Spotkanie nad jeziorem - ebook
Spotkanie nad jeziorem - ebook
W sennym, małym miasteczku nad jeziorem jest rodzinny pensjonat.
Jest w nim Kim, która uciekła z Nowego Jorku, gdzie w jednej chwili straciła świetną pracę i narzeczonego.
Jest też Bobby, utalentowany bejsbolista, który z lokalnej drużyny ma szansę przejść do zawodowej ligi i zdobyć sławę. Ale być może będzie musiał poświęcić tę życiową okazję dla syna, którego nigdy nie widział.
Kim i Bobby spotykają się.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9480-3 |
Rozmiar pliku: | 744 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lotnisko LaGuardia
Wyjście 21
Przeciwsłoneczne okulary tak naprawdę niczego nie ukrywały. Na widok kogoś, kto je nosi w pochmurny zimowy dzień, ludzie zakładają, że ten ktoś próbuje coś ukryć. Na przykład to, że pił, płakał albo wdał się w bijatykę.
Lub wszystko razem.
Kimberly van Dorn zazwyczaj lubiła być w centrum uwagi. Ostatniego wieczoru włożyła wystrzałową suknię z szokująco wysokim rozcięciem na boku właśnie po to, żeby przyciągać spojrzenia. Nie mogła jednak przewidzieć, że wieczór skończy się takim skandalem. No bo i jak?
Teraz, pod koniec wyczerpującego nocnego lotu, kiedy samolot kołował po pasie, wciąż nie zdejmowała ciemnych okularów. Klasa turystyczna. Nigdy nią nie latała. W pierwszej klasie nie było już miejsc, niechętnie musiała więc zrezygnować z wygody na rzecz ważniejszego celu, czyli jak najszybszego wyruszenia w drogę. Dlatego też znalazła się na fotelu 29-E, w samym środku centralnej części samolotu, wciśnięta między obcych ludzi. Czasami potrzeba ucieczki jest ważniejsza niż miejsce dla nóg.
Do diabła, kto zaprojektował klasę turystyczną? Była pewna, że na jej ramieniu odbił się ślad ucha towarzysza podróży. Po czwartym piwie zapadł w drzemkę, a jego głowa bezustannie opadała w stronę Kimberly. Chyba nie ma nic gorszego niż facet z kiwającą się głową.
Może tylko facet, któremu nie tylko kiwa się głowa, lecz który też cuchnie piwskiem, pomyślała, próbując otrząsnąć się po męczącej transkontynentalnej nocy. Myśli jednak nie dały się odpędzić, podobnie jak ból w nogach. Z jednej strony kiwający się, chrapiący pijaczyna, a z drugiej potwornie gadatliwy starszy pan, który nie przestawał opowiadać o dręczącej go bezsenności. A także o zapaleniu stawów i o tym, jak bardzo nie podoba mu się film z Judem Lawem, który Kim próbowała oglądać, licząc, że skłoni go do milczenia.
Jak tu się dziwić, że nigdy nie latała klasą turystyczną? Jednak nocny lot nie był najgorszą rzeczą, która jej się przydarzyła. Na pewno nie...
Stała w przejściu i czekała, aż pasażerowie z dwudziestu ośmiu rzędów przed nią wysiądą z samolotu. Miała wrażenie, że trwa to całą wieczność, bowiem ludzie grzebali w schowkach nad fotelami, zbierali rzeczy i jednocześnie rozmawiali przez komórki.
Wyjęła telefon i przez chwilę trzymała kciuk nad przyciskiem. Powinna zadzwonić do mamy i powiedzieć, że wraca do domu. Może później, zdecydowała w końcu, chowając komórkę. Teraz już nie musiała się śpieszyć.
Zupełnie nie była gotowa na posępny zimowy poranek. Ignorując zaciekawione spojrzenia współpasażerów, wlokła się wąskim przejściem między fotelami, pozostawiając za sobą rozsypane cekiny. Nie bez powodu taki strój nazywano wieczorowym. Suknię z delikatnej jedwabnej tkaniny zaprojektowano w taki sposób, by prezentowała się rewelacyjnie w blasku świec w romantycznym klubie lub oświetlonym pochodniami ogrodzie południowej Kalifornii. Z pewnością nie nadawała się do pokazywania w bezlitosnym blasku sobotniego świtu na nowojorskim lotnisku.
Zadziwiające, że nawet kreacja z salonu na Rodeo Drive w świetle dziennym może wyglądać tandetnie, a już szczególnie w połączeniu z długim rozcięciem na boku, gołymi nogami, odsłoniętymi palcami w szpilkach zapinanych na krzyżujący się w kostce pasek. Jeszcze poprzedniego wieczoru to wszystko świadczyło o klasie, teraz Kimberly można było wziąć jedynie za dziwkę.
Wieczorem nie myślała o poranku, tylko pragnęła jak najszybciej uciec. W tej chwili miała wrażenie, jakby milion lat upłynęło od momentu, gdy pełna nadziei i optymizmu starannie dobierała strój. Współpraca z Lloydem Johnsonem, gwiazdą Lakersów i najważniejszym klientem firmy PR, dla której pracowała, miała być zwieńczeniem zawodowej kariery Kim. W dodatku Lloyd znalazł w końcu dom w Manhattan Beach, gdzie mieli zamieszkać razem. Wszystko wskazywało, że to będzie jej wieczór, wspaniała chwila triumfu, a nawet wielki zwrot w życiu, gdyby Lloyd zdecydował się zadać jedno pytanie. Cóż, faktycznie był to zwrot, jednak nie taki, jakiego się spodziewała. Cała poświęciła się pracy, robiła karierę jako specjalistka zajmująca się wizerunkiem wybitnych sportowców. I z dnia na dzień nie tylko to, lecz w ogóle całe jej życie legło w gruzach.
Dotarła wreszcie do wyjścia. Ledwie stanęła w rękawie, otworzyły się drzwi bezpieczeństwa, a gwałtowny lodowaty powiew szarpnął jedwabną suknią i prześlizgnął się po odsłoniętych nogach. Jęknęła głośno i mocniej zacisnęła dłoń na szalu z frędzlami, jedynym okryciu, jakie miała, i otuliła nagie ramiona. W drugiej ręce trzymała wysadzaną kryształkami wieczorową torebkę.
Dobry Boże, całkiem o tym zapomniała... Zimna panującego na Wschodnim Wybrzeżu w żaden sposób nie da się porównać z temperaturami w Kalifornii. Próbowała zebrać długie rude włosy, ale już było za późno, wiatr zdążył je potargać. Wyczuła też palcami, że straciła jeden kolczyk. Cudownie.
Trzymając wysoko głowę, przeszła do terminalu. Szła równym spokojnym krokiem, choć prawdę mówiąc, miała ochotę paść na podłogę, skulić się i zastygnąć w bezruchu. Pantofle od Louboutina z czerwonymi podeszwami i na ośmiocentymetrowych obcasach, które tak bajecznie wyglądały w zestawie z obcisłą sukienką na jednym ramiączku, teraz stały się koszmarem.
Przeklinając w duchu modne buty i przyciskając do siebie jedwabny szal, omiotła wzrokiem hol, rozglądając się za sklepem, musiała bowiem kupić jakieś ubranie na ostatni etap podróży do Avalonu, miasteczka w górach Catskill, gdzie mieszkała jej matka. Poprzedniego wieczoru nie miała czasu, by cokolwiek zabrać, nawet nie była w stanie o tym pomyśleć. I tak ledwie zdążyła na ten lot.
Ku jej rozpaczy wszystkie kioski i sklepy były jeszcze zamknięte. Nigdy dotąd nie chciała tak bardzo zdobyć pary klapek i koszulki z napisem „Kocham Nowy Jork”, jako że czekała ją długa droga, szczególnie na tych obcasach, do hali lotów lokalnych.
Z przeciwnej strony sali przyglądał jej się jakiś facet, który stał ze stopą opartą o ścianę. Cóż, wielu gapiło się na nią, ale co się dziwić, skoro była ubrana, jakby urwała się z kongresu tancereczek z nocnych klubów go-go. Ten mężczyzna miał dobrych sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, długie włosy, spodnie o obniżonym kroku i wojskową kurtkę z kapturem obszytym futrem.
Choć na cieniutkich szpilkach nie było to rozważne, pośpieszyła do ruchomego chodnika. Gdy tylko weszła na pas, jeden z obcasów utknął w rowku. Zacisnęła zęby i spróbowała uwolnić nogę. Ledwie sobie z tym poradziła, zaklinował się drugi obcas.
Kiedy pomyślała, że nic gorszego nie może jej dzisiaj spotkać, okazało się, że jest w błędzie.ROZDZIAŁ DRUGI
Bobby Crutcher, zwany również Bo (pełnym imieniem nie zwykł się chwalić), zmierzył wzrokiem rudzielca w pantoflach na wysokim obcasie. Młoda kobieta przyleciała nocnym lotem z Los Angeles. Bobby też czekał na nocny lot, tyle że z Houston, jednak napis nad bramką informował, że samolot jest opóźniony.
Ruda z Los Angeles była w jego typie: wysoka i szczupła, ze wspaniałymi włosami i dużym biustem, ubrana w wyzywający sposób. Uwielbiał to w kobietach. Gapił się na nią, a ona posłała mu mordercze spojrzenie. Nieźle, pomyślał. Musiał jakoś zabić czas, więc był gotów na każdą rozrywkę, a nieznajoma z Kalifornii mogła zastąpić wszystko, co Bobby lubił najbardziej: kieliszek tequili, frazy gitarowe Stanleya Clarke’a i wspaniały rzut piłką bejsbolową, którego żaden pałkarz nie zdołałby dosięgnąć. Miała najpiękniejszą na świecie pupę i twarz niczym bogini z renesansowego płótna. Innymi słowy, niezapomnianą.
W tym momencie w ogóle nie powinien się nią interesować, tyle że trudno było ją zignorować. Zafascynowany patrzył na nią w taki sam sposób, w jaki miłośnik sztuki kontempluje „Wenus” Botticellego, a zarazem nie po raz pierwszy w swym życiu zastanawiał się, jakim cudem malarz potrafi skoncentrować się w obecności nagiej modelki.
Najpewniej ruda odczytała jego niestosowne myśli, bo pośpiesznie ruszyła w stronę ruchomego chodnika, stukając z dezaprobatą obcasami.
Nie pozostawało mu nic innego, jak zająć myśli tym, co go sprowadziło na lotnisko. Nie tak zamierzał spędzić weekend. Powinien być w domu i odsypiać wieczór w Hilltop Tavern. Torres bił się z Bledsoem w walce roku, a Bobby zapłacił tysiąc dolców za antenę satelitarną do baru. Zamierzał kibicować słabszemu zawodnikowi, a także podawać stałym gościom oraz przyjaciołom piwo po piwie. Miał oglądać mecz na sześćdziesięciocalowym plazmowym ekranie, którego zakup wpędził bar w długi i wzbudził gniew szefowej, Maggie Lynn. Innymi słowy, zapowiadał się cholernie miły wieczór.
Jednak nic nie poszło tak, jak sobie zaplanował. Wszystko wzięło w łeb, gdy Bobby odsłuchał wiadomość z poczty głosowej. Był to najmniej spodziewany telefon w jego życiu, po którym musiał zapomnieć o dotychczasowych planach i gnać jak wariat z zakopanego w górach Avalonu do Nowego Jorku, by zdążyć na lot z Houston.
Teraz, stojąc w terminalu przy wyjściu 22-C, pocił się ze strachu. Pozostało mu jeszcze pół godziny. Rozejrzał się i ponownie skupił na ponętnej nieznajomej, która oddalała się ruchomym chodnikiem. Wyglądało na to, że ma jakiś problem z butami. Pochyliła się i najwidoczniej próbowała odpiąć pasek.
Domyślając się, że chodzi o zaklinowany obcas, wskoczył na chodnik i podbiegł do rudzielca.
– Najwyraźniej potrzebuje pani pomocy. – Widział już, że nie jeden, lecz dwa obcasy utkwiły w rowkach. Powinien zatrzymać chodnik, nie dostrzegł jednak awaryjnego wyłącznika, dlatego przystąpił do innych działań. Pochylił się, objął dłonią kostkę rudzielca i szarpnięciem oswobodził nogę.
– Niech mnie pan zostawi! – krzyknęła nie tylko wystraszona, ale i mocno rozzłoszczona. – Proszę odejść...
– Moment. – Drugi but też nie dawał się wyjąć, a prawie dojeżdżali do końca chodnika, czyli nie wolno było zwlekać. Gdy znów mocno pociągnął i uwolnił drugą nogę, rozległ się trzask pękającego materiału. Przytrzymał nieznajomą, żeby nie upadła, uniósł i trzymając w objęciach, zszedł z pasa.
I natychmiast postawił na ziemi rozwścieczonego rudzielca, odsuwając się błyskawicznie i unosząc dłonie, by zasygnalizować, że nie ma żadnych złych zamiarów. Wtedy dostrzegł na podłodze małą wytworną torebkę. Podniósł ją i podał nieznajomej.
– Madame... – Skłonił się. – Proszę, to na pewno pani. Ładny kolor, oryginalny wzór. Judith Leiber nie ma sobie równych.
Ta uwaga bardzo ją zdumiała. Oczywiście spodziewał się tego. Często zaskakiwał ledwie poznane panie wiedzą o wybitnych projektantach. Niektóre uznawały, że musi być gejem, lecz prawda była inna. Bobby Crutcher tak bardzo kochał kobiety, że ze skrupulatnością antropologa studiował wszystko, co ich dotyczyło.
Rudowłosa wyrwała mu torebkę.
– Mogę postawić pani drinka? – Skinął głową w stronę baru, w którym mimo nieludzkiej pory było już całkiem tłoczno.
Patrzyła na niego, jakby urwał się z choinki.
– Jeszcze czego! – sarknęła.
– Zawsze warto spróbować, dlatego spytałem. – Nie przestawał się uśmiechać. Kobiety nieraz się z nim droczyły, zanim doszły do wniosku, że można potraktować go poważnie. – Ciężka noc?
Jej ślicznie wykrojone usta wygięły się w cierpkim uśmiechu, nim odparła:
– Przykro mi, ale musiał mnie pan z kimś pomylić. – Wymawiała słowa bardzo starannie, jakby mówiła do pierwszoklasisty, co wydało mu się niezwykle seksowne. – Z kimś, kto byłby choć trochę zainteresowany rozmową z panem. Proszę więc wybaczyć, ale... – Wypowiadając ostatnie słowa, już odchodziła.
A Bobby przez rozdarty szew sukni widział długą szczupłą nogę.
– Nie ma za co – mruknął, nie odrywając wzroku od jej pupy.
Chybiony ruch, pomyślał. Może to i dobrze. Nie przyjechał tu, żeby flirtować. Miał przed sobą ciężki dzień.
Gdy wrócił do bramki 22-C, umundurowany strażnik właśnie otwierał wyjście, a w Bobbym natychmiast wzrosło napięcie. Nerwy dały znać o sobie, zmysły się wyostrzyły. Nagle zaczął wychwytywać wszystkie najdrobniejsze szczegóły: gitarę w futerale, który uderzał w plecy idącego sprężystym krokiem chłopaka. Obcasy kobiety radośnie stukające o błyszczącą podłogę. Woń trawki, którą przesiąknięty był płaszcz przechodzącego obok biznesmena. Terkotliwe dźwięki prowadzonej po hiszpańsku rozmowy dwóch bagażowych. Wszystko to zaczęło go bombardować w jednej chwili, jakby gwałtowny przypływ adrenaliny był ostatnim ostrzeżeniem.
Mógł jeszcze ratować się ucieczką. Wciąż miał czas, żeby odejść, zniknąć. Nie po raz pierwszy zrobiłby coś podobnego.
Tuż obok pasażerowie do Nowego Orleanu ustawiali się w kolejce, a napis nad wejściem pokazywał, że jest to ostatnie wezwanie. Jedna szybka transakcja i mógłby dostać tam miejsce. Jedź, ponaglał samego siebie. Zrób to, po prostu zrób! Z pewnością nikt nie miałby mu tego za złe. Każdy przy zdrowych zmysłach zostawiłby te sprawy ludziom, którzy wiedzą, jak sobie radzić z taką sytuacją.
Podszedł do stanowiska, które obsługiwało lot do Nowego Orleanu. Przysadzisty, szpakowaty mężczyzna podniósł wzrok znad klawiatury.
– W czym mogę pomóc?
Bobby odchrząknął, po czym spytał:
– Czy są jeszcze miejsca na ten lot?
Przedstawiciel linii skinął potakująco głową.
Bobby wyciągnął portfel z tylnej kieszeni spodni. Kiedy go otwierał, ze środka najpierw wypadł jakiś rachunek, a potem moneta. Schylił się po nią. Była stara, miała wytłoczony trójkątny symbol. Nie, nie moneta, ale specjalny żeton wręczany tym, którzy w kościele złożą przysięgę, że przez cały rok zachowają trzeźwość. Zatrzymał go, bo przed wielu laty dostał ten przedmiot od człowieka, którego właściwie nie znał, ale z którym coś go łączyło.
– Proszę pana? – odezwał się urzędnik. – Czy mogę coś dla pana zrobić?
Bobby wpatrywał się w metalowy krążek, po czym mocno ścisnął go w dłoni.
– Nie, dziękuję – powiedział cicho, ruszając w stronę wyjścia 22-C.
Jeden z bagażowych próbował nastroić trzeszczące radio. Te dźwięki skojarzyły się Bobby’emu z dalekim rykiem tłumu zgromadzonego na stadionie. Niby jest odległy, niby przytłumiony, a jednak wyraża potężną energię, tak samo jak przytknięta do ucha muszla cichym szumem wyraża moc oceanu. Bobby przymknął powieki i zdało mu się, że słyszy spikera:
– Panie i panowie, dzisiaj na stadionie Jankesów mamy komplet widzów. Na pozycję wychodzi główny miotacz drużyny gospodarzy. To najważniejszy i najtrudniejszy krok w jego karierze. Myślę, że wzniesienie, na którym stoi, jest w tym momencie najbardziej samotnym miejscem na ziemi. Już jest gotowy. Mocna i szybka piłka. Za wysoko. Drugi rzut. Trudno mieć do niego pretensję, gra przecież o wielką stawkę. Bobby Crutcher, zwykły amerykański chłopak z Teksasu, brany był pod uwagę przy wyborze zawodników do drużyny zaraz po skończeniu szkoły średniej... Ale szansa na wybór pojawiła się i zniknęła. Trzeba było trzynastu lat i dużej dozy szczęścia, ale w końcu się doczekał. Jest niezbitym dowodem na to, że wiek to wyłącznie liczba. Nadszedł czas, by zabłysnął...
Bobby omal nie wpadł na bagażowego. Odepchnął fantazje i skupił spojrzenie na wyjściu. Pasażerowie z Houston przechodzili przez drzwi niekończącym się strumieniem. Trwało to tak długo, że ogarnęły go wątpliwości. Czy aby na pewno dobrze zapisał numer lotu? Może pomylił godzinę, linię lotniczą i dzień? A może w ogóle była to jakaś dziwaczna, koszmarna pomyłka?
Już miał podejść do stojącego w pobliżu funkcjonariusza, gdy z rękawa wynurzyła się stewardesa. Podeszła do pulpitu i oddała podkładkę z przypiętymi papierami. I wtedy pojawił się ostatni pasażer. Targał zniszczoną, oklejoną srebrną taśmą izolacyjną podręczną walizkę oraz plecak. Na głowie miał czapkę bejsbolową Jankesów, która była prezentem gwiazdkowym od Bobby’ego. Z szyi zwieszała się przezroczysta torebka z kartką, na której widniał napis: „Nieletni bez opieki”.
Trzecia próba. Zbity...
Bobby zrobił krok do przodu, przybierając możliwie najlepszą minę.
– AJ? – zwrócił się do chłopca, którego po raz pierwszy widział na oczy. – To ja, Bobby Crutcher. Twój tata.