Spotkanie z Heechee. Kroniki Heechee - ebook
Spotkanie z Heechee Po upływie tysiącleci ludzkość odkryła dziedzictwo Heechee (kultury obcych, którzy uciekli schronić się we względnym bezpieczeństwie czarnej dziury) – w szczególności asteroidę pełną samosterujących statków kosmicznych. Kierujący ekspedycją, która doprowadziła do odkrycia wielu tajemnic technologii Heechee Robinette Broadhead jest teraz zmuszony do odbycia niebezpiecznej wyprawy w kosmos… gdzie czekają Heechee. Tym razem stawką jest przyszłość Człowieka… Kroniki Heechee Ostatnia część sławnej Sagi Heechee! Zaawansowana technologia Heechee pozwoliła Robinette Broadheadowi żyć po śmierci jako osobowość zapisana maszynowo, ciesząc się życiem przez przemykanie po drutach z przyjęcia na przyjęcie wraz z mnóstwem innych osób zapisanych maszynowo. Jednak nagle to dekadenckie istnienie dobiega końca, gdy potężna rasa obcych pragnąca zniszczenia wszelkiego inteligentnego życia pojawia się ponownie po eonach milczenia i zagraża życiu wszystkich Heechee i ludzi. Nawet Robin, praktycznie nieśmiertelny i mający dostęp do tysiącleci nagromadzonych informacji, nie potrafi odkryć, jak powstrzymać tych obcych. Zaczyna się wydawać, że przyszłość wszechświata może określić tylko spotkanie twarzą w twarz…
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68591-54-5 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
prolog
Rozmowa z częścią mnie
Nie, księciem Hamletem nie jestem¹. Lecz dworzaninem, a przynajmniej byłem nim, będąc człowiekiem. Tak jednak już nie jest. Jestem programem komputerowym. To szlachetny stan i wcale się go nie wstydzę, zwłaszcza że (jak widzicie) jestem bardzo zaawansowanym programem, zdolnym nie tylko przetwarzać liczby czy otworzyć scenę albo dwie, ale też cytować przy tym zapomnianego poetę z dwudziestego wieku.
Celem było otwarcie sceny, w której teraz mówię. Zwą mnie Albert i lubię przedstawienia. Zacznę od przedstawienia siebie.
Jestem przyjacielem Robinette Broadheada. Właściwie to nie do końca prawda, nie jestem pewien, czy mogę rościć sobie prawo do bycia jego przyjacielem, choć bardzo się staram oferować mu przyjaźń. To cel, dla którego zostałem (to konkretne „ja”) stworzony. Zasadniczo jestem prostym konstruktem do pobierania informacji, któremu zaprogramowano wiele cech nieżyjącego Alberta Einsteina. Dlatego właśnie Robin nazywa mnie Albertem. Tu pojawia się kolejna niejednoznaczność. Ostatnio można mieć wątpliwości, czy obiektem mojej przyjaźni faktycznie jest Robinette Broadhead, ponieważ zależy to od odpowiedzi na pytanie kim (lub czym) on teraz jest, choć to poważny i skomplikowany problem, którym zajmiemy się po kawałku.
Wiem, że to wszystko trochę niejasne i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niezbyt dobrze wykonuję swoją pracę, ponieważ (jako konstruktu) jest nią przygotowanie tła do tego, co ma do powiedzenia sam Robin. Możliwe, że w ogóle nie muszę tego robić, bo możecie już wiedzieć, co mam do powiedzenia. Nawet jeśli tak jest, to nie przeszkadza mi powtórzenie tego. My, maszyny, jesteśmy cierpliwe. Możecie jednak wybrać pominięcie tego i przejście do samego Robina – co on, niewątpliwie, by preferował.
Zróbmy to w formie pytań i odpowiedzi. Wydzielę część mojego programu do przeprowadzenia ze mną wywiadu:
P: Kim jest Robinette Broadhead?
O: Robin Broadhead to człowiek, który udał się na asteroidę Gateway, gdzie kosztem wielkiego ryzyka i bardzo męczących przeżyć zdobył podstawę wielkiej fortuny oraz jeszcze większych pokładów poczucia winy.
P: Nie rzucaj takich tekstów reklamowych, Albert, tylko trzymaj się faktów. Czym jest asteroida Gateway?
O: To artefakt pozostawiony przez Heechee. Około pół miliona lat temu zostawili tu coś w rodzaju orbitalnego garażu pełnego sprawnych statków kosmicznych. Można ich było używać do latania po całej galaktyce, ale nie dało się wybrać docelowego miejsca podróży. (Więcej informacji – patrz pasek boczny: umieściłem go tam by pokazać, że jestem bardzo zaawansowanym programem do pozyskiwania danych).
P: Hej, Albert! Trzymaj się faktów. Kim są ci Heechee?
O: Słuchaj, wyjaśnijmy coś sobie! Jeśli „ty” masz zadawać pytania „mnie”, choć jesteś tylko wydzieloną częścią – fragmentem mojego programu – to musisz „mi” pozwolić odpowiadać na nie w najlepszy możliwy sposób. „Fakty” nie wystarczą. „Fakty” to coś, co zwracają bardzo prymitywne systemy pozyskiwania danych. Jestem za dobry, żeby się marnować na takie rzeczy, muszę zapewnić także informacje wstępne i tło. Na przykład, żeby najlepiej wyjaśnić kim są Heechee, muszę opowiedzieć o tym, jak pierwszy raz trafili na Ziemię. A było to tak:
Działo się to około pół miliona lat temu, w późnym Plejstocenie. Pierwszą żywą istotą na Ziemi, która zauważyła ich obecność, była samica tygrysa szablozębnego. Urodziła parę młodych, wylizała je, warczeniem odgoniła zaciekawionego partnera, zasnęła, a po przebudzeniu odkryła, że jednego brakuje. Drapieżniki nie…
Jest to dla mnie jedna z łatwiejszych do pobrania informacji:
„Konflikt o Dominikę, choć bardzo brutalny, dobiegł końca po siedmiu tygodniach, jako że zarówno Haiti, jak i Republika Dominikany pragnęły pokoju i szansy odbudowania zrujnowanych gospodarek. Następny kryzys, z którym musiał zmierzyć się Sekretariat, wzbudzał olbrzymią nadzieję całej ludzkości, ale też stwarzał dużo większe ryzyko dla światowego pokoju. Odnoszę się oczywiście do odkrycia tak zwanej Asteroidy Heechee. Choć było już wiadomo, że dawno temu Układ Słoneczny odwiedziła zaawansowana technicznie rasa obcych, zostawiając po sobie cenne artefakty, odkrycie tego obiektu z jego licznymi, sprawnymi statkami kosmicznymi było czymś zupełnie niespodziewanym. Oczywiście były bezcenne i prawo do nich rościł sobie niemal każdy latający w kosmos kraj członkowski ONZ. Nie będę opowiadać o delikatnych i poufnych negocjacjach, które doprowadziły do obejmującego pięć potęg powiernictwa Korporacji Gateway, ale dzięki zdobytym tam informacjom zaczęła się nowa era ludzkości”.
Pamiętniki, Marie-Clémentine Benhabbouche, Secrétaire-générale des Nations-Unis.
P: Albert, proszę! To historia Robinette, nie twoja, więc przejdź do miejsca, w którym to on zaczyna mówić.
O: Powiedziałem raz, powiedziałem drugi. Jeśli jeszcze raz mi przerwiesz, po prostu cię wyłączę, fragmencie! Zrobimy to po mojemu, czyli tak:
Drapieżniki nie są zbyt dobre w liczeniu, ale ta była dość bystra, by znać różnicę między jednym a dwoma. Na nieszczęście dla jej młodego, drapieżniki są też skore do gniewu. Utrata jednego młodego ją rozgniewała i w napadzie wściekłości zabiła drugie. Interesująca jest obserwacja, że była to jedyna ofiara śmiertelna wśród dużych ssaków wynikająca z pierwszych odwiedzin Heechee na Ziemi. Wrócili na nią dziesięć lat później. Oddali niektóre zabrane poprzednio próbki, włącznie z samcem tygrysa, teraz starszawym i spasionym, zamiast nich zbierając nowe. Te już nie były czworonożne. Heechee nauczyli się rozróżniać drapieżniki i wybrany przez nich tym razem gatunek był grupą człapiących, wysokich na metr dwadzieścia stworzeń o skośnych czołach i zarośniętych twarzach bez podbródków. Bardzo odległe potomstwo im podobnych, czyli wy, ludzie, nazwali je później Australopithecus afarensis. Tych Heechee nie przywieźli z powrotem. Z ich punktu widzenia stworzenia te były ziemskim gatunkiem o największym potencjale rozwinięcia inteligencji. Heechee mieli plany wobec tego typu zwierząt, poddali je więc programowi zaprojektowanemu do wymuszenia ewolucji w wybranym przez siebie kierunku. Oczywiście w swoich badaniach Heechee nie ograniczyli się do Ziemi, ale żadna z pozostałych planet Układu Słonecznego nie kryła interesującego ich rodzaju skarbu. Choć szukali. Zbadali Marsa i Merkurego, zahaczyli o atmosfery gazowych olbrzymów za pasem asteroid, obejrzeli z daleka Plutona, choć nigdy nie wybrali się go odwiedzić, wykopali tunele w asteroidzie na ekscentrycznej orbicie, tworząc coś w rodzaju hangaru dla swoich statków kosmicznych, i stworzyli dobrze izolowane tunele pod powierzchnią Wenus. Bynajmniej nie skupili się na Wenus, bo jej klimat spodobał im się bardziej niż ziemski. Tak naprawdę nie znosili powierzchni Wenus równie mocno, jak ludzie, dlatego wszystkie ich tamtejsze budowle znajdowały się pod powierzchnią. Jednak wybrali tę planetę, bo nie było na niej niczego żywego, czemu mogliby zaszkodzić, a Heechee nigdy, przenigdy nie wyrządzili szkody żadnemu żywemu stworzeniu… chyba że było to konieczne. Heechee nie ograniczyli się też do naszego Układu Słonecznego. Ich statki zbadały całą galaktykę i poleciały poza nią. Zbadali wszystkie z dwustu miliardów obiektów astronomicznych w galaktyce większych od planety, sprawdzając też wiele mniejszych. Nie każde z tych miejsc zostało odwiedzone przez statek Heechee, ale każde zaliczyło przynajmniej pobliski przelot automatycznego drona i poszukiwanie jakichkolwiek śladów. Niektóre z nich stały się czymś, co można by określić jedynie mianem atrakcji turystycznych. A nieliczne – zaledwie garstka – gościła szczególny rodzaj poszukiwanego przez Heechee skarbu zwanego życiem. Życie było w galaktyce czymś rzadkim. Życie inteligentne, nawet przy stosowanej przez Heechee bardzo pojemnej definicji tego pojęcia, było jeszcze rzadsze… ale istniało. Na Ziemi znaleźli australopiteki używające już narzędzi i zaczynające tworzyć struktury społeczne. W okolicy zwanej przez ludzi gwiazdozbiorem Wężownika znaleźli obiecującą skrzydlatą rasę. Istoty o miękkich ciałach na gęstej, olbrzymiej planecie krążącej wokół gwiazdy typu F-9 w gwiazdozbiorze Erydanu, plus cztery czy pięć różnych istot na planetach krążących wokół gwiazd po drugiej stronie jądra galaktyki, ukrytych przed ludzkimi oczami przez chmury gazowe, pył i gęste skupiska gwiazd. W sumie dało to piętnaście gatunków istot z piętnastu planet oddalonych od siebie o tysiące lat świetlnych, od których można było oczekiwać rozwinięcia dostatecznej inteligencji, by stosunkowo szybko zaczęły pisać książki i budować maszyny. (Heechee definiowali „stosunkowo szybko” jako dowolny czas w ciągu z grubsza miliona lat). To jednak nie wszystko. Oprócz Heechee istniały trzy cywilizacje technologiczne oraz pozostałości jeszcze dwóch, teraz już wymarłych. Czyli australopiteki nie były unikalne, ale i tak bardzo cenne. W związku z tym Heechee, któremu przydzielono zadanie zabrania kolonii z suchych równin ich rodzimego domu do nowego miejsca zamieszkania stworzonego dla nich w kosmosie, zyskał duże uznanie za swoją pracę. Praca była trudna i długotrwała. Ten konkretny Heechee był potomkiem trzech pokoleń, które badały, mapowały i organizowały projekt Układu Słonecznego. Spodziewał się, że jego potomkowie będą kontynuować to dzieło. Bardzo się mylił. W sumie obecność Heechee w Układzie Słonecznym trwała zaledwie sto lat, a potem zakończyła się w niecały miesiąc. Podjęto decyzję o pośpiesznym wycofaniu się. We wszystkich tunelach na Wenus, małych placówkach na Dione i południowym biegunie Marsa, na wszystkich orbitujących konstrukcjach rozpoczęło się pakowanie. Pośpieszne, ale staranne. Heechee byli najstaranniejszymi z gospodarzy. Usunęli ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent narzędzi, maszyn, artefaktów, drobiazgów i bibelotów towarzyszących im w życiu w Układzie Słonecznym. Nawet śmieci. Zwłaszcza śmieci. Niczego nie zostawiono przypadkiem. I absolutnie niczego, nawet ich odpowiednika pustej butelki po coli czy zużytej chusteczki, nie zostawiono na powierzchni Ziemi. Nie sprawili, żeby ewentualni potomkowie ich australopiteków nie mogli się dowiedzieć o odwiedzinach Heechee w ich okolicy, dopilnowali po prostu, żeby nim dotrą do tego celu, najpierw nauczyli się latać w kosmos. Wiele z usuniętych przez Heechee przedmiotów było bezużytecznych i zostało wyrzuconych w przestrzeń międzygwiezdną lub w Słońce. Wiele wysłano do bardzo odległych miejsc ze specjalnym przeznaczeniem. A wszystko to robiono nie tylko w Układzie Słonecznym Ziemi, ale wszędzie. Heechee oczyścili galaktykę z niemal wszystkich swoich śladów. Żadna świeżo owdowiała holenderka z Pensylwanii przygotowująca dom do przekazania rodzinie najstarszego syna nie zostawiła po sobie równie czystego miejsca. Nie pozostawili niemal niczego, a to, co zostało, miało swój cel. Na Wenus zachowali tylko podstawowe tunele, pomieszczenia mieszkalne oraz starannie wybrane, nieliczne artefakty, w placówkach tylko minimalną liczbę wskazówek oraz jeszcze jedną rzecz. W każdym układzie słonecznym w którym spodziewali się rozwoju inteligencji, zostawili jeden wielki, tajemniczy prezent. W układzie Ziemi był to asteroid na orbicie prostopadłej do płaszczyzny ekliptyki, którego używali jako stacji dla swoich statków kosmicznych. Tu i tam, w odległych i starannie wybranych miejscach innych układów, zostawili inne duże instalacje. Każda zawierała bardzo duży dar w postaci działającej sekcji sprawnych, niemal niezniszczalnych, latających szybciej niż światło statków kosmicznych Heechee. Gwiezdne skarby czekały bardzo długo, czterysta tysięcy lat lub dłużej, podczas gdy Heechee siedzieli ukryci w swej dziurze. Australopiteki na Ziemi okazały się porażką ewolucyjną, choć Heechee się tego nie dowiedzieli, jednak kuzyni australopiteków stali się neandertalczykami lub kromaniończykami, a później pojawiła się ta najnowsza moda ewolucyjna, człowiek współczesny. W międzyczasie skrzydlate stworzenia rozwijały się i uczyły, odkryły prometejskie wyzwanie i się zabiły. W międzyczasie dwie z istniejących cywilizacji technologicznych spotkały się i wzajemnie się zniszczyły. W międzyczasie sześć innych obiecujących gatunków ugrzęzło w ślepych zaułkach ewolucji; w międzyczasie Heechee ukryli się z obawą wyglądali zza swojej osłony Schwarzschilda co kilka tygodni – co kilka tysiącleci czasu pędzącego na zewnątrz… A w międzyczasie skarby czekały, aż w końcu znalazły je istoty ludzkie. I tak ludzie pożyczyli sobie statki kosmiczne Heechee. W nich przekroczyli galaktykę. Ci pierwsi zwiadowcy byli wystraszonymi, zdesperowanymi ludźmi, których jedyną nadzieją na ucieczkę przed ponurym losem było zaryzykowanie życiem w podróży na ślepo w los, który mógł uczynić z nich bogaczy, choć dużo prawdopodobniejsze było spotkanie śmierci.
Zbadałem już całą historię Heechee w ich relacjach z rasą ludzką aż do czasów, w których Robin rozpocznie opowiadać swoją historię. Masz jakieś pytania, fragmencie?
P: Hrrrrrrr…
O: Nie bądź dupkiem, fragmencie. Wiem, że nie śpisz.
P: Próbuję tylko przekazać, że zużywasz cholernie dużo czasu na zejście ze sceny, jak na kogoś, kto ma ją tylko przygotować. A opowiedziałeś zaledwie o przeszłości Heechee, w ogóle nie wspominając o ich teraźniejszości.
O: Właśnie miałem to zrobić. Właściwie to opowiem teraz o pewnym konkretnym Heechee, którego nazwę Kapitanem (nie tak się nazywa, bo zwyczaje stosowane przez Heechee do nadawania imion są inne niż u ludzi, ale to się nada do identyfikacji), który, mniej więcej wtedy, gdy Robin rozpocznie opowiadanie swojej historii…
P: Jeśli kiedyś mu na to pozwolisz…
O: Fragmencie! Cicho. Kapitan jest dość ważny dla historii Robina, bo z czasem wejdą w istotne interakcje, ale w chwili, gdy go poznamy, Kapitan zupełnie nie zdaje sobie sprawy z istnienia Robina. Wraz z członkami swojej załogi szykuje się do wyłonienia się z miejsca, w którym Heechee ukryli się przed galaktyką będącą domem całej reszty. I proszę, pozwoliłem sobie na małą sztuczkę. Spotkaliście już – zamknij się, fragmencie! – spotkaliście już Kapitana, bo był członkiem załogi, która porwała małego tygrysa i zbudowała tunele na Wenus. Teraz jest dużo starszy. Jednak nie o pół miliona lat, bo miejsce, w którym ukryli się Heechee, znajduje się w czarnej dziurze w samym środku naszej galaktyki. Słuchaj, fragmencie, nie chcę, żebyś mi znowu przerywał, ale pragnę poświęcić chwilę na wspomnienie o czymś dziwnym. Co ciekawe, czarna dziura, w której żyją Heechee, była znana ludzkości na długo zanim usłyszeli o istnieniu jej mieszkańców. Tak naprawdę w 1932 roku była pierwszym wykrytym międzygwiezdnym źródłem radiowym. Przed końcem dwudziestego wieku interferometria pozwoliła bez wątpienia ustalić, że to czarna dziura, bardzo duża, o masie tysięcy słońc i średnicy około trzydziestu lat świetlnych. Wiedziano już wtedy, że znajduje się z grubsza trzydzieści tysięcy lat świetlnych od Ziemi w kierunku konstelacji Strzelca, że otacza ją mgła krzemianowego pyłu i że jest silnym źródłem fotonów gamma o energii 511 keV. Do czasu odkrycia asteroidy Gateway, wiedziano znacznie więcej. W zasadzie wszystkie istotne fakty poza jednym. Ludzkość nie miała pojęcia, że w środku znajdują się Heechee. Nie dowiedziała się tego do czasu, aż – właściwie mogę uczciwie wyznać, że to głównie ja – rozpoczęli odczytywać gwiezdne mapy Heechee.
P: Hrrrrrrr…
O: Cicho, fragmencie, rozumiem sugestię. Używany przez Kapitana statek był bardzo podobny do tych, które ludzie znaleźli na asteroidzie Gateway. Nie było czasu na istotne ulepszenia projektu jednostki. Dlatego właśnie Kapitan tak naprawdę nie miał pół miliona lat – w ich czarnej dziurze czas płynął powoli. Główna różnica między statkiem Kapitana a wszelkimi innymi polegała na tym, że był wyposażony w dodatkowe urządzenie, które w mowie Heechee znane było jako rozbijacz układów uporządkowanych. Człowiek mógłby je nazwać otwieraczem puszek. To ono właśnie umożliwiało im przechodzenie przez barierę Schwarzschild wokół czarnej dziury. Nie wyglądało jakoś szczególnie, po prostu skręcony kryształowy pręt wychodzący z całkiem czarnej podstawy, ale gdy Kapitan je aktywował, rozjarzyło się jak diamentowa fontanna. Diamentowe migotanie rozeszło się i otoczyło statek, otwierając drogę przez barierę, oni zaś przemknęli do szerszego wszechświata na zewnątrz. Nie trwało to długo, według czasu Kapitana niecałą godzinę. Wedle zegarów wszechświata na zewnątrz prawie dwa miesiące. Ponieważ był Heechee, Kapitan nie wyglądał jak człowiek. Bardziej niż cokolwiek innego przypominał animowany szkielet z kreskówek. Jednak równie dobrze można myśleć o nim jak o człowieku, bo miał większość ludzkich cech – dociekliwość, inteligencję, kochliwość oraz wszystkie inne, o których wiem, choć nigdy ich nie doświadczyłem. Na przykład, był w dobrym nastroju, bo to zadanie pozwoliło mu zabrać w ramach załogi kobietę, która była jego potencjalną partnerką miłosną. (Ludzie też robią takie rzeczy podczas tak zwanych podróży służbowych). Jednakże samo zadanie było zdecydowanie mało przyjemne, gdyby się nad tym zastanowić. Kapitan tego nie robił. Martwił się o to nie bardziej, niż przeciętny człowiek przejmuje się tym, czy po południu zostanie ogłoszona wojna – gdyby do tego doszło, będzie to koniec wszystkiego, ale już od bardzo dawna nic takiego się nie stało, więc… Największa różnica polegała na tym, że zadanie Kapitana nie miało związku z niczym tak nieszkodliwym jak nuklearna wojna, a z zasadniczymi powodami, przez które Heechee schowali się w swojej czarnej dziurze. Sprawdzał pozostawione przez Heechee artefakty. Tych skarbów nie ukryto przypadkiem, były elementem starannie przygotowanego planu. Można by je nawet nazwać przynętą. Jeśli zaś chodzi o poczucie winy Robinette Broadheada…
P: Zastanawiałem się, kiedy do tego wrócisz. Pozwól, że coś zasugeruję. Może niech Robin Broadhead sam o tym opowie?
O: Doskonały pomysł! Przecież doskonale wiadomo, że jest największym znawcą tego tematu. Tak więc scena została przygotowana, procesja ustawiona i… daję wam Robinette Broadheada!1. Jak za dawnych czasów
1
Jak za dawnych czasów
Zanim mnie upotężnili, poczułem potrzebę, której nie zaznałem przez trzydzieści lat i więcej, więc zdecydowałem się na coś, czego nie spodziewałem się już nigdy próbować: zrobiłem sobie dobrze. Wysłałem swoją żonę Essie do miasta, żeby zrobiła niezapowiedziany najazd na kilka swoich firm. Ustawiłem blokadę „Nie przeszkadzać” na wszystkie systemy łączności domu. Wywołałem mój system pozyskiwania danych (i przyjaciela) Alberta Einsteina i wydałem mu polecenia, od których się skrzywił, ssąc ustnik fajki. A potem, gdy w domu zrobiło się cicho, a Albert niechętnie, lecz posłusznie się wyłączył, położyłem się na kanapie w swoim gabinecie z Mozartem dobiegającym cicho z sąsiedniego pokoju i zapachem mimozy w systemie wentylacji oraz niezbyt silnym oświetleniem, po czym wypowiedziałem imię, którego nie używałem od dziesięcioleci.
– Zygfrydzie von Psych, chciałbym z tobą porozmawiać.
Przez chwilę myślałem, że się nie pojawi. Potem, w rogu pokoju koło barku zamigotało nagle mgliste światło, błysnęło i siedział tam.
Nie zmienił się przez te trzydzieści lat. Ubrany był w ciemny, gruby garnitur o kroju widywanym na portretach Zygmunta Freuda. Na jego niemłodej twarzy bez wyrazu nie przybyła ani jedna zmarszczka, a jasne oczy nie straciły swego blasku. W jednej ręce trzymał sztuczny notatnik a w drugiej sztuczny ołówek… jakby potrzebował zapisywać jakieś notatki!
– Dzień dobry, Rob – odezwał się uprzejmie. – Widzę, że bardzo dobrze wyglądasz.
– Zawsze zaczynałeś od próby poprawienia mojej samooceny – odpowiedziałem mu, na co zareagował uśmiechem.
Zygfryd von Psych tak naprawdę nie istnieje, jest po prostu psychoanalitycznym programem komputerowym. Nie ma fizycznego ciała – to, co widziałem, było tylko hologramem, a jego słowa dobiegały z generatora mowy. Tak naprawdę nie ma nawet imienia, bo „Zygfryd von Psych” to tylko moja nazwa na niego, gdyż te dziesiątki lat temu nie potrafiłem mówić o przerażających mnie sprawach do maszyny, która nie miała nawet imienia.
– Przypuszczam – powiedział z namysłem – że wezwałeś mnie, bo coś cię niepokoi.
– To prawda.
Popatrzył na mnie z cierpliwą ciekawością, co też nie było niczym nowym. Miałem teraz na swoje usługi mnóstwo lepszych programów… właściwie to jeden, Alberta Einsteina, tak dobry, że prawie nie zawracam sobie głowy innymi, ale Zygfryd wciąż był całkiem niezły. Przeczekuje mnie. Wie, że cokolwiek obciąża mi myśli, potrzebuje czasu na zebranie się w słowa, więc mnie nie pogania.
Z drugiej strony, nie pozwala mi też na odpłynięcie myślami w nicość.
– Czy możesz mi powiedzieć, co w tej chwili cię niepokoi?
– Mnóstwo spraw. Różnych – odpowiadam.
– Wybierz jedną – mówi cierpliwie, na co wzruszam ramionami.
– To niespokojny świat, Zygfrydzie. Przy tych wszystkich dobrych rzeczach, które się wydarzyły, czemu ludzie… O cholera. Znowu to robię, prawda?
Mrugnął do mnie.
– Co robisz? – zachęcił.
– Mówię o różnych rzeczach, które mnie martwią, zamiast o tej jednej najważniejszej. Obchodząc prawdziwy problem.
– To brzmi na wnikliwe spostrzeżenie, Robinie. Spróbujesz mi powiedzieć, na czym polega prawdziwy problem?
– Chcę to zrobić – odpowiadam. Chcę tego tak bardzo, że prawdę mówiąc, mam ochotę się rozpłakać. Cholernie dawno tego nie robiłem.
– Od całkiem dawna nie odczuwałeś potrzeby spotkania ze mną – skomentował, na co potakuję.
– Tak, właśnie tak.
Czekał przez chwilę, co jakiś czas powoli obracając ołówek w palcach, utrzymując na twarzy wyraz przyjaznego zainteresowania i braku oceny, co tak naprawdę było jedynym, co pamiętałem z jego twarzy między sesjami.
– To, co tak naprawdę cię niepokoi tam w głębi, Robinie, z definicji jest trudne do wyrażenia – powiedział w końcu. – Wiesz o tym. Przekonaliśmy się o tym wspólnie lata temu. Wcale się nie dziwię, że nie potrzebowałeś mnie przez cały ten czas, bo twoje życie ewidentnie dobrze się układa.
– Naprawdę bardzo dobrze – zgodziłem się. – Zapewne o wiele lepiej, niż na to zasługuję… Chwila, czy mówiąc to wyrażam ukryte poczucie winy? Poczucie niższości?
Westchnął wciąż z uśmiechem.
– Wiesz, że wolę, gdy nie próbujesz mówić jak analityk, Robinie.
Odpowiedziałem szerokim uśmiechem. Poczekał chwilę, a potem kontynuował.
– Przyjrzyjmy się obiektywnie bieżącej sytuacji. Dopilnowałeś, żeby nie było tu nikogo, kto mógłby nam przeszkodzić… albo podsłuchiwać? Żeby nie usłyszeć czegoś, o czym nie powinni się dowiedzieć twoi najbliżsi i najdrożsi przyjaciele? Poleciłeś nawet Albertowi Einsteinowi, twojemu systemowi pozyskiwania danych, wycofanie się i odcięcie tej rozmowy od zewnętrznych magazynów danych. To, co masz do powiedzenia, musi być bardzo prywatne. Być może chodzi o coś, co czujesz, ale wstydzisz się przyznania do tego uczucia. Czy to ci coś nasuwa, Robinie?
Odchrząknąłem.
– Trafiłeś w sedno, Zygfrydzie.
– Tak? To co chciałeś powiedzieć? Możesz to zrobić?
Skoczyłem na główkę.
– Mogę, do cholery! To proste! Oczywiste! Robię się cholernie stary!
Tak jest najlepiej. Kiedy coś jest trudne do wypowiedzenia, trzeba po prostu to powiedzieć. To była jedna z rzeczy, których nauczyłem się w tych dawnych czasach, gdy wylewałem swoje cierpienia przed Zygfrydem trzy razy w tygodniu, i to zawsze działa. Gdy tylko to powiedziałem, poczułem się oczyszczony… nie poczułem się dobrze, nie szczęśliwy, nie jakby problem został rozwiązany, ale ta masa zła została wydalona. Zygfryd lekko kiwnął głową i spojrzał na obracany w palcach ołówek, czekając, bym kontynuował. A ja wiedziałem już, że potrafię. Najgorszą część miałem już za sobą. Znałem to uczucie. Dobrze je pamiętałem z tamtych dawnych, burzliwych sesji.
Nie jestem już tą samą osobą, którą byłem wtedy, tamten Robin Broadhead był przepełniony poczuciem winy z powodu pozostawienia na śmierć ukochanej kobiety. Obecnie to poczucie winy już dawno zostało złagodzone… bo Zygfryd pomógł mi je złagodzić. Tamten Robin Broadhead miał tak niską opinię na swój temat, że nie potrafił uwierzyć, by ktoś mógł go cenić, nie miał więc wielu przyjaciół. Teraz mam ich… sam nie wiem. Dziesiątki. Setki! (O niektórych wam opowiem). Tamten Robin Broadhead nie potrafił przyjąć miłości, ale od tamtej pory mam za sobą ćwierć wieku najlepszego małżeństwa, jakie kiedykolwiek istniało. Byłem więc zupełnie innym Robinem Broadheadem.
Tu znowu Albert Einstein. Chyba powinienem wyjaśnić to, co Robin powiedział o Gelle-Klarze Moynlin. Była wraz z nim poszukiwaczką z Gateway, w której się zakochał. W raz z innymi poszukiwaczami zostali uwięzieni na obrzeżach czarnej dziury i część z nich mogła się uwolnić kosztem innych. Uwolnił się Robin, a Klara z resztą tam zostali. To mógł być wypadek, Klara mogła się bezinteresownie poświęcić, żeby go uratować, Robin mógł w panice uratować siebie ich kosztem – nie dało się tego stwierdzić. Jednak uzależniony od poczucia winy Robin przez lata nosił w sobie obraz Klary w tej czarnej dziurze, gdzie czas niemal się zatrzymał, zawsze przeżywającej tę samą chwilę szoku i przerażenia oraz zawsze (jak sądził) obarczającą go winą. Dopiero Zygfryd pomógł mu się z tego wygrzebać.
Może was zastanawiać, skąd to wiem, skoro jego sesje z Zygfrydem były utajnione. To proste: wiem to teraz w taki sam sposób, jak ten, dzięki któremu Robin wie tak dużo o mnóstwie ludzi robiących rzeczy, przy których go nie było.
Jednak pewne rzeczy w ogóle się nie zmieniły.
– Zygfrydzie – odezwałem się – jestem stary, niedługo umrę i wiesz, co strasznie mnie męczy?
Podniósł wzrok znad swojego ołówka.
– Co takiego, Robinie?
– Nie jestem dość dorosły, żeby być tak starym!
Zacisnął wargi.
– Zechciałbyś to wyjaśnić, Robinie?
– Tak – odparłem – zechciałbym. Następna część poszła dość łatwo, bo zapewniam was, że poświęciłem mnóstwo czasu na myślenie o tym, zanim zdecydowałem się na przywołanie Zygfryda. – Myślę, że to ma związek z Heechee – stwierdziłem. – Pozwól mi skończyć, zanim uznasz, że zwariowałem, dobrze? Jak pamiętasz, byłem częścią pokolenia Heechee – jako dzieci dorastaliśmy, słysząc o Heechee, którzy mieli wszystko, czego nie mieli ludzie, i wiedzieli wszystko, czego ludzie nie wiedzieli…
– Heechee wcale aż tak nas nie przewyższali, Robinie.
– Mówię o tym, jak wydawało się nam, dzieciom. Byli groźni, bo straszyliśmy siebie nawzajem, mówiąc, że wrócą i nas zabiorą. A przede wszystkim tak bardzo wyprzedzali nas we wszystkim, że nie było mowy o konkurowaniu z nimi. Trochę jak Święty Mikołaj, trochę jak ci szaleni zboczeni gwałciciele, przed którymi ostrzegały nas mamy. Trochę jak Bóg. Rozumiesz, co chcę powiedzieć, Zygfrydzie?
– Owszem, rozpoznaję te odczucia – przyznał ostrożnie. – Takie wrażenia pojawiały się w analizach wielu osób z twojego i późniejszych pokoleń.
– Właśnie! I pamiętam, co powiedziałeś mi kiedyś o Freudzie. Zacytowałeś jego stwierdzenie, że żaden człowiek nie może do końca dorosnąć za życia jego ojca.
– Tak naprawdę…
Nie dałem mu dokończyć.
– A ja mówiłem ci, że to bzdura, bo mój ojciec był na tyle uprzejmy, by umrzeć, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem.
– Och, Robinie. – Westchnął.
– Nie, słuchaj. Co powiesz na największą możliwą postać ojcowską? Jak ktokolwiek może dorosnąć, gdy Nasz Ojciec Który jest w Jądrze wciąż siedzi tam, gdzie nawet nie możemy się do niego dostać, nie mówiąc już o obaleniu starego drania?
– Postacie ojcowskie – rzucił smutno kręcąc głową. – Cytaty z Freuda.
– Nie, serio! Nie rozumiesz?
– Tak, Robinie – powiedział poważnie. – Rozumiem, że odnosisz się do Heechee. To prawda. Zgadzam się, że to problem dla rasy ludzkiej i niestety doktor Freud nigdy nie pomyślał o takiej sytuacji. Ale nie rozmawiamy teraz o rasie ludzkiej tylko o tobie. Nie wezwałeś mnie na abstrakcyjne rozważania, zrobiłeś to, bo czujesz się szalenie nieszczęśliwy i sam już powiedziałeś, że jest to wynikiem nieuniknionego procesu starzenia. Ograniczmy się więc do tego tematu, jeśli to możliwe. Proszę, nie teoretyzuj, tylko powiedz mi, co czujesz.
– Czuję się – krzyknąłem – piekielnie stary. Nie zrozumiesz tego, bo jesteś maszyną. Nie wiesz, jak to jest, gdy rozmywa ci się wzrok, a na grzbietach dłoni pojawiają się te ciemne, starcze plamy, zaś skóra na twarzy zaczyna obwisać. Kiedy trzeba usiąść, żeby założyć skarpetki, bo stanięcie na jednej nodze skończy się przewróceniem. Kiedy za każdym razem, gdy zapomnisz o czyichś urodzinach, myślisz, że to choroba Alzheimera i czasem nie możesz się wysikać, gdy tego chcesz! Kiedy… – Ale tu się powstrzymałem, nie dlatego, że mi przeszkodził, wręcz przeciwnie, słuchał cierpliwie i wyglądał, jakby mógł mnie słuchać w nieskończoność. Jaki sens miało mówienie tego wszystkiego? Dał mi chwilę, upewniając się, że skończyłem, zanim zaczął cierpliwie.
– Według twojej dokumentacji medycznej osiemnaście miesięcy temu miałeś przeszczep prostaty, Robinie. Zaburzenia ucha środkowego można łatwo…
– Stop! – krzyknąłem. – Co ty wiesz o mojej dokumentacji medycznej, Zygfrydzie? Poleciłem, żeby ta rozmowa była odcięta!
– I oczywiście tak jest, Robinie. Wierz mi, że ani jedno słowo z naszej rozmowy nie będzie dostępne dla żadnego innego z twoich programów, ani nikogo innego poza tobą. Ale oczywiście, że mogę sięgać do twoich baz danych, włącznie z dokumentacją medyczną. Mogę kontynuować? Strzemiączko i kowadełko w twoim uchu wewnętrznym można łatwo wymienić, co rozwiąże twój problem z równowagą. Przeszczepy rogówki załatwią rozwijającą się zaćmę. Pozostałe problemy mają charakter czysto kosmetyczny i oczywiście nie byłoby problemu ze zdobyciem dla ciebie dobrej młodej tkanki. To pozostawia tylko chorobę Alzheimera, ale szczerze mówiąc, nie widzę u ciebie żadnych jej objawów.
Wzruszyłem ramionami. Poczekał chwilę, zanim znów się odezwał.
– Niektóre ze wspomnianych przez ciebie problemów, podobnie jak długa lista innych, o których nie wspomniałeś, choć występują w twojej dokumentacji medycznej, mogą zostać w każdej chwili naprawione, lub już tak się stało. Być może w niewłaściwy sposób postawiłeś swoje pytanie, Robinie. Być może problem nie polega na tym, że się starzejesz, a na fakcie, że nie chcesz zrobić tego, co konieczne, by odwrócić ten proces.
– Czemu, u diabła, miałbym to zrobić?
Kiwnął głową.
– Rzeczywiście, czemu, Robinie? Czy potrafisz odpowiedzieć na to pytanie?
– Nie, nie potrafię! Gdybym mógł to zrobić, to czemu miałbym pytać ciebie?
Zacisnął wargi i czekał.
– Może po prostu chcę być taki!
Wzruszył ramionami.
– Och, daj spokój, Zygfrydzie – burknąłem. – No dobrze. Masz rację. Mam Pełny Pakiet Medyczny Plus i mogę brać dla siebie cudze narządy, kiedy tylko chcę, a powód, dla którego tego nie robię, siedzi gdzieś w mojej głowie. Wiem, jak ty to nazywasz: depresja endogenna. Ale to niczego nie tłumaczy!
– Ach, Robinie – westchnął – znowu żargon psychoanalityczny. I do tego kiepski. „Endogenny” znaczy tylko, że coś ma pochodzenie wewnętrzne. To nie oznacza, że nie ma przyczyny.
– To co jest przyczyną?
– Spróbujmy gry – zasugerował z namysłem. – Przy twojej lewej ręce znajduje się guzik…
Spojrzałem – faktycznie na skórzanym fotelu znajdował się guzik.
– On tylko trzyma skórę na miejscu – zauważyłem.
– Oczywiście, ale w grze, w którą zagramy, ten guzik, gdy tylko go naciśniesz, spowoduje przeprowadzenie wszystkich przeszczepów, których potrzebujesz lub możesz chcieć. Natychmiast. Oprzyj palec na guziku, Robinie. Dobrze. Czy chcesz go nacisnąć?
– …nie.
– Rozumiem. Możesz mi wyjaśnić powód?
– Bo nie zasługuję na zabieranie części ciała komuś innemu! – Nie zamierzałem tego mówić. Nie zdawałem sobie z tego sprawy. A kiedy już to powiedziałem, mogłem tylko siedzieć tam i wsłuchiwać się w echo własnych słów. Zygfryd także całkiem długo milczał.
Potem podniósł swój ołówek, schował go do kieszonki, złożył notes, wcisnął go do innej kieszeni i pochylił się w moją stronę.
– Nie sądzę, żebym potrafił ci pomóc, Robinie – powiedział. – Masz w sobie poczucie winy, na rozwiązanie którego nie widzę sposobu.
– Przecież wcześniej tak bardzo mi pomogłeś! – jęknąłem.
– Wcześniej sam sobie zadawałeś ból z powodu poczucia winy wywołanego czymś, co prawdopodobnie w ogóle nie było twoją winą, a w każdym razie i tak było już przeszłością. Tym razem jest zupełnie inaczej. Dzięki przeszczepom zastępującym twoje psujące się narządy zdrowymi możesz przeżyć może jeszcze pięćdziesiąt lat, ale prawdą jest, że te narządy muszą być pobierane od kogoś innego i żebyś mógł żyć dłużej, musisz w pewnym sensie znacząco skrócić czyjeś inne życie. Zrozumienie tej prawdy nie jest neurotycznym poczuciem winy, Robinie, a jedynie przyznaniem moralnej prawdy.
I to wszystko, co do mnie powiedział, oprócz pożegnania wypowiedzianego z równocześnie ciepłym i smutnym uśmiechem.
Nienawidzę, gdy moje programy komputerowe mówią do mnie o moralności. A zwłaszcza, gdy mają rację.
Należy pamiętać, że w czasie, gdy odczuwałem tę depresję, działy się też inne rzeczy. Mój Boże! Wiele rzeczy działo się mnóstwu ludzi na świecie – na wszystkich światach i w przestrzeniach między nimi – i były one nie tylko dużo ciekawsze, ale też dużo więcej znaczyły, nawet dla mnie. Po prostu wtedy o nich nie wiedziałem, choć dotyczyły ludzi (albo nieludzi), których znałem. (Albo poznałem lub znałem, lecz o nich zapomniałem). Dam wam kilka przykładów. Mój jeszcze-nie-przyjaciel Kapitan, będący jednym z tych szalonych-gwałcicieli-Świętych-Mikołajów Heechee, którzy nawiedzali moje dziecinne koszmary, właśnie miał poczuć znacznie większy strach niż ja kiedykolwiek na myśl o Heechee. Mój były (i wkrótce ponownie) przyjaciel Audee Walthers Jr. miał właśnie, boleśnie dla siebie, spotkać kiedyś mojego przyjaciela (lub wcale nie), Wana. A mój najlepszy przyjaciel ze wszystkich (z uwzględnieniem faktu, że nie był „prawdziwy”), program komputerowy Albert Einstein, właśnie miał mnie zaskoczyć… Jakże skomplikowane są te wszystkie stwierdzenia! Nic na to nie poradzę. Żyłem w złożonych czasach i w bardzo skomplikowany sposób. Teraz, gdy zostałem upotężniony, wszystko to świetnie do siebie pasuje, o czym się przekonacie, jednak wtedy nie wiedziałem nawet, czym są te wszystkie elementy. Byłem pojedynczym starzejącym się człowiekiem, przygniecionym przez swą śmiertelność i świadomość grzechu, a gdy moja żona wróciła do domu i zastała mnie rozłożonego na szezlongu i patrzącego na Tappan Zee, zareagowała bardzo gwałtownie.
– Ejże, Robinie! Co stało?
Uśmiechnąłem się i pozwoliłem się pocałować. Essie często mnie beszta. Ale też bardzo mnie kocha i jest kobietą dającą wiele do kochania. Wysoką. Szczupłą. Długie włosy w kolorze złotego blondu, noszone przez nią spięte w ciasny, sowiecki kok, gdy jest profesor lub bizneswoman, lub rozpuszczone do pasa, kiedy idzie do łóżka.
– Rozmawiałem z Zygfrydem von Psychem – wypaliłem, zanim zastanowiłem się nad tym, co powiedzieć dość długo, by się ocenzurować.
– Ach – zareagowała, prostując się. – Och.
Zastanawiając się nad tym, zaczęła wyciągać szpilki ze swojego koka. Jeśli mieszka się z kimś przez kilkadziesiąt lat, trochę poznaje się tę osobę i byłem w stanie podążać za jej wewnętrznymi przemyśleniami równie dobrze, jakby wypowiadała je na głos. Oczywiście pojawiła się troska, bo odczuwałem potrzebę rozmowy z psychoanalitykiem. Jednak pokładała też dość dużo wiary w Zygfrydzie. Essie zawsze uważała, że jest coś dłużna Zygfrydowi, bo wiedziała, że tylko dzięki jego pomocy byłem dawno temu w stanie przyznać przed samym sobą, że ją kocham. (Oraz że kocham Gelle-Klarę Moynlin, co stanowiło pewien problem).
– Chcesz mi powiedzieć, na jaki temat? – zapytała uprzejmie.
– Wiek i depresja, moja droga. Nic poważnego. Tylko śmiertelnego. Jak tobie minął dzień?
Przyjrzała mi się swoim wszystkowidzącym, diagnostycznym wzrokiem, przeciągając przez palce długie, złote włosy, aż opadły swobodnie, dostosowując przy tym swoją odpowiedź do diagnozy.
– Był straszliwie wyczerpujący – stwierdziła – do tego stopnia, że bardzo potrzebuję drinka… zapewne jak i ty.
Napiliśmy się więc. Na szezlongu było miejsce dla nas obojga i patrzyliśmy, jak księżyc chowa się za brzegiem morza przy Jersey, podczas gdy Essie opowiadała mi o swoim dniu i nie próbowała naciskać.
Essie prowadzi własne życie, dość wymagające – czasami mnie zdumiewa, że bezustannie potrafi znaleźć w nim mnóstwo miejsca na mnie. Poza sprawdzaniem swoich przedsiębiorstw spędziła uciążliwą godzinę w placówce badawczej, którą założyliśmy w celu integracji technologii Heechee z naszymi komputerami. Wyglądało na to, że Heechee tak naprawdę nie używali komputerów, jeśli nie liczyć prymitywnych wersji stosowanych do kontrolowania nawigacji ich statków, ale mieli trochę ciekawych pomysłów w pobliskich dziedzinach. Oczywiście to była specjalność Essie, w niej właśnie zdobyła swój doktorat. A kiedy mówiła o swoich programach badawczych, widziałem, jak biegną jej myśli – nie ma potrzeby odpytywać o to starego Robina, może po prostu obejść blokady programu Zygfryda i uzyskać pełny dostęp do naszej rozmowy.
– Nie jesteś aż tak sprytna, za jaką się uważasz – powiedziałem czule, co przerwało jej w połowie zdania. – To, o czym rozmawialiśmy z Zygfrydem, jest zapieczętowane – wyjaśniłem.
– Ha. – Zadowolona z siebie.
– Żadnego „ha” – odparłem równie zadowolony – bo kazałem Albertowi obiecać. Zapis jest przechowywany w taki sposób, że nawet ty nie zdołasz go odszyfrować bez niszczenia całego systemu.
– Ha! – rzuciła ponownie, obracając się, by spojrzeć mi w oczy. Tym razem „ha” było głośniejsze i miało w sobie ton, który można by przetłumaczyć jako „będę musiała sobie o tym porozmawiać z Albertem”.
Drażnię Essie, ale też ją kocham, więc odpuściłem.
– Naprawdę nie chcę łamania tej blokady – powiedziałem – bo… cóż, z powodu próżności. Kiedy rozmawiam z Zygfrydem, brzmię na strasznie marudnego. Ale opowiem ci o tym.
Rozsiadła się wygodniej i słuchała mojej relacji. Kiedy skończyłem, namyślała się przez chwilę.
– Dlatego właśnie czujesz depresję? – zapytała. – Bo nie masz już wielkich perspektyw? Przytaknąłem.
– Ależ Robinie! Być może masz tylko ograniczoną przyszłość, ale na Boga, jak wspaniałą teraźniejszość! Galaktyczny podróżnik! Obrzydliwy bogacz! Nieodparta pokusa seksualna dla wielbiącej i również bardzo ponętnej żony!
Uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami. Pełna namysłu cisza.
– Kwestia moralna – przyznała w końcu – jest dość rozsądna. Chwali ci się, że bierzesz pod uwagę takie sprawy. Ja również miałam wątpliwości, kiedy, jak świetnie pamiętasz, nie tak dawno temu wymieniano mi trochę zużytych kobiecych części.
– Czyli rozumiesz!
– Doskonale rozumiem! Rozumiem też, drogi Robinie, że skoro podjąłeś decyzję, kierując się moralnością, nie ma sensu się dalej o nią martwić. Wpędzanie się w depresję jest bez sensu. Na szczęście – powiedziała, podnosząc się z szezlonga i wstając z wyciągniętą do mnie dłonią – dostępny jest doskonały środek antydepresyjny. Dołączysz do mnie w sypialni?
Cóż, oczywiście, że to zrobię. I zrobiłem. Po czym przekonałem się, że depresja ustępuje, bo jeśli coś jeszcze sprawia mi przyjemność, to jest tym dzielenie łoża z S. Ya. Lavorovną-Broadhead. I sprawiałoby mi to przyjemność, nawet gdybym wtedy wiedział, że zostały mi niecałe trzy miesiące do śmierci, o której myśl wzbudzała we mnie taką depresję.