Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Spotkanie z Heechee. Kroniki Heechee - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 czerwca 2025
5185 pkt
punktów Virtualo

Spotkanie z Heechee. Kroniki Heechee - ebook

Spotkanie z Heechee Po upływie tysiącleci ludzkość odkryła dziedzictwo Heechee (kultury obcych, którzy uciekli schronić się we względnym bezpieczeństwie czarnej dziury) – w szczególności asteroidę pełną samosterujących statków kosmicznych. Kierujący ekspedycją, która doprowadziła do odkrycia wielu tajemnic technologii Heechee Robinette Broadhead jest teraz zmuszony do odbycia niebezpiecznej wyprawy w kosmos… gdzie czekają Heechee. Tym razem stawką jest przyszłość Człowieka… Kroniki Heechee Ostatnia część sławnej Sagi Heechee! Zaawansowana technologia Heechee pozwoliła Robinette Broadheadowi żyć po śmierci jako osobowość zapisana maszynowo, ciesząc się życiem przez przemykanie po drutach z przyjęcia na przyjęcie wraz z mnóstwem innych osób zapisanych maszynowo. Jednak nagle to dekadenckie istnienie dobiega końca, gdy potężna rasa obcych pragnąca zniszczenia wszelkiego inteligentnego życia pojawia się ponownie po eonach milczenia i zagraża życiu wszystkich Heechee i ludzi. Nawet Robin, praktycznie nieśmiertelny i mający dostęp do tysiącleci nagromadzonych informacji, nie potrafi odkryć, jak powstrzymać tych obcych. Zaczyna się wydawać, że przyszłość wszechświata może określić tylko spotkanie twarzą w twarz…

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68591-54-5
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG. ROZMOWA Z CZĘŚCIĄ MNIE

pro­log

Roz­mowa z czę­ścią mnie

Nie, księ­ciem Ham­le­tem nie jestem¹. Lecz dwo­rza­ni­nem, a przy­naj­mniej byłem nim, będąc czło­wie­kiem. Tak jed­nak już nie jest. Jestem pro­gra­mem kom­pu­te­ro­wym. To szla­chetny stan i wcale się go nie wsty­dzę, zwłasz­cza że (jak widzi­cie) jestem bar­dzo zaawan­so­wa­nym pro­gra­mem, zdol­nym nie tylko prze­twa­rzać liczby czy otwo­rzyć scenę albo dwie, ale też cyto­wać przy tym zapo­mnia­nego poetę z dwu­dzie­stego wieku.

Celem było otwar­cie sceny, w któ­rej teraz mówię. Zwą mnie Albert i lubię przed­sta­wie­nia. Zacznę od przed­sta­wie­nia sie­bie.

Jestem przy­ja­cie­lem Robi­nette Bro­adhe­ada. Wła­ści­wie to nie do końca prawda, nie jestem pewien, czy mogę rościć sobie prawo do bycia jego przy­ja­cie­lem, choć bar­dzo się sta­ram ofe­ro­wać mu przy­jaźń. To cel, dla któ­rego zosta­łem (to kon­kretne „ja”) stwo­rzony. Zasad­ni­czo jestem pro­stym kon­struk­tem do pobie­ra­nia infor­ma­cji, któ­remu zapro­gra­mo­wano wiele cech nie­ży­ją­cego Alberta Ein­ste­ina. Dla­tego wła­śnie Robin nazywa mnie Alber­tem. Tu poja­wia się kolejna nie­jed­no­znacz­ność. Ostat­nio można mieć wąt­pli­wo­ści, czy obiek­tem mojej przy­jaźni fak­tycz­nie jest Robi­nette Bro­adhead, ponie­waż zależy to od odpo­wie­dzi na pyta­nie kim (lub czym) on teraz jest, choć to poważny i skom­pli­ko­wany pro­blem, któ­rym zaj­miemy się po kawałku.

Wiem, że to wszystko tro­chę nie­ja­sne i nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że nie­zbyt dobrze wyko­nuję swoją pracę, ponie­waż (jako kon­struktu) jest nią przy­go­to­wa­nie tła do tego, co ma do powie­dze­nia sam Robin. Moż­liwe, że w ogóle nie muszę tego robić, bo może­cie już wie­dzieć, co mam do powie­dze­nia. Nawet jeśli tak jest, to nie prze­szka­dza mi powtó­rze­nie tego. My, maszyny, jeste­śmy cier­pliwe. Może­cie jed­nak wybrać pomi­nię­cie tego i przej­ście do samego Robina – co on, nie­wąt­pli­wie, by pre­fe­ro­wał.

Zróbmy to w for­mie pytań i odpo­wie­dzi. Wydzielę część mojego pro­gramu do prze­pro­wa­dze­nia ze mną wywiadu:

P: Kim jest Robi­nette Bro­adhead?

O: Robin Bro­adhead to czło­wiek, który udał się na aste­ro­idę Gate­way, gdzie kosz­tem wiel­kiego ryzyka i bar­dzo męczą­cych prze­żyć zdo­był pod­stawę wiel­kiej for­tuny oraz jesz­cze więk­szych pokła­dów poczu­cia winy.

P: Nie rzu­caj takich tek­stów rekla­mo­wych, Albert, tylko trzy­maj się fak­tów. Czym jest aste­ro­ida Gate­way?

O: To arte­fakt pozo­sta­wiony przez Heechee. Około pół miliona lat temu zosta­wili tu coś w rodzaju orbi­tal­nego garażu peł­nego spraw­nych stat­ków kosmicz­nych. Można ich było uży­wać do lata­nia po całej galak­tyce, ale nie dało się wybrać doce­lo­wego miej­sca podróży. (Wię­cej infor­ma­cji – patrz pasek boczny: umie­ści­łem go tam by poka­zać, że jestem bar­dzo zaawan­so­wa­nym pro­gra­mem do pozy­ski­wa­nia danych).

P: Hej, Albert! Trzy­maj się fak­tów. Kim są ci Heechee?

O: Słu­chaj, wyja­śnijmy coś sobie! Jeśli „ty” masz zada­wać pyta­nia „mnie”, choć jesteś tylko wydzie­loną czę­ścią – frag­men­tem mojego pro­gramu – to musisz „mi” pozwo­lić odpo­wia­dać na nie w naj­lep­szy moż­liwy spo­sób. „Fakty” nie wystar­czą. „Fakty” to coś, co zwra­cają bar­dzo pry­mi­tywne sys­temy pozy­ski­wa­nia danych. Jestem za dobry, żeby się mar­no­wać na takie rze­czy, muszę zapew­nić także infor­ma­cje wstępne i tło. Na przy­kład, żeby naj­le­piej wyja­śnić kim są Heechee, muszę opo­wie­dzieć o tym, jak pierw­szy raz tra­fili na Zie­mię. A było to tak:

Działo się to około pół miliona lat temu, w póź­nym Plej­sto­ce­nie. Pierw­szą żywą istotą na Ziemi, która zauwa­żyła ich obec­ność, była samica tygrysa sza­blo­zęb­nego. Uro­dziła parę mło­dych, wyli­zała je, war­cze­niem odgo­niła zacie­ka­wio­nego part­nera, zasnęła, a po prze­bu­dze­niu odkryła, że jed­nego bra­kuje. Dra­pież­niki nie…

Jest to dla mnie jedna z łatwiej­szych do pobra­nia infor­ma­cji:

„Kon­flikt o Domi­nikę, choć bar­dzo bru­talny, dobiegł końca po sied­miu tygo­dniach, jako że zarówno Haiti, jak i Repu­blika Domi­ni­kany pra­gnęły pokoju i szansy odbu­do­wa­nia zruj­no­wa­nych gospo­da­rek. Następny kry­zys, z któ­rym musiał zmie­rzyć się Sekre­ta­riat, wzbu­dzał olbrzy­mią nadzieję całej ludz­ko­ści, ale też stwa­rzał dużo więk­sze ryzyko dla świa­to­wego pokoju. Odno­szę się oczy­wi­ście do odkry­cia tak zwa­nej Aste­ro­idy Heechee. Choć było już wia­domo, że dawno temu Układ Sło­neczny odwie­dziła zaawan­so­wana tech­nicz­nie rasa obcych, zosta­wia­jąc po sobie cenne arte­fakty, odkry­cie tego obiektu z jego licz­nymi, spraw­nymi stat­kami kosmicz­nymi było czymś zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nym. Oczy­wi­ście były bez­cenne i prawo do nich rościł sobie nie­mal każdy lata­jący w kosmos kraj człon­kow­ski ONZ. Nie będę opo­wia­dać o deli­kat­nych i pouf­nych nego­cja­cjach, które dopro­wa­dziły do obej­mu­ją­cego pięć potęg powier­nic­twa Kor­po­ra­cji Gate­way, ale dzięki zdo­by­tym tam infor­ma­cjom zaczęła się nowa era ludz­ko­ści”.

Pamięt­niki, Marie-Clémentine Ben­hab­bo­uche, Secrétaire-générale des Nations-Unis.

P: Albert, pro­szę! To histo­ria Robi­nette, nie twoja, więc przejdź do miej­sca, w któ­rym to on zaczyna mówić.

O: Powie­dzia­łem raz, powie­dzia­łem drugi. Jeśli jesz­cze raz mi prze­rwiesz, po pro­stu cię wyłą­czę, frag­men­cie! Zro­bimy to po mojemu, czyli tak:

Dra­pież­niki nie są zbyt dobre w licze­niu, ale ta była dość bystra, by znać róż­nicę mię­dzy jed­nym a dwoma. Na nie­szczę­ście dla jej mło­dego, dra­pież­niki są też skore do gniewu. Utrata jed­nego mło­dego ją roz­gnie­wała i w napa­dzie wście­kło­ści zabiła dru­gie. Inte­re­su­jąca jest obser­wa­cja, że była to jedyna ofiara śmier­telna wśród dużych ssa­ków wyni­ka­jąca z pierw­szych odwie­dzin Heechee na Ziemi. Wró­cili na nią dzie­sięć lat póź­niej. Oddali nie­które zabrane poprzed­nio próbki, włącz­nie z sam­cem tygrysa, teraz star­sza­wym i spa­sio­nym, zamiast nich zbie­ra­jąc nowe. Te już nie były czwo­ro­nożne. Heechee nauczyli się roz­róż­niać dra­pież­niki i wybrany przez nich tym razem gatu­nek był grupą czła­pią­cych, wyso­kich na metr dwa­dzie­ścia stwo­rzeń o sko­śnych czo­łach i zaro­śnię­tych twa­rzach bez pod­bród­ków. Bar­dzo odle­głe potom­stwo im podob­nych, czyli wy, ludzie, nazwali je póź­niej Austra­lo­pi­the­cus afa­ren­sis. Tych Heechee nie przy­wieźli z powro­tem. Z ich punktu widze­nia stwo­rze­nia te były ziem­skim gatun­kiem o naj­więk­szym poten­cjale roz­wi­nię­cia inte­li­gen­cji. Heechee mieli plany wobec tego typu zwie­rząt, pod­dali je więc pro­gra­mowi zapro­jek­to­wa­nemu do wymu­sze­nia ewo­lu­cji w wybra­nym przez sie­bie kie­runku. Oczy­wi­ście w swo­ich bada­niach Heechee nie ogra­ni­czyli się do Ziemi, ale żadna z pozo­sta­łych pla­net Układu Sło­necz­nego nie kryła inte­re­su­ją­cego ich rodzaju skarbu. Choć szu­kali. Zba­dali Marsa i Mer­ku­rego, zaha­czyli o atmos­fery gazo­wych olbrzy­mów za pasem aste­roid, obej­rzeli z daleka Plu­tona, choć ni­gdy nie wybrali się go odwie­dzić, wyko­pali tunele w aste­roidzie na eks­cen­trycz­nej orbi­cie, two­rząc coś w rodzaju han­garu dla swo­ich stat­ków kosmicz­nych, i stwo­rzyli dobrze izo­lo­wane tunele pod powierzch­nią Wenus. By­naj­mniej nie sku­pili się na Wenus, bo jej kli­mat spodo­bał im się bar­dziej niż ziem­ski. Tak naprawdę nie zno­sili powierzchni Wenus rów­nie mocno, jak ludzie, dla­tego wszyst­kie ich tam­tej­sze budowle znaj­do­wały się pod powierzch­nią. Jed­nak wybrali tę pla­netę, bo nie było na niej niczego żywego, czemu mogliby zaszko­dzić, a Heechee ni­gdy, przeni­gdy nie wyrzą­dzili szkody żad­nemu żywemu stwo­rze­niu… chyba że było to konieczne. Heechee nie ogra­ni­czyli się też do naszego Układu Sło­necz­nego. Ich statki zba­dały całą galak­tykę i pole­ciały poza nią. Zba­dali wszyst­kie z dwu­stu miliar­dów obiek­tów astro­no­micz­nych w galak­tyce więk­szych od pla­nety, spraw­dza­jąc też wiele mniej­szych. Nie każde z tych miejsc zostało odwie­dzone przez sta­tek Heechee, ale każde zali­czyło przy­naj­mniej pobli­ski prze­lot auto­ma­tycz­nego drona i poszu­ki­wa­nie jakich­kol­wiek śla­dów. Nie­które z nich stały się czymś, co można by okre­ślić jedy­nie mia­nem atrak­cji tury­stycz­nych. A nie­liczne – zale­d­wie garstka – gościła szcze­gólny rodzaj poszu­ki­wa­nego przez Heechee skarbu zwa­nego życiem. Życie było w galak­tyce czymś rzad­kim. Życie inte­li­gentne, nawet przy sto­so­wa­nej przez Heechee bar­dzo pojem­nej defi­ni­cji tego poję­cia, było jesz­cze rzad­sze… ale ist­niało. Na Ziemi zna­leźli austra­lo­pi­teki uży­wa­jące już narzę­dzi i zaczy­na­jące two­rzyć struk­tury spo­łeczne. W oko­licy zwa­nej przez ludzi gwiaz­do­zbio­rem Wężow­nika zna­leźli obie­cu­jącą skrzy­dlatą rasę. Istoty o mięk­kich cia­łach na gęstej, olbrzy­miej pla­ne­cie krą­żą­cej wokół gwiazdy typu F-9 w gwiaz­do­zbio­rze Ery­danu, plus cztery czy pięć róż­nych istot na pla­netach krą­żą­cych wokół gwiazd po dru­giej stro­nie jądra galak­tyki, ukry­tych przed ludz­kimi oczami przez chmury gazowe, pył i gęste sku­pi­ska gwiazd. W sumie dało to pięt­na­ście gatun­ków istot z pięt­na­stu pla­net odda­lo­nych od sie­bie o tysiące lat świetl­nych, od któ­rych można było ocze­ki­wać roz­wi­nię­cia dosta­tecz­nej inte­li­gen­cji, by sto­sun­kowo szybko zaczęły pisać książki i budo­wać maszyny. (Heechee defi­nio­wali „sto­sun­kowo szybko” jako dowolny czas w ciągu z grub­sza miliona lat). To jed­nak nie wszystko. Oprócz Heechee ist­niały trzy cywi­li­za­cje tech­no­lo­giczne oraz pozo­sta­ło­ści jesz­cze dwóch, teraz już wymar­łych. Czyli austra­lo­pi­teki nie były uni­kalne, ale i tak bar­dzo cenne. W związku z tym Heechee, któ­remu przy­dzie­lono zada­nie zabra­nia kolo­nii z suchych rów­nin ich rodzi­mego domu do nowego miej­sca zamiesz­ka­nia stwo­rzo­nego dla nich w kosmo­sie, zyskał duże uzna­nie za swoją pracę. Praca była trudna i dłu­go­trwała. Ten kon­kretny Heechee był potom­kiem trzech poko­leń, które badały, mapo­wały i orga­ni­zo­wały pro­jekt Układu Sło­necz­nego. Spo­dzie­wał się, że jego potom­ko­wie będą kon­ty­nu­ować to dzieło. Bar­dzo się mylił. W sumie obec­ność Heechee w Ukła­dzie Sło­necz­nym trwała zale­d­wie sto lat, a potem zakoń­czyła się w nie­cały mie­siąc. Pod­jęto decy­zję o pośpiesz­nym wyco­fa­niu się. We wszyst­kich tune­lach na Wenus, małych pla­ców­kach na Dione i połu­dnio­wym bie­gu­nie Marsa, na wszyst­kich orbi­tu­ją­cych kon­struk­cjach roz­po­częło się pako­wa­nie. Pośpieszne, ale sta­ranne. Heechee byli naj­sta­ran­niej­szymi z gospo­da­rzy. Usu­nęli ponad dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent narzę­dzi, maszyn, arte­fak­tów, dro­bia­zgów i bibe­lo­tów towa­rzy­szą­cych im w życiu w Ukła­dzie Sło­necz­nym. Nawet śmieci. Zwłasz­cza śmieci. Niczego nie zosta­wiono przy­pad­kiem. I abso­lut­nie niczego, nawet ich odpo­wied­nika pustej butelki po coli czy zuży­tej chu­s­teczki, nie zosta­wiono na powierzchni Ziemi. Nie spra­wili, żeby ewen­tu­alni potom­ko­wie ich austra­lo­pi­te­ków nie mogli się dowie­dzieć o odwie­dzinach Heechee w ich oko­licy, dopil­no­wali po pro­stu, żeby nim dotrą do tego celu, naj­pierw nauczyli się latać w kosmos. Wiele z usu­nię­tych przez Heechee przed­mio­tów było bez­u­ży­tecz­nych i zostało wyrzu­co­nych w prze­strzeń mię­dzygwiezdną lub w Słońce. Wiele wysłano do bar­dzo odle­głych miejsc ze spe­cjal­nym prze­zna­cze­niem. A wszystko to robiono nie tylko w Ukła­dzie Sło­necz­nym Ziemi, ale wszę­dzie. Heechee oczy­ścili galak­tykę z nie­mal wszyst­kich swo­ich śla­dów. Żadna świeżo owdo­wiała holen­derka z Pen­syl­wa­nii przy­go­to­wu­jąca dom do prze­ka­za­nia rodzi­nie naj­star­szego syna nie zosta­wiła po sobie rów­nie czy­stego miej­sca. Nie pozo­sta­wili nie­mal niczego, a to, co zostało, miało swój cel. Na Wenus zacho­wali tylko pod­sta­wowe tunele, pomiesz­cze­nia miesz­kalne oraz sta­ran­nie wybrane, nie­liczne arte­fakty, w pla­ców­kach tylko mini­malną liczbę wska­zó­wek oraz jesz­cze jedną rzecz. W każ­dym ukła­dzie sło­necz­nym w któ­rym spo­dzie­wali się roz­woju inte­li­gen­cji, zosta­wili jeden wielki, tajem­ni­czy pre­zent. W ukła­dzie Ziemi był to aste­roid na orbi­cie pro­sto­pa­dłej do płasz­czy­zny eklip­tyki, któ­rego uży­wali jako sta­cji dla swo­ich stat­ków kosmicz­nych. Tu i tam, w odle­głych i sta­ran­nie wybra­nych miej­scach innych ukła­dów, zosta­wili inne duże insta­la­cje. Każda zawie­rała bar­dzo duży dar w postaci dzia­ła­ją­cej sek­cji spraw­nych, nie­mal nie­znisz­czal­nych, lata­ją­cych szyb­ciej niż świa­tło stat­ków kosmicz­nych Heechee. Gwiezdne skarby cze­kały bar­dzo długo, czte­ry­sta tysięcy lat lub dłu­żej, pod­czas gdy Heechee sie­dzieli ukryci w swej dziu­rze. Austra­lo­pi­teki na Ziemi oka­zały się porażką ewo­lu­cyjną, choć Heechee się tego nie dowie­dzieli, jed­nak kuzyni austra­lo­pi­te­ków stali się nean­der­tal­czy­kami lub kro­ma­nioń­czy­kami, a póź­niej poja­wiła się ta naj­now­sza moda ewo­lu­cyjna, czło­wiek współ­cze­sny. W mię­dzyczasie skrzy­dlate stwo­rze­nia roz­wi­jały się i uczyły, odkryły pro­me­tej­skie wyzwa­nie i się zabiły. W mię­dzyczasie dwie z ist­nie­ją­cych cywi­li­za­cji tech­no­lo­gicz­nych spo­tkały się i wza­jem­nie się znisz­czyły. W mię­dzyczasie sześć innych obie­cu­ją­cych gatun­ków ugrzę­zło w śle­pych zauł­kach ewo­lu­cji; w mię­dzyczasie Heechee ukryli się z obawą wyglą­dali zza swo­jej osłony Schwarz­schilda co kilka tygo­dni – co kilka tysiąc­leci czasu pędzą­cego na zewnątrz… A w mię­dzyczasie skarby cze­kały, aż w końcu zna­la­zły je istoty ludz­kie. I tak ludzie poży­czyli sobie statki kosmiczne Heechee. W nich prze­kro­czyli galak­tykę. Ci pierwsi zwia­dowcy byli wystra­szo­nymi, zde­spe­ro­wa­nymi ludźmi, któ­rych jedyną nadzieją na ucieczkę przed ponu­rym losem było zary­zy­ko­wa­nie życiem w podróży na ślepo w los, który mógł uczy­nić z nich boga­czy, choć dużo praw­do­po­dob­niej­sze było spo­tka­nie śmierci.

Zba­da­łem już całą histo­rię Heechee w ich rela­cjach z rasą ludzką aż do cza­sów, w któ­rych Robin roz­pocz­nie opo­wia­dać swoją histo­rię. Masz jakieś pyta­nia, frag­men­cie?

P: Hrrrrrrr…

O: Nie bądź dup­kiem, frag­men­cie. Wiem, że nie śpisz.

P: Pró­buję tylko prze­ka­zać, że zuży­wasz cho­ler­nie dużo czasu na zej­ście ze sceny, jak na kogoś, kto ma ją tylko przy­go­to­wać. A opo­wie­dzia­łeś zale­d­wie o prze­szło­ści Heechee, w ogóle nie wspo­mi­na­jąc o ich teraź­niej­szo­ści.

O: Wła­śnie mia­łem to zro­bić. Wła­ści­wie to opo­wiem teraz o pew­nym kon­kret­nym Heechee, któ­rego nazwę Kapi­ta­nem (nie tak się nazywa, bo zwy­czaje sto­so­wane przez Heechee do nada­wa­nia imion są inne niż u ludzi, ale to się nada do iden­ty­fi­ka­cji), który, mniej wię­cej wtedy, gdy Robin roz­pocz­nie opo­wia­da­nie swo­jej histo­rii…

P: Jeśli kie­dyś mu na to pozwo­lisz…

O: Frag­men­cie! Cicho. Kapi­tan jest dość ważny dla histo­rii Robina, bo z cza­sem wejdą w istotne inte­rak­cje, ale w chwili, gdy go poznamy, Kapi­tan zupeł­nie nie zdaje sobie sprawy z ist­nie­nia Robina. Wraz z człon­kami swo­jej załogi szy­kuje się do wyło­nie­nia się z miej­sca, w któ­rym Heechee ukryli się przed galak­tyką będącą domem całej reszty. I pro­szę, pozwo­li­łem sobie na małą sztuczkę. Spo­tka­li­ście już – zamknij się, frag­men­cie! – spo­tka­li­ście już Kapi­tana, bo był człon­kiem załogi, która porwała małego tygrysa i zbu­do­wała tunele na Wenus. Teraz jest dużo star­szy. Jed­nak nie o pół miliona lat, bo miej­sce, w któ­rym ukryli się Heechee, znaj­duje się w czar­nej dziu­rze w samym środku naszej galak­tyki. Słu­chaj, frag­men­cie, nie chcę, żebyś mi znowu prze­ry­wał, ale pra­gnę poświę­cić chwilę na wspo­mnie­nie o czymś dziw­nym. Co cie­kawe, czarna dziura, w któ­rej żyją Heechee, była znana ludz­ko­ści na długo zanim usły­szeli o ist­nie­niu jej miesz­kań­ców. Tak naprawdę w 1932 roku była pierw­szym wykry­tym mię­dzy­gwiezd­nym źró­dłem radio­wym. Przed koń­cem dwu­dzie­stego wieku inter­fe­ro­me­tria pozwo­liła bez wąt­pie­nia usta­lić, że to czarna dziura, bar­dzo duża, o masie tysięcy słońc i śred­nicy około trzy­dzie­stu lat świetl­nych. Wie­dziano już wtedy, że znaj­duje się z grub­sza trzy­dzie­ści tysięcy lat świetl­nych od Ziemi w kie­runku kon­ste­la­cji Strzelca, że ota­cza ją mgła krze­mia­no­wego pyłu i że jest sil­nym źró­dłem foto­nów gamma o ener­gii 511 keV. Do czasu odkry­cia aste­ro­idy Gate­way, wie­dziano znacz­nie wię­cej. W zasa­dzie wszyst­kie istotne fakty poza jed­nym. Ludz­kość nie miała poję­cia, że w środku znaj­dują się Heechee. Nie dowie­działa się tego do czasu, aż – wła­ści­wie mogę uczci­wie wyznać, że to głów­nie ja – roz­po­częli odczy­ty­wać gwiezdne mapy Heechee.

P: Hrrrrrrr…

O: Cicho, frag­men­cie, rozu­miem suge­stię. Uży­wany przez Kapi­tana sta­tek był bar­dzo podobny do tych, które ludzie zna­leźli na aste­ro­idzie Gate­way. Nie było czasu na istotne ulep­sze­nia pro­jektu jed­nostki. Dla­tego wła­śnie Kapi­tan tak naprawdę nie miał pół miliona lat – w ich czar­nej dziu­rze czas pły­nął powoli. Główna róż­nica mię­dzy stat­kiem Kapi­tana a wszel­kimi innymi pole­gała na tym, że był wypo­sa­żony w dodat­kowe urzą­dze­nie, które w mowie Heechee znane było jako roz­bi­jacz ukła­dów upo­rząd­ko­wa­nych. Czło­wiek mógłby je nazwać otwie­ra­czem puszek. To ono wła­śnie umoż­li­wiało im prze­cho­dze­nie przez barierę Schwarz­schild wokół czar­nej dziury. Nie wyglą­dało jakoś szcze­gól­nie, po pro­stu skrę­cony krysz­ta­łowy pręt wycho­dzący z cał­kiem czar­nej pod­stawy, ale gdy Kapi­tan je akty­wo­wał, roz­ja­rzyło się jak dia­men­towa fon­tanna. Dia­men­towe migo­ta­nie roze­szło się i oto­czyło sta­tek, otwie­ra­jąc drogę przez barierę, oni zaś prze­mknęli do szer­szego wszech­świata na zewnątrz. Nie trwało to długo, według czasu Kapi­tana nie­całą godzinę. Wedle zega­rów wszech­świata na zewnątrz pra­wie dwa mie­siące. Ponie­waż był Heechee, Kapi­tan nie wyglą­dał jak czło­wiek. Bar­dziej niż cokol­wiek innego przy­po­mi­nał ani­mo­wany szkie­let z kre­skó­wek. Jed­nak rów­nie dobrze można myśleć o nim jak o czło­wieku, bo miał więk­szość ludz­kich cech – docie­kli­wość, inte­li­gen­cję, kochli­wość oraz wszyst­kie inne, o któ­rych wiem, choć ni­gdy ich nie doświad­czy­łem. Na przy­kład, był w dobrym nastroju, bo to zada­nie pozwo­liło mu zabrać w ramach załogi kobietę, która była jego poten­cjalną part­nerką miło­sną. (Ludzie też robią takie rze­czy pod­czas tak zwa­nych podróży służ­bo­wych). Jed­nakże samo zada­nie było zde­cy­do­wa­nie mało przy­jemne, gdyby się nad tym zasta­no­wić. Kapi­tan tego nie robił. Mar­twił się o to nie bar­dziej, niż prze­ciętny czło­wiek przej­muje się tym, czy po połu­dniu zosta­nie ogło­szona wojna – gdyby do tego doszło, będzie to koniec wszyst­kiego, ale już od bar­dzo dawna nic takiego się nie stało, więc… Naj­więk­sza róż­nica pole­gała na tym, że zada­nie Kapi­tana nie miało związku z niczym tak nie­szko­dli­wym jak nukle­arna wojna, a z zasad­ni­czymi powo­dami, przez które Heechee scho­wali się w swo­jej czar­nej dziu­rze. Spraw­dzał pozo­sta­wione przez Heechee arte­fakty. Tych skar­bów nie ukryto przy­pad­kiem, były ele­men­tem sta­ran­nie przy­go­to­wa­nego planu. Można by je nawet nazwać przy­nętą. Jeśli zaś cho­dzi o poczu­cie winy Robi­nette Bro­adhe­ada…

P: Zasta­na­wia­łem się, kiedy do tego wró­cisz. Pozwól, że coś zasu­ge­ruję. Może niech Robin Bro­adhead sam o tym opo­wie?

O: Dosko­nały pomysł! Prze­cież dosko­nale wia­domo, że jest naj­więk­szym znawcą tego tematu. Tak więc scena została przy­go­to­wana, pro­ce­sja usta­wiona i… daję wam Robi­nette Bro­adhe­ada!1. Jak za dawnych czasów

1

Jak za daw­nych cza­sów

Zanim mnie upo­tęż­nili, poczu­łem potrzebę, któ­rej nie zazna­łem przez trzy­dzie­ści lat i wię­cej, więc zde­cy­do­wa­łem się na coś, czego nie spo­dzie­wa­łem się już ni­gdy pró­bo­wać: zro­bi­łem sobie dobrze. Wysła­łem swoją żonę Essie do mia­sta, żeby zro­biła nie­za­po­wie­dziany najazd na kilka swo­ich firm. Usta­wi­łem blo­kadę „Nie prze­szka­dzać” na wszyst­kie sys­temy łącz­no­ści domu. Wywo­ła­łem mój sys­tem pozy­ski­wa­nia danych (i przy­ja­ciela) Alberta Ein­ste­ina i wyda­łem mu pole­ce­nia, od któ­rych się skrzy­wił, ssąc ust­nik fajki. A potem, gdy w domu zro­biło się cicho, a Albert nie­chęt­nie, lecz posłusz­nie się wyłą­czył, poło­ży­łem się na kana­pie w swoim gabi­ne­cie z Mozar­tem dobie­ga­ją­cym cicho z sąsied­niego pokoju i zapa­chem mimozy w sys­temie wen­ty­la­cji oraz nie­zbyt sil­nym oświe­tle­niem, po czym wypo­wie­dzia­łem imię, któ­rego nie uży­wa­łem od dzie­się­cio­leci.

– Zyg­fry­dzie von Psych, chciał­bym z tobą poroz­ma­wiać.

Przez chwilę myśla­łem, że się nie pojawi. Potem, w rogu pokoju koło barku zami­go­tało nagle mgli­ste świa­tło, bły­snęło i sie­dział tam.

Nie zmie­nił się przez te trzy­dzie­ści lat. Ubrany był w ciemny, gruby gar­ni­tur o kroju widy­wa­nym na por­tre­tach Zyg­munta Freuda. Na jego nie­mło­dej twa­rzy bez wyrazu nie przy­była ani jedna zmarszczka, a jasne oczy nie stra­ciły swego bla­sku. W jed­nej ręce trzy­mał sztuczny notat­nik a w dru­giej sztuczny ołó­wek… jakby potrze­bo­wał zapi­sy­wać jakieś notatki!

– Dzień dobry, Rob – ode­zwał się uprzej­mie. – Widzę, że bar­dzo dobrze wyglą­dasz.

– Zawsze zaczy­na­łeś od próby popra­wie­nia mojej samo­oceny – odpo­wie­dzia­łem mu, na co zare­ago­wał uśmie­chem.

Zyg­fryd von Psych tak naprawdę nie ist­nieje, jest po pro­stu psy­cho­ana­li­tycz­nym pro­gra­mem kom­pu­te­ro­wym. Nie ma fizycz­nego ciała – to, co widzia­łem, było tylko holo­gra­mem, a jego słowa dobie­gały z gene­ra­tora mowy. Tak naprawdę nie ma nawet imie­nia, bo „Zyg­fryd von Psych” to tylko moja nazwa na niego, gdyż te dzie­siątki lat temu nie potra­fi­łem mówić o prze­ra­ża­ją­cych mnie spra­wach do maszyny, która nie miała nawet imie­nia.

– Przy­pusz­czam – powie­dział z namy­słem – że wezwa­łeś mnie, bo coś cię nie­po­koi.

– To prawda.

Popa­trzył na mnie z cier­pliwą cie­ka­wo­ścią, co też nie było niczym nowym. Mia­łem teraz na swoje usługi mnó­stwo lep­szych pro­gra­mów… wła­ści­wie to jeden, Alberta Ein­ste­ina, tak dobry, że pra­wie nie zawra­cam sobie głowy innymi, ale Zyg­fryd wciąż był cał­kiem nie­zły. Prze­cze­kuje mnie. Wie, że cokol­wiek obciąża mi myśli, potrze­buje czasu na zebra­nie się w słowa, więc mnie nie poga­nia.

Z dru­giej strony, nie pozwala mi też na odpły­nię­cie myślami w nicość.

– Czy możesz mi powie­dzieć, co w tej chwili cię nie­po­koi?

– Mnó­stwo spraw. Róż­nych – odpo­wia­dam.

– Wybierz jedną – mówi cier­pli­wie, na co wzru­szam ramio­nami.

– To nie­spo­kojny świat, Zyg­fry­dzie. Przy tych wszyst­kich dobrych rze­czach, które się wyda­rzyły, czemu ludzie… O cho­lera. Znowu to robię, prawda?

Mru­gnął do mnie.

– Co robisz? – zachę­cił.

– Mówię o róż­nych rze­czach, które mnie mar­twią, zamiast o tej jed­nej naj­waż­niej­szej. Obcho­dząc praw­dziwy pro­blem.

– To brzmi na wni­kliwe spo­strze­że­nie, Robi­nie. Spró­bu­jesz mi powie­dzieć, na czym polega praw­dziwy pro­blem?

– Chcę to zro­bić – odpo­wia­dam. Chcę tego tak bar­dzo, że prawdę mówiąc, mam ochotę się roz­pła­kać. Cho­ler­nie dawno tego nie robi­łem.

– Od cał­kiem dawna nie odczu­wa­łeś potrzeby spo­tka­nia ze mną – sko­men­to­wał, na co pota­kuję.

– Tak, wła­śnie tak.

Cze­kał przez chwilę, co jakiś czas powoli obra­ca­jąc ołó­wek w pal­cach, utrzy­mu­jąc na twa­rzy wyraz przy­ja­znego zain­te­re­so­wa­nia i braku oceny, co tak naprawdę było jedy­nym, co pamię­ta­łem z jego twa­rzy mię­dzy sesjami.

– To, co tak naprawdę cię nie­po­koi tam w głębi, Robi­nie, z defi­ni­cji jest trudne do wyra­że­nia – powie­dział w końcu. – Wiesz o tym. Prze­ko­na­li­śmy się o tym wspól­nie lata temu. Wcale się nie dzi­wię, że nie potrze­bo­wa­łeś mnie przez cały ten czas, bo twoje życie ewi­dent­nie dobrze się układa.

– Naprawdę bar­dzo dobrze – zgo­dzi­łem się. – Zapewne o wiele lepiej, niż na to zasłu­guję… Chwila, czy mówiąc to wyra­żam ukryte poczu­cie winy? Poczu­cie niż­szo­ści?

Wes­tchnął wciąż z uśmie­chem.

– Wiesz, że wolę, gdy nie pró­bu­jesz mówić jak ana­li­tyk, Robi­nie.

Odpo­wie­dzia­łem sze­ro­kim uśmie­chem. Pocze­kał chwilę, a potem kon­ty­nu­ował.

– Przyj­rzyjmy się obiek­tyw­nie bie­żą­cej sytu­acji. Dopil­no­wa­łeś, żeby nie było tu nikogo, kto mógłby nam prze­szko­dzić… albo pod­słu­chi­wać? Żeby nie usły­szeć cze­goś, o czym nie powinni się dowie­dzieć twoi naj­bliżsi i naj­drożsi przy­ja­ciele? Pole­ci­łeś nawet Alber­towi Ein­ste­inowi, two­jemu sys­te­mowi pozy­ski­wa­nia danych, wyco­fa­nie się i odcię­cie tej roz­mowy od zewnętrz­nych maga­zy­nów danych. To, co masz do powie­dze­nia, musi być bar­dzo pry­watne. Być może cho­dzi o coś, co czu­jesz, ale wsty­dzisz się przy­zna­nia do tego uczu­cia. Czy to ci coś nasuwa, Robi­nie?

Odchrząk­ną­łem.

– Tra­fi­łeś w sedno, Zyg­fry­dzie.

– Tak? To co chcia­łeś powie­dzieć? Możesz to zro­bić?

Sko­czy­łem na główkę.

– Mogę, do cho­lery! To pro­ste! Oczy­wi­ste! Robię się cho­ler­nie stary!

Tak jest naj­le­piej. Kiedy coś jest trudne do wypo­wie­dze­nia, trzeba po pro­stu to powie­dzieć. To była jedna z rze­czy, któ­rych nauczy­łem się w tych daw­nych cza­sach, gdy wyle­wa­łem swoje cier­pie­nia przed Zyg­fry­dem trzy razy w tygo­dniu, i to zawsze działa. Gdy tylko to powie­dzia­łem, poczu­łem się oczysz­czony… nie poczu­łem się dobrze, nie szczę­śliwy, nie jakby pro­blem został roz­wią­zany, ale ta masa zła została wyda­lona. Zyg­fryd lekko kiw­nął głową i spoj­rzał na obra­cany w pal­cach ołó­wek, cze­ka­jąc, bym kon­ty­nu­ował. A ja wie­dzia­łem już, że potra­fię. Naj­gor­szą część mia­łem już za sobą. Zna­łem to uczu­cie. Dobrze je pamię­ta­łem z tam­tych daw­nych, burz­li­wych sesji.

Nie jestem już tą samą osobą, którą byłem wtedy, tam­ten Robin Bro­adhead był prze­peł­niony poczu­ciem winy z powodu pozo­sta­wie­nia na śmierć uko­cha­nej kobiety. Obec­nie to poczu­cie winy już dawno zostało zła­go­dzone… bo Zyg­fryd pomógł mi je zła­go­dzić. Tam­ten Robin Bro­adhead miał tak niską opi­nię na swój temat, że nie potra­fił uwie­rzyć, by ktoś mógł go cenić, nie miał więc wielu przy­ja­ciół. Teraz mam ich… sam nie wiem. Dzie­siątki. Setki! (O nie­któ­rych wam opo­wiem). Tam­ten Robin Bro­adhead nie potra­fił przy­jąć miło­ści, ale od tam­tej pory mam za sobą ćwierć wieku naj­lep­szego mał­żeń­stwa, jakie kie­dy­kol­wiek ist­niało. Byłem więc zupeł­nie innym Robi­nem Bro­adheadem.

Tu znowu Albert Ein­stein. Chyba powi­nie­nem wyja­śnić to, co Robin powie­dział o Gelle-Kla­rze Moyn­lin. Była wraz z nim poszu­ki­waczką z Gate­way, w któ­rej się zako­chał. W raz z innymi poszu­ki­wa­czami zostali uwię­zieni na obrze­żach czar­nej dziury i część z nich mogła się uwol­nić kosz­tem innych. Uwol­nił się Robin, a Klara z resztą tam zostali. To mógł być wypa­dek, Klara mogła się bez­in­te­re­sow­nie poświę­cić, żeby go ura­to­wać, Robin mógł w panice ura­to­wać sie­bie ich kosz­tem – nie dało się tego stwier­dzić. Jed­nak uza­leż­niony od poczu­cia winy Robin przez lata nosił w sobie obraz Klary w tej czar­nej dziu­rze, gdzie czas nie­mal się zatrzy­mał, zawsze prze­ży­wa­ją­cej tę samą chwilę szoku i prze­ra­że­nia oraz zawsze (jak sądził) obar­cza­jącą go winą. Dopiero Zyg­fryd pomógł mu się z tego wygrze­bać.

Może was zasta­na­wiać, skąd to wiem, skoro jego sesje z Zyg­fry­dem były utaj­nione. To pro­ste: wiem to teraz w taki sam spo­sób, jak ten, dzięki któ­remu Robin wie tak dużo o mnó­stwie ludzi robią­cych rze­czy, przy któ­rych go nie było.

Jed­nak pewne rze­czy w ogóle się nie zmie­niły.

– Zyg­fry­dzie – ode­zwa­łem się – jestem stary, nie­długo umrę i wiesz, co strasz­nie mnie męczy?

Pod­niósł wzrok znad swo­jego ołówka.

– Co takiego, Robi­nie?

– Nie jestem dość doro­sły, żeby być tak sta­rym!

Zaci­snął wargi.

– Zechciał­byś to wyja­śnić, Robi­nie?

– Tak – odpar­łem – zechciał­bym. Następna część poszła dość łatwo, bo zapew­niam was, że poświę­ci­łem mnó­stwo czasu na myśle­nie o tym, zanim zde­cy­do­wa­łem się na przy­wo­ła­nie Zyg­fryda. – Myślę, że to ma zwią­zek z Heechee – stwier­dzi­łem. – Pozwól mi skoń­czyć, zanim uznasz, że zwa­rio­wa­łem, dobrze? Jak pamię­tasz, byłem czę­ścią poko­le­nia Heechee – jako dzieci dora­sta­li­śmy, sły­sząc o Heechee, któ­rzy mieli wszystko, czego nie mieli ludzie, i wie­dzieli wszystko, czego ludzie nie wie­dzieli…

– Heechee wcale aż tak nas nie prze­wyż­szali, Robi­nie.

– Mówię o tym, jak wyda­wało się nam, dzie­ciom. Byli groźni, bo stra­szy­li­śmy sie­bie nawza­jem, mówiąc, że wrócą i nas zabiorą. A przede wszyst­kim tak bar­dzo wyprze­dzali nas we wszyst­kim, że nie było mowy o kon­ku­ro­wa­niu z nimi. Tro­chę jak Święty Miko­łaj, tro­chę jak ci sza­leni zbo­czeni gwał­ci­ciele, przed któ­rymi ostrze­gały nas mamy. Tro­chę jak Bóg. Rozu­miesz, co chcę powie­dzieć, Zyg­fry­dzie?

– Ow­szem, roz­po­znaję te odczu­cia – przy­znał ostroż­nie. – Takie wra­że­nia poja­wiały się w ana­li­zach wielu osób z two­jego i póź­niej­szych poko­leń.

– Wła­śnie! I pamię­tam, co powie­dzia­łeś mi kie­dyś o Freu­dzie. Zacy­to­wa­łeś jego stwier­dze­nie, że żaden czło­wiek nie może do końca doro­snąć za życia jego ojca.

– Tak naprawdę…

Nie dałem mu dokoń­czyć.

– A ja mówi­łem ci, że to bzdura, bo mój ojciec był na tyle uprzejmy, by umrzeć, kiedy byłem jesz­cze małym dziec­kiem.

– Och, Robi­nie. – Wes­tchnął.

– Nie, słu­chaj. Co powiesz na naj­więk­szą moż­liwą postać ojcow­ską? Jak kto­kol­wiek może doro­snąć, gdy Nasz Ojciec Który jest w Jądrze wciąż sie­dzi tam, gdzie nawet nie możemy się do niego dostać, nie mówiąc już o oba­le­niu sta­rego dra­nia?

– Posta­cie ojcow­skie – rzu­cił smutno krę­cąc głową. – Cytaty z Freuda.

– Nie, serio! Nie rozu­miesz?

– Tak, Robi­nie – powie­dział poważ­nie. – Rozu­miem, że odno­sisz się do Heechee. To prawda. Zga­dzam się, że to pro­blem dla rasy ludz­kiej i nie­stety dok­tor Freud ni­gdy nie pomy­ślał o takiej sytu­acji. Ale nie roz­ma­wiamy teraz o rasie ludz­kiej tylko o tobie. Nie wezwa­łeś mnie na abs­trak­cyjne roz­wa­ża­nia, zro­bi­łeś to, bo czu­jesz się sza­le­nie nie­szczę­śliwy i sam już powie­działeś, że jest to wyni­kiem nie­unik­nio­nego pro­cesu sta­rze­nia. Ogra­niczmy się więc do tego tematu, jeśli to moż­liwe. Pro­szę, nie teo­re­ty­zuj, tylko powiedz mi, co czu­jesz.

– Czuję się – krzyk­ną­łem – pie­kiel­nie stary. Nie zro­zu­miesz tego, bo jesteś maszyną. Nie wiesz, jak to jest, gdy roz­mywa ci się wzrok, a na grzbie­tach dłoni poja­wiają się te ciemne, star­cze plamy, zaś skóra na twa­rzy zaczyna obwi­sać. Kiedy trzeba usiąść, żeby zało­żyć skar­petki, bo sta­nię­cie na jed­nej nodze skoń­czy się prze­wró­ce­niem. Kiedy za każ­dym razem, gdy zapo­mnisz o czy­ichś uro­dzi­nach, myślisz, że to cho­roba Alzhe­imera i cza­sem nie możesz się wysi­kać, gdy tego chcesz! Kiedy… – Ale tu się powstrzy­ma­łem, nie dla­tego, że mi prze­szko­dził, wręcz prze­ciw­nie, słu­chał cier­pli­wie i wyglą­dał, jakby mógł mnie słu­chać w nie­skoń­czo­ność. Jaki sens miało mówie­nie tego wszyst­kiego? Dał mi chwilę, upew­nia­jąc się, że skoń­czyłem, zanim zaczął cier­pli­wie.

– Według two­jej doku­men­ta­cji medycz­nej osiem­na­ście mie­sięcy temu mia­łeś prze­szczep pro­staty, Robi­nie. Zabu­rze­nia ucha środ­ko­wego można łatwo…

– Stop! – krzyk­ną­łem. – Co ty wiesz o mojej doku­men­ta­cji medycz­nej, Zyg­fry­dzie? Pole­ci­łem, żeby ta roz­mowa była odcięta!

– I oczy­wi­ście tak jest, Robi­nie. Wierz mi, że ani jedno słowo z naszej roz­mowy nie będzie dostępne dla żad­nego innego z two­ich pro­gra­mów, ani nikogo innego poza tobą. Ale oczy­wi­ście, że mogę się­gać do two­ich baz danych, włącz­nie z doku­men­ta­cją medyczną. Mogę kon­ty­nu­ować? Strze­miączko i kowa­dełko w twoim uchu wewnętrz­nym można łatwo wymie­nić, co roz­wiąże twój pro­blem z rów­no­wagą. Prze­szczepy rogówki zała­twią roz­wi­ja­jącą się zaćmę. Pozo­stałe pro­blemy mają cha­rak­ter czy­sto kosme­tyczny i oczy­wi­ście nie byłoby pro­blemu ze zdo­by­ciem dla cie­bie dobrej mło­dej tkanki. To pozo­sta­wia tylko cho­robę Alzhe­imera, ale szcze­rze mówiąc, nie widzę u cie­bie żad­nych jej obja­wów.

Wzru­szy­łem ramio­nami. Pocze­kał chwilę, zanim znów się ode­zwał.

– Nie­które ze wspo­mnia­nych przez cie­bie pro­ble­mów, podob­nie jak długa lista innych, o któ­rych nie wspo­mnia­łeś, choć wystę­pują w two­jej doku­men­ta­cji medycz­nej, mogą zostać w każ­dej chwili napra­wione, lub już tak się stało. Być może w nie­wła­ściwy spo­sób posta­wi­łeś swoje pyta­nie, Robi­nie. Być może pro­blem nie polega na tym, że się sta­rze­jesz, a na fak­cie, że nie chcesz zro­bić tego, co konieczne, by odwró­cić ten pro­ces.

– Czemu, u dia­bła, miał­bym to zro­bić?

Kiw­nął głową.

– Rze­czy­wi­ście, czemu, Robi­nie? Czy potra­fisz odpo­wie­dzieć na to pyta­nie?

– Nie, nie potra­fię! Gdy­bym mógł to zro­bić, to czemu miał­bym pytać cie­bie?

Zaci­snął wargi i cze­kał.

– Może po pro­stu chcę być taki!

Wzru­szył ramio­nami.

– Och, daj spo­kój, Zyg­fry­dzie – burk­ną­łem. – No dobrze. Masz rację. Mam Pełny Pakiet Medyczny Plus i mogę brać dla sie­bie cudze narządy, kiedy tylko chcę, a powód, dla któ­rego tego nie robię, sie­dzi gdzieś w mojej gło­wie. Wiem, jak ty to nazy­wasz: depre­sja endo­genna. Ale to niczego nie tłu­ma­czy!

– Ach, Robi­nie – wes­tchnął – znowu żar­gon psy­cho­ana­li­tyczny. I do tego kiep­ski. „Endo­genny” zna­czy tylko, że coś ma pocho­dze­nie wewnętrzne. To nie ozna­cza, że nie ma przy­czyny.

– To co jest przy­czyną?

– Spró­bujmy gry – zasu­ge­ro­wał z namy­słem. – Przy two­jej lewej ręce znaj­duje się guzik…

Spoj­rza­łem – fak­tycz­nie na skó­rza­nym fotelu znaj­do­wał się guzik.

– On tylko trzyma skórę na miej­scu – zauwa­ży­łem.

– Oczy­wi­ście, ale w grze, w którą zagramy, ten guzik, gdy tylko go naci­śniesz, spo­wo­duje prze­pro­wa­dze­nie wszyst­kich prze­szcze­pów, któ­rych potrze­bu­jesz lub możesz chcieć. Natych­miast. Oprzyj palec na guziku, Robi­nie. Dobrze. Czy chcesz go naci­snąć?

– …nie.

– Rozu­miem. Możesz mi wyja­śnić powód?

– Bo nie zasłu­guję na zabie­ra­nie czę­ści ciała komuś innemu! – Nie zamie­rza­łem tego mówić. Nie zda­wa­łem sobie z tego sprawy. A kiedy już to powie­dzia­łem, mogłem tylko sie­dzieć tam i wsłu­chi­wać się w echo wła­snych słów. Zyg­fryd także cał­kiem długo mil­czał.

Potem pod­niósł swój ołó­wek, scho­wał go do kie­szonki, zło­żył notes, wci­snął go do innej kie­szeni i pochy­lił się w moją stronę.

– Nie sądzę, żebym potra­fił ci pomóc, Robi­nie – powie­dział. – Masz w sobie poczu­cie winy, na roz­wią­za­nie któ­rego nie widzę spo­sobu.

– Prze­cież wcze­śniej tak bar­dzo mi pomo­głeś! – jęk­ną­łem.

– Wcze­śniej sam sobie zada­wa­łeś ból z powodu poczu­cia winy wywo­ła­nego czymś, co praw­do­po­dob­nie w ogóle nie było twoją winą, a w każ­dym razie i tak było już prze­szło­ścią. Tym razem jest zupeł­nie ina­czej. Dzięki prze­szcze­pom zastę­pu­ją­cym twoje psu­jące się narządy zdro­wymi możesz prze­żyć może jesz­cze pięć­dzie­siąt lat, ale prawdą jest, że te narządy muszą być pobie­rane od kogoś innego i żebyś mógł żyć dłu­żej, musisz w pew­nym sen­sie zna­cząco skró­cić czy­jeś inne życie. Zro­zu­mie­nie tej prawdy nie jest neu­ro­tycz­nym poczu­ciem winy, Robi­nie, a jedy­nie przy­zna­niem moral­nej prawdy.

I to wszystko, co do mnie powie­dział, oprócz poże­gna­nia wypo­wie­dzia­nego z rów­no­cze­śnie cie­płym i smut­nym uśmie­chem.

Nie­na­wi­dzę, gdy moje pro­gramy kom­pu­te­rowe mówią do mnie o moral­no­ści. A zwłasz­cza, gdy mają rację.

Należy pamię­tać, że w cza­sie, gdy odczu­wa­łem tę depre­sję, działy się też inne rze­czy. Mój Boże! Wiele rze­czy działo się mnó­stwu ludzi na świe­cie – na wszyst­kich świa­tach i w prze­strze­niach mię­dzy nimi – i były one nie tylko dużo cie­kaw­sze, ale też dużo wię­cej zna­czyły, nawet dla mnie. Po pro­stu wtedy o nich nie wie­dzia­łem, choć doty­czyły ludzi (albo nie­lu­dzi), któ­rych zna­łem. (Albo pozna­łem lub zna­łem, lecz o nich zapo­mnia­łem). Dam wam kilka przy­kła­dów. Mój jesz­cze-nie-przy­ja­ciel Kapi­tan, będący jed­nym z tych sza­lo­nych-gwał­ci­cieli-Świę­tych-Miko­ła­jów Heechee, któ­rzy nawie­dzali moje dzie­cinne kosz­mary, wła­śnie miał poczuć znacz­nie więk­szy strach niż ja kie­dy­kol­wiek na myśl o Heechee. Mój były (i wkrótce ponow­nie) przy­ja­ciel Audee Wal­thers Jr. miał wła­śnie, bole­śnie dla sie­bie, spo­tkać kie­dyś mojego przy­ja­ciela (lub wcale nie), Wana. A mój naj­lep­szy przy­ja­ciel ze wszyst­kich (z uwzględ­nie­niem faktu, że nie był „praw­dziwy”), pro­gram kom­pu­te­rowy Albert Ein­stein, wła­śnie miał mnie zasko­czyć… Jakże skom­pli­ko­wane są te wszyst­kie stwier­dze­nia! Nic na to nie pora­dzę. Żyłem w zło­żo­nych cza­sach i w bar­dzo skom­pli­ko­wany spo­sób. Teraz, gdy zosta­łem upo­tęż­niony, wszystko to świet­nie do sie­bie pasuje, o czym się prze­ko­na­cie, jed­nak wtedy nie wie­dzia­łem nawet, czym są te wszyst­kie ele­menty. Byłem poje­dyn­czym sta­rze­ją­cym się czło­wie­kiem, przy­gnie­cio­nym przez swą śmier­tel­ność i świa­do­mość grze­chu, a gdy moja żona wró­ciła do domu i zastała mnie roz­ło­żo­nego na szez­longu i patrzą­cego na Tap­pan Zee, zare­ago­wała bar­dzo gwał­tow­nie.

– Ejże, Robi­nie! Co stało?

Uśmiech­ną­łem się i pozwo­li­łem się poca­ło­wać. Essie czę­sto mnie beszta. Ale też bar­dzo mnie kocha i jest kobietą dającą wiele do kocha­nia. Wysoką. Szczu­płą. Dłu­gie włosy w kolo­rze zło­tego blondu, noszone przez nią spięte w cia­sny, sowiecki kok, gdy jest pro­fe­sor lub biz­ne­swo­man, lub roz­pusz­czone do pasa, kiedy idzie do łóżka.

– Roz­ma­wia­łem z Zyg­fry­dem von Psy­chem – wypa­li­łem, zanim zasta­no­wi­łem się nad tym, co powie­dzieć dość długo, by się ocen­zu­ro­wać.

– Ach – zare­ago­wała, pro­stu­jąc się. – Och.

Zasta­na­wia­jąc się nad tym, zaczęła wycią­gać szpilki ze swo­jego koka. Jeśli mieszka się z kimś przez kil­ka­dzie­siąt lat, tro­chę poznaje się tę osobę i byłem w sta­nie podą­żać za jej wewnętrz­nymi prze­my­śle­niami rów­nie dobrze, jakby wypo­wia­dała je na głos. Oczy­wi­ście poja­wiła się tro­ska, bo odczu­wa­łem potrzebę roz­mowy z psy­cho­ana­li­ty­kiem. Jed­nak pokła­dała też dość dużo wiary w Zyg­fry­dzie. Essie zawsze uwa­żała, że jest coś dłużna Zyg­fry­dowi, bo wie­działa, że tylko dzięki jego pomocy byłem dawno temu w sta­nie przy­znać przed samym sobą, że ją kocham. (Oraz że kocham Gelle-Klarę Moyn­lin, co sta­no­wiło pewien pro­blem).

– Chcesz mi powie­dzieć, na jaki temat? – zapy­tała uprzej­mie.

– Wiek i depre­sja, moja droga. Nic poważ­nego. Tylko śmier­tel­nego. Jak tobie minął dzień?

Przyj­rzała mi się swoim wszyst­ko­wi­dzą­cym, dia­gno­stycz­nym wzro­kiem, prze­cią­ga­jąc przez palce dłu­gie, złote włosy, aż opa­dły swo­bod­nie, dosto­so­wu­jąc przy tym swoją odpo­wiedź do dia­gnozy.

– Był strasz­li­wie wyczer­pu­jący – stwier­dziła – do tego stop­nia, że bar­dzo potrze­buję drinka… zapewne jak i ty.

Napi­li­śmy się więc. Na szez­longu było miej­sce dla nas obojga i patrzy­li­śmy, jak księ­życ chowa się za brze­giem morza przy Jer­sey, pod­czas gdy Essie opo­wia­dała mi o swoim dniu i nie pró­bo­wała naci­skać.

Essie pro­wa­dzi wła­sne życie, dość wyma­ga­jące – cza­sami mnie zdu­miewa, że bez­u­stan­nie potrafi zna­leźć w nim mnó­stwo miej­sca na mnie. Poza spraw­dza­niem swo­ich przed­się­biorstw spę­dziła uciąż­liwą godzinę w pla­cówce badaw­czej, którą zało­ży­li­śmy w celu inte­gra­cji tech­no­lo­gii Heechee z naszymi kom­pu­te­rami. Wyglą­dało na to, że Heechee tak naprawdę nie uży­wali kom­pu­te­rów, jeśli nie liczyć pry­mi­tyw­nych wer­sji sto­so­wa­nych do kon­tro­lo­wa­nia nawi­ga­cji ich stat­ków, ale mieli tro­chę cie­ka­wych pomy­słów w pobli­skich dzie­dzi­nach. Oczy­wi­ście to była spe­cjal­ność Essie, w niej wła­śnie zdo­była swój dok­to­rat. A kiedy mówiła o swo­ich pro­gra­mach badaw­czych, widzia­łem, jak bie­gną jej myśli – nie ma potrzeby odpy­ty­wać o to sta­rego Robina, może po pro­stu obejść blo­kady pro­gramu Zyg­fryda i uzy­skać pełny dostęp do naszej roz­mowy.

– Nie jesteś aż tak sprytna, za jaką się uwa­żasz – powie­dzia­łem czule, co prze­rwało jej w poło­wie zda­nia. – To, o czym roz­ma­wia­li­śmy z Zyg­fry­dem, jest zapie­czę­to­wane – wyja­śni­łem.

– Ha. – Zado­wo­lona z sie­bie.

– Żad­nego „ha” – odpar­łem rów­nie zado­wo­lony – bo kaza­łem Alber­towi obie­cać. Zapis jest prze­cho­wy­wany w taki spo­sób, że nawet ty nie zdo­łasz go odszy­fro­wać bez nisz­cze­nia całego sys­temu.

– Ha! – rzu­ciła ponow­nie, obra­ca­jąc się, by spoj­rzeć mi w oczy. Tym razem „ha” było gło­śniej­sze i miało w sobie ton, który można by prze­tłu­ma­czyć jako „będę musiała sobie o tym poroz­ma­wiać z Alber­tem”.

Draż­nię Essie, ale też ją kocham, więc odpu­ści­łem.

– Naprawdę nie chcę łama­nia tej blo­kady – powie­dzia­łem – bo… cóż, z powodu próż­no­ści. Kiedy roz­ma­wiam z Zyg­fry­dem, brzmię na strasz­nie marud­nego. Ale opo­wiem ci o tym.

Roz­sia­dła się wygod­niej i słu­chała mojej rela­cji. Kiedy skoń­czy­łem, namy­ślała się przez chwilę.

– Dla­tego wła­śnie czu­jesz depre­sję? – zapy­tała. – Bo nie masz już wiel­kich per­spek­tyw? Przy­tak­ną­łem.

– Ależ Robi­nie! Być może masz tylko ogra­ni­czoną przy­szłość, ale na Boga, jak wspa­niałą teraź­niej­szość! Galak­tyczny podróż­nik! Obrzy­dliwy bogacz! Nie­od­parta pokusa sek­su­alna dla wiel­bią­cej i rów­nież bar­dzo ponęt­nej żony!

Uśmiech­ną­łem się i wzru­szy­łem ramio­nami. Pełna namy­słu cisza.

– Kwe­stia moralna – przy­znała w końcu – jest dość roz­sądna. Chwali ci się, że bie­rzesz pod uwagę takie sprawy. Ja rów­nież mia­łam wąt­pli­wo­ści, kiedy, jak świet­nie pamię­tasz, nie tak dawno temu wymie­niano mi tro­chę zuży­tych kobie­cych czę­ści.

– Czyli rozu­miesz!

– Dosko­nale rozu­miem! Rozu­miem też, drogi Robi­nie, że skoro pod­ją­łeś decy­zję, kie­ru­jąc się moral­no­ścią, nie ma sensu się dalej o nią mar­twić. Wpę­dza­nie się w depre­sję jest bez sensu. Na szczę­ście – powie­działa, pod­no­sząc się z szez­longa i wsta­jąc z wycią­gniętą do mnie dło­nią – dostępny jest dosko­nały śro­dek anty­de­pre­syjny. Dołą­czysz do mnie w sypialni?

Cóż, oczy­wi­ście, że to zro­bię. I zro­bi­łem. Po czym prze­ko­na­łem się, że depre­sja ustę­puje, bo jeśli coś jesz­cze spra­wia mi przy­jem­ność, to jest tym dzie­le­nie łoża z S. Ya. Lavo­ro­vną-Bro­adhead. I spra­wiałoby mi to przy­jem­ność, nawet gdy­bym wtedy wie­dział, że zostały mi nie­całe trzy mie­siące do śmierci, o któ­rej myśl wzbu­dzała we mnie taką depre­sję.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij