- W empik go
Spotkania w mroku - ebook
Spotkania w mroku - ebook
Johnny Marr niecierpliwie kręcił się przy aptece, czekając na narzeczoną Dorothy. Dlaczego się spóźniała? Wieczór 31 maja 1940 r. miał być taki szczególny, przecież następnego dnia mieli się pobrać. Niestety Dorothy nie dotarła na tamtą randkę - kobieta zginęła trafiona pustą butelką od whisky, którą ktoś bezmyślnie wyrzucił z samolotu. Zrozpaczony narzeczony postanowił zrobić wszystko, by zemścić się na winnych jej śmierci. Od tamtej pory rok w rok żadna kobieta nie mogła czuć się bezpiecznie wieczorem 31 maja...
,,Spotkania w mroku" z 1948 r. to jedna z ulubionych powieści C. Woolricha, zamykająca w jego życiu etap twórczości w stylu noir thriller. Na motywach książki nakręcono sztukę telewizyjną "Rendezvous in Black", wyemitowaną na żywo 18 października 1956 r.
Ten utwór to lektura idealna dla miłośników kryminałów z wątkiem miłosnym i motywem zemsty po utracie ukochanej osoby.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-2774-2 |
Rozmiar pliku: | 504 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZSTANIE
S potykali się o ósmej każdego wieczoru. Nawet jeśli padał deszcz, śnieg, była pełnia czy nów. To nie było nic nowego, nie wymyślili tego właśnie teraz. Tak było w ubiegłym roku, rok wcześniej i trzy lata temu. Ale dłużej już tak nie będzie, koniec z powitaniem o ósmej i pożegnaniem o północy. Już niedługo, za tydzień, może dwa, ich spotkania staną się nieprzerwane i będą ze sobą przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Już wkrótce, w czerwcu. I jak oboje zgodnie przyznawali, czerwiec w tym roku nadchodził wyjątkowo wolno. Wydawało się, że nigdy nie nadejdzie.
Niekiedy wydawało się, że czekali całe życie. I faktycznie tak było. Dosłownie, a nie w przenośni. Bo, widzisz, po raz pierwszy zakochali się w sobie wzajemnie, kiedy on miał osiem lat, a ona siedem. Czasami tak już bywa.
Powinni byli się pobrać dawno temu; w czerwcu ubiegłego roku, w czerwcu dwa lata temu albo w czerwcu tamtego roku, kiedy on stał się mężczyzną, a ona dorosłą, dojrzałą kobietą. Czemu tego nie zrobili? Co jest czynnikiem stanowiącym, że nie sposób zrealizować pewnych postanowień? Pieniądze. I brak pracy. Wreszcie praca tak nędzna, że nie wystarczało na utrzymanie jednej, a co dopiero dwóch osób.
Potem zmarł jego ojciec. W październiku, po jednym z tych zmarnowanych czerwców. Jego ojciec był hamulcowym na kolei, pracował na biegnącej w tej okolicy linii kolejowej. Zwrotnica była uszkodzona i to kosztowało jego ojca życie, i choć on sam o nic nie prosił, kolej najwyraźniej obawiała się procesu, toteż aby oszczędzić sobie większych wydatków, pospiesznie, niemal z zaskakującą gorliwością zaproponowała mu wypłatę zadośćuczynienia, o wiele niższego, niż mógłby zażądać, gdyby poszedł z tym do sądu i zdecydował się trochę powalczyć. Ale uprzedzili jego posunięcia. Pieniędzy tak czy owak było sporo, tak dla niego, jak i dla niej. Równo osiem tysięcy, tyle wypłacił mu adwokat. Początkowo było piętnaście. Ale większość mecenasów, jak go poinformował adwokat, z miejsca zabrałaby mu połowę, on wziął znacznie mniej niż połowę, a zatem był względnie tani. Postanowili, że pobiorą się w czerwcu tego roku, i tylko to się dla nich liczyło. To musiało być w czerwcu, ona tak sobie zażyczyła, co to byłoby za małżeństwo, gdyby pobrali się w maju albo w lipcu. A jeżeli ona czegoś chciała, to i on również. A co się tyczy pieniędzy, wszystko powyżej pięciu setek stawało się nierzeczywiste, nie byli przyzwyczajeni do takich kwot. Tysiąc stawało się równowartością ośmiu, a osiem znaczyło tyle co piętnaście. Na tym poziomie kwoty nabierały teoretycznego znaczenia, nawet jeśli miało się w ręku czek na daną sumę.
I wszystko to należało do niego, do nich. Jego matka zmarła, kiedy był jeszcze dzieckiem, i nie miał z kim podzielić się tymi pieniędzmi. O rety, czerwiec naprawdę strasznie się w tym roku ślimaczy! Wydawało się, że celowo zwleka i przepuszcza przed siebie inne, późniejsze miesiące.
Nazywał się Johnny Marr i wyglądał jak... Johnny Marr. Dokładnie tak, jak mogło wskazywać jego nazwisko. Jak zwykły, przeciętny Johnny, kiedykolwiek i gdziekolwiek. Nawet ludzie, którzy widywali go setki razy, nie potrafiliby go dokładnie opisać, wyglądał tak przeciętnie, że po prostu nie zapadał w pamięć. Ona mogłaby go opisać, ale tylko dlatego, że postrzegała go w szczególny sposób. Był jak tysiące innych młodych mężczyzn, jego rówieśników, w każdym miejscu i o każdej porze. Można ich zobaczyć dosłownie wszędzie. Patrzysz na nich, ale ich nie dostrzegasz. A potem trudno jest ci ich opisać. „Miał chyba blond włosy”, mówisz. „Brązowe oczy”. I to jedyne, co możesz o nich powiedzieć, te bliżej nieokreślone, wiążące się z nim skojarzenia, wykraczające poza opis wyglądu czy cech fizycznych. „Miły, schludny, młody człowiek, niewiele więcej mogę o nim powiedzieć”. I na tej płaszczyźnie zasób wiążących się z nim skojarzeń także szybko się wyczerpywał. Być może to ona miała przydać mu kolorytu, może od tego czerwca stanie się barwniejszą, bardziej soczystą postacią. Czekał na to, by stać się całością, nie zamierzał poprzestać na fazie, w jakiej znajdował się obecnie.
Ona miała na imię Dorothy i była cudowna. Ją również trudno byłoby ci opisać, ale z innych powodów. Ciężko jest opisać światło. Możesz powiedzieć _gdzie_ jest, ale nie _czym_ jest. A ona była światłością. Jest zapewne wiele ładniejszych dziewcząt, ale cudowniejszej od niej nie znalazłbyś nigdzie. To płynęło nie tylko z zewnątrz, ale i z jej wnętrza, stanowiło melanż obu tych czynników. Była taką pierwszą miłością każdego mężczyzny, jak wspominał potem, kiedy już jej zabrakło, i on sam też traktował ją w podobny sposób.
Była taką obietnicą składaną na początek wszystkiego, obietnicą, która nie została i nigdy nie zostanie spełniona.
Cynicy na jej widok powiedzieliby: „Ależ to tylko zwykła, niebrzydka dziewczyna, jakich wiele”. Cynicy nie znają się na takich rzeczach. To, jak szła, jak mówiła, delikatny uśmiech, jakim go obdarzała, kiedy się spotykali, lub uśmiech, z jakim się rozstawali, gdy odchodziła w mrok — na te rzeczy zwracał uwagę tylko Johnny Marr. Patrzył na nią w sposób szczególny, tak jak ona na niego.
Spotykali się zawsze w tym samym miejscu, przed drogerią, przy placu. Był tam mały kącik, przy oświetlonej wystawie, który należał do nich — to miejsce, w którym stając, miałeś za plecami pudry i wody toaletowe. Nie to miejsce, gdzie znajdowały się bombonierki przewiązane czerwonymi i srebrnymi wstążkami. Ani tamto, gdzie znajdowały się pachnące mydełka, wystawione w specjalnych pudłach i przywodzące na myśl wielkanocne pisanki. Nie, do nich należał najbardziej odległy zakamarek z pudrami i wodami toaletowymi, gdzie znajdowała się płytka, mała wnęka, prześwit pomiędzy drogerią a sąsiednim sklepikiem. To było ich miejsce, właśnie to, żadne inne. Światła na wystawie przepływające przez butle i flakony rzucały refleksy w kolorach złota, bursztynu i nefrytowej zieleni, działające mimowolnie na tej samej zasadzie jak butle z barwioną wodą, które niegdyś eksponowano na wystawach w aptekach tylko w tym konkretnym celu. To był ich zakątek, ten mały fragmencik wystawy, ten niewielki kawałek muru i wąski skrawek chodnika przed drogerią. Jakże często tam stał, kiedy nie było jeszcze ósmej, nie dostrzegając żadnej z otaczających go osób, i z głową uniesioną do góry, wpatrując się w gwiazdy, pogwizdywał jakąś melodyjkę. Postukiwał przy tym delikatnie stopą o chodnik, nie ze zniecierpliwienia, ale dlatego, że jego stopa wygrywała ziemi melodię miłości.
To było miejsce ich spotkań, właśnie tam, przy Drogerii Geety’ego, stamtąd zawsze zaczynali. Bez żadnego konkretnego powodu — tak się po prostu złożyło. Cokolwiek robili później — czy poszli do kina, na tańce, napić się napoju gazowanego czy zwyczajnie na spacer, wszystko zaczynało się właśnie w tym miejscu.
To wiesz już teraz, jak to z nimi było.
Pewnego wieczoru, _tamtego_ wieczoru, ostatniego wieczoru miesiąca trochę się spóźnił. Minutę, może dwie, nie więcej. Gnał jak na skrzydłach, bo nie chciał, aby tam na niego czekała. Zawsze to on był na miejscu pierwszy, tak jak być powinno. Ale tego wieczoru to ona go uprzedzi, nie miał co do tego wątpliwości, dlatego tak bardzo się śpieszył.
Wieczór był wiosenny, jeden z pierwszych tego roku, choć już nie kalendarzowo. Niebo miało pokrzywkę, lecz zamiast bąbli, pokryło się gwiazdami. Przypomniał sobie później, że dokładnie w tym samym czasie gdzieś w górze przelatywał samolot. Usłyszał regularne brzmienie jego silnika, dochodzące jeszcze przez minutę lub dwie po tym, jak maszyna znikła w oddali, a potem i ono ucichło. Ale nie uniósł wzroku, nie próbował go dostrzec, tylko ją pragnął ujrzeć — dotrzeć wreszcie na plac i zobaczyć ją, jak stoi przed drogerią.
Kiedy już pokonał ostatni róg ulicy i dotarł na plac, było tam tyle osób, że przez dobrą minutę i tak nie zdołał jej spostrzec. Ludzie tłoczyli się przed sklepem jak pszczoły. Zupełnie jakby ktoś okradł drogerię, był pożar albo coś w tym rodzaju. Stali w większych i mniejszych grupkach, pomiędzy którymi trudno się było przecisnąć. Wszyscy byli dziwnie milczący. Nie rozmawiali między sobą, po prostu stali bez słowa. To nie było normalne, aby tyle osób stało w jednym miejscu w grobowej ciszy. Zupełnie jakby zostali obróceni w kamienie, oszołomieni czymś, co właśnie zobaczyli, i nie potrafili otrząsnąć się z tego szoku.
Cokolwiek się stało, było już po wszystkim. To była jedynie pozostałość.
Przecisnął się pomiędzy nimi. Najpierw skierował wzrok ku miejscu, gdzie powinna stać _ona,_ ku _ich_ miejscu, tuż przy oświetlonej wystawie z pudrami i wodami toaletowymi z tyłu, za nią. Nie było jej tam. Stało tam sporo innych ludzi, lecz jej wśród nich nie było.
Może po prostu oddaliła się trochę, wmieszała w tłum, poruszona tym, co się stało, gdy tak na niego czekała. Wspiął się na palce, usiłując spojrzeć ponad głowami tych, co stali przed nim. Nigdzie jej nie dostrzegł. Wreszcie ponownie wmieszał się w tłum, próbując ją odnaleźć, rozpychał się łokciami, patrzył to w jedną, to w drugą stronę.
I nagle dotarł do krawężnika, do tej pory prawie niewidocznego, ukrytego za murem utworzonym ze stojących tam ludzi. Fragment ulicy był wolny po obu stronach, ludzi zepchnięto na boki, dzięki czemu utworzył się sporych rozmiarów pusty prostokąt. Porządku chronił policjant i jeszcze jeden mężczyzna, który nie był policjantem, ale przyjął na siebie funkcję stróża prawa, aby mu pomóc.
Pośrodku tego wielkiego, pustego prostokąta coś leżało. Szmaciana lalka lub coś równie wiotkiego spoczywało na asfalcie. Lalka wielkości człowieka. Widać było nogi i skręcone, drobne ciało. Głowę lalki, jej twarz nakryto gazetami, ale papier przesiąkł jakąś cieczą. Czymś lepkim i ciemnym, jak benzyna lub...
Wokoło walały się ostre kawałki tłuczonego szkła, ciemnego jak szkło z butelki. Szyjka od butelki, nietknięta, leżała trochę dalej.
Wiele osób uniosło głowy, wodząc wzrokiem w stronę okien okolicznych domów. Jeszcze inni spoglądali wyżej, ku pobliskim dachom domów. Byli też tacy, co wlepiali wzrok w niebo, skąd jeszcze niedawno dobiegał odgłos silnika przelatującego samolotu.
Johnny Marr w końcu się ruszył. Postąpił chwiejnie krok naprzód, zszedł z krawężnika i wyszedł samotnie na otwarty plac, gdzie leżała kukła.
W jednej chwili tuż przy nim znalazł się policjant. Położył dłoń na ramieniu Johnny’ego Marra, aby go zatrzymać i zawrócić z drogi. Johnny Marr wyszeptał: — Proszę unieść trochę tę gazetę z wierzchu. Chciałbym zobaczyć, kto to jest...
Policjant schylił się, odgarnął lekko przygięty kawałek gazety, po czym ponownie opuścił go na miejsce.
— No i co? — zapytał znacząco. — Poznaje pan?
— Nie — odrzekł Johnny zbolałym głosem. — Nie poznaję.
I mówił prawdę, _to _ nie było tą, którą zamierzał poślubić. Nie pragnął wziąć za żonę _tego czegoś._ Dziewczyna, z którą miał się ożenić, _tak _nie wyglądała.
Nikt nigdy _tak _ nie wyglądał.
Kapelusz spadł mu z głowy. Ktoś podniósł go i mu podał. Ponieważ nie bardzo wiedział, co ma z nim zrobić, ktoś inny, równie usłużny, nałożył mu kapelusz na głowę.
Odwrócił się i odszedł, jakby jej nie znał. Tłum rozstąpił się przed nim, pozwalając przejść, a potem na nowo zwarł za nim swe szeregi.
Wrócił na miejsce ich codziennych spotkań, przy oknie wystawowym drogerii, obok pudrów i płynów lśniących jak bursztyny i szmaragdy — to było ich małe miejsce spotkań — i oparł się o mur, drżąc z niecierpliwości.
Nikt już na niego nie patrzył, wszyscy spoglądali w inną stronę, ku ulicy.
Coś z czerwonymi światłami, istny rydwan z piekła rodem, manewrowało, aby wjechać tyłem na plac. Coś wniesiono do środka. Coś, co nikomu nie było już potrzebne, coś, czego nikt nie kochał, coś, co należało po prostu wyrzucić. Tylne drzwiczki piekielnego rydwanu zamknęły się. Czerwona łuna zatoczyła krąg, omiatając tłum złowrogim blaskiem, barwiąc twarze ludzi szkarłatem, jak skwiercząca rakietaniewypał, sztuczne ognie na Czwartego Lipca, które zamiast wystrzelić w powietrze, dopalają się na ziemi, prześliżgując się po niej z przeraźliwym wizgiem.
Wciąż tam był. Nie wiedział, dokąd miałby pójść. Na całym świede nie było dla niego innych miejsc oprócz tego.
To było bardziej otępienie, niż cokolwiek innego. Nie sposób tego nazwać. Początkowo szok nie był aż tak wielki. Po prostu tam stał w milczeniu, kołysząc się od czasu do czasu leciutko jak kurek na dachu poruszany niewyczuwalnym dla innych podmuchem wiatru. Stał prosto, podtrzymywany przez okno wystawowe z jednej i występ muru z drugiej strony. Ale rana była bardzo głęboka. Tak głęboka, że nic nie było w stanie jej zaleczyć. Sięgała miejsc, które raz uszkodzone, nigdy całkiem nie wracają do zdrowia. W głąb umysłu, do najdalszych zakątków mózgu.
W pewnym momencie uniósł wzrok i spojrzał w górę, jakby wspomnienie przelatującego samolotu, skrzydlatego posłańca śmierci na krótko pomogło mu odzyskać rozum.
Zadsnął pięść i wyciągnął ją ku niebu, by pomachać nią groźnie. I powtórzył ten gest, raz, drugi i trzeci, w przeraźliwej obietnicy dokonania bezlitosnego rozrachunku.
A kiedy dokonywał tej milczącej przysięgi, z nieba spłynęła ciemność i spowiła go.
Dzwon w kościele przy placu wybił północ. Tłum rozszedł się już dawno temu, skwer był pusty. Pusty, jeśli nie liczyć jego. Na ulicy oprócz niego nie było żywego ducha. Jedynie fragmenty gazet, przesiąknięte i pociemniałe, jak te, w które rzeźnicy zawijają kawałki mięsa.
Dziś wieczorem trochę się spóźniła, ale przyjdzie. Wiesz, jakie są dziewczyny, może w ostatniej chwili poszło jej oczko w pończosze albo musiała coś zrobić z włosami. Przy każdym spotkaniu należy zakładać, że trochę się spóźnią. Lada chwila zobaczy ją biegnącą jak zawsze z drugiego końca placu w jego stronę i machającą do niego radośnie. Tak jak zwykle. Oświetlenie było dziś wieczorem słabe, może coś nie tak z przepływem prądu, jak na ósmą było dość ciemno. Ale jasno czy ciemno, jeszcze parę minut i na pewno się zjawi.
Zegar na wieży kościelnej kłamał, musiał być popsuty, przydałoby się go zreperować. O cztery uderzenia za dużo. Spojrzał na zegarek. Także go zawiódł, chodził, jak chciał. Śpieszył się, _zabijając_ ją i raniąc go do głębi. Zerwał go brutalnie z nadgarstka, uniósł nogę i zdeptał zegarek pod obcasem buta. A potem ustawił wskazówki tak, jak powinny się znajdować — na za minutę lub dwie ósma.
Następnie przyłożył zegarek do ucha i wytężył słuch. Zegarek stanął, nie było słychać tykania. Teraz byłą bezpieczna. I przyjdzie na spotkanie, lada moment wyłoni się zza rogu. Teraz nic się już jej nie stanie, tak jak to spotkało tę drugą nieszczęsną, nieznaną dziewczynę, on o to zadba. Tak długo, jak nie było jeszcze ósmej, ona wciąż jeszcze znajdowała się w drodze. Teraz pozostanie żywa przez całą noc. Będzie żyć po wieczność.
Odtąd zawsze już będzie ósma na jego zegarku, w jego sercu, w jego umyśle.
Podszedł do niego dobry samarytanin. — Gdzie mieszkasz, kolego? Odprowadzę cię do domu. Chyba nie chcesz tak tu stać w nieskończoność.
Johnny Marr rozejrzał się wokoło i był już dzień. Plac tonął w promieniach porannego słońca.
— Chyba przyszedłem za wcześnie — wykrztusił. — Do wieczora jeszcze daleko. To zabawne, jak... to wszystko mi się pomieszało.
Pozwolił, by tamten ujął go za rękę i odprowadził sprzed drogerii. Przez cały czas mamrotał niezrozumiale pod nosem. Nawet się lekko uśmiechał. — ...ostatni dzień maja, trzydziesty pierwszy...
— Tak — rzekł dobry samarytanin, który uznał, że tamten wypił być może o jeden kufelek za dużo — ale to było wczoraj.
— Raz do roku — wycedził pod nosem Johnny Marr — raz do roku to powróci dla kogoś innego, po kogoś innego.
Mężczyzna tuż obok nie słyszał go, a jeżeli nawet, nie dał tego po sobie poznać.
— ...w życiu ich wszystkich prędzej czy później pojawi się dziewczyna. To nie _oni_ umrą, tylko ich dziewczyny. Kiedy umierasz, przestajesz odczuwać cokolwiek. A oni będą żyć, aby poczuć to samo co...
— Co z tobą, kolego? — spytał samarytanin nieco burkliwym, lecz nadal życzliwym tonem. — Czemu tak patrzysz w górę? Zgubiłeś coś czy jak?
Johnny Marr powiedział tylko jedno:
— Wszyscy inni wciąż mają _swoje_ dziewczyny… — Na jego twarzy wykwitł zbolały grymas. — Dlaczego ja nie mam mojej?
Odtąd co wieczór samotna, nieruchoma postać stoi, czekając we wnęce przy drogerii, gdzie na wystawie prezentowane są pudry i wody toaletowe. Postać o cierpliwych, wiecznie wyczekujących, nawiedzonych, samotnych oczach. Godzinami czeka na nadejście ósmej, godziny, która nigdy nie nadchodzi.
Posąg naturalnej wielkości, wieczny manekin. Czekający pośród łagodnego, ciepłego czerwca, burzowych dni lipca, gwiaździstych sierpniowych i wrześniowych nocy — stojący cierpliwie w podmuchach niosącego z sobą barwne liście październikowego wiatru i z podniesionym kołnierzem, zapięty po szyję, przestępujący z nogi na nogę w chłodne, listopadowe noce.
Wypatrujący, czekający na kogoś, kto nigdy się nie zjawi. Zerkający od czasu do czasu na zegarek, który nie chodzi — to przynosi mu pocieszenie — bo przecież zawsze jest jeszcze przed ósmą. Przed ósmą, godziną wiecznej nadziei. Przed godziną ósmą, godziną miłości, która zmieniła to, co piękne, w niewysłowiony, nieopisany koszmar.
Stoi tam, aż na wystawie za nim pogasną światła. Aż właściciel drogerii nie pozamyka sklepu i nie pójdzie do domu. Aż ósma, ta godzina zawieszona w czasie, nie stanie się północą albo pierwszą w nocy, godziną w świecie rzeczywistym.
A wówczas ten żałosny miglanc odchodzi i zatraca się w mroku. „Jutro wieczorem ona przyjdzie. Jutro o ósmej. Może celowo się nie zjawia; wiesz, jakie są dziewczęta, próbują cię drażnić, utrzymać w niepewności”. Słabe echo kroków niknie w oddali, a postać rozpływa się w ciemnościach.
Nikt nie wie, skąd on przychodzi. Nikt nie wie, dokąd odchodzi. Nikt się nim za bardzo nie przejmuje. To jeszcze jedno życie w świecie, gdzie jest ich pełno. Nie mieszka tam gdzie kiedyś; nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Pukają się w głowę na jego widok, dając do zrozumienia, co o nim myślą. Nie pracuje już tam, gdzie pracował, tam też nie chcą go już widzieć.
Ale zawsze możesz go znaleźć tam, przy drogerii, przy placu. Czekającego na spotkanie, które nigdy nie dochodzi do skutku.
Wiele osób zna go już z widzenia, nawet ci, co wcześniej o nim nie słyszeli. Ale nawet ci, co go znają, mijają go wraz z innymi. Co mogą dla niego zrobić? „Nie patrz. To ten nieszczęśnik, Johnny Marr, znów czeka na swoją nieżyjącą dziewczynę”.
Kilka osób próbowało, niezdarnie skądinąd, okazać mu życzliwość i współczucie. Ludzie są zabawni. Jeden z takich młodych, których znał, mijając go pewnego wieczoru, w milczeniu wcisnął mu do ręki paczkę papierosów i odszedł bez słowa. Aby czekając, tamten nie czuł się taki osamotniony.
Pewnej wyjątkowo mroźnej nocy właściciel drogerii wyłonił się nagle ze sklepu i wcisnął mu do ręki kubek gorącej kawy. Także bez słowa. Gdy tamten wypił, po prostu zabrał od niego kubek. Tylko ten jeden raz, to się nigdy więcej nie powtórzyło. Ludzie są zabawni. Bywają okrutni, ale także życzliwi; są szorstcy, lecz również delikatni.
On tymczasem staje się punktem orientacyjnym, jak Indianin z drewna stojący przed sklepem tytoniowym. Tylko że ten Indianin, choć nieruchomy i niewzruszony, miał w żyłach pulsującą, gorącą krew.
Innego wieczoru życzliwa kobieta w średnim wieku, która go nie znała, nie słyszała jego historii, a która wyszła właśnie z kina nieopodal, podeszła i zwróciła się do niego:
— Proszę wybaczyć, młody człowieku, ale czy mógłby pan powiedzieć mi, która godzina? Obawiam się, że zabawiłam dziś trochę dłużej, niż zamierzałam.
On spogląda z powagą na zegarek. — Za trzy ósma.
— Pan wybaczy. Chyba się pan pomylił! — protestuje z przejęciem kobieta. — To niemożliwe. O ósmej weszłam do kina i spędziłam tam bite dwie i pół godziny. Jeżeli jest pan tak nieuprzejmy, że nie stać pana, aby zwyczajnie odpo...
I nagle kobieta milknie. Opada jej szczęka. Coś w jego wyglądzie sprawia, że w jej sercu pojawia się dojmująca zgroza. Cofa się krok za krokiem, aż oddala się od niego na dostatecznie duży dystans. A wówczas odwraca się nagle i odchodzi, najszybciej jak tylko potrafi, oglądając się raz po raz przez ramię, by upewnić się, że za nią nie poszedł.
Po raz pierwszy ujrzała w czyichś oczach zapowiedź nieuchronnej, rychłej śmierci.
Jest jedną z tych rozsądnych, tych, które wiedziały zawczasu, zostały ostrzeżone; uciekła w samą porę.
Którejś nocy zmieniono gliniarza, który stał przy skwerze. Ten poprzedni był już za stary, przesunęli go na inną zmianę, a może zwyczajnie odszedł. Nowy był natrętny i nadgorliwy, jak to bywa z młodymi policjantami. Zrobił obchód placu i Johnny tam był. W jakiś czas później powtórzył obchód i Johnny był tam nadal. Wrócił po raz trzeci, na ostatni obchód, przystanął i podszedł do niego.
— Co z tobą jest? — zapytał. — Działasz mi na nerwy. Sterczysz tu od dobrych paru godzin. Nie przydajesz temu miejscu uroku. Nie obchodzi mnie, na co Simmons patrzył przez palce, od teraz ja tu rządzę. — I szturchnął go w biodro końcem pałki, aby zmusić go do przesunięcia się w bok.
— Czekam na moją dziewczynę — rzekł Johnny.
— Twoja dziewczyna nie żyje — warknął policjant. — Opowiadali mi o tym. Została pochowana. Spoczywa teraz na miejscowym cmentarzu. Byłem tam kiedyś i na własne oczy widziałem jej nagrobek. Mogę ci nawet powiedzieć, co jest na nim napisane...
Johnny Marr rozpaczliwie uniósł obie ręce i zasłonił nimi uszy.
— Ona już nigdy tu nie przyjdzie — rzekł policjant. — Wbij to sobie do głowy. Nie zachowuj się tak, kiedy do ciebie mówię, rozumiesz? A teraz jazda stąd i żebym cię tu więcej nie widział.
Johnny Marr zachwiał się lekko jak ktoś, kto wychodzi z transu. Gliniarz szturchnął go pałką, a on przesunął jedną stopę. Policjant dźgnął go ponownie, więc przestawił drugą nogę. Glina poszturchiwał go pałką, aż w końcu Johnny Marr sam zaczął przesuwać jedną nogę za drugą. Policjant stał na placu i odprowadził go wzrokiem, dopóki Johnny Marr nie zniknął mu z oczu.
I od tamtego wieczoru nie pojawił się już więcej w tym miejscu. Nikt go już więcej nie widział.
Kilka osób zastanawiało się, co się z nim stało, dokąd odszedł. Ale w końcu oni także przestali się nad tym zastanawiać. I zapomnieli o nim.
Jedna czy dwie osoby twierdziły, że widziały go następnego dnia na peronie, stojącego z walizką przy nodze i czekającego na pociąg. Nikt jednak nie wiedział, czy była to prawda, czy też nie.
Może ten glina powinien był pozwolić mu tam stać, trzeba było zostawić go w spokoju. Do tej pory przecież nie zrobił nikomu krzywdy.
Firma Tri-State Airlines była zadowolona z usług pracownika, którego znała jako Josepha Murraya. Pracował w niej od trzech miesięcy. Był archiwistą. Dano mu dostęp do rozkładów lotów, listy rezerwacji oraz całego rozległego archiwum, jakie zgromadziła tak potężna skądinąd organizacja. Wydawał się bardzo oddany swojej pracy. Stale grzebał w archiwach, przeglądał je, sprawdzał dawne rezerwacje i listy pasażerów. Zostawał nawet po godzinach, nie domagając się za to dodatkowego wynagrodzenia. Wertował kolejne akta, cofając się w czasie, rok po roku. I nagle stracił zapał.
Brano go nawet pod uwagę, jeżeli chodzi o niewielką podwyżkę. Taka była polityka firmy, sumienni pracownicy otrzymywali ją zwykle po sześciu miesiącach nienagannej pracy. Ale jego już wtedy tam nie było, aby mógł ją odebrać. Nie zrezygnował, nie złożył nawet wypowiedzenia. Po prostu wyszedł i nigdy więcej nie pojawił się w firmie. Jednego dnia rano jeszcze tam był. Następnego po południu już nie.
Czekali, aż wróci. Nie wrócił. Próbowali go znaleźć. Pod adresem, który podał, już go nie było. Nikt nie wiedział, dokąd mógł się udać.
Nie potrafili tego pojąć, ale nie mogli przecież przejmować się tym w nieskończoność. Przyjęli na jego miejsce kogoś innego; musieli. Jednak jego następca nie był tak skrupulatny ani tak oddany temu zajęciu jak on. Do archiwum zaglądał tylko wtedy, gdy było to konieczne.
Liberty Airways, Inc. była bardzo zadowolona z usług pracownika, którego zatrudniła jako Jerome’a Michaelsa. On także nieustannie przeglądał akta, sortował je, spisywał daty, godzinami ślęczał nad czasem odlotów i przylotów, sprawdzając trasy przelotów na odpowiednich mapach. I któregoś dnia po prostu zniknął. Jednego dnia był, a następnego już nie. Podobnie było z Continental Transport. I z Great Eastern. A także z Mercury. Podobne zdarzenie miało miejsce w każdej z tych firm. I w każdej chodziło o pracownika pionu archiwizacyjnego.
Wreszcie takie same przypadki zaczęły nękać mniejsze firmy. Jedną po drugiej, w kolejności alfabetycznej. Aż po najmniejsze spółki dysponujące nie więcej niż sześcioma maszynami i specjalizujące się w nieplanowanych lotach. To znaczy w lotach bez określonego grafiku i rozkładu, innymi słowy wyczarterowanych przez osoby prywatne albo niewielkie grupy osób na jedną konkretną okazję. Nawet i one były jednak rejestrowane, takie były wymogi prawne, chodziło między innymi o zachowanie licencji pilotów obsługujących maszyny, kwestie podatkowe itp.
Podobnie rzecz się miała z niedużą spółką Comet Trips, która raczej nie była w stanie nikogo zachwycić. Biura mieściły się zaledwie w dwóch przylegających do siebie pokojach, a cały majątek firmy stanowiły dwa zdezelowane samoloty — cudem chyba unikające negatywnej opinii podczas inspekcji — należące do dwóch latających nimi bardzo zapracowanych i sfrustrowanych partnerów. Spółka miała jednak pokaźne akta.
Pewnego dnia jeden z dwojga pracowników, niejaki Jess Miller, zaglądając do tychże akt, wydał z siebie dziwny dźwięk. Pracownica, która dzieliła z nim zakurzone, zaniedbane biuro, rozejrzała się wokoło i spytała: — Co się stało, Jess? Jesteś chory czy jak?
Nie odpowiedział. Nigdy nie odpowiadał.
Zdecydowanym ruchem wyrwał z teczki jedną z pożółkłych stronic.
— Hej, nie rób tego, szefowie się wściekną! — zawołała.
Szuflada z aktami pozostała otwarta, podobnie jak drzwi do biura, gdzie Jessa Millera nikt już nigdy więcej nie zobaczył.
Nawet nie zabrał swojego kapelusza. Zostawił go na wieszaku. Wisiał tam jeszcze przez wiele dni, dopóki ktoś nie zdecydował się wreszcie go wyrzucić. Należało mu się również sześć dwadzieścia pięć za pół tygodnia pracy. I uwierz lub nie, fakt, że nie musieli wypłacać tych pieniędzy, był dla szefów Comet Trips prawdziwą gratką.
Pracownica powiedziała jednemu z szefów, co zrobił nowy, a szef zajrzał do akt, usiłując odnaleźć te, z których wyrwano jedną stronę. Bez powodzenia. Akta były tak stare i tak pomieszane, że nie zdołał zlokalizować tych właściwych. Aczkolwiek poza tym, że zakurzył sobie mankiety, zrobił jedną jedyną pożyteczną rzecz. Wyjął wszystkie stare akta i wyrzucił do kosza na śmieci.
— Trzeba było to zrobić już parę ładnych lat temu — powiedział. — Nawet nie wiedziałem, że wciąż tutaj były. Cieszę się, że mi o nich przypomniał.
N a kartce wyblakłe litery napisane na maszynie układają się w następujące słowa:
-
Numer (cała seria liczb, które nie mają już żadnego znaczenia).
-
Wyczarterowany przez: Klub Spławika i Kija, amatorską organizację wędkarską.
-
Punkt docelowy: Jezioro Star of the Woods.
-
Cena: 500 dolarów.
-
Godzina odlotu: 18.00, 31 maja 19...
-
Pilot: J.Z. Tierney.
A potem nazwiska pasażerów, każde z podanym przy nim aktualnym, w tamtym czasie, adresem.
-
Graham Garrison.
-
Hugh Strickland.
-
Bucky Paige.
-
Richard R. Drew.
-
Allen Ward.
Na mapie, potajemnie, przy słabym świetle i z drugą mapą pod ręką, aby móc dokonać niezbędnych porównań, mężczyzna wykreśla starannie prostą linię pomiędzy dużym miastem, gdzie lot się rozpoczął, a niedużym jeziorem w kształcie gwiazdy, gdzie miał swój kres. Linia między dwoma punktami. Prosto jak strzelił. Pociągi nie mogą się tak poruszać po torach, samochody po szosach też nie. Ale samolot może, w powietrzu nikt nie zagradza mu drogi.
A pomiędzy miastem a jeziorem, nakreślona przez ołówek kreska przechodzi dokładnie ponad miasteczkiem o nazwie...
Grafit w ołówku pękł. Ołówek uderzył w mapę i odbił się od niej. Potem w mapę rąbnęła pięść, a gdy mściwe palce zacisnęły się na niej, mnąc, gniotąc i rozrywając, po kilku chwilach zmieniła się w bezkształtną zbitą masę.
On nie żyje — rzekła beznamiętnie kobieta o zmęczonym obliczu, stojąca w progu. — Nie żyje już od dwóch lat. Był najstarszym synem mojej starszej siostry. Może to i lepiej, że tak się stało. Co to za życie dla mężczyzny, ryzykować głowę, latając na tych gruchotach posklecanych do kupy na ślinę i kawałki drutu. Wszystko dla nędznych paru dolców. Przewożenie pijaków na koncerty, spotkania rozmaitych grup, wyjazdy na ryby i takie tam. Nie, on sam nie pił. Ale mówił nam nieraz, że pasażerowie często zabierali ze sobą na pokład alkohol. Nie powinni tego robić, ale on przymykał na to oko. Co mógł poradzić? Przecież z tego żył. Chowali przed nim butelki, a kiedy już były puste, wyrzucali je na zewnątrz. Gdy docierali na miejsce, byli pijani w sztok i śpiewali na całe gardło, ale w samolocie nie było nawet jednej pustej butelki.
— Jak umarł?
— Tak jak inni jemu podobni — odparła krótko. — Głęboko pod ziemią i zaledwie o trzy przecznice od domu. Został potrącony i spadł z peronu w metrze, a nadjeżdżający pociąg przeciął go na pół.
Obecnie lista obejmuje:
-
Pasażerowie: Graham Garrison.
-
Hugh Strickland.
-
Bucky Paige.
-
Richard R. Drew.
-
Allen Ward.2
SPOTKANIE PIERWSZE
Jeanette Garrison (z d. Wright) zm. 31 maja. Ukochana żona Grahama S. Ceremonia pogrzebowa tylko dla najbliższych. Uprasza się o nieprzynoszenie kwiatów.
Z działu nekrologów, „Daily Newspapers” 2 czerwca
Zasłony we wszystkich oknach były zaciągnięte. Na drzwiach wisiał wieniec. Mżyło, a budynek z czerwonej cegły z białymi wykończeniami w stylu georgiańskim wydawał się zimny i samotny. Krople deszczu spadały z konarów rosnących wokoło drzew, tu bardziej widoczne niż na otwartej przestrzeni, gdyż zatrzymywały je i blokowały gęste liście, pomiędzy którymi musiały się przeciskać, co mogło wywoływać wrażenie, że drzewa płaczą unisono.
Zasłony zaciągnięto też w limuzynie, gdy wjechała na mokry od deszczu podjazd i zwolniła, by zatrzymać się przed głównym wejściem. Kierowca wysiadł, otworzył i przytrzymał tylne drzwiczki.
Z samochodu wysiadł mężczyzna, twarz miał posępną; odwrócił się do wnętrza auta, po czym wyciągnął rękę do kogoś, kto znajdował się jeszcze w środku.
Po chwili wyłonił się stamtąd drugi mężczyzna. Jego oblicze było nie tyle spochmurniałe, co raczej zbolałe ze smutku i żalu. Przyjął podaną mu dłoń i z wyraźnym trudem wspiął się po schodach. Zanim tam dotarli, drzwi wejściowe także już były otwarte. W progu stał kamerdyner z nisko zwieszoną głową i wzrokiem dyskretnie skierowanym ku ziemi.
Wewnątrz domu, jak to zwykle bywa w miejscu, do którego niedawno zawitała śmierć, panowała atmosfera wyciszenia i melancholii. Dwaj mężczyźni weszli do biblioteki znajdującej się tuż przy głównym hallu. Kamerdyner taktownie zamknął za nimi drzwi, pozwalając im na odrobinę swobody i prywatności.
Pierwszy mężczyzna podprowadził drugiego w stronę fotela. Ten, który usiadł, uniósł wzrok i popatrzył pełnym szacunku spojrzeniem na swego towarzysza.
— Wyglądała całkiem naturalnie, prawda?
— Wyglądała pięknie, Gray — zapewnił jego przyjaciel. Ścisnął go mocniej za ramię, odwracając równocześnie głowę, a po chwili jego dłoń ześlizgnęła się bezradnie; nie był w stanie wysilić się na żaden inny gest. — Może pójdziesz na górę i położysz się na chwilę? — zapytał.
— Nie, nic mi nie jest. Dam sobie radę. — Wysilił się na wątły uśmiech. — To spotyka każdego i załamywanie rąk czy gorzki szloch nie czynią ludzkiej tragedii łatwiejszą do zniesienia. Zresztą ona nie chciałaby, abym tak to przeżywał. Na pewno wolałaby, abym zniósł to po męsku. Abym był takim, jakim zawsze pragnęła mnie widzieć.
— Chcesz trochę brandy? — zapytał łagodnie jego kompan. — Trochę tam wszyscy przemokliśmy.
— Dziękuję, ale nie.
— A może kawy? Nic dziś nie jadłeś od rana, a wczoraj też prawie niczego nie tknąłeś.
— Dziękuję, nie. W każdym razie nie teraz. Będzie na to jeszcze dość czasu. Mam całą resztę życia, aby poświęcić je na jedzenie i picie.
— Chcesz, abym dziś z tobą został? Morgan może przygotować dla mnie pokój gościnny.
Garrison uniósł dłoń w geście protestu. — Nie musisz tego robić, Ed. Naprawdę nic mi nie jest. Do domu masz stąd kawał drogi, a jutro musisz przecież stawić się w biurze. Wróć do siebie i prześpij się choć trochę. Byłeś naprawdę wspaniały. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. Dziękuję za wszystko.
Przyjaciel uścisnął mu dłoń. — Zadzwonię do ciebie z rana, aby sprawdzić, jak sobie radzisz.
— Poleżę trochę w łóżku — obiecał Garrison. — Najpierw jednak posiedzę tu jeszcze i przejrzę depesze z kondolencjami, które odłożył dla mnie Morgan. Muszę się czymś zająć...
— To dobranoc, Gray — rzekł półgłosem jego przyjaciel.
— Dobranoc, Ed.
Zaczekał, aż usłyszał, że tamten wychodzi. A potem odczekał jeszcze trochę, aż do drzwi zapukał Morgan, by jak zawsze życzyć mu dobrej nocy.
Powiedział mu to samo, co swemu przyjacielowi, kiedy otworzył drzwi i zajrzał do środka. — Możesz już iść, Morgan. Nie czekaj na mnie. Posiedzę tutaj trochę i przejrzę depesze. Nie, dziękuję, niczego mi nie trzeba. Dobranoc.
Został teraz sam. Tak jak tego chciał. Nawet cierpieć lepiej w samotności niż w czyimś towarzystwie.
Z początku trochę popłakał. Tak jak ktoś, kto nie przywykł, aby ronić łzy, i kto płakał rzadko, jeżeli w ogóle. Płakał w zduszony, stłumiony sposób, kryjąc twarz w dłoniach. A potem było już po wszystkim. Uniósł głowę, a jego oczy same obeschły. Siedział tak przez pewien czas, rozmyślając o niej. Wspominał jej śmiech w hallu, jej głos, kiedy wracała do domu i pytała Morgana: „Czy jest już pan Garrison?”, i jej sylwetkę, kiedy stała w otwartych drzwiach, tak pełna życia i energiczna. „Ach, tu jesteś! Witaj! Myślałeś, że się zgubiłam?”
To się stało tak nagle. Tak brutalnie. Tak szybko.
Bolało nawet gorzej niż łzy. A ból, w przeciwieństwie do łez, nigdy go nie opuści. Zawsze będzie cierpiał, ponieważ stale będzie o niej myślał. Nigdy nie przestanie jej wspominać.
Próbował to rozproszyć, załagodzić, koncentrując swą uwagę na depeszach kondolencyjnych. Zaczął je przeglądać, jedną po drugiej. „Najszczersze wyrazy współczucia”, „najgłębsze wyrazy naszego współczucia”, „łączymy się w bólu i smutku”. Była w nich jakaś monotonia. Ale w sumie co innego mogli napisać? Co _powinni_ napisać?
Czytał dalej. W czwartej od góry napisano...
Drgnął nieznacznie, a jego oczy otwarły się szerzej.
Siedział przez chwilę, wlepiając wzrok w depeszę. A potem spojrzał gdzieś w dal, ale wciąż mocno trzymał depeszę w dłoni. Po czym znów spojrzał na kartkę.
Wstał, ale wciąż patrzył na depeszę. Położył ją na stole, rozłożył płasko i przytrzymał dłońmi, po czym pochylił głowę i raz jeszcze opuścił wzrok, wpatrując się z góry w niewielką kartkę papieru.
A potem, jakby pod wpływem nagłego impulsu, pomaszerował w stronę drzwi i wyszedł do hallu. Podszedł do miejsca, gdzie znajdował się telefon, i w nerwowym pośpiechu wybrał numer. I czekał z niepokojem.
Kiedy się w końcu odezwał, w jego głosie zabrzmiała nuta gwałtownego napięcia.
— Policja? Mówi Graham Garrison. Penrose Drive 16. Czy możecie tu kogoś przysłać? Jakiegoś śledczego? Tak, już teraz. Możliwie jak najszybciej. Chodzi o zabójstwo, wyjaśnię wszystko temu, kogo tu przyślecie. Chcę z nim pomówić osobiście. W cztery oczy. To nie jest rozmowa na telefon.
Odłożył słuchawkę. Wrócił do biblioteki i ponownie podszedł do stołu, na którym zostawił depeszę. Spojrzał na nią raz jeszcze.
Była nie podpisana. Treść wydawała się całkiem prosta.
Teraz już wiesz, jakie to uczucie.
Do domu Garrisona przysłano Camerona. Odtąd to było jego śledztwo. Cameron na pierwszy rzut oka nie wzbudzał większego zaufania. Może dlatego, że o tej porze na posterunku nie było nikogo innego, a może zgodnie z ich procedurami tego rodzaju telefon zasługiwał na wysłanie właśnie takiego inspektora. A może po prostu czasy były takie, że nawet policja zaczynała odczuwać pewnego rodzaju odprężenie i upadek niezłomnych dotąd standardów.
Cameron miał na imię McLain, to rodowe nazwisko dzięki jakiemuś błędowi przodków w przeszłości zmieniło miejsce i przesunęło się do przodu. Zresztą nie miało to żadnego znaczenia dla nikogo prócz niego. Był chudy jak szczapa, a jego oblicze stale wyglądało na wynędzniałe. Miał zapadnięte policzki i mocno wystające kości policzkowe. Jego zachowanie oscylowało pomiędzy wystudiowaną niepewnością a energicznym, zdecydowanym działaniem, po którym znów pojawiała się ta osobliwa niepewność, jakby mężczyzna zaczynał błyskawicznie żałować podjętych pochopnie decyzji. W każdej sytuacji działał odrębnie i arbitralnie, jakby stykał się z czymś po raz pierwszy.
Nawet gdy w grę wchodziły wypadki, z którymi miał wielokrotnie do czynienia, do których od dawna powinien przywyknąć.
Jego ubranie pamiętało lepsze czasy, choć z pewnością były one dość odległe. W dodatku musiał być on wtedy całkiem sam, ponieważ nikt nie pamiętał go ubranego inaczej niż obecnie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.