Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spotkajmy się w Rzymie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Spotkajmy się w Rzymie - ebook

Rok 1974. Elena Damiani wiedzie uprzywilejowane życie. Bogato urodzona i zachwycającej urody, wszystkie drzwi stoją przed nią otworem, żaden mężczyzna się jej nie oprze. W wieku dwudziestu sześciu lat jest już po raz czwarty zamężna, gdy wreszcie spotyka miłość swojego życia. Ale jest to jedyny mężczyzna, którego nigdy nie będzie mogła mieć, i całe piękno oraz wszystkie pieniądze tego świata nie są w stanie tego zmienić.

Rok 2017. Francesca Hackett ma wymarzone la dolce vita w Rzymie. Oprowadza turystów po Wiecznym Mieście i zapomina o duchach przeszłości, które zostawiła w Londynie. Kiedy znajduje skradzioną torebkę w swoim kuble na śmieci i zwraca ją właścicielce, zostaje wciągnięta w wir życia swojej wpływowej sąsiadki, mieszkającej po drugiej stronie placu – słynnej bywalczyni salonów, wicehrabiny Eleny dei Damiani Pignatelli della Mirandola. Elena z wdzięcznością przyjmuje torebkę, w której znajduje się nieotwarty list od jej męża, napisany na łożu śmierci piętnaście lat temu.

Zaintrygowane sobą kobiety podejmują się współpracy przy projekcie, w którym Cesca przeprowadza wywiad z Eleną, przywołując jej wspomnienia. Przez całe lato Elena opowiada sensacyjne historie, które wprawiają Cescę w zachwyt. Jednak kiedy w starożytnym tunelu biegnącym pod miastem zostaje znaleziony bezcenny pierścień należący do Eleny, Cesca zaczyna podejrzewać, że kobieta ukrywa szokujący sekret...

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-555-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Rzym, listo­pad 1989

– Kocha­nie? – Zapu­kał do drzwi i przy­sta­wił do nich ucho, usi­łu­jąc wyło­wić codzienne dźwięki urzę­do­wa­nia żony w apar­ta­men­tach: lejąca się do wanny woda, ciche skrzy­pie­nie drzwi szafy przy jej otwie­ra­niu i zamy­ka­niu, słod­kie nuce­nie pod nosem pod­czas ubie­ra­nia się. – Eleno?

Odcze­kał jesz­cze kilka chwil, po czym wszedł do środka. Zasłony były odsu­nięte, lampki nocne zapa­lone, a nie­wiel­kie zagłę­bie­nie na łóżku oraz pomięta poduszka świad­czyły o tym, że jego żona nie­dawno leżała tu pod­czas drzemki.

Uśmiech­nąw­szy się do sie­bie, odwró­cił się i już chciał wyjść, gdy jego wzrok przy­kuł przed­miot, który aż się pro­sił o to, by zostać zauwa­żony. Zawró­cił, pod­szedł do toa­letki i pod­niósł go. Pier­ścio­nek jesz­cze był cie­pły od jej ciała. Potarł kciu­kiem kamie­nie, po czym zbli­żył je do ust i zło­żył na nich deli­katny poca­łu­nek.

„Musiała zapo­mnieć zało­żyć go po kąpieli”, pomy­ślał, po czym wsu­nął pier­ścio­nek do kie­szeni i posta­no­wił poszu­kać żony w biblio­tece.

Musi być…

Nie­wielka kartka leżała nie­dbale wsu­nięta pod tale­rzyk z pier­ścion­kiem. Nor­mal­nie by jej nie zauwa­żył, ale gruby krysz­tał zadzia­łał jak szkło powięk­sza­jące, a on wszę­dzie roz­po­znałby to pismo. Wyjął kartkę, a jego oddech sta­wał się coraz cięż­szy, gdy czy­tał tekst i zaczy­nał wszystko rozu­mieć.

A potem zaczął biec.ROZDZIAŁ 1

Rzym, lipiec 2017

– „Bursz­ty­nowe świa­tło i wró­ble”, tak napi­sała – prze­czy­tał Mat­teo i odło­żył tele­fon na stół.

– To wła­śnie podoba ci się w tym mie­ście naj­bar­dziej? – spy­tała z nie­do­wie­rza­niem Ales­san­dra.

– I to dostało wię­cej polu­bień niż jaki­kol­wiek inny post! – Cesca się roze­śmiała, uno­sząc dło­nie ku roz­gwież­dżo­nemu niebu. – No co mam ci powie­dzieć?

– No cóż, ja bym cię chęt­nie uświa­do­miła, że więk­szość ludzi wybra­łaby Kolo­seum albo Forum, albo Pan­teon – odpo­wie­działa iro­nicz­nie Alé. – Nawet han­dla­rze sprze­da­jący róże na Scho­dach Hisz­pań­skich mają więk­sze powo­dze­nie niż te małe brą­zowe ptaszki, które żerują na taler­zach tury­stów.

– Oj, ale więk­szość ludzi nie ma wyobraźni. Ja się nie bawię we fra­zesy. Być może wła­śnie dla­tego tak bar­dzo lubią mój malutki blog.

– Nie taki znowu malutki – nie zgo­dził się Mat­teo. – Liczba obser­wu­ją­cych cię rośnie tak szybko, że ani się obej­rzysz, jak zaczną się do cie­bie dobi­jać rekla­mo­dawcy, a stąd już tylko krok do wiel­kiej kasy.

– Serio? No cóż, mogliby się tro­chę pospie­szyć… – zażar­to­wała Cesca.

Ale to prawda, że _Spo­tkajmy się w Rzy­mie_ – jej blog, w któ­rym odda­wała hołd sta­ro­żyt­nemu światu, ulu­bio­nemu serowi peco­rino i _la dolce vita_ – w ostat­nim cza­sie zyskał na popu­lar­no­ści. Była z tego powodu wnie­bo­wzięta, a jed­no­cze­śnie zdu­miona. Od czasu opu­bli­ko­wa­nia pierw­szego wpisu przed sied­mioma mie­sią­cami zyskała roz­głos, pisząc o wszyst­kim, począw­szy od lokal­nych pro­du­cen­tów miodu na Awen­ty­nie, skoń­czyw­szy na jej ulu­bio­nych skle­pach ze sta­ro­ciami. Dzie­liła się w nim także aneg­do­tami ze swo­jego życia w roli prze­wod­niczki tury­stycz­nej.

Guido się uśmiech­nął, a jego opa­lona skóra zalśniła w zło­tym bla­sku pada­ją­cym z latarni.

– Cóż, przy­naj­mniej wia­domo, dla­czego musia­łaś zerwać z poprzed­nim życiem. Od kogoś, dla kogo Rzym jest defi­nio­wany przez jego świa­tło, nie można ocze­ki­wać, że odnaj­dzie się w suro­wym świe­cie bry­tyj­skich sądów.

– Dzię­kuję, Guido – powie­działa z wdzięcz­no­ścią Cesca i unio­sła w jego kie­runku trzy­many w dłoni kie­li­szek. – Wypiję za to.

Wszy­scy wstali, dołą­czyli do niej i opróż­nili kie­liszki z grappą, po czym usie­dli na swo­ich miej­scach, odprę­żeni i z uśmie­chami na ustach.

Wła­śnie dobie­gał końca kolejny piękny wie­czór. Gorące powie­trze muskało ich roz­grzane twa­rze, a zapach jaśminu uno­sił się wokół nich jak puder, który opró­szył niebo. Uczto­wali przy daniach zło­żo­nych z maka­ronu i ryb. Było po dwu­dzie­stej dru­giej, ale w Rzy­mie to wciąż młoda godzina, więc wszyst­kie sto­liki w restau­ra­cji były zajęte. Dla niej rów­nież nie było późno, zwłasz­cza teraz.

– I co teraz? Idziemy do Zizi? – spy­tała Alé, oparł­szy się na krze­śle. Zebrała swoje czarne włosy w kucyk, eks­po­nu­jąc przy tym szczu­płe ramiona w kami­zelce khaki. – Gra tam dzi­siaj ten zespół. No wie­cie, ten, który pozna­li­śmy w czerwcu w Rock in Roma.

– Ten z tą sek­sowną woka­listką? – dopy­ty­wał Mat­teo z zain­te­re­so­wa­niem, które oka­zy­wał zawsze, gdy w grę wcho­dziły atrak­cyjne kobiety.

– Hm, uwa­żam, że ow­szem, nie­złe z niego cia­cho. – Alé się roze­śmiała, pozwa­la­jąc opaść wło­som na ramiona. – Szcze­rze mówiąc, nie sądzi­łam, że lubisz brody.

Wszy­scy wybuch­nęli śmie­chem, a Mat­teo uchy­lał się przed ser­wet­kami, któ­rymi został obrzu­cony.

– Myśla­łem, że mówisz o…

– Wiem, wiem, o tych trzech sio­strach.

– Jestem za Zizi – stwier­dził Guido. Był zwo­len­ni­kiem bród.

– Ja odpa­dam, przy­kro mi – powie­działa Cesca i się­gnęła po sto­jącą u jej stóp torebkę. – Mam umó­wioną grupę na szó­stą rano, muszę wstać przed piątą.

– Nudziar­stwo. – Alé skrzy­wiła się, obser­wu­jąc Cescę, która wzięła ze sto­lika rachu­nek i bez­gło­śnie poru­sza­jąc ustami, obli­czała swoją część.

– No co ty nie powiesz – ode­zwała się po chwili, prze­wra­ca­jąc oczami. – Nie­stety czynsz nie chce pła­cić się sam.

Alé się skrzy­wiła.

– Nie mogę uwie­rzyć, że musisz pła­cić za to miesz­ka­nie – zażar­to­wała, po czym uśmiech­nęła się zalot­nie do kel­nera, który pod­szedł do ich sto­lika z kolejną por­cją trun­ków.

– Ja dzię­kuję. Tak się składa, że uwa­żam, iż jest uro­cze. Powin­naś zoba­czyć, co dosta­ła­byś za rów­no­war­tość tego czyn­szu w Lon­dy­nie. A tu przy­naj­mniej wszystko jest… – Cesca zmarsz­czyła brwi. – Jak powie­dzieć „cza­ru­jący”? No wie­cie, jak się mówi o czymś małym, słod­kim i sta­rym?

Wszy­scy chó­rem prze­tłu­ma­czyli to słowo na wło­ski.

– No, wła­śnie. – Cesca ski­nęła głową, grze­biąc w torebce i marząc o tym, by jej wło­ski był przy­naj­mniej w poło­wie tak dobry jak ich angiel­ski. Może gdyby nale­gała, by mówiono do niej wyłącz­nie po wło­sku, zro­bi­łaby więk­sze postępy, ale podej­rze­wała, że wtedy nie śmia­łaby się tak czę­sto i nie bawiła tak świet­nie.

– Ale mówi­łaś, że w nocy, kiedy śpisz, bie­gają ci po twa­rzy kara­lu­chy – przy­po­mniała Alé, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Tylko raz. I to było w pierw­szym tygo­dniu. Teraz już je wszyst­kie wytę­pi­łam.

– I kiedy prze­cho­dzisz przez pokój, świa­tło migo­cze – dodał Mat­teo. – I masz czarno-biały tele­wi­zor, jedyny dzia­ła­jący w całym kraju.

– W całej Euro­pie – popra­wił go Guido.

Mat­teo spoj­rzał na niego.

– Wła­śnie.

– I na doda­tek śmier­dzi tam koniem – zauwa­żyła Alé, marsz­cząc nos.

– Nic, czego nie można zała­twić świecą zapa­chową, poza tym muszę wam powie­dzieć, że wszy­scy uwa­żają, że mój czarno-biały tele­wi­zor jest dizaj­ner­ski, tak samo jak kra­ftowe piwo i hip­ster­ska broda Guida – odparła z uśmie­chem, po czym pogła­skała czule brodę chło­paka, jakby ten był irlandz­kim terie­rem. Ni­gdy nie widziała go bez brody, nie potra­fiła nawet wyobra­zić sobie, jak by wyglą­dał, gdyby się ogo­lił. Byłby pew­nie jakby nagi. – Poza tym mam tam wannę…

– Fuj! – skrzy­wił się Mat­teo. – Co jest z tą angiel­ską obse­sją wyle­gi­wa­nia się we wła­snych bru­dach?

– To odprę­ża­jące! Chcia­ła­bym widzieć, jak pora­dził­byś sobie pod­czas zimy w Anglii. Na uni­werku kąpiel w wan­nie była cza­sami jedyną moż­li­wo­ścią roz­grza­nia się. – Wzięła głę­boki oddech, gdy spoj­rzała na ich uśmiech­nięte twa­rze wpa­tru­jące się w nią i upa­ja­jące się tym, jak się przed nimi tłu­ma­czy. – Poza tym wy też nie miesz­ka­cie w pen­tho­use’ach – fuk­nęła, czym wzbu­dziła kolejny wybuch śmie­chu.

– Zostań przy­naj­mniej na jesz­cze jed­nego drinka – nama­wiała ją Alé.

– Naprawdę nie mogę – odpo­wie­działa Cesca, pochy­la­jąc się nad każ­dym z nich i żegna­jąc się cału­sem w poli­czek. – Ostat­nio wyko­rzy­sta­łam już swoją pulę szczę­ścia, a sama wiesz, jaka jestem o poranku.

– Chęt­nie bym się prze­ko­nał – sko­men­to­wał ze śmie­chem Mat­teo, prę­żąc ramiona i plecy, by zapre­zen­to­wać swoje impo­nu­jące mię­śnie.

– Jesteś nie­moż­liwy. – Uśmiech­nęła się. – Potrze­buję tej roboty. Mam już dziury w butach od cho­dze­nia, a nie mogę sobie pozwo­lić na nową parę. – Na dowód tego pod­nio­sła nogę i zapre­zen­to­wała im zno­szoną pode­szwę żół­tych conver­sów.

– Ale na wino do kola­cji naj­wy­raź­niej cię stać – zauwa­żył Guido, wska­zu­jąc sto­jącą pustą butelkę po winie.

– Oczy­wi­ście. Prio­ry­tety, skar­bie – zażar­to­wała.

– Myśla­łem, że buty powinny do nich nale­żeć – wtrą­cił się Mat­teo, przy­glą­da­jąc się sie­dzą­cym przy stole. – Reszta two­jej gar­de­roby też się roz­pada.

– Hej! Nie znasz się na vin­tage – zri­po­sto­wała Alé w ramach soli­dar­no­ści. – Wydaje ci się, że jak coś nie jest pro­sto od Guc­ciego, to trzeba to uznać za śmieć.

Wzrok chło­paka powę­dro­wał do dziury z boku bia­łej baweł­nia­nej edwar­diań­skiej koszulki na ramiącz­kach. Cesca zakryła ją dło­nią.

– Po pro­stu mają duszę, to wszystko. – Roze­śmiała się, zdej­mu­jąc z opar­cia krze­sła swoją (nad­gry­zioną przez ząb czasu) panamę. Zało­żyła kape­lusz i roze­słała wszyst­kim cału­ski. – Do zoba­cze­nia, _ami­gos_. Jeste­ście naj­lepsi. Zadzwoń­cie do mnie! – Uśmiech­nęła się i macha­jąc im na poże­gna­nie, skie­ro­wała się do drzwi.

Głosy jej przy­ja­ciół, któ­rzy wró­cili do dys­ku­sji na temat pój­ścia do klubu, wkrótce wto­piły się w restau­ra­cyjny gwar.

Droga do domu nie była długa. W Rzy­mie wła­ści­wie wszę­dzie było bli­sko. Prze­szła przez Piazza di San Cosi­mato, na któ­rym stoły stra­ga­nowe były poukła­dane w stosy i skute łań­cu­chami cze­kały na kolejny dzień han­dlowy, i weszła w labi­rynt krę­tych, wąskich uli­czek, gdzie budynki wręcz zni­kały pod krza­cza­stymi fasa­dami jaśminu i blusz­czu. Wszę­dzie były tłumy ludzi, sto­liki zepchnięto pod ściany, by zro­bić miej­sce limu­zy­nom pędzą­cym z lot­ni­ska, sku­tery usta­wiono w rów­nych rząd­kach jak klocki domina, a z otwar­tych okien sączyła się muzyka.

Jej miesz­ka­nie w Cen­tro Sto­rico, ukryte w gąsz­czu uli­czek pomię­dzy Piazza Navona a Campo de’ Fiori, może nie było mod­nym adre­sem, jak miesz­ka­nia jej przy­ja­ciół na Zaty­brzu – gdzie arty­ści, pro­jek­tanci i hip­ste­rzy prze­sia­dy­wali w noc­nych barach i restau­ra­cjach – ponadto swoją obec­no­ścią zani­żała średni wiek miesz­kań­ców o jakieś czter­dzie­ści lat, ale znaj­do­wało się w samym cen­trum, co bar­dzo uła­twiało jej docie­ra­nie do pracy. Tak dużo cho­dziła, zara­bia­jąc na życie, że ostat­nie, o czym marzyła, to kolejna wędrówka do pracy czy z powro­tem do domu.

Poza tym nie lubiła podą­żać za modą. Nosiła ubra­nia w stylu vin­tage, co było naj­lep­szym tego dowo­dem. Jako nasto­latka słu­chała Patti Smith i Carly Simon, gdy jej rówie­śnicy zachwy­cali się McFly. Szybko się pogo­dziła z tym, że jej krę­co­nej grzywy w kolo­rze tru­skaw­ko­wego blondu (no dobra, rudym) nie da się ujarz­mić pro­stow­nicą i że ze wzro­stem nie­mal metr osiem­dzie­siąt nie jest w sta­nie wto­pić się w tłum. Więc tak, być może w jej miesz­ka­niu znaj­do­wały się kara­lu­chy i szwan­ko­wała elek­trycz­ność, za to miała cynową wannę, a ściany w kuchni i łazience były wyło­żone ory­gi­nal­nymi tur­ku­so­wymi płyt­kami z lat sześć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku. Z maleń­kiego tarasu na dachu – nie­wiele więk­szego od stołu – roz­cią­gał się widok na dachy innych budyn­ków i co naj­mniej sie­dem wież kościel­nych (w nie­dzielne poranki uwiel­biała słu­chać dzwo­nów). A naj­lep­sze było to, że jej lokum znaj­do­wało się przy wyjąt­kowo małym i cichym pla­cyku, w pobliżu gwar­nego Piazza Ange­lica, i było tu wszystko, czego potrze­bo­wała: zacie­niona oste­ria w jed­nym rogu, naprze­ciwko niej piz­ze­ria, a po sąsiedzku naj­lep­sza pie­kar­nia w Rzy­mie. Obok oste­rii rosło krza­cza­ste drzewo figowe, a pośrodku placu antyczne drzewo oliwne, któ­rego gałę­zie koły­sały się na wie­trze jak tan­cerki hula. Kiedy po raz pierw­szy zoba­czyła to miej­sce, od razu poczuła się jak w domu.

Nie­wiel­kie place prze­cho­dziły w wąskie uliczki, gdy szła pod roz­cią­ga­ją­cym się nad jej głową nie­bo­skło­nem, a srebrne świa­tło księ­życa otu­lało śpiące ulice. Jej stopy w zno­szo­nych conver­sach cicho stą­pały po bruku, w jej gło­wie kłę­biły się myśli doty­czące jutrzej­szej wycieczki i histo­rii, które musiała mieć na podo­rę­dziu, jeśli miała dobrze wyko­nać swoją pracę. Jej praca tutaj i codzienne życie na­dal były dla niej nowo­ścią. Stary świat był jak odle­gły sen, jak histo­ria, którą ktoś jej opo­wie­dział, a nie coś, co kie­dyś nale­żało do niej, doty­czyło jej, okre­ślało ją.

Skrę­ciła na mały pla­cyk, Piaz­zetta Palom­bella, i minęła oste­rię Antico, jak zawsze pełną gości, cho­ciaż nie przyj­mo­wali rezer­wa­cji, nie mieli dań spe­cjal­nych ani nawet menu – poda­wali to, co signor Accardo ugo­to­wał, a jego żona przy­nio­sła do sto­lika. Prze­cho­dząc obok, Cesca pozdro­wiła gestem dłoni signorę Accardo, która miała na sobie tra­dy­cyjny długi czarny far­tuch i zno­siła naczy­nia do kuchni.

Po prze­ciw­nej stro­nie placu, przed piz­ze­rią Franco, jak zwy­kle kolejka wyle­wała się przez otwarte drzwi. Sły­chać było gło­śne roz­mowy i nawo­ły­wa­nia ludzi, któ­rzy przy­glą­dali się, jak kucharz pod­rzuca cia­sto, ćwi­cząc przy tym akro­ba­tyczne umie­jęt­no­ści, a pło­mie­nie z pieca opa­la­nego drew­nem rzu­cają na ulicę blask godny zma­gań gla­dia­to­rów. Lokal zało­żony przez Franca Luciano, który był przed­sta­wi­cie­lem trze­ciego już poko­le­nia _piz­za­iolo_¹, był teraz zarzą­dzany przez jego sze­ściu synów, któ­rzy przy­cią­gali klien­tów tak samo jak słynne już cia­sto Luciano. Trudno było ich roz­róż­nić – wszy­scy mieli gęste czarne czu­pryny, białe zęby, brą­zowe oczy i oliw­kową skórę, ubie­rali się i zacho­wy­wali nie­mal iden­tycz­nie: krzy­czeli i dziko gesty­ku­lo­wali, ugnia­ta­jąc, wal­cu­jąc i pod­rzu­ca­jąc cia­sto. Cesca stwier­dziła, że prę­dzej opa­nuje do per­fek­cji język wło­ski, niż nauczy się ich imion. Pra­co­wali instynk­tow­nie, zręcz­nie obsłu­gu­jąc trzy­me­trowy piec. Nie zda­wała sobie sprawy z tego, że przy­rzą­dza­nie pizzy jest tak wir­tu­ozer­ską umie­jęt­no­ścią, dopóki nie przy­je­chała tutaj i nie zoba­czyła, jak ci męż­czyźni poru­szają się z mistrzow­ską wprawą, a ich bicepsy napi­nają się pod krót­kimi ręka­wami bia­łych, obci­słych koszu­lek.

Ricci, naj­star­szy syn Franca, zauwa­żył ją, gdy wyj­mo­wał jeden z pojem­ni­ków, i ją pozdro­wił. Odma­chała mu, czu­jąc się wdzięczna za to, że jest czę­ścią tej sąsiedz­kiej wspól­noty.

Weszła na schody, które pro­wa­dziły do jej miesz­ka­nia – musiała ostroż­nie sta­wiać kroki, by nie strą­cić doni­czek z gera­nium, które na każ­dym stop­niu usta­wiła jej gospo­dyni, signora Dutti, wdowa miesz­ka­jąca na dole. Już od sied­miu mie­sięcy każ­dego ranka budziły ją odgłosy zamia­ta­nia scho­dów o siód­mej czter­dzie­ści, dźwięki pod­no­sze­nia i odsta­wia­nia doni­czek, które były wło­skim odpo­wied­ni­kiem brzęku chiń­skiej por­ce­lany śnia­da­nio­wej.

W jej miesz­ka­niu było chłodno i ciemno, w oknach wisiały firanki w stylu vin­tage. Otwo­rzyła okien­nice, pozwa­la­jąc noc­nej bry­zie wpaść do środka i poru­szyć zastałe dzienne powie­trze. Pokryta tera­kotą pod­łoga przy­jem­nie chło­dziła jej stopy, gdy oswo­bo­dziła je z conver­sów i prze­szła przez otwartą salo­nowo-jadal­nianą prze­strzeń do ciem­nej minia­tu­ro­wej kuchni, gdzie nalała sobie szklankę wody i pokro­iła brzo­skwi­nię na tale­rzyku. Włą­czyw­szy tele­wi­zor, prze­ska­ki­wała po kana­łach, aż w końcu tra­fiła na powtórkę serialu o detek­ty­wie Mon­tal­bano. Potem poszła do łazienki i odkrę­ciła wodę, by napeł­nić wannę – jej cowie­czorny rytuał, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo kpili z niej przy­ja­ciele.

Sie­dząc na brzegu kanapy i powoli jedząc brzo­skwi­nię, oglą­dała strze­la­ninę, a w tle szum wody leją­cej się do wanny zamie­niał się w plusk. Potra­fiła oce­nić, nie patrząc, kiedy wanna jest ide­al­nie wypeł­niona, i gdy osią­gnęła ten punkt, zakrę­ciła kran.

Na tale­rzyku została już tylko pestka po brzo­skwini, zabrała go więc do kuchni, opłu­kała, a pestkę wyrzu­ciła do worka na śmieci. Pod­nió­sł­szy go ostroż­nie, mając w pamięci, że wczo­raj­sze resztki płat­ków na mleku zawie­rały wię­cej mleka niż płat­ków, pode­szła z wor­kiem do drzwi, prę­żąc muskuły, by utrzy­mać worek nad pod­łogą. Gdy ponow­nie wsu­wała stopy w trampki, przy­gnia­ta­jąc cho­lewki, by nie musieć ich sznu­ro­wać, odwró­ciła się i – oczy­wi­ście – zoba­czyła duże białe kro­ple mleka na kafel­kach. Nie dba­jąc o zacho­wa­nie ciszy, popę­dziła w dół, prze­kli­na­jąc pod nosem, gdy nagle ude­rzyła wor­kiem o jedną z doni­czek, ta prze­wró­ciła się na bok, a zie­mia roz­sy­pała się na scho­dach.

Skrę­ciła w lewo w jedną z maleń­kich ale­jek pomię­dzy jej budyn­kiem a pie­kar­nią, unio­sła wieko dużego kon­te­nera na śmieci i wycią­gnąw­szy rękę naj­wy­żej, jak się dało, by jed­nym ruchem wrzu­cić do środka worek, wstrzy­mała oddech – smród był jak zawsze obez­wład­nia­jący.

Zauwa­żyw­szy przed­miot leżący na wor­kach w kon­te­ne­rze, zmarsz­czyła brwi. Odsta­wiła swój worek na zie­mię, się­gnęła do środka i wycią­gnęła dam­ską torebkę. Wyglą­dała na cał­kiem nową i drogą. W stylu koper­tówki, uszyta z paste­lo­wo­sza­rej skóry, z usztyw­nia­nymi bokami i ręcz­nie wyko­na­nymi ozdob­nymi prze­szy­ciami. Cesca nie była spe­cja­listką od mody, ale nawet ona potra­fiła roz­po­znać, po zapię­ciach w kształ­cie bam­busa, że to Gucci. (W jej sta­rym życiu torebki mocy od świę­tej trójcy – Gucci, Prada lub Céline – były jed­nym z cha­rak­te­ry­stycz­nych akce­so­riów jej kole­ża­nek po fachu, spo­so­bem na zako­mu­ni­ko­wa­nie wła­snego suk­cesu, pod­czas gdy inne atry­buty, takie jak zega­rek, gar­sonka czy dwu­ty­go­dniowe pasemka od Her­she­sona, były scho­wane pod peruką i togą). Potarła kciu­kiem skórę – była ela­styczna i giętka; skóra jagnięca. „Nie wygląda na pod­róbkę i nie pach­nie jak ona”, pomy­ślała Cesca, wcią­ga­jąc w noz­drza bogaty aro­mat skóry. „Skąd, na litość boską, się tu wzięła?”

Natych­miast zro­zu­miała skąd.

Zapo­mi­na­jąc o wiel­kim, ciek­ną­cym worku na śmieci sto­ją­cym u jej stóp, otwo­rzyła torebkę. W prze­ci­wień­stwie do jej wła­snej, w któ­rej pano­wał nie­ziem­ski bała­gan, ta była nie­mal roz­cza­ro­wu­jąco asce­tyczna – szczotka do wło­sów (na któ­rej nie było ani jed­nego włosa), puder Cha­nel Les Beiges, minia­tu­rowa bute­leczka per­fum od Annick Gou­tal i kilka wizy­tó­wek spię­tych srebr­nym spi­na­czem biu­ro­wym. Zasta­na­wia­jące było to, czego tam nie było – port­mo­netki i tele­fonu. Wyglą­dało na to, że zło­dziej ukradł torebkę, zabrał to, czego potrze­bo­wał, i wyrzu­cił ją przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Gdyby został zatrzy­many, byłby to obcią­ża­jący go dowód.

A jed­nak nawet bez gotówki czy kart kre­dy­to­wych torebka była warta z tysiąc euro. Tyle że bez doku­men­tów nie było moż­li­wo­ści zwró­cić ją wła­ści­cielce. „Co teraz?”, zasta­na­wiała się. „Czy poli­cja będzie w sta­nie coś zro­bić, czy może zna­le­zi­sko należy do zna­lazcy?” Nie żeby kie­dy­kol­wiek posia­dała taki przed­miot. Torebka wyglą­dała, jakby nale­żała do kobiety, któ­rej włosy codzien­nie układa fry­zjer, która mani­cure uważa za filar cywi­li­za­cji, a do śnia­da­nia zakłada dia­menty. Czy Cesca mogłaby ją sprze­dać? Potrze­bo­wała pie­nię­dzy, a…

Nagle przy­szła jej do głowy pewna myśl – może ta torebka ma jakiś numer seryjny, taki jak samo­chody albo rolexy, po któ­rym można ziden­ty­fi­ko­wać wła­ści­ciela? Jedna z osób w sądzie, w któ­rym pra­co­wała, była szczę­śliwą posia­daczką modelu Bir­kin Hermès i miała taką małą kartkę z róż­nymi nume­rami iden­ty­fi­ka­cyj­nymi. Jeśli tę torebkę wypo­sa­żono w coś podob­nego, Cesca będzie w sta­nie ją zwró­cić. To roz­wią­za­nie paso­wało jej bar­dziej niż czer­pa­nie korzy­ści z czy­je­goś nie­szczę­ścia.

Roz­pięła boczną kie­szonkę. Z zewnątrz wyda­wała się pusta, jed­nak w środku coś się znaj­do­wało. Wyjęła małą, nie­bie­ską, zakle­joną kopertę, któ­rej brzegi były znisz­czone i postrzę­pione, a z przodu ele­ganc­kim pismem ktoś napi­sał: „Elena”.

Cesca przy­gry­zła wargę. Czy to było imię wła­ści­cielki torebki, czy osoby, do któ­rej zaadre­so­wano kopertę?

– _Buona notte_, Cesca.

Pod­nio­sła wzrok i ujrzała signorę Dutti, która pod­le­wała nie­zli­czone doniczki sto­jące przed drzwiami jej miesz­ka­nia, dając rośli­nom pić teraz, kiedy dzienny żar już nie mógł zaszko­dzić liściom. Miała na sobie gra­na­tową podomkę, któ­rej chyba ni­gdy nie zdej­mo­wała, stopy wsu­nęła w san­dały marki Scholl, a na włosy zało­żyła siatkę, która miała utrzy­mać do rana wałki.

– _Buona notte,_ signora. – Cesca się uśmiech­nęła, nie­chcący mach­nąw­szy do niej trzy­maną w ręce torebką.

Zauwa­żyła, że gospo­dyni zwró­ciła na nią uwagę – jakość i war­tość przed­miotu były widoczne nawet z daleka, zwłasz­cza dla star­szej pani o soko­lim wzroku.

– Och. – Kobieta szybko do niej pode­szła.

– Wła­śnie zna­la­złam ją w śmiet­niku.

Signora Dutti potrzą­snęła głową i się skrzy­wiła.

– Zło­dzieje.

Odsta­wiła konewkę i wzięła do ręki torebkę, któ­rej gładka, jasna skóra kon­tra­sto­wała z pomarsz­czoną i pokrytą pla­mami dło­nią gospo­dyni.

– Tak, nie­stety zabrali ze środka wszystko, co miało jakąś war­tość: port­mo­netkę, tele­fon… Ale torebka wygląda na dość drogą, ktoś pew­nie będzie jej szu­kał. Zna­la­złam jesz­cze to. – Podała kobie­cie list.

Wyraz twa­rzy signory Dutti zmie­nił się, gdy prze­czy­tała imię na koper­cie.

– Podej­rze­wam, że nie ma pani poję­cia, kim może być ta Elena? – Cesca zmarsz­czyła nos. – To zna­czy, zdaję sobie sprawę, że… – prze­rwała, zauwa­żyw­szy minę gospo­dyni: to była satys­fak­cja. – Zna ją pani?

Signora Dutti poki­wała głową i powoli pod­nio­sła rękę z wycią­gnię­tym pal­cem, któ­rym wska­zała bla­do­nie­bie­ski czte­ro­pię­trowy pałac usy­tu­owany po prze­ciw­nej stro­nie placu. Jego dwa­dzie­ścia cztery okna – po sześć na każ­dym pię­trze – miały jasno­be­żowe okien­nice. Budowla nie wycho­dziła na ten mały pla­cyk, była obró­cona do niego prawą stroną. Drzwi fron­towe znaj­do­wały się za rogiem, po stro­nie Piazza Ange­lica. W ciągu sied­miu mie­sięcy, kiedy tutaj miesz­kała, Cesca ani razu nie widziała, by ktoś wcho­dził do tego budynku albo z niego wycho­dził. Okien­nice – przy­naj­mniej po tej stro­nie – zawsze były zamknięte.

– Ona tam mieszka?

Signora Dutti poki­wała głową, a w jej oczach zalśnił dziwny błysk.

– Tak, ona tam mieszka.ROZDZIAŁ 2

Piazza Ange­lica za jej ple­cami był oświe­tlony latar­niami, sku­tery stały rów­nym rząd­kiem w nie­mal woj­sko­wym szyku, a mło­dzi rzy­mia­nie gro­ma­dzili się wokół fon­tanny, jak gdyby przy­cią­gała ich mocą gra­wi­ta­cji.

Cesca stała na scho­dach wej­ścio­wych do pałacu i wsłu­chi­wała się w dźwięk gongu roz­le­ga­jący się echem wewnątrz tej for­tecy. Będąc tu, w jej cie­niu, z twa­rzą tuż przy ścia­nie, odno­siła wra­że­nie, że budowla jest impo­nu­jąca i ogromna, zde­cy­do­wa­nie zbyt wielka jak na pry­watny dom. Zazwy­czaj pałace tej skali były sie­dzi­bami rzą­do­wymi. Kto w dzi­siej­szych cza­sach miesz­kał w takich rezy­den­cjach? Zmie­ści­łoby się tu zapewne ze sto rodzin – albo pałac mógł zostać prze­kształ­cony w szkołę lub szpi­tal. W coś war­to­ścio­wego, uży­tecz­nego.

Ści­snęła moc­niej torebkę w dłoni i spoj­rzała na pię­cio­me­trowe drzwi, nad któ­rymi dostrze­gła kamerę moni­to­ringu. Odwró­ciła wzrok, bo poczuła się obna­żona bez swo­jej cha­rak­te­ry­stycz­nej panamy – rzadko wycho­dziła bez tego nakry­cia głowy w tym upal­nym mie­ście. Kątem oka dostrze­gła signorę Dutti, która stała w rogu placu obok drzewa figo­wego i wycie­rała ręce w podomkę, przy­glą­da­jąc się jej badaw­czo. Cie­ka­wość kobiety spra­wiła, że Cesca poczuła się jesz­cze bar­dziej zde­ner­wo­wana. Co takiego inte­re­su­ją­cego było w tym, że pukała do tych drzwi i chciała zwró­cić skra­dzioną torebkę?

Pra­wie już się pod­dała, odwró­ciła się w stronę star­szej sąsiadki i wzru­szyła ramio­nami, jakby mówiła „przy­naj­mniej pró­bo­wa­łam”, gdy drzwi nagle się otwo­rzyły i Cesca sta­nęła twa­rzą w twarz z męż­czy­zną w śred­nim wieku, ubra­nym w czarne spodnie i biały far­tuch, jaki noszą sze­fo­wie kuchni. Nosił oku­lary w rogo­wych opraw­kach, a jego twarz bez cie­nia uśmie­chu wyglą­dała jak pośmiertna maska.

– Tak? – Spoj­rzał na Cescę pyta­jąco. Jego bystremu spoj­rze­niu nie umknęła nie­wielka dziurka w jej bluzce, zno­szone żółte teni­sówki oraz to, że wciąż nie wło­żyła ich popraw­nie i przy­gnia­tała cię­ża­rem ciała cho­lewki… Wydało jej się, że męż­czy­zna nieco urósł. – Jest późno. O co cho­dzi? – spy­tał nie­przy­ja­znym tonem, gdy nie odpo­wie­działa natych­miast.

– Tak. Bar­dzo prze­pra­szam – odparła, zdaw­szy sobie sprawę, że męż­czy­zna ma rację. Musiało być już po dwu­dzie­stej trze­ciej, powinna iść spać, bo za pięć godzin cze­kała ją pobudka. – Ale pomy­śla­łam, że chciałby pan to bez­zwłocz­nie odzy­skać. – Wycią­gnęła przed sie­bie torebkę od Guc­ciego.

Męż­czy­zna spra­wiał wra­że­nie zasko­czo­nego, a następ­nie roz­gnie­wa­nego. Szyb­kim ruchem wyrwał jej torebkę z ręki, po czym chwy­cił ją za łokieć. Zasko­czona Cesca gwał­tow­nie zła­pała powie­trze.

– Nie masz poję­cia, co zro­bi­łaś. Jesteś jedną z nich? – Zro­bił krok do przodu i sta­nął na scho­dach. Ostrym spoj­rze­niem omiótł naj­bliż­sze sąsiedz­two.

– Je-jedną z któ­rych? – jąkała się, cofa­jąc się i pró­bu­jąc wyswo­bo­dzić rękę z jego uści­sku. Kogo on szu­kał?

– Z tego gangu. – Ponow­nie prze­szył ją spoj­rze­niem, przy­glą­da­jąc jej się z pogardą i jawną wro­go­ścią. Jesz­cze moc­niej zaci­snął dłoń na jej łok­ciu. – Z tego gangu, który ukradł tę torebkę. Bo jeśli wydaje ci się, że będę taki głupi, żeby zapła­cić okup za to, co zdą­ży­łaś już ukraść…

– Co? Nie! – Cesca zasko­czyła zarówno męż­czy­znę, jak i samą sie­bie tonem swo­jego głosu i ema­nu­jącą z niego siłą, gdy obu­rze­nie wzięło górę nad szo­kiem. Myślał, że jest zło­dziejką? Pomy­lił jej styl vin­tage shabby chic z praw­dzi­wym włó­czę­go­stwem? – Jak śmiesz! Miesz­kam za rogiem i zna­la­złam ją w kuble na śmieci! – rzu­ciła, wyry­wa­jąc wresz­cie rękę z jego uści­sku. – Moja gospo­dyni, signora Dutti, powie­działa mi, że ktoś o imie­niu Elena mieszka tutaj, więc przy­szłam, by ją zwró­cić. To wszystko – mówiła, teraz już naprawdę wku­rzona. – Wyświad­czy­łam ci przy­sługę, ale hej! Nie musisz mi dzię­ko­wać. Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie! – Roz­go­ry­czona odwró­ciła się i zaczęła scho­dzić po scho­dach.

Zro­biła zale­d­wie pięć kro­ków, kiedy za nią zawo­łał:

– Pocze­kaj!

Odwró­ciła się i zoba­czyła, że męż­czy­zna stoi w poło­wie scho­dów, a w dło­niach trzyma torebkę – otwartą.

– Chodź za mną.

Co? Po co? Co on zamie­rzał? Jeśli myśli, że ona wej­dzie do tego domu, po tym jak nie­mal…

Chwila, gdzie on się podział?

Wbie­gła z powro­tem po scho­dach na górę i zer­k­nęła w ciemną prze­strzeń holu. Męż­czy­zny nie było w polu widze­nia.

– Halo?! – zawo­łała, a kiedy nikt nie odpo­wie­dział, prze­kro­czyła próg i zawo­łała ponow­nie.

Kory­tarz cią­gnął się w linii pro­stej przez sześć­dzie­siąt metrów i roz­ga­łę­ział się na prawo i lewo. Cesca poczuła, że z powodu gru­bych murów, które ją ota­czają, tem­pe­ra­tura spa­dła o co naj­mniej pięć stopni, lepki miej­ski upał zatrzy­mał się w progu i nie śmiał wedrzeć się do środka. Obej­rzała się przez ramię na trwa­jącą na placu imprezę, na wylu­zo­wane dzie­ciaki sie­dzące na obra­mo­wa­niu fon­tanny, na ich twa­rze oświe­tlone bla­skiem roz­pro­szo­nego przez wodę świa­tła. Przynaj­mniej ich wie­czór prze­bie­gał zgod­nie ze sce­na­riu­szem.

Przed sobą usły­szała stu­kot butów poru­sza­ją­cych się w szyb­kim tem­pie, pospie­szyła więc za tym dźwię­kiem. Już po chwili zła­pała się na tym, że podąża długą gale­rią. Zauwa­żyła męż­czy­znę tuż przed tym, jak znik­nął za rogiem.

Bie­gnąc, dostrze­gała naj­drob­niej­sze szcze­góły oto­cze­nia: było ich zbyt dużo, by prze­two­rzyć je w myślach, ale jej oko prze­wod­nika wyła­py­wało fre­ski na sufi­cie, baro­kowe zło­ce­nia oraz rene­san­sowe dzieła sztuki zdo­biące ściany.

Dotarła do kamien­nych scho­dów za rogiem i wbie­gła po nich, po dwa naraz, a jej oddech sta­wał się coraz cięż­szy, gdy sto­pień po stop­niu wdra­py­wała się na wyż­sze pię­tro. Mimo osza­ła­mia­ją­cego żyran­dola wiszą­cego nad jej głową w pomiesz­cze­niu pano­wał pół­mrok. Ze wzro­kiem skie­ro­wa­nym na pod­łogę, aby się nie potknąć, nie dostrze­gła błysz­czą­cych czar­nych pół­bu­tów do chwili, aż nie­mal na nie wpa­dła.

– Och! – zawo­łała, odska­ku­jąc do tyłu i czu­jąc, że za chwilę straci rów­no­wagę.

Ręka w bia­łym ręka­wie wystrze­liła do przodu i po raz drugi w ciągu pię­ciu minut zła­pała ją za łokieć, choć tym razem z zupeł­nie inną inten­cją. Męż­czy­zna wpa­try­wał się w nią bez­na­mięt­nie, gdy Cesca wal­czyła, by się nie prze­wró­cić.

– Tędy.

Męż­czy­zna szedł z torebką wetkniętą pod pachę i Cesca – choć oszo­ło­miona obro­tem sprawy – nie mogła się nie uśmiech­nąć, dostrze­ga­jąc absurd tej sytu­acji.

Podą­żała za nim przez kolejne gale­rie, jedna za drugą, a każda była dłu­gim, wąskim salo­nem z okien­ni­cami zamknię­tymi na świat. Widziała obrazy, które – była o tym prze­ko­nana – miały war­tość muze­alną: Cara­vag­gio, Rafael, Velázquez, Tycjan. Kro­czyła po dywa­nach tka­nych z naj­zna­ko­mit­szego jedwa­biu. Kolory ścian były cięż­kie i przy­po­mi­na­jące klej­noty: czer­wień gra­natu, oliw­kowy pery­dot, mala­chi­towa zie­leń… To nie był jej styl, w naj­mniej­szym stop­niu, ale była pod ogrom­nym wra­że­niem. Pałac w środku był naprawdę oka­zały i pozo­sta­wał w nie­ja­kiej sprzecz­no­ści z suro­wym wyglą­dem fasady.

Choć wnę­trza cie­szyły oko, ucho nie wyła­py­wało żad­nych odgło­sów. Hała­śliwe okrzyki i śmie­chy docho­dzące z placu były stłu­mione przez grube mury, tak samo jak upał, lecz stop­niowo zaczęły do niej docie­rać dźwięki muzyki pły­nące deli­kat­nie po dłu­gich kory­ta­rzach niczym ryby uno­szące się na rzecz­nej fali. Czy to… czy to była _Tra­viata_?

Męż­czy­zna – „kamer­dy­ner?”, zasta­na­wiała się Cesca – zatrzy­mał się przed podwój­nymi drzwiami. Obej­rzał się na nią.

– Pocze­kaj tutaj.

Cesca zamru­gała zdu­miona, gdy znik­nął razem z torebką, którą na­dal trzy­mał pod pachą. Kiedy drzwi się uchy­liły, z pełną mocą dole­ciał do niej czyjś fal­set, jed­nak trwało to zale­d­wie sekundę, gdyż drzwi zostały zamknięte.

Cesca obró­ciła się w miej­scu, kiwa­jąc głową w rytm sła­bych dźwię­ków muzyki, i zaczęła roz­glą­dać się po tej „kom­na­cie” – tylko tak można było opi­sać to pomiesz­cze­nie w kolo­rze absyntu, z dużym por­tre­tem kar­dy­nała na jed­nej ze ścian, kil­koma mar­mu­ro­wymi popier­siami usta­wio­nymi na fila­rach pod drugą ścianą oraz zło­co­nymi fote­lami obi­tymi rubi­no­wym aksa­mi­tem. Było tego za dużo, pomiesz­cze­nia były duszne i klau­stro­fo­biczne. Wszystko było cięż­kie. Gdzie świa­tło, gdzie lek­kość? Gdyby zamie­nić te jedwa­bie na bawełnę, flo­ko­wany aksa­mit na len… Poczuła się przy­tło­czona, jakby musiała dźwi­gać na wła­snych bar­kach histo­rię tego miej­sca.

Przy­mknęła powieki, na­dal kiwa­jąc głową w takt muzyki. Po chwili zdała sobie sprawę, że dźwięki umil­kły. Odwró­ciła się. Drzwi znowu były otwarte, a kamer­dy­ner stał w nich i się jej przy­glą­dał.

Prze­stała kiwać głową.

– _Prin­ci­pessa_² jest gotowa się z tobą spo­tkać.

„_Prin­ci­pessa_?”

Męż­czy­zna odsu­nął się, wyraź­nie dając znak, by weszła, a jej stopy dopiero po chwili stały się posłuszne. Weszła do środka i znowu się zatrzy­mała. W prze­ci­wień­stwie do przy­tła­cza­ją­cego bogac­twa innych pomiesz­czeń ten pokój wyda­wał się szo­ku­jący w swo­jej pro­sto­cie. Był urzą­dzony z nie­mal bestial­skim mini­ma­li­zmem. Pośrodku stały dwie białe tapi­ce­ro­wane sofy, pomię­dzy nimi leżały puchate niczym chmurka dywany z owczej skóry w kolo­rze kości sło­nio­wej, na ścia­nach wisiały trzy obrazy na płót­nach – coś abs­trak­cyj­nego i nowo­cze­snego z dużą ilo­ścią czerni. Wszystko było ponad­prze­cięt­nie duże – nie tylko sofy, z któ­rych każda była w sta­nie pomie­ścić osiem osób, ale też wysoki na dwa metry, wykuty z mar­muru komi­nek, z mister­nie rzeź­bio­nym _tru­meau_³, się­ga­ją­cym aż do sufitu. Jakby tego było mało, nie­zwy­kła kolek­cja bia­łych kora­low­ców twar­dych – nie­które egzem­pla­rze zamknięte i ufor­mo­wane w kształ­cie głó­wek kalii, inne pła­skie jak wachla­rze, a ich frędzle roz­cią­gnięte jak na kro­snach – usta­wio­nych na drew­nia­nych sto­ja­kach i wyeks­po­no­wa­nych na sto­li­kach wysta­wo­wych, prze­pięk­nie pod­kre­ślała wyso­kie od pod­łogi do sufitu okna znaj­du­jące się po obu stro­nach pokoju.

Cesca była świa­doma tego, że opa­dła jej szczęka, jed­nak nie potra­fiła jesz­cze otrzą­snąć się na tyle, by zamknąć usta. Wej­ście tu, po duszą­cym prze­py­chu reszty pałacu, było niczym zanu­rze­nie się w chłod­nym morzu po gorą­cej kąpieli.

– Czuję się dokład­nie tak samo, moja droga.

Głos z ame­ry­kań­skim akcen­tem, miękki niczym puch, spra­wił, że się odwró­ciła. Ujrzała kobietę, która wcze­śniej musiała stać przy jed­nym z bar­dziej odda­lo­nych okien, a teraz szła w jej kie­runku.

– Muszę nosić oku­lary prze­ciw­sło­neczne, by przejść przez tę gale­rię złota, w prze­ciw­nym wypadku dostaję wysypki, prawda, Alberto?

Kamer­dy­ner ski­nął głową na zgodę, ale Cesca go zigno­ro­wała – inten­syw­nie wpa­try­wała się w zbli­ża­jącą się do niej kobietę. Ubrana w kre­mową jedwabną piżamę i oliw­kowe japoń­skie kimono, opie­ra­jąca się na ręcz­nie rzeź­bio­nej lasce, była fili­gra­nowa i podobna do małego ptaszka – z krót­kimi, krę­co­nymi siwymi wło­sami i dys­kretną parą oku­la­rów zsu­nię­tych na czu­bek nosa. Była lek­kiej budowy, jak gdyby została wyrzeź­biona w szkle, miała wyraź­nie zary­so­wane kości policz­kowe, orli nos – deli­kat­nie roz­sze­rza­jący się przy noz­drzach, przez co spra­wiał wra­że­nie wynio­słego nie­za­do­wo­le­nia – i piękną linię zaci­śnię­tej szczęki. Ale to jej oczy były naj­bar­dziej nie­zwy­kłe, Cesca nie mogła ode­rwać od nich wzroku. Źre­nice – nie nie­bie­skie, nie zie­lone – miały czy­sty sele­dy­nowy odcień niczym nie­zmą­cone wody fili­piń­skiego jeziora.

Kobieta pode­szła bli­żej, a brzeg jej jedwab­nej piżamy sunął cicho po ele­ganc­kim dywa­nie. Wycią­gnęła dłoń takim gestem, że dziew­czyna nie była pewna, czy ma ją uści­snąć, czy poca­ło­wać. Wybraw­szy pierw­szą opcję, uści­snęła podaną jej dłoń, a kobieta – księż­niczka! – ku jej zasko­cze­niu nakryła jej dłoń swoją drugą ręką.

– Jak mogę ci się odwdzię­czyć? – spy­tała cie­płym gło­sem.

Cesca opa­mię­tała się wresz­cie i zamknęła usta. „Torebka. Ma na myśli torebkę”, przy­po­mniała sobie.

– To nic takiego, naprawdę.

Kobieta się uśmiech­nęła.

– To bar­dzo dużo. Zro­bi­łaś coś znacz­nie waż­niej­szego, niż możesz sobie wyobra­zić. Przez cały dzień byłam zroz­pa­czona. Zawar­tość torebki ma dla mnie bez­cenną war­tość.

Cesca zmarsz­czyła brwi. Czyżby kamer­dy­ner nie powie­dział jej, że port­mo­netka i pie­nią­dze znik­nęły?

– Ale… oba­wiam się, że zawar­tość została skra­dziona. Pie­nią­dze, karty kre­dy­towe…

Kobieta ponow­nie się uśmiech­nęła, lek­ce­wa­żąc tę uwagę, jakby pie­nią­dze same w sobie nie miały żad­nej war­to­ści.

– Chodź. Usiądźmy. Chcę cię lepiej poznać. Jesteś spra­gniona? – I zanim Cesca zdo­łała odpo­wie­dzieć, zarzą­dziła: – Alberto, podaj bel­lini.

Ciche klik­nię­cie zamy­ka­nych drzwi potwier­dziło, że kamer­dy­ner wyszedł, a ona wraz z księż­niczką prze­szły chyba z kilo­metr – przy­naj­mniej tak jej się wyda­wało – i zatrzy­mały się obok sof.

– Jak masz na imię? – zapy­tała _prin­ci­pessa_, opa­da­jąc na mięk­kie podu­chy. Zama­szy­stym ruchem dłoni zapro­siła Cescę, by zro­biła to samo.

– Fran­ce­sca Hac­kett – odpo­wie­działa dziew­czyna, zasta­na­wia­jąc się, co w tym pokoju tak pięk­nie pach­nie. Nie zauwa­żyła żad­nych kwia­tów czy świec. – Ale wszy­scy mówią na mnie Cesca, cza­sami Chess.

– Ja jestem wiceh­ra­bina Elena dei Damiani Pigna­telli della Miran­dola, ale wszy­scy zwra­cają się do mnie Elena. Cza­sami Laney. – Roze­śmiała się, a ten dźwięk był nie­mal tak samo zdu­mie­wa­jący jak każde pomiesz­cze­nie w tym pałacu. Głę­boki, niski śmiech brzmiał, jakby pocho­dził od kobiety dwa razy więk­szej od niej i o połowę młod­szej, która na doda­tek nie stro­niła od tyto­niu.

– Wiceh­ra­bina? Ale pani kamer­dy­ner mówił, że jest pani księż­niczką.

– Naprawdę? – Wes­tchnęła. – Och, jakże chcia­ła­bym, żeby prze­stał to robić. Musia­łaś zajść mu za skórę. Alberto potrafi być szorstki, jeśli nie jest odpo­wied­nio trak­to­wany. Ma o sobie bar­dzo wyso­kie mnie­ma­nie. Zde­cy­do­wa­nie wolę wiceh­ra­binę. To o wiele bar­dziej przy­ja­zny i przy­stępny tytuł, nie sądzisz?

Cesca unio­sła brwi.

– Więc jest pani księż­niczką i wiceh­ra­biną?

– Podwójną księż­niczką, jeśli mam być dokładna, a także podwójną księżną, pię­cio­krotną mar­kizą… – Prze­wró­ciła teatral­nie oczami. – O Boże, to nie ma końca. To jak lista zaku­pów. Sądzę, że w sumie mam jede­na­ście tytu­łów.

Cesca zdała sobie sprawę, że wpa­truje się w swoją roz­mów­czy­nię z otwar­tymi ustami – znowu! – i nagle dotarło do niej, dla­czego signora Dutti była tak zafa­scy­no­wana jej pomy­słem, by przyjść do tego budynku i spo­tkać się z tą kobietą. W tym wszyst­kim torebka od Guc­ciego była drob­nostką.

– Ale jest pani Ame­ry­kanką.

– To prawda. Wże­ni­łam się w rzym­ską ary­sto­kra­cję. Z miło­ści robi się cza­sem sza­lone rze­czy, nie­praw­daż? – Ton jej głosu był swo­bodny i otwarty.

Cesca nie wie­działa, co powie­dzieć, ni­gdy nie była zako­chana. Usia­dła nieco głę­biej na sofie, a jej wzrok ponow­nie zaczął błą­dzić po pokoju. Teraz, gdy sie­działa, zaczęła zauwa­żać szcze­góły, któ­rych nie dostrze­gła wcze­śniej – małe sto­liki usta­wione po obu stro­nach sofy, mister­nie rzeź­bione z cudow­nie poskrę­ca­nych kawał­ków drewna i inkru­sto­wane błysz­czą­cymi pół­sz­la­chet­nymi krysz­ta­łami; biała narzuta z alpaki na pufie do sie­dze­nia; kwit­nące drzewko donicz­kowe w kącie pokoju.

– Ale nie roz­ma­wiajmy o mnie. Dużo bar­dziej inte­re­su­jesz mnie ty. – _Prin­ci­pessa_ zmru­żyła z namy­słem oczy. – Ponie­waż ty, jak sądzę, jesteś tą dziew­czyną w kape­lu­szu.

Cesca spoj­rzała ponow­nie na Elenę i zauwa­żyła, że kobieta bacz­nie się jej przy­gląda.

– Słu­cham?

– Zazwy­czaj nosisz kape­lusz.

– Tak, zazwy­czaj tak, zga­dza się – odpo­wie­działa zdu­miona.

Jak gdyby czy­tała w jej myślach, wiceh­ra­bina kon­ty­nu­owała:

– Nie jestem już tak sprawna jak kie­dyś, więc sporo czasu spę­dzam, patrząc przez okno. Lubię obser­wo­wać prze­chod­niów na placu. – Uśmiech­nęła się. – Czę­sto widy­wa­łam cię, jak pospiesz­nie idziesz w swoim kape­lu­szu, i zawsze zasta­na­wia­łam się, jak wyglą­dasz. Tylko raz wyraź­nie widzia­łam twoje włosy.

Cesca bez­wied­nie potarła swoje nagie pie­go­wate ramiona, na­dal nie­wiele bar­dziej opa­lone niż wtedy, gdy przy­je­chała tutaj pew­nego desz­czo­wego listo­pa­do­wego dnia ponad sie­dem mie­sięcy temu.

– Muszę nosić kape­lusz z powodu mojej cery, żebym nie spie­kła się na raka.

– Warto. Jesteś bar­dzo wyra­zi­sta, jak pło­mień. Widać cię już, gdy wycho­dzisz zza rogu.

Cesca nie­śmiało się uśmiech­nęła.

– To samo mówią moje grupy. Zde­cy­do­wa­nie jest to nie­kiedy zaleta.

– Twoje grupy?

– Jestem prze­wod­niczką.

– Ach, rozu­miem. – Spoj­rzała na Cescę z zain­te­re­so­wa­niem. – Nie domy­śli­ła­bym się. Lubisz to?

Cesca wzru­szyła ramio­nami.

– W ten spo­sób zara­biam na czynsz. I cza­sami spo­ty­kam bar­dzo inte­re­su­ją­cych ludzi. Ale piszę też bloga. To chyba moje praw­dziwe zain­te­re­so­wa­nie.

– Bloga – powtó­rzyła za nią wiceh­ra­bina, nieco zakło­po­tana.

– To tro­chę jak pamięt­nik albo dzien­nik online. Nazwa­łam go _Spo­tkajmy się w Rzy­mie_. Publi­kuję posty o pięk­nych rze­czach, które widzę w mie­ście, albo o takich, które przy­kują moją uwagę. To mia­sto jest pełne histo­rii i bar­dzo intry­gu­jące.

– Istot­nie. Wystar­czy rozej­rzeć się wokół sie­bie – powie­działa Elena, zata­cza­jąc łuk ręką po rene­san­so­wym budynku, w któ­rym się znaj­do­wały. – Masz wielu czy­tel­ni­ków?

– Czter­dzie­ści trzy tysiące.

– Wiel­kie nieba! I oni wszy­scy kon­tak­tują się z tobą za każ­dym razem, gdy coś napi­szesz?

– Dzięki Bogu nie! – sap­nęła Cesca. – Ale tak naprawdę to nie jest jakaś impo­nu­jąca liczba. Naj­więk­sze blogi mają czy­tel­ni­ków liczo­nych w milio­nach.

– Czyżby? – Wiceh­ra­bina ode­tchnęła z zafa­scy­no­wa­niem. – A jak czę­sto coś piszesz?

– Nie­któ­rzy piszą codzien­nie, więc poja­wiają się wyżej w wyni­kach wyszu­ki­wa­nia, ale ja wolę to robić raz na tydzień. Nie chcę, żeby stało się to dla mnie zbyt uciąż­liwe, by pre­sja o odpo­wied­nią zawar­tość przy­sło­niła mi radość pły­nącą z tej pracy. Moim celem jest poka­zy­wa­nie wszyst­kiego, co kocham w tym mie­ście. Nie chcę wrzu­cać postów dla laj­ków. Myślę, że moi czy­tel­nicy doce­niają auten­tycz­ność tego, co robię. Wie­dzą, że piszę tylko o tym, co naprawdę kocham.

– A więc tak naprawdę jesteś pisarką.

Cesca zasta­no­wiła się przez chwilę.

– Hm… myślę, że można tak powie­dzieć.

Elena ski­nęła głową. W tej samej chwili wszedł Alberto z dwoma drin­kami, które trzy­mał przed sobą na srebr­nej tacy. Cesca zer­k­nęła na niego, gdy posta­wił przed nią kie­li­szek na kwar­co­wym bla­cie sto­lika, prze­tarł­szy wcze­śniej lśniącą powierzch­nię jedwabną ście­reczką.

– A co cię spro­wa­dza do Rzymu?

Cesca poczuła ucisk w sercu, podob­nie jak za każ­dym razem, gdy sły­szała to pyta­nie.

– To od zawsze było moje ulu­bione miej­sce na świe­cie. Myślę, że chyba po raz pierw­szy zako­cha­łam się w nim, gdy jako mała dziew­czynka obej­rza­łam _Rzym­skie waka­cje_, a potem, kiedy tu przy­je­cha­łam, oka­zało się, że mia­sto jest dokład­nie takie, jak sobie wyobra­ża­łam.

Wiceh­ra­bina uśmie­chała się i kiwała głową, gdy dziew­czyna mówiła. Patrzyła na młodą kobietę swo­imi nie­spo­ty­ka­nymi oczami, a jej spoj­rze­nie wni­kało w twarz Ceski bez śladu maki­jażu, w jej nie­ujarz­mione, potar­gane włosy, które roz­pu­ściła, przy­go­to­wu­jąc się do kąpieli, w jej ubra­nia w stylu vin­tage.

– A pani pra­cuje? – spy­tała uprzej­mie Cesca, czu­jąc w dłoni chłód kie­liszka.

– Ja? – Wiceh­ra­bina zamil­kła na chwilę, jak gdyby musiała się nad tym zasta­no­wić. – Myślę, że w dzi­siej­szych cza­sach można powie­dzieć, że maluję.

– Och! Jaki rodzaj malar­stwa? – dopy­ty­wała dziew­czyna, sącząc bel­lini i zasta­na­wia­jąc się nad prze­dziw­nym cią­giem wyda­rzeń. Minęła nie­cała godziny pomię­dzy kola­cją z przy­ja­ciółmi na Zaty­brzu a drin­kiem z księż­niczką.

– Głów­nie kra­jo­brazy – odpo­wie­działa wiceh­ra­bina ze wzro­kiem wbi­tym w swo­jego gościa. – Cza­sami rów­nież por­trety. Była­byś dosko­nałą modelką. Te twoje wspa­niałe włosy.

– Raczej nie… – zaprze­czyła Cesca, krę­cąc skrom­nie głową. _Prin­ci­pessa_ nie mogła wymy­ślić nic gor­szego. – Czy… czy to pani? – spy­tała, wska­zu­jąc wzro­kiem ogromne płótna wiszące na ścia­nie.

– Nie­stety nie. Chcia­ła­bym być tak uta­len­to­wana. Oba­wiam się, że jestem tylko star­szą panią, któ­rej wydaje się, że ma talent.

Uśmie­chała się, a jej brak wiary w sie­bie był cza­ru­jący. Cesca wyczuła, że nie powinna drą­żyć tematu, jed­nak zasta­na­wiała się, ile wiceh­ra­bina może mieć lat. Miała piękną skórę, która bez wąt­pie­nia była efek­tem inten­syw­nych i dro­gich zabie­gów sto­so­wa­nych już od wieku mło­dzień­czego. Być może była tuż po sie­dem­dzie­siątce?

Dłoń wiceh­ra­biny zadrżała nagle, a bel­lini zna­la­zło się nie­bez­piecz­nie bli­sko kra­wę­dzi kie­liszka. Alberto pod­biegł usłuż­nie i wyjął drinka z jej dłoni, pod­czas gdy Cesca wstrzy­mała oddech – roz­la­nie cze­go­kol­wiek na te sofy lub dywany wyda­wało się nie do pomy­śle­nia.

– Och, na litość boską – mruk­nęła Elena pod nosem, gdy Alberto robił zamie­sza­nie.

Cesca szybko pod­nio­sła się z sofy, nie chcąc prze­dłu­żać zakło­po­ta­nia wiceh­ra­biny.

– Powin­nam już wra­cać. Jest późno, a ja już i tak zabra­łam pani zbyt wiele czasu.

– Non­sens. – Wiceh­ra­bina się uśmiech­nęła, jed­nak rów­nież wstała, nieco chwiej­nie. – Żałuję, że nie oka­za­łam ci więk­szej gościn­no­ści niż ten marny drink. Gdyby było wcze­śniej, zapro­si­ła­bym cię na kola­cję.

– To bar­dzo miłe, ale zapew­niam panią, że rów­nież zupeł­nie nie­po­trzebne. Przy­kro mi, że pani torebka została skra­dziona. Zakła­dam, że zablo­ko­wała pani swoje karty kre­dy­towe?

Wiceh­ra­bina ponow­nie zbyła obawy dziew­czyny non­sza­lanc­kim mach­nię­ciem ręki.

– Jedyna rzecz, która ma jakąś war­tość, na­dal w niej jest. Cho­dzi o list od mojego naj­droż­szego męża, który został napi­sany na łożu śmierci. Mam go ze sobą zawsze i wszę­dzie, już od pięt­na­stu lat.

– Pięt­na­stu… – Twarz Ceski wykrzy­wiła się w gry­ma­sie zmie­sza­nia. – Pro­szę wyba­czyć, prze­pra­szam. Nie byłam wścib­ska, szu­ka­łam tylko danych iden­ty­fi­ka­cyj­nych i zna­la­złam list z pani imie­niem. Ale nie otwie­ra­łam go.

– Och nie, ja też go jesz­cze nie czy­ta­łam – odparła wiceh­ra­bina tonem, który suge­ro­wał, że zro­bie­nie tego byłoby zbyt pochopne. – Od pięt­na­stu lat trzy­mam go przy sobie i cze­kam na odpo­wiedni moment. Wiem, jak to brzmi, ale oba­wiam się, że… otwar­cie go zakoń­czy­łoby w jakiś spo­sób naszą rela­cję. A w ten spo­sób zawsze pozo­staje coś do powie­dze­nia mię­dzy nami. Każ­dego dnia zasta­na­wiam się, czy to dziś będzie ten dzień, w któ­rym go otwo­rzę.

Cesca nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Pięt­na­ście lat nosze­nia ze sobą listu miło­snego?

– A może to wła­śnie dziś jest ten dzień? – Wzru­szyła ramio­nami. – Tak łatwo mogła go pani stra­cić, i to na zawsze, a wtedy ni­gdy by się pani nie dowie­działa, co mąż miał pani do prze­ka­za­nia.

Wiceh­ra­bina ski­nęła głową.

– Być może masz rację. Jestem twoją dłuż­niczką, panno Hac­kett.

– Ależ w żad­nym wypadku.

– Pozwól mi przy­naj­mniej wyna­gro­dzić cię. Alberto? – Wzrok księż­niczki powę­dro­wał do kamer­dy­nera sto­ją­cego za Cescą.

Dziew­czyna się odwró­ciła i zauwa­żyła, że męż­czy­zna wyciąga w jej kie­runku dłoń z wypchaną kopertą.

Była jakaś nagroda? Cesca potrzą­snęła głową, choć oczy roz­sze­rzyły jej się na ten widok. Koperta była gruba!

– To nie jest konieczne, naprawdę.

– Nale­gam.

Cesca wahała się, choć z coraz mniej­szym prze­ko­na­niem.

– Tu cho­dzi o zasady. Nie powinna pani pła­cić za zwrot cze­goś, co należy do pani.

Wiceh­ra­bina spra­wiała wra­że­nie zdu­mio­nej.

– Ale to pięć tysięcy euro. Te pie­nią­dze z pew­no­ścią ci się przy­da­dzą.

Cesca prze­łknęła ślinę. Opła­ci­łaby kilka mie­sięcy czyn­szu z góry, ale wie­działa, że nie powinna przyj­mo­wać tego datku. Po pro­stu nie potra­fiła tego zro­bić.

– Dzię­kuję, ale nie.

Wyraz twa­rzy wiceh­ra­biny wyraź­nie się zmie­nił.

– Nie­czę­sto spo­ty­kam ludzi z zasa­dami.

Cesca wycią­gnęła dłoń. W prze­ci­wień­stwie do gestu, który na powi­ta­nie zro­biła Elena, to był ruch ręki wycią­gnię­tej do uści­sku. Wszy­scy wie­dzieli, na czym on pole­gał.

– Było mi bar­dzo miło panią poznać, wiceh­ra­bino.

– Pro­szę, mów do mnie Elena – odpo­wie­działa _prin­ci­pessa_, patrząc na nią z zain­te­re­so­wa­niem.

– Masz piękny dom – dodała Cesca.

Elena roze­śmiała się na to potężne nie­do­po­wie­dze­nie, a jej gar­dłowy śmiech był tak samo zaska­ku­jący jak za pierw­szym razem.

– Ładny, nie­praw­daż? – odpo­wie­działa lekko, by wzmóc nie­do­sza­co­wa­nie. – Cóż, muszę powie­dzieć, że bar­dzo się cie­szę, że w końcu cię pozna­łam.

Alberto otwo­rzył drzwi, gotów do odpro­wa­dze­nia jej do wyj­ścia przez połą­czone ze sobą salony, jaskra­wo­złote wykoń­cze­nia i ściany w kolo­rze absyntu roz­cią­ga­jące się przed nimi jak fizyczne uoso­bie­nie bólu głowy. Cesca wzięła głę­boki oddech, nie chcąc ponow­nie zanu­rzać się w te kom­naty. Tutaj prze­strzeń była uspo­ka­ja­jąca, pełna bla­sku, świa­tła, a za tymi drzwiami… co to miało być? Miała wra­że­nie, że musi się jakoś uzbroić, by móc przez to przejść, przez całą tę nie­unik­nioną histo­rię uwię­zioną w tych ścia­nach; przez prze­szłość, która wciąż miała wpływ na teraź­niej­szość; przez świat, który został zbu­do­wany na sekre­tach i kłam­stwach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: