- promocja
Spotkajmy się w Rzymie - ebook
Spotkajmy się w Rzymie - ebook
Rok 1974. Elena Damiani wiedzie uprzywilejowane życie. Bogato urodzona i zachwycającej urody, wszystkie drzwi stoją przed nią otworem, żaden mężczyzna się jej nie oprze. W wieku dwudziestu sześciu lat jest już po raz czwarty zamężna, gdy wreszcie spotyka miłość swojego życia. Ale jest to jedyny mężczyzna, którego nigdy nie będzie mogła mieć, i całe piękno oraz wszystkie pieniądze tego świata nie są w stanie tego zmienić.
Rok 2017. Francesca Hackett ma wymarzone la dolce vita w Rzymie. Oprowadza turystów po Wiecznym Mieście i zapomina o duchach przeszłości, które zostawiła w Londynie. Kiedy znajduje skradzioną torebkę w swoim kuble na śmieci i zwraca ją właścicielce, zostaje wciągnięta w wir życia swojej wpływowej sąsiadki, mieszkającej po drugiej stronie placu – słynnej bywalczyni salonów, wicehrabiny Eleny dei Damiani Pignatelli della Mirandola. Elena z wdzięcznością przyjmuje torebkę, w której znajduje się nieotwarty list od jej męża, napisany na łożu śmierci piętnaście lat temu.
Zaintrygowane sobą kobiety podejmują się współpracy przy projekcie, w którym Cesca przeprowadza wywiad z Eleną, przywołując jej wspomnienia. Przez całe lato Elena opowiada sensacyjne historie, które wprawiają Cescę w zachwyt. Jednak kiedy w starożytnym tunelu biegnącym pod miastem zostaje znaleziony bezcenny pierścień należący do Eleny, Cesca zaczyna podejrzewać, że kobieta ukrywa szokujący sekret...
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-555-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rzym, listopad 1989
– Kochanie? – Zapukał do drzwi i przystawił do nich ucho, usiłując wyłowić codzienne dźwięki urzędowania żony w apartamentach: lejąca się do wanny woda, ciche skrzypienie drzwi szafy przy jej otwieraniu i zamykaniu, słodkie nucenie pod nosem podczas ubierania się. – Eleno?
Odczekał jeszcze kilka chwil, po czym wszedł do środka. Zasłony były odsunięte, lampki nocne zapalone, a niewielkie zagłębienie na łóżku oraz pomięta poduszka świadczyły o tym, że jego żona niedawno leżała tu podczas drzemki.
Uśmiechnąwszy się do siebie, odwrócił się i już chciał wyjść, gdy jego wzrok przykuł przedmiot, który aż się prosił o to, by zostać zauważony. Zawrócił, podszedł do toaletki i podniósł go. Pierścionek jeszcze był ciepły od jej ciała. Potarł kciukiem kamienie, po czym zbliżył je do ust i złożył na nich delikatny pocałunek.
„Musiała zapomnieć założyć go po kąpieli”, pomyślał, po czym wsunął pierścionek do kieszeni i postanowił poszukać żony w bibliotece.
Musi być…
Niewielka kartka leżała niedbale wsunięta pod talerzyk z pierścionkiem. Normalnie by jej nie zauważył, ale gruby kryształ zadziałał jak szkło powiększające, a on wszędzie rozpoznałby to pismo. Wyjął kartkę, a jego oddech stawał się coraz cięższy, gdy czytał tekst i zaczynał wszystko rozumieć.
A potem zaczął biec.ROZDZIAŁ 1
Rzym, lipiec 2017
– „Bursztynowe światło i wróble”, tak napisała – przeczytał Matteo i odłożył telefon na stół.
– To właśnie podoba ci się w tym mieście najbardziej? – spytała z niedowierzaniem Alessandra.
– I to dostało więcej polubień niż jakikolwiek inny post! – Cesca się roześmiała, unosząc dłonie ku rozgwieżdżonemu niebu. – No co mam ci powiedzieć?
– No cóż, ja bym cię chętnie uświadomiła, że większość ludzi wybrałaby Koloseum albo Forum, albo Panteon – odpowiedziała ironicznie Alé. – Nawet handlarze sprzedający róże na Schodach Hiszpańskich mają większe powodzenie niż te małe brązowe ptaszki, które żerują na talerzach turystów.
– Oj, ale większość ludzi nie ma wyobraźni. Ja się nie bawię we frazesy. Być może właśnie dlatego tak bardzo lubią mój malutki blog.
– Nie taki znowu malutki – nie zgodził się Matteo. – Liczba obserwujących cię rośnie tak szybko, że ani się obejrzysz, jak zaczną się do ciebie dobijać reklamodawcy, a stąd już tylko krok do wielkiej kasy.
– Serio? No cóż, mogliby się trochę pospieszyć… – zażartowała Cesca.
Ale to prawda, że _Spotkajmy się w Rzymie_ – jej blog, w którym oddawała hołd starożytnemu światu, ulubionemu serowi pecorino i _la dolce vita_ – w ostatnim czasie zyskał na popularności. Była z tego powodu wniebowzięta, a jednocześnie zdumiona. Od czasu opublikowania pierwszego wpisu przed siedmioma miesiącami zyskała rozgłos, pisząc o wszystkim, począwszy od lokalnych producentów miodu na Awentynie, skończywszy na jej ulubionych sklepach ze starociami. Dzieliła się w nim także anegdotami ze swojego życia w roli przewodniczki turystycznej.
Guido się uśmiechnął, a jego opalona skóra zalśniła w złotym blasku padającym z latarni.
– Cóż, przynajmniej wiadomo, dlaczego musiałaś zerwać z poprzednim życiem. Od kogoś, dla kogo Rzym jest definiowany przez jego światło, nie można oczekiwać, że odnajdzie się w surowym świecie brytyjskich sądów.
– Dziękuję, Guido – powiedziała z wdzięcznością Cesca i uniosła w jego kierunku trzymany w dłoni kieliszek. – Wypiję za to.
Wszyscy wstali, dołączyli do niej i opróżnili kieliszki z grappą, po czym usiedli na swoich miejscach, odprężeni i z uśmiechami na ustach.
Właśnie dobiegał końca kolejny piękny wieczór. Gorące powietrze muskało ich rozgrzane twarze, a zapach jaśminu unosił się wokół nich jak puder, który oprószył niebo. Ucztowali przy daniach złożonych z makaronu i ryb. Było po dwudziestej drugiej, ale w Rzymie to wciąż młoda godzina, więc wszystkie stoliki w restauracji były zajęte. Dla niej również nie było późno, zwłaszcza teraz.
– I co teraz? Idziemy do Zizi? – spytała Alé, oparłszy się na krześle. Zebrała swoje czarne włosy w kucyk, eksponując przy tym szczupłe ramiona w kamizelce khaki. – Gra tam dzisiaj ten zespół. No wiecie, ten, który poznaliśmy w czerwcu w Rock in Roma.
– Ten z tą seksowną wokalistką? – dopytywał Matteo z zainteresowaniem, które okazywał zawsze, gdy w grę wchodziły atrakcyjne kobiety.
– Hm, uważam, że owszem, niezłe z niego ciacho. – Alé się roześmiała, pozwalając opaść włosom na ramiona. – Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że lubisz brody.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Matteo uchylał się przed serwetkami, którymi został obrzucony.
– Myślałem, że mówisz o…
– Wiem, wiem, o tych trzech siostrach.
– Jestem za Zizi – stwierdził Guido. Był zwolennikiem bród.
– Ja odpadam, przykro mi – powiedziała Cesca i sięgnęła po stojącą u jej stóp torebkę. – Mam umówioną grupę na szóstą rano, muszę wstać przed piątą.
– Nudziarstwo. – Alé skrzywiła się, obserwując Cescę, która wzięła ze stolika rachunek i bezgłośnie poruszając ustami, obliczała swoją część.
– No co ty nie powiesz – odezwała się po chwili, przewracając oczami. – Niestety czynsz nie chce płacić się sam.
Alé się skrzywiła.
– Nie mogę uwierzyć, że musisz płacić za to mieszkanie – zażartowała, po czym uśmiechnęła się zalotnie do kelnera, który podszedł do ich stolika z kolejną porcją trunków.
– Ja dziękuję. Tak się składa, że uważam, iż jest urocze. Powinnaś zobaczyć, co dostałabyś za równowartość tego czynszu w Londynie. A tu przynajmniej wszystko jest… – Cesca zmarszczyła brwi. – Jak powiedzieć „czarujący”? No wiecie, jak się mówi o czymś małym, słodkim i starym?
Wszyscy chórem przetłumaczyli to słowo na włoski.
– No, właśnie. – Cesca skinęła głową, grzebiąc w torebce i marząc o tym, by jej włoski był przynajmniej w połowie tak dobry jak ich angielski. Może gdyby nalegała, by mówiono do niej wyłącznie po włosku, zrobiłaby większe postępy, ale podejrzewała, że wtedy nie śmiałaby się tak często i nie bawiła tak świetnie.
– Ale mówiłaś, że w nocy, kiedy śpisz, biegają ci po twarzy karaluchy – przypomniała Alé, wzruszając ramionami.
– Tylko raz. I to było w pierwszym tygodniu. Teraz już je wszystkie wytępiłam.
– I kiedy przechodzisz przez pokój, światło migocze – dodał Matteo. – I masz czarno-biały telewizor, jedyny działający w całym kraju.
– W całej Europie – poprawił go Guido.
Matteo spojrzał na niego.
– Właśnie.
– I na dodatek śmierdzi tam koniem – zauważyła Alé, marszcząc nos.
– Nic, czego nie można załatwić świecą zapachową, poza tym muszę wam powiedzieć, że wszyscy uważają, że mój czarno-biały telewizor jest dizajnerski, tak samo jak kraftowe piwo i hipsterska broda Guida – odparła z uśmiechem, po czym pogłaskała czule brodę chłopaka, jakby ten był irlandzkim terierem. Nigdy nie widziała go bez brody, nie potrafiła nawet wyobrazić sobie, jak by wyglądał, gdyby się ogolił. Byłby pewnie jakby nagi. – Poza tym mam tam wannę…
– Fuj! – skrzywił się Matteo. – Co jest z tą angielską obsesją wylegiwania się we własnych brudach?
– To odprężające! Chciałabym widzieć, jak poradziłbyś sobie podczas zimy w Anglii. Na uniwerku kąpiel w wannie była czasami jedyną możliwością rozgrzania się. – Wzięła głęboki oddech, gdy spojrzała na ich uśmiechnięte twarze wpatrujące się w nią i upajające się tym, jak się przed nimi tłumaczy. – Poza tym wy też nie mieszkacie w penthouse’ach – fuknęła, czym wzbudziła kolejny wybuch śmiechu.
– Zostań przynajmniej na jeszcze jednego drinka – namawiała ją Alé.
– Naprawdę nie mogę – odpowiedziała Cesca, pochylając się nad każdym z nich i żegnając się całusem w policzek. – Ostatnio wykorzystałam już swoją pulę szczęścia, a sama wiesz, jaka jestem o poranku.
– Chętnie bym się przekonał – skomentował ze śmiechem Matteo, prężąc ramiona i plecy, by zaprezentować swoje imponujące mięśnie.
– Jesteś niemożliwy. – Uśmiechnęła się. – Potrzebuję tej roboty. Mam już dziury w butach od chodzenia, a nie mogę sobie pozwolić na nową parę. – Na dowód tego podniosła nogę i zaprezentowała im znoszoną podeszwę żółtych conversów.
– Ale na wino do kolacji najwyraźniej cię stać – zauważył Guido, wskazując stojącą pustą butelkę po winie.
– Oczywiście. Priorytety, skarbie – zażartowała.
– Myślałem, że buty powinny do nich należeć – wtrącił się Matteo, przyglądając się siedzącym przy stole. – Reszta twojej garderoby też się rozpada.
– Hej! Nie znasz się na vintage – zripostowała Alé w ramach solidarności. – Wydaje ci się, że jak coś nie jest prosto od Gucciego, to trzeba to uznać za śmieć.
Wzrok chłopaka powędrował do dziury z boku białej bawełnianej edwardiańskiej koszulki na ramiączkach. Cesca zakryła ją dłonią.
– Po prostu mają duszę, to wszystko. – Roześmiała się, zdejmując z oparcia krzesła swoją (nadgryzioną przez ząb czasu) panamę. Założyła kapelusz i rozesłała wszystkim całuski. – Do zobaczenia, _amigos_. Jesteście najlepsi. Zadzwońcie do mnie! – Uśmiechnęła się i machając im na pożegnanie, skierowała się do drzwi.
Głosy jej przyjaciół, którzy wrócili do dyskusji na temat pójścia do klubu, wkrótce wtopiły się w restauracyjny gwar.
Droga do domu nie była długa. W Rzymie właściwie wszędzie było blisko. Przeszła przez Piazza di San Cosimato, na którym stoły straganowe były poukładane w stosy i skute łańcuchami czekały na kolejny dzień handlowy, i weszła w labirynt krętych, wąskich uliczek, gdzie budynki wręcz znikały pod krzaczastymi fasadami jaśminu i bluszczu. Wszędzie były tłumy ludzi, stoliki zepchnięto pod ściany, by zrobić miejsce limuzynom pędzącym z lotniska, skutery ustawiono w równych rządkach jak klocki domina, a z otwartych okien sączyła się muzyka.
Jej mieszkanie w Centro Storico, ukryte w gąszczu uliczek pomiędzy Piazza Navona a Campo de’ Fiori, może nie było modnym adresem, jak mieszkania jej przyjaciół na Zatybrzu – gdzie artyści, projektanci i hipsterzy przesiadywali w nocnych barach i restauracjach – ponadto swoją obecnością zaniżała średni wiek mieszkańców o jakieś czterdzieści lat, ale znajdowało się w samym centrum, co bardzo ułatwiało jej docieranie do pracy. Tak dużo chodziła, zarabiając na życie, że ostatnie, o czym marzyła, to kolejna wędrówka do pracy czy z powrotem do domu.
Poza tym nie lubiła podążać za modą. Nosiła ubrania w stylu vintage, co było najlepszym tego dowodem. Jako nastolatka słuchała Patti Smith i Carly Simon, gdy jej rówieśnicy zachwycali się McFly. Szybko się pogodziła z tym, że jej kręconej grzywy w kolorze truskawkowego blondu (no dobra, rudym) nie da się ujarzmić prostownicą i że ze wzrostem niemal metr osiemdziesiąt nie jest w stanie wtopić się w tłum. Więc tak, być może w jej mieszkaniu znajdowały się karaluchy i szwankowała elektryczność, za to miała cynową wannę, a ściany w kuchni i łazience były wyłożone oryginalnymi turkusowymi płytkami z lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Z maleńkiego tarasu na dachu – niewiele większego od stołu – rozciągał się widok na dachy innych budynków i co najmniej siedem wież kościelnych (w niedzielne poranki uwielbiała słuchać dzwonów). A najlepsze było to, że jej lokum znajdowało się przy wyjątkowo małym i cichym placyku, w pobliżu gwarnego Piazza Angelica, i było tu wszystko, czego potrzebowała: zacieniona osteria w jednym rogu, naprzeciwko niej pizzeria, a po sąsiedzku najlepsza piekarnia w Rzymie. Obok osterii rosło krzaczaste drzewo figowe, a pośrodku placu antyczne drzewo oliwne, którego gałęzie kołysały się na wietrze jak tancerki hula. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła to miejsce, od razu poczuła się jak w domu.
Niewielkie place przechodziły w wąskie uliczki, gdy szła pod rozciągającym się nad jej głową nieboskłonem, a srebrne światło księżyca otulało śpiące ulice. Jej stopy w znoszonych conversach cicho stąpały po bruku, w jej głowie kłębiły się myśli dotyczące jutrzejszej wycieczki i historii, które musiała mieć na podorędziu, jeśli miała dobrze wykonać swoją pracę. Jej praca tutaj i codzienne życie nadal były dla niej nowością. Stary świat był jak odległy sen, jak historia, którą ktoś jej opowiedział, a nie coś, co kiedyś należało do niej, dotyczyło jej, określało ją.
Skręciła na mały placyk, Piazzetta Palombella, i minęła osterię Antico, jak zawsze pełną gości, chociaż nie przyjmowali rezerwacji, nie mieli dań specjalnych ani nawet menu – podawali to, co signor Accardo ugotował, a jego żona przyniosła do stolika. Przechodząc obok, Cesca pozdrowiła gestem dłoni signorę Accardo, która miała na sobie tradycyjny długi czarny fartuch i znosiła naczynia do kuchni.
Po przeciwnej stronie placu, przed pizzerią Franco, jak zwykle kolejka wylewała się przez otwarte drzwi. Słychać było głośne rozmowy i nawoływania ludzi, którzy przyglądali się, jak kucharz podrzuca ciasto, ćwicząc przy tym akrobatyczne umiejętności, a płomienie z pieca opalanego drewnem rzucają na ulicę blask godny zmagań gladiatorów. Lokal założony przez Franca Luciano, który był przedstawicielem trzeciego już pokolenia _pizzaiolo_¹, był teraz zarządzany przez jego sześciu synów, którzy przyciągali klientów tak samo jak słynne już ciasto Luciano. Trudno było ich rozróżnić – wszyscy mieli gęste czarne czupryny, białe zęby, brązowe oczy i oliwkową skórę, ubierali się i zachowywali niemal identycznie: krzyczeli i dziko gestykulowali, ugniatając, walcując i podrzucając ciasto. Cesca stwierdziła, że prędzej opanuje do perfekcji język włoski, niż nauczy się ich imion. Pracowali instynktownie, zręcznie obsługując trzymetrowy piec. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że przyrządzanie pizzy jest tak wirtuozerską umiejętnością, dopóki nie przyjechała tutaj i nie zobaczyła, jak ci mężczyźni poruszają się z mistrzowską wprawą, a ich bicepsy napinają się pod krótkimi rękawami białych, obcisłych koszulek.
Ricci, najstarszy syn Franca, zauważył ją, gdy wyjmował jeden z pojemników, i ją pozdrowił. Odmachała mu, czując się wdzięczna za to, że jest częścią tej sąsiedzkiej wspólnoty.
Weszła na schody, które prowadziły do jej mieszkania – musiała ostrożnie stawiać kroki, by nie strącić doniczek z geranium, które na każdym stopniu ustawiła jej gospodyni, signora Dutti, wdowa mieszkająca na dole. Już od siedmiu miesięcy każdego ranka budziły ją odgłosy zamiatania schodów o siódmej czterdzieści, dźwięki podnoszenia i odstawiania doniczek, które były włoskim odpowiednikiem brzęku chińskiej porcelany śniadaniowej.
W jej mieszkaniu było chłodno i ciemno, w oknach wisiały firanki w stylu vintage. Otworzyła okiennice, pozwalając nocnej bryzie wpaść do środka i poruszyć zastałe dzienne powietrze. Pokryta terakotą podłoga przyjemnie chłodziła jej stopy, gdy oswobodziła je z conversów i przeszła przez otwartą salonowo-jadalnianą przestrzeń do ciemnej miniaturowej kuchni, gdzie nalała sobie szklankę wody i pokroiła brzoskwinię na talerzyku. Włączywszy telewizor, przeskakiwała po kanałach, aż w końcu trafiła na powtórkę serialu o detektywie Montalbano. Potem poszła do łazienki i odkręciła wodę, by napełnić wannę – jej cowieczorny rytuał, niezależnie od tego, jak bardzo kpili z niej przyjaciele.
Siedząc na brzegu kanapy i powoli jedząc brzoskwinię, oglądała strzelaninę, a w tle szum wody lejącej się do wanny zamieniał się w plusk. Potrafiła ocenić, nie patrząc, kiedy wanna jest idealnie wypełniona, i gdy osiągnęła ten punkt, zakręciła kran.
Na talerzyku została już tylko pestka po brzoskwini, zabrała go więc do kuchni, opłukała, a pestkę wyrzuciła do worka na śmieci. Podniósłszy go ostrożnie, mając w pamięci, że wczorajsze resztki płatków na mleku zawierały więcej mleka niż płatków, podeszła z workiem do drzwi, prężąc muskuły, by utrzymać worek nad podłogą. Gdy ponownie wsuwała stopy w trampki, przygniatając cholewki, by nie musieć ich sznurować, odwróciła się i – oczywiście – zobaczyła duże białe krople mleka na kafelkach. Nie dbając o zachowanie ciszy, popędziła w dół, przeklinając pod nosem, gdy nagle uderzyła workiem o jedną z doniczek, ta przewróciła się na bok, a ziemia rozsypała się na schodach.
Skręciła w lewo w jedną z maleńkich alejek pomiędzy jej budynkiem a piekarnią, uniosła wieko dużego kontenera na śmieci i wyciągnąwszy rękę najwyżej, jak się dało, by jednym ruchem wrzucić do środka worek, wstrzymała oddech – smród był jak zawsze obezwładniający.
Zauważywszy przedmiot leżący na workach w kontenerze, zmarszczyła brwi. Odstawiła swój worek na ziemię, sięgnęła do środka i wyciągnęła damską torebkę. Wyglądała na całkiem nową i drogą. W stylu kopertówki, uszyta z pastelowoszarej skóry, z usztywnianymi bokami i ręcznie wykonanymi ozdobnymi przeszyciami. Cesca nie była specjalistką od mody, ale nawet ona potrafiła rozpoznać, po zapięciach w kształcie bambusa, że to Gucci. (W jej starym życiu torebki mocy od świętej trójcy – Gucci, Prada lub Céline – były jednym z charakterystycznych akcesoriów jej koleżanek po fachu, sposobem na zakomunikowanie własnego sukcesu, podczas gdy inne atrybuty, takie jak zegarek, garsonka czy dwutygodniowe pasemka od Hershesona, były schowane pod peruką i togą). Potarła kciukiem skórę – była elastyczna i giętka; skóra jagnięca. „Nie wygląda na podróbkę i nie pachnie jak ona”, pomyślała Cesca, wciągając w nozdrza bogaty aromat skóry. „Skąd, na litość boską, się tu wzięła?”
Natychmiast zrozumiała skąd.
Zapominając o wielkim, cieknącym worku na śmieci stojącym u jej stóp, otworzyła torebkę. W przeciwieństwie do jej własnej, w której panował nieziemski bałagan, ta była niemal rozczarowująco ascetyczna – szczotka do włosów (na której nie było ani jednego włosa), puder Chanel Les Beiges, miniaturowa buteleczka perfum od Annick Goutal i kilka wizytówek spiętych srebrnym spinaczem biurowym. Zastanawiające było to, czego tam nie było – portmonetki i telefonu. Wyglądało na to, że złodziej ukradł torebkę, zabrał to, czego potrzebował, i wyrzucił ją przy pierwszej nadarzającej się okazji. Gdyby został zatrzymany, byłby to obciążający go dowód.
A jednak nawet bez gotówki czy kart kredytowych torebka była warta z tysiąc euro. Tyle że bez dokumentów nie było możliwości zwrócić ją właścicielce. „Co teraz?”, zastanawiała się. „Czy policja będzie w stanie coś zrobić, czy może znalezisko należy do znalazcy?” Nie żeby kiedykolwiek posiadała taki przedmiot. Torebka wyglądała, jakby należała do kobiety, której włosy codziennie układa fryzjer, która manicure uważa za filar cywilizacji, a do śniadania zakłada diamenty. Czy Cesca mogłaby ją sprzedać? Potrzebowała pieniędzy, a…
Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl – może ta torebka ma jakiś numer seryjny, taki jak samochody albo rolexy, po którym można zidentyfikować właściciela? Jedna z osób w sądzie, w którym pracowała, była szczęśliwą posiadaczką modelu Birkin Hermès i miała taką małą kartkę z różnymi numerami identyfikacyjnymi. Jeśli tę torebkę wyposażono w coś podobnego, Cesca będzie w stanie ją zwrócić. To rozwiązanie pasowało jej bardziej niż czerpanie korzyści z czyjegoś nieszczęścia.
Rozpięła boczną kieszonkę. Z zewnątrz wydawała się pusta, jednak w środku coś się znajdowało. Wyjęła małą, niebieską, zaklejoną kopertę, której brzegi były zniszczone i postrzępione, a z przodu eleganckim pismem ktoś napisał: „Elena”.
Cesca przygryzła wargę. Czy to było imię właścicielki torebki, czy osoby, do której zaadresowano kopertę?
– _Buona notte_, Cesca.
Podniosła wzrok i ujrzała signorę Dutti, która podlewała niezliczone doniczki stojące przed drzwiami jej mieszkania, dając roślinom pić teraz, kiedy dzienny żar już nie mógł zaszkodzić liściom. Miała na sobie granatową podomkę, której chyba nigdy nie zdejmowała, stopy wsunęła w sandały marki Scholl, a na włosy założyła siatkę, która miała utrzymać do rana wałki.
– _Buona notte,_ signora. – Cesca się uśmiechnęła, niechcący machnąwszy do niej trzymaną w ręce torebką.
Zauważyła, że gospodyni zwróciła na nią uwagę – jakość i wartość przedmiotu były widoczne nawet z daleka, zwłaszcza dla starszej pani o sokolim wzroku.
– Och. – Kobieta szybko do niej podeszła.
– Właśnie znalazłam ją w śmietniku.
Signora Dutti potrząsnęła głową i się skrzywiła.
– Złodzieje.
Odstawiła konewkę i wzięła do ręki torebkę, której gładka, jasna skóra kontrastowała z pomarszczoną i pokrytą plamami dłonią gospodyni.
– Tak, niestety zabrali ze środka wszystko, co miało jakąś wartość: portmonetkę, telefon… Ale torebka wygląda na dość drogą, ktoś pewnie będzie jej szukał. Znalazłam jeszcze to. – Podała kobiecie list.
Wyraz twarzy signory Dutti zmienił się, gdy przeczytała imię na kopercie.
– Podejrzewam, że nie ma pani pojęcia, kim może być ta Elena? – Cesca zmarszczyła nos. – To znaczy, zdaję sobie sprawę, że… – przerwała, zauważywszy minę gospodyni: to była satysfakcja. – Zna ją pani?
Signora Dutti pokiwała głową i powoli podniosła rękę z wyciągniętym palcem, którym wskazała bladoniebieski czteropiętrowy pałac usytuowany po przeciwnej stronie placu. Jego dwadzieścia cztery okna – po sześć na każdym piętrze – miały jasnobeżowe okiennice. Budowla nie wychodziła na ten mały placyk, była obrócona do niego prawą stroną. Drzwi frontowe znajdowały się za rogiem, po stronie Piazza Angelica. W ciągu siedmiu miesięcy, kiedy tutaj mieszkała, Cesca ani razu nie widziała, by ktoś wchodził do tego budynku albo z niego wychodził. Okiennice – przynajmniej po tej stronie – zawsze były zamknięte.
– Ona tam mieszka?
Signora Dutti pokiwała głową, a w jej oczach zalśnił dziwny błysk.
– Tak, ona tam mieszka.ROZDZIAŁ 2
Piazza Angelica za jej plecami był oświetlony latarniami, skutery stały równym rządkiem w niemal wojskowym szyku, a młodzi rzymianie gromadzili się wokół fontanny, jak gdyby przyciągała ich mocą grawitacji.
Cesca stała na schodach wejściowych do pałacu i wsłuchiwała się w dźwięk gongu rozlegający się echem wewnątrz tej fortecy. Będąc tu, w jej cieniu, z twarzą tuż przy ścianie, odnosiła wrażenie, że budowla jest imponująca i ogromna, zdecydowanie zbyt wielka jak na prywatny dom. Zazwyczaj pałace tej skali były siedzibami rządowymi. Kto w dzisiejszych czasach mieszkał w takich rezydencjach? Zmieściłoby się tu zapewne ze sto rodzin – albo pałac mógł zostać przekształcony w szkołę lub szpital. W coś wartościowego, użytecznego.
Ścisnęła mocniej torebkę w dłoni i spojrzała na pięciometrowe drzwi, nad którymi dostrzegła kamerę monitoringu. Odwróciła wzrok, bo poczuła się obnażona bez swojej charakterystycznej panamy – rzadko wychodziła bez tego nakrycia głowy w tym upalnym mieście. Kątem oka dostrzegła signorę Dutti, która stała w rogu placu obok drzewa figowego i wycierała ręce w podomkę, przyglądając się jej badawczo. Ciekawość kobiety sprawiła, że Cesca poczuła się jeszcze bardziej zdenerwowana. Co takiego interesującego było w tym, że pukała do tych drzwi i chciała zwrócić skradzioną torebkę?
Prawie już się poddała, odwróciła się w stronę starszej sąsiadki i wzruszyła ramionami, jakby mówiła „przynajmniej próbowałam”, gdy drzwi nagle się otworzyły i Cesca stanęła twarzą w twarz z mężczyzną w średnim wieku, ubranym w czarne spodnie i biały fartuch, jaki noszą szefowie kuchni. Nosił okulary w rogowych oprawkach, a jego twarz bez cienia uśmiechu wyglądała jak pośmiertna maska.
– Tak? – Spojrzał na Cescę pytająco. Jego bystremu spojrzeniu nie umknęła niewielka dziurka w jej bluzce, znoszone żółte tenisówki oraz to, że wciąż nie włożyła ich poprawnie i przygniatała ciężarem ciała cholewki… Wydało jej się, że mężczyzna nieco urósł. – Jest późno. O co chodzi? – spytał nieprzyjaznym tonem, gdy nie odpowiedziała natychmiast.
– Tak. Bardzo przepraszam – odparła, zdawszy sobie sprawę, że mężczyzna ma rację. Musiało być już po dwudziestej trzeciej, powinna iść spać, bo za pięć godzin czekała ją pobudka. – Ale pomyślałam, że chciałby pan to bezzwłocznie odzyskać. – Wyciągnęła przed siebie torebkę od Gucciego.
Mężczyzna sprawiał wrażenie zaskoczonego, a następnie rozgniewanego. Szybkim ruchem wyrwał jej torebkę z ręki, po czym chwycił ją za łokieć. Zaskoczona Cesca gwałtownie złapała powietrze.
– Nie masz pojęcia, co zrobiłaś. Jesteś jedną z nich? – Zrobił krok do przodu i stanął na schodach. Ostrym spojrzeniem omiótł najbliższe sąsiedztwo.
– Je-jedną z których? – jąkała się, cofając się i próbując wyswobodzić rękę z jego uścisku. Kogo on szukał?
– Z tego gangu. – Ponownie przeszył ją spojrzeniem, przyglądając jej się z pogardą i jawną wrogością. Jeszcze mocniej zacisnął dłoń na jej łokciu. – Z tego gangu, który ukradł tę torebkę. Bo jeśli wydaje ci się, że będę taki głupi, żeby zapłacić okup za to, co zdążyłaś już ukraść…
– Co? Nie! – Cesca zaskoczyła zarówno mężczyznę, jak i samą siebie tonem swojego głosu i emanującą z niego siłą, gdy oburzenie wzięło górę nad szokiem. Myślał, że jest złodziejką? Pomylił jej styl vintage shabby chic z prawdziwym włóczęgostwem? – Jak śmiesz! Mieszkam za rogiem i znalazłam ją w kuble na śmieci! – rzuciła, wyrywając wreszcie rękę z jego uścisku. – Moja gospodyni, signora Dutti, powiedziała mi, że ktoś o imieniu Elena mieszka tutaj, więc przyszłam, by ją zwrócić. To wszystko – mówiła, teraz już naprawdę wkurzona. – Wyświadczyłam ci przysługę, ale hej! Nie musisz mi dziękować. Cała przyjemność po mojej stronie! – Rozgoryczona odwróciła się i zaczęła schodzić po schodach.
Zrobiła zaledwie pięć kroków, kiedy za nią zawołał:
– Poczekaj!
Odwróciła się i zobaczyła, że mężczyzna stoi w połowie schodów, a w dłoniach trzyma torebkę – otwartą.
– Chodź za mną.
Co? Po co? Co on zamierzał? Jeśli myśli, że ona wejdzie do tego domu, po tym jak niemal…
Chwila, gdzie on się podział?
Wbiegła z powrotem po schodach na górę i zerknęła w ciemną przestrzeń holu. Mężczyzny nie było w polu widzenia.
– Halo?! – zawołała, a kiedy nikt nie odpowiedział, przekroczyła próg i zawołała ponownie.
Korytarz ciągnął się w linii prostej przez sześćdziesiąt metrów i rozgałęział się na prawo i lewo. Cesca poczuła, że z powodu grubych murów, które ją otaczają, temperatura spadła o co najmniej pięć stopni, lepki miejski upał zatrzymał się w progu i nie śmiał wedrzeć się do środka. Obejrzała się przez ramię na trwającą na placu imprezę, na wyluzowane dzieciaki siedzące na obramowaniu fontanny, na ich twarze oświetlone blaskiem rozproszonego przez wodę światła. Przynajmniej ich wieczór przebiegał zgodnie ze scenariuszem.
Przed sobą usłyszała stukot butów poruszających się w szybkim tempie, pospieszyła więc za tym dźwiękiem. Już po chwili złapała się na tym, że podąża długą galerią. Zauważyła mężczyznę tuż przed tym, jak zniknął za rogiem.
Biegnąc, dostrzegała najdrobniejsze szczegóły otoczenia: było ich zbyt dużo, by przetworzyć je w myślach, ale jej oko przewodnika wyłapywało freski na suficie, barokowe złocenia oraz renesansowe dzieła sztuki zdobiące ściany.
Dotarła do kamiennych schodów za rogiem i wbiegła po nich, po dwa naraz, a jej oddech stawał się coraz cięższy, gdy stopień po stopniu wdrapywała się na wyższe piętro. Mimo oszałamiającego żyrandola wiszącego nad jej głową w pomieszczeniu panował półmrok. Ze wzrokiem skierowanym na podłogę, aby się nie potknąć, nie dostrzegła błyszczących czarnych półbutów do chwili, aż niemal na nie wpadła.
– Och! – zawołała, odskakując do tyłu i czując, że za chwilę straci równowagę.
Ręka w białym rękawie wystrzeliła do przodu i po raz drugi w ciągu pięciu minut złapała ją za łokieć, choć tym razem z zupełnie inną intencją. Mężczyzna wpatrywał się w nią beznamiętnie, gdy Cesca walczyła, by się nie przewrócić.
– Tędy.
Mężczyzna szedł z torebką wetkniętą pod pachę i Cesca – choć oszołomiona obrotem sprawy – nie mogła się nie uśmiechnąć, dostrzegając absurd tej sytuacji.
Podążała za nim przez kolejne galerie, jedna za drugą, a każda była długim, wąskim salonem z okiennicami zamkniętymi na świat. Widziała obrazy, które – była o tym przekonana – miały wartość muzealną: Caravaggio, Rafael, Velázquez, Tycjan. Kroczyła po dywanach tkanych z najznakomitszego jedwabiu. Kolory ścian były ciężkie i przypominające klejnoty: czerwień granatu, oliwkowy perydot, malachitowa zieleń… To nie był jej styl, w najmniejszym stopniu, ale była pod ogromnym wrażeniem. Pałac w środku był naprawdę okazały i pozostawał w niejakiej sprzeczności z surowym wyglądem fasady.
Choć wnętrza cieszyły oko, ucho nie wyłapywało żadnych odgłosów. Hałaśliwe okrzyki i śmiechy dochodzące z placu były stłumione przez grube mury, tak samo jak upał, lecz stopniowo zaczęły do niej docierać dźwięki muzyki płynące delikatnie po długich korytarzach niczym ryby unoszące się na rzecznej fali. Czy to… czy to była _Traviata_?
Mężczyzna – „kamerdyner?”, zastanawiała się Cesca – zatrzymał się przed podwójnymi drzwiami. Obejrzał się na nią.
– Poczekaj tutaj.
Cesca zamrugała zdumiona, gdy zniknął razem z torebką, którą nadal trzymał pod pachą. Kiedy drzwi się uchyliły, z pełną mocą doleciał do niej czyjś falset, jednak trwało to zaledwie sekundę, gdyż drzwi zostały zamknięte.
Cesca obróciła się w miejscu, kiwając głową w rytm słabych dźwięków muzyki, i zaczęła rozglądać się po tej „komnacie” – tylko tak można było opisać to pomieszczenie w kolorze absyntu, z dużym portretem kardynała na jednej ze ścian, kilkoma marmurowymi popiersiami ustawionymi na filarach pod drugą ścianą oraz złoconymi fotelami obitymi rubinowym aksamitem. Było tego za dużo, pomieszczenia były duszne i klaustrofobiczne. Wszystko było ciężkie. Gdzie światło, gdzie lekkość? Gdyby zamienić te jedwabie na bawełnę, flokowany aksamit na len… Poczuła się przytłoczona, jakby musiała dźwigać na własnych barkach historię tego miejsca.
Przymknęła powieki, nadal kiwając głową w takt muzyki. Po chwili zdała sobie sprawę, że dźwięki umilkły. Odwróciła się. Drzwi znowu były otwarte, a kamerdyner stał w nich i się jej przyglądał.
Przestała kiwać głową.
– _Principessa_² jest gotowa się z tobą spotkać.
„_Principessa_?”
Mężczyzna odsunął się, wyraźnie dając znak, by weszła, a jej stopy dopiero po chwili stały się posłuszne. Weszła do środka i znowu się zatrzymała. W przeciwieństwie do przytłaczającego bogactwa innych pomieszczeń ten pokój wydawał się szokujący w swojej prostocie. Był urządzony z niemal bestialskim minimalizmem. Pośrodku stały dwie białe tapicerowane sofy, pomiędzy nimi leżały puchate niczym chmurka dywany z owczej skóry w kolorze kości słoniowej, na ścianach wisiały trzy obrazy na płótnach – coś abstrakcyjnego i nowoczesnego z dużą ilością czerni. Wszystko było ponadprzeciętnie duże – nie tylko sofy, z których każda była w stanie pomieścić osiem osób, ale też wysoki na dwa metry, wykuty z marmuru kominek, z misternie rzeźbionym _trumeau_³, sięgającym aż do sufitu. Jakby tego było mało, niezwykła kolekcja białych koralowców twardych – niektóre egzemplarze zamknięte i uformowane w kształcie główek kalii, inne płaskie jak wachlarze, a ich frędzle rozciągnięte jak na krosnach – ustawionych na drewnianych stojakach i wyeksponowanych na stolikach wystawowych, przepięknie podkreślała wysokie od podłogi do sufitu okna znajdujące się po obu stronach pokoju.
Cesca była świadoma tego, że opadła jej szczęka, jednak nie potrafiła jeszcze otrząsnąć się na tyle, by zamknąć usta. Wejście tu, po duszącym przepychu reszty pałacu, było niczym zanurzenie się w chłodnym morzu po gorącej kąpieli.
– Czuję się dokładnie tak samo, moja droga.
Głos z amerykańskim akcentem, miękki niczym puch, sprawił, że się odwróciła. Ujrzała kobietę, która wcześniej musiała stać przy jednym z bardziej oddalonych okien, a teraz szła w jej kierunku.
– Muszę nosić okulary przeciwsłoneczne, by przejść przez tę galerię złota, w przeciwnym wypadku dostaję wysypki, prawda, Alberto?
Kamerdyner skinął głową na zgodę, ale Cesca go zignorowała – intensywnie wpatrywała się w zbliżającą się do niej kobietę. Ubrana w kremową jedwabną piżamę i oliwkowe japońskie kimono, opierająca się na ręcznie rzeźbionej lasce, była filigranowa i podobna do małego ptaszka – z krótkimi, kręconymi siwymi włosami i dyskretną parą okularów zsuniętych na czubek nosa. Była lekkiej budowy, jak gdyby została wyrzeźbiona w szkle, miała wyraźnie zarysowane kości policzkowe, orli nos – delikatnie rozszerzający się przy nozdrzach, przez co sprawiał wrażenie wyniosłego niezadowolenia – i piękną linię zaciśniętej szczęki. Ale to jej oczy były najbardziej niezwykłe, Cesca nie mogła oderwać od nich wzroku. Źrenice – nie niebieskie, nie zielone – miały czysty seledynowy odcień niczym niezmącone wody filipińskiego jeziora.
Kobieta podeszła bliżej, a brzeg jej jedwabnej piżamy sunął cicho po eleganckim dywanie. Wyciągnęła dłoń takim gestem, że dziewczyna nie była pewna, czy ma ją uścisnąć, czy pocałować. Wybrawszy pierwszą opcję, uścisnęła podaną jej dłoń, a kobieta – księżniczka! – ku jej zaskoczeniu nakryła jej dłoń swoją drugą ręką.
– Jak mogę ci się odwdzięczyć? – spytała ciepłym głosem.
Cesca opamiętała się wreszcie i zamknęła usta. „Torebka. Ma na myśli torebkę”, przypomniała sobie.
– To nic takiego, naprawdę.
Kobieta się uśmiechnęła.
– To bardzo dużo. Zrobiłaś coś znacznie ważniejszego, niż możesz sobie wyobrazić. Przez cały dzień byłam zrozpaczona. Zawartość torebki ma dla mnie bezcenną wartość.
Cesca zmarszczyła brwi. Czyżby kamerdyner nie powiedział jej, że portmonetka i pieniądze zniknęły?
– Ale… obawiam się, że zawartość została skradziona. Pieniądze, karty kredytowe…
Kobieta ponownie się uśmiechnęła, lekceważąc tę uwagę, jakby pieniądze same w sobie nie miały żadnej wartości.
– Chodź. Usiądźmy. Chcę cię lepiej poznać. Jesteś spragniona? – I zanim Cesca zdołała odpowiedzieć, zarządziła: – Alberto, podaj bellini.
Ciche kliknięcie zamykanych drzwi potwierdziło, że kamerdyner wyszedł, a ona wraz z księżniczką przeszły chyba z kilometr – przynajmniej tak jej się wydawało – i zatrzymały się obok sof.
– Jak masz na imię? – zapytała _principessa_, opadając na miękkie poduchy. Zamaszystym ruchem dłoni zaprosiła Cescę, by zrobiła to samo.
– Francesca Hackett – odpowiedziała dziewczyna, zastanawiając się, co w tym pokoju tak pięknie pachnie. Nie zauważyła żadnych kwiatów czy świec. – Ale wszyscy mówią na mnie Cesca, czasami Chess.
– Ja jestem wicehrabina Elena dei Damiani Pignatelli della Mirandola, ale wszyscy zwracają się do mnie Elena. Czasami Laney. – Roześmiała się, a ten dźwięk był niemal tak samo zdumiewający jak każde pomieszczenie w tym pałacu. Głęboki, niski śmiech brzmiał, jakby pochodził od kobiety dwa razy większej od niej i o połowę młodszej, która na dodatek nie stroniła od tytoniu.
– Wicehrabina? Ale pani kamerdyner mówił, że jest pani księżniczką.
– Naprawdę? – Westchnęła. – Och, jakże chciałabym, żeby przestał to robić. Musiałaś zajść mu za skórę. Alberto potrafi być szorstki, jeśli nie jest odpowiednio traktowany. Ma o sobie bardzo wysokie mniemanie. Zdecydowanie wolę wicehrabinę. To o wiele bardziej przyjazny i przystępny tytuł, nie sądzisz?
Cesca uniosła brwi.
– Więc jest pani księżniczką i wicehrabiną?
– Podwójną księżniczką, jeśli mam być dokładna, a także podwójną księżną, pięciokrotną markizą… – Przewróciła teatralnie oczami. – O Boże, to nie ma końca. To jak lista zakupów. Sądzę, że w sumie mam jedenaście tytułów.
Cesca zdała sobie sprawę, że wpatruje się w swoją rozmówczynię z otwartymi ustami – znowu! – i nagle dotarło do niej, dlaczego signora Dutti była tak zafascynowana jej pomysłem, by przyjść do tego budynku i spotkać się z tą kobietą. W tym wszystkim torebka od Gucciego była drobnostką.
– Ale jest pani Amerykanką.
– To prawda. Wżeniłam się w rzymską arystokrację. Z miłości robi się czasem szalone rzeczy, nieprawdaż? – Ton jej głosu był swobodny i otwarty.
Cesca nie wiedziała, co powiedzieć, nigdy nie była zakochana. Usiadła nieco głębiej na sofie, a jej wzrok ponownie zaczął błądzić po pokoju. Teraz, gdy siedziała, zaczęła zauważać szczegóły, których nie dostrzegła wcześniej – małe stoliki ustawione po obu stronach sofy, misternie rzeźbione z cudownie poskręcanych kawałków drewna i inkrustowane błyszczącymi półszlachetnymi kryształami; biała narzuta z alpaki na pufie do siedzenia; kwitnące drzewko doniczkowe w kącie pokoju.
– Ale nie rozmawiajmy o mnie. Dużo bardziej interesujesz mnie ty. – _Principessa_ zmrużyła z namysłem oczy. – Ponieważ ty, jak sądzę, jesteś tą dziewczyną w kapeluszu.
Cesca spojrzała ponownie na Elenę i zauważyła, że kobieta bacznie się jej przygląda.
– Słucham?
– Zazwyczaj nosisz kapelusz.
– Tak, zazwyczaj tak, zgadza się – odpowiedziała zdumiona.
Jak gdyby czytała w jej myślach, wicehrabina kontynuowała:
– Nie jestem już tak sprawna jak kiedyś, więc sporo czasu spędzam, patrząc przez okno. Lubię obserwować przechodniów na placu. – Uśmiechnęła się. – Często widywałam cię, jak pospiesznie idziesz w swoim kapeluszu, i zawsze zastanawiałam się, jak wyglądasz. Tylko raz wyraźnie widziałam twoje włosy.
Cesca bezwiednie potarła swoje nagie piegowate ramiona, nadal niewiele bardziej opalone niż wtedy, gdy przyjechała tutaj pewnego deszczowego listopadowego dnia ponad siedem miesięcy temu.
– Muszę nosić kapelusz z powodu mojej cery, żebym nie spiekła się na raka.
– Warto. Jesteś bardzo wyrazista, jak płomień. Widać cię już, gdy wychodzisz zza rogu.
Cesca nieśmiało się uśmiechnęła.
– To samo mówią moje grupy. Zdecydowanie jest to niekiedy zaleta.
– Twoje grupy?
– Jestem przewodniczką.
– Ach, rozumiem. – Spojrzała na Cescę z zainteresowaniem. – Nie domyśliłabym się. Lubisz to?
Cesca wzruszyła ramionami.
– W ten sposób zarabiam na czynsz. I czasami spotykam bardzo interesujących ludzi. Ale piszę też bloga. To chyba moje prawdziwe zainteresowanie.
– Bloga – powtórzyła za nią wicehrabina, nieco zakłopotana.
– To trochę jak pamiętnik albo dziennik online. Nazwałam go _Spotkajmy się w Rzymie_. Publikuję posty o pięknych rzeczach, które widzę w mieście, albo o takich, które przykują moją uwagę. To miasto jest pełne historii i bardzo intrygujące.
– Istotnie. Wystarczy rozejrzeć się wokół siebie – powiedziała Elena, zataczając łuk ręką po renesansowym budynku, w którym się znajdowały. – Masz wielu czytelników?
– Czterdzieści trzy tysiące.
– Wielkie nieba! I oni wszyscy kontaktują się z tobą za każdym razem, gdy coś napiszesz?
– Dzięki Bogu nie! – sapnęła Cesca. – Ale tak naprawdę to nie jest jakaś imponująca liczba. Największe blogi mają czytelników liczonych w milionach.
– Czyżby? – Wicehrabina odetchnęła z zafascynowaniem. – A jak często coś piszesz?
– Niektórzy piszą codziennie, więc pojawiają się wyżej w wynikach wyszukiwania, ale ja wolę to robić raz na tydzień. Nie chcę, żeby stało się to dla mnie zbyt uciążliwe, by presja o odpowiednią zawartość przysłoniła mi radość płynącą z tej pracy. Moim celem jest pokazywanie wszystkiego, co kocham w tym mieście. Nie chcę wrzucać postów dla lajków. Myślę, że moi czytelnicy doceniają autentyczność tego, co robię. Wiedzą, że piszę tylko o tym, co naprawdę kocham.
– A więc tak naprawdę jesteś pisarką.
Cesca zastanowiła się przez chwilę.
– Hm… myślę, że można tak powiedzieć.
Elena skinęła głową. W tej samej chwili wszedł Alberto z dwoma drinkami, które trzymał przed sobą na srebrnej tacy. Cesca zerknęła na niego, gdy postawił przed nią kieliszek na kwarcowym blacie stolika, przetarłszy wcześniej lśniącą powierzchnię jedwabną ściereczką.
– A co cię sprowadza do Rzymu?
Cesca poczuła ucisk w sercu, podobnie jak za każdym razem, gdy słyszała to pytanie.
– To od zawsze było moje ulubione miejsce na świecie. Myślę, że chyba po raz pierwszy zakochałam się w nim, gdy jako mała dziewczynka obejrzałam _Rzymskie wakacje_, a potem, kiedy tu przyjechałam, okazało się, że miasto jest dokładnie takie, jak sobie wyobrażałam.
Wicehrabina uśmiechała się i kiwała głową, gdy dziewczyna mówiła. Patrzyła na młodą kobietę swoimi niespotykanymi oczami, a jej spojrzenie wnikało w twarz Ceski bez śladu makijażu, w jej nieujarzmione, potargane włosy, które rozpuściła, przygotowując się do kąpieli, w jej ubrania w stylu vintage.
– A pani pracuje? – spytała uprzejmie Cesca, czując w dłoni chłód kieliszka.
– Ja? – Wicehrabina zamilkła na chwilę, jak gdyby musiała się nad tym zastanowić. – Myślę, że w dzisiejszych czasach można powiedzieć, że maluję.
– Och! Jaki rodzaj malarstwa? – dopytywała dziewczyna, sącząc bellini i zastanawiając się nad przedziwnym ciągiem wydarzeń. Minęła niecała godziny pomiędzy kolacją z przyjaciółmi na Zatybrzu a drinkiem z księżniczką.
– Głównie krajobrazy – odpowiedziała wicehrabina ze wzrokiem wbitym w swojego gościa. – Czasami również portrety. Byłabyś doskonałą modelką. Te twoje wspaniałe włosy.
– Raczej nie… – zaprzeczyła Cesca, kręcąc skromnie głową. _Principessa_ nie mogła wymyślić nic gorszego. – Czy… czy to pani? – spytała, wskazując wzrokiem ogromne płótna wiszące na ścianie.
– Niestety nie. Chciałabym być tak utalentowana. Obawiam się, że jestem tylko starszą panią, której wydaje się, że ma talent.
Uśmiechała się, a jej brak wiary w siebie był czarujący. Cesca wyczuła, że nie powinna drążyć tematu, jednak zastanawiała się, ile wicehrabina może mieć lat. Miała piękną skórę, która bez wątpienia była efektem intensywnych i drogich zabiegów stosowanych już od wieku młodzieńczego. Być może była tuż po siedemdziesiątce?
Dłoń wicehrabiny zadrżała nagle, a bellini znalazło się niebezpiecznie blisko krawędzi kieliszka. Alberto podbiegł usłużnie i wyjął drinka z jej dłoni, podczas gdy Cesca wstrzymała oddech – rozlanie czegokolwiek na te sofy lub dywany wydawało się nie do pomyślenia.
– Och, na litość boską – mruknęła Elena pod nosem, gdy Alberto robił zamieszanie.
Cesca szybko podniosła się z sofy, nie chcąc przedłużać zakłopotania wicehrabiny.
– Powinnam już wracać. Jest późno, a ja już i tak zabrałam pani zbyt wiele czasu.
– Nonsens. – Wicehrabina się uśmiechnęła, jednak również wstała, nieco chwiejnie. – Żałuję, że nie okazałam ci większej gościnności niż ten marny drink. Gdyby było wcześniej, zaprosiłabym cię na kolację.
– To bardzo miłe, ale zapewniam panią, że również zupełnie niepotrzebne. Przykro mi, że pani torebka została skradziona. Zakładam, że zablokowała pani swoje karty kredytowe?
Wicehrabina ponownie zbyła obawy dziewczyny nonszalanckim machnięciem ręki.
– Jedyna rzecz, która ma jakąś wartość, nadal w niej jest. Chodzi o list od mojego najdroższego męża, który został napisany na łożu śmierci. Mam go ze sobą zawsze i wszędzie, już od piętnastu lat.
– Piętnastu… – Twarz Ceski wykrzywiła się w grymasie zmieszania. – Proszę wybaczyć, przepraszam. Nie byłam wścibska, szukałam tylko danych identyfikacyjnych i znalazłam list z pani imieniem. Ale nie otwierałam go.
– Och nie, ja też go jeszcze nie czytałam – odparła wicehrabina tonem, który sugerował, że zrobienie tego byłoby zbyt pochopne. – Od piętnastu lat trzymam go przy sobie i czekam na odpowiedni moment. Wiem, jak to brzmi, ale obawiam się, że… otwarcie go zakończyłoby w jakiś sposób naszą relację. A w ten sposób zawsze pozostaje coś do powiedzenia między nami. Każdego dnia zastanawiam się, czy to dziś będzie ten dzień, w którym go otworzę.
Cesca nie wiedziała, co odpowiedzieć. Piętnaście lat noszenia ze sobą listu miłosnego?
– A może to właśnie dziś jest ten dzień? – Wzruszyła ramionami. – Tak łatwo mogła go pani stracić, i to na zawsze, a wtedy nigdy by się pani nie dowiedziała, co mąż miał pani do przekazania.
Wicehrabina skinęła głową.
– Być może masz rację. Jestem twoją dłużniczką, panno Hackett.
– Ależ w żadnym wypadku.
– Pozwól mi przynajmniej wynagrodzić cię. Alberto? – Wzrok księżniczki powędrował do kamerdynera stojącego za Cescą.
Dziewczyna się odwróciła i zauważyła, że mężczyzna wyciąga w jej kierunku dłoń z wypchaną kopertą.
Była jakaś nagroda? Cesca potrząsnęła głową, choć oczy rozszerzyły jej się na ten widok. Koperta była gruba!
– To nie jest konieczne, naprawdę.
– Nalegam.
Cesca wahała się, choć z coraz mniejszym przekonaniem.
– Tu chodzi o zasady. Nie powinna pani płacić za zwrot czegoś, co należy do pani.
Wicehrabina sprawiała wrażenie zdumionej.
– Ale to pięć tysięcy euro. Te pieniądze z pewnością ci się przydadzą.
Cesca przełknęła ślinę. Opłaciłaby kilka miesięcy czynszu z góry, ale wiedziała, że nie powinna przyjmować tego datku. Po prostu nie potrafiła tego zrobić.
– Dziękuję, ale nie.
Wyraz twarzy wicehrabiny wyraźnie się zmienił.
– Nieczęsto spotykam ludzi z zasadami.
Cesca wyciągnęła dłoń. W przeciwieństwie do gestu, który na powitanie zrobiła Elena, to był ruch ręki wyciągniętej do uścisku. Wszyscy wiedzieli, na czym on polegał.
– Było mi bardzo miło panią poznać, wicehrabino.
– Proszę, mów do mnie Elena – odpowiedziała _principessa_, patrząc na nią z zainteresowaniem.
– Masz piękny dom – dodała Cesca.
Elena roześmiała się na to potężne niedopowiedzenie, a jej gardłowy śmiech był tak samo zaskakujący jak za pierwszym razem.
– Ładny, nieprawdaż? – odpowiedziała lekko, by wzmóc niedoszacowanie. – Cóż, muszę powiedzieć, że bardzo się cieszę, że w końcu cię poznałam.
Alberto otworzył drzwi, gotów do odprowadzenia jej do wyjścia przez połączone ze sobą salony, jaskrawozłote wykończenia i ściany w kolorze absyntu rozciągające się przed nimi jak fizyczne uosobienie bólu głowy. Cesca wzięła głęboki oddech, nie chcąc ponownie zanurzać się w te komnaty. Tutaj przestrzeń była uspokajająca, pełna blasku, światła, a za tymi drzwiami… co to miało być? Miała wrażenie, że musi się jakoś uzbroić, by móc przez to przejść, przez całą tę nieuniknioną historię uwięzioną w tych ścianach; przez przeszłość, która wciąż miała wpływ na teraźniejszość; przez świat, który został zbudowany na sekretach i kłamstwach.