasznych historii, które tata opowiadał jej w Halloween. Ale co, jeśli zabieracz kłamał?
– No, Filipo Bloom – powiedział. – Na nas już pora, o ile nie chcesz, żeby porwało cię Nic-Coś. Ja na twoim miejscu bym nie ryzykował.
– A skąd mam wiedzieć, że mnie nie skrzywdzisz? – odparła i choć było to najsensowniejsze pytanie, to i tak jedyne, co mogła zrobić, to albo uwierzyć mu na słowo, albo radzić sobie całkiem sama.
– Nadałaś mi imię – przypomniał jej. – I gdybyś tylko wiedziała, ile to dla mnie znaczy, nie zastanawiałabyś się, czy możesz mi ufać.
Nadal nie była pewna, co robić. W każdym razie zrobienie czegokolwiek wydawało się lepsze od siedzenia na kartonach z mlekiem, a Filipa lubiła wiedzieć, że coś robi, zamiast tylko bezczynnie czekać, aż rzeczy przytrafią się jej same.
– No dobrze – powiedziała powoli. – Ale jak się dostać do tej szkoły duchów?
– Najpierw musisz zdobyć zestaw ducha, no wiesz, szkolną wyprawkę dla umarlaków – odparł Kto. – No i nieco odpocząć, tak wypada tuż po śmierci.
Mrugnął do niej plastikowym okiem.
– Chodź, pomogę ci zejść. – Rozłożył pelerynę, która przypominała teraz wielką, ciemną płachtę.
Filipa ostrożnie wyciągnęła ręce. Kto otulił ją i oboje opadli na ziemię delikatnie jak piórko. Potem wyszli z supermarketu w ciemną noc. Zabieracz przystawił koniec peleryny do ust i zagwizdał.
Zrobiło się chłodno, ale w jakiś przyjemny sposób, którego Filipa nigdy dotąd nie zaznała. Spojrzała w rozgwieżdżone niebo. Pośród gwiazd zajaśniała niewielka błękitna plamka. Z każdą chwilą stawała się coraz większa, aż wreszcie zaczęła przypominać meteor, z niesamowitą prędkością zmierzający ku Ziemi. W dodatku towarzyszyły mu świst, uderzenia bicza i głośne rżenie koni.
Filipa przetarła oczy. Wkrótce zamiast płonącego meteorytu na ulicy wylądował rydwan, wysoki jak trzy piętrowe autobusy nałożone jeden na drugi. Zaprzęgnięte do niego dwa konie były ze cztery razy większe od słoni, w ich gęstych grzywach niczym miniaturowe gwiazdy jaśniały błękitne światełka. Na miejscu woźnicy siedział chyba dwuipółmetrowy rycerz, od stóp do głów zakuty w ciężką zbroję, z zaciągniętym hełmem i w obszernej, bordowej pelerynie opadającej na ramiona.
Mruknął coś, pochylił się i ściągnął hełm.
Razem z głową.Spis treści
Prolog
Niewidzialne siostry
Rozdział pierwszy
Dziwny Kto
Rozdział drugi
Hotel Zagrobek
Rozdział trzeci
Galeria duchów
Rozdział czwarty
Jezioro Bezimienne
Rozdział piąty
Spookademia
Rozdział szósty
Element zaskoczenia
Rozdział siódmy
Rozterki i cienie
Rozdział ósmy
Tuż po północy
Rozdział dziewiąty
Upiorne jęki
Rozdział dziesiąty
Noc imieniowania
Rozdział jedenasty
Wymiana eteru
Rozdział dwunasty
Ścianoprzenikanie
Rozdział trzynasty
W sercu jeziora
Rozdział czternasty
Nieudany seans
Rozdział piętnasty
Tajemnica Damonda
Rozdział szesnasty
S.O.S.
Rozdział siedemnasty
Zawoalowana prawda
Rozdział osiemnasty
Ueterycznieni
Rozdział dziewiętnasty
Wilk w kociej skórze
Rozdział dwudziesty
Przebudzenie Enny
Rozdział dwudziesty pierwszy
Wszystko jest eterem!
Epilog
Lody czekoladowe
z karmelową posypką
DuchowniczekSzara Zasłona oddziela świat żywych od krainy duchów. To miejsce tylko dla odważnych.
Dwunastoletnia Cassidy Blake jest jedną z nich.
Gdy rodzice dziewczyny przyjmują propozycję nakręcenia serialu o nawiedzonych miastach, cała rodzina wyrusza do Edynburga, gdzie rozegra się akcja pierwszego odcinka „Duchodzeniowców”.
Rozpoczyna się mrożąca krew w żyłach przygoda w mieście pełnym tajemniczych przejść, opuszczonych zamków i grobowców. Cassidy przekracza granicę światów, by we mgle za Zasłoną stoczyć prawdziwą walkę na śmierć i życie.
Nowa seria bestsellerowej autorki Victorii Schwab to pełna tajemnic i zwrotów akcji opowieść dla tych, którzy nie boją się ciemności.