Spowiednik Mafii - ebook
Spowiednik Mafii - ebook
W tym świecie nie wiadomo, co jest prawdą, a co kłamstwem…
Niełatwo zostać spowiednikiem mafii. By móc się tak określać, trzeba najpierw zdobyć zaufanie najbrutalniejszych gangsterów w kraju. Trzeba też wiele poświęcić. Na przykład bezpieczeństwo własnej rodziny czy reputację w środowisku dziennikarzy.
Oczywiście bycie spowiednikiem mafii ma też swoje plusy. Można jeździć luksusowymi samochodami, nosić kosztowne zegarki, stołować się w najdroższych restauracjach. Wreszcie – można porozmawiać w cztery oczy ze znanymi przestępcami. Nie każdy ma taką okazję. Ale czy gangsterom można zaufać? Ile jest prawdy w tym, co mówią? Dlaczego tak chętnie dzielą się historiami o morderstwach, porwaniach i kradzieżach z kimś, kto nie należy do tego świata?
Spowiednik mafii to wstrząsająca opowieść o kimś, kto wie zbyt dużo, lecz mimo to postanowił podzielić się swoimi spostrzeżeniami. Choć wiąże się to z narażaniem własnego życia. Książka przedstawia historię dziennikarza, który jako jedyny miał okazję poznać prawdziwe oblicze polskich mafiosów.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7959-9 |
Rozmiar pliku: | 937 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Cześć, pamiętam, że bardzo Ci zależało, żeby jeszcze choć raz dostać prawdziwy list – taki w kopercie, ze znaczkiem, napisany ręcznie. Spełniam Twoje marzenie, choć wiem, że to, co przeczytasz, nie sprawi Ci radości. Zapewniam Cię, że czuję to samo, co poczujesz Ty za chwilę. Ale miejmy to już za sobą – pewnych spraw nie można odwlekać w nieskończoność, licząc, że może coś się zmieni, że stanie się jakiś cud. Przeczytaj, spróbuj mnie zrozumieć, a jeśli uważasz, że masz mi coś do wybaczenia – wybacz. Jeśli uważasz, że mamy powody, żeby być sobie wdzięczni – odczuwaj tę wdzięczność do samego końca._
_Przechodząc do tego, co najtrudniejsze: nie chcę, nie mogę, nie mam już siły dłużej na Ciebie czekać. Tym bardziej że wcale nie wiem, czy Ty kiedykolwiek wyobrażałeś sobie nasze wspólne życie. Ale nie takie z doskoku, nie takie kradzione chwile radości – chodzi mi o prawdziwy związek, pod dachem wspólnego domu, z poczuciem, że na wieki wieków amen._
_Nie mam wątpliwości, że czujesz do mnie to, o czym mnie w kółko zapewniasz, ale podejrzewam, że nie masz siły, żeby dać mi całego siebie; żeby zamknąć dotychczasowe życie na klucz i rozpocząć nowe ze mną._
_A ja nie chcę dłużej czekać, tym bardziej że chyba nie mam już na to czasu. I teraz przechodzę do najważniejszego i chcę to mieć za sobą: kilka dni temu odebrałam wyniki badań lekarskich. I to są bardzo złe wyniki. Wiem, że nie powinnam przed Tobą niczego ukrywać, zwłaszcza tego, ale postanowiłam, że to akurat zataję. Jest źle, ale nie dowiesz się jak bardzo – nie chcę Cię tym obciążać. I tak doskonale wiem, że będziesz się zadręczał, że będziesz, mimo wszystko, próbował wyciągnąć ode mnie całą prawdę. A jednak jeśli czegoś nie wiesz, to to coś nie jest aż takim ciężarem jak cała prawda. Zresztą pewnie się domyślasz, co to za franca._
_Dlatego proszę – nie pytaj, nie pisz, nie krąż wokół mnie. Po prostu zniknij (Jezu, nawet nie wiesz, jak potwornie boli pisanie tych słów!) – może uda mi się coś jeszcze uporządkować w moim popieprzonym życiu. Może ktoś mnie będzie trzymał za rękę, kiedy…_
_Nie, nie, nie! To nie mój styl, nie znoszę takich łzawych melodii. Jeśli nie podarłam tego listu, to tylko dlatego, że nie chce mi się pisać wszystkiego od początku._
_No, a z drugiej strony chciałabym mieć poczucie, że ktoś taki przy mnie jest…_
_Ale to nigdy nie będziesz Ty._
_Było cudownie, było lepiej, niż mogłam sobie wymarzyć, ale teraz niech każde wraca do swojego ogródka i niech uprawia to, co wcześniej uprawiało._
_Ani ja o Tobie nie zapomnę, ani Ty nie zapomnisz o mnie – nasz związek, który właśnie dobiegł końca, będzie jak balonik, który poleciał do nieba i nikt go już więcej nie zobaczy. Ale on cały czas frunie…_
_Na tym kończę. Powiedzieć „dziękuję za wszystko” to nic nie powiedzieć, ale nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. Dziękuję._
_J._
_P.S. Wiem, że list Ci się nie spodobał, ale zobacz, jaki piękny znaczek przykleiłam._
* * *
Jeśli mnie spytacie, dlaczego jadę tam, dokąd jadę i dlaczego powziąłem postanowienie, aby nigdy nie wrócić do miejsca, w którym przeżyłem całe dotychczasowe życie; dlaczego zdecydowałem się porzucić wszystko, co było dla mnie ważne i miało sens, odpowiem krótko: nie wiem. Albo raczej: nie jestem pewien. Może popełniam błąd, może ucieczka nie jest najlepszym rozwiązaniem, może wcale nie grozi mi coś, czego podświadomie cały czas się obawiam.
Ale przychodzi taki moment w życiu, kiedy człowiek chce zrzucić z siebie wszystko, co mu ciąży. I robi to w taki sposób, jaki mu przyjdzie do głowy. Jeden zaczyna pić, drugi zaciska na szyi pętlę, a jeszcze inny po prostu znika, rozpływa się we mgle. Jasne, wiem, że ucieczka nie oznacza zrzucenia z siebie ciężaru, nie odcina od przeszłości i nie gwarantuje świetlanej przyszłości. Po prostu przenosisz w inne miejsce swój ciężar – swój krzyż, jak by to powiedział Święty Mąż. I tam dalej będziesz się z nim zmagał. Tyle że już kto inny będzie obserwował twoje zmagania.
Czy popełniłem jakiś ciężki grzech, że muszę uciekać? Ależ skąd! Wręcz przeciwnie – starałem się zachowywać tak, jak podpowiadała mi przyzwoitość. A może to nie była przyzwoitość, tylko instynkt samozachowawczy? Ostrożność, lęk, brak jaj?
Jak zwał, tak zwał, ważne, że ani razu nie miałem poczucia, iż wplątałem się w coś, co stawiało mnie po ciemnej stronie. Nie stałem się jednym z nich, choć dla wielu byłem jak najbardziej elementem ferajny. Elementem może i groteskowym, elementem, którego nikt nie traktował poważnie, chyba że z zupełnie innych powodów, ale jednak – częścią tamtego świata. A skoro tak, to dlaczego chcę zniknąć, dlaczego nie chcę oglądać ludzi, z którymi przeżyłem najwspanialszą przygodę życia oraz tych, którzy byli świadkami tej przygody, świadkami mojego wzlotu?
No właśnie… Nie mam pojęcia. Może widziałem to w jakimś filmie: bohater ma dość, wsiada do samochodu i rusza w stronę wolności, nie oglądając się za siebie i nawet nie patrząc w lusterko wsteczne. W Hollywood najczęściej jest to droga 66 albo jakaś inna szosa wiodąca ze wschodu na zachód, od zimna do ciepła, od drapaczy chmur do kurzu prerii, od bogatej cywilizacji do skromnego, prowincjonalnego zacofania.
Nie jestem hollywoodzkim bohaterem – nie szukam romantyki, nie chcę spotkać szczęśliwych Indian, nie szukam ciemnoskórej, prawej, szlachetnej towarzyszki życia po przejściach. Ja po prostu, kurwa, mam dość wszystkiego i – jak to mówią gangsterzy – ukręcam się z dotychczasowego życia. Może się to wydać naiwne, ale skorzystałem z osobliwej promocji – jedno z wyludniających się miasteczek na południu Włoch ogłosiło, że sprzedaje domy po jeden euro za sztukę. Niezła oferta, co? Oczywiście trzeba trochę zainwestować, dokonując remontu budynku za co najmniej kilkanaście tysięcy euro, ale stać mnie. Kto zabroni bogatemu? Przed wyjazdem ktoś mnie zapytał: „A co ty tam będziesz robił, gdzie znajdziesz robotę? Bo kupić dom i odszykować go to jedno, ale trzeba z czegoś żyć, mieć jakiś stały dopływ gotówki”.
Rzeczywiście nie przemyślałem tego. To znaczy zdaję sobie sprawę z tego problemu, ale wierzę, że życie rozwiąże go za mnie. Mogę być listonoszem, sprzedawcą warzyw, mogę sprzątać ulice. Skoro mieszkańcy będą zlepkiem różnych narodowości, takich samych desperado jak ja, to żaden związek zawodowy nie oprotestuje faktu, że obcokrajowiec zabierze robotę Włochowi. Jakoś to będzie, zresztą na początek mam trochę hajsu – ostatecznie coś tam zarobiłem na swoich książkach. Skoro nawet „Forbes” spekulował, że stałem się posiadaczem małej fortuny, to pewnie coś było na rzeczy.
Ale niewiele było – tak naprawdę mam tyle, żeby zapewnić sobie start. Tę całą moją fortunę, te miliony, o których pisały gazety, można postawić na półce z napisem „bajki”. Szybko będę musiał się zakręcić wokół jakiegoś stałego zajęcia, niekoniecznie prestiżowego. Zresztą co to jest prestiż? Drogie mieszkanie w apartamentowcu, luksusowa bryka i fotel głównego managera jakiejś korporacji? A może cygaro w pysku i butelka single malta za kilka tysięcy euro? I obrazy van Gogha na ścianach?
Pieprzyć prestiż – wybieram piękne widoki z okna, bo z salonu mojego mieszkanka będę mógł obserwować przypływy i odpływy morza. Świat zapomni o mnie, a ja zapomnę o świecie. Jesteśmy siebie warci.
Tak, okolice Sycylii to chyba najlepsze miejsce dla faceta, który przez kilka lat żył wśród mafiosów, pisał o mafii czy kryminalnym podziemiu i zarabiał na tym. Każdy wieczór będę spędzał przy kieliszku białego wina, przyciągając wzrokiem fale. A jak mi się zachce, to zapalę cygaro. Będę jak Al Capone, którym nigdy nie chciałem być.
Na pewno nie będę pisał książek – potrzebę publicznego zaistnienia mam zaspokojoną jak stąd do księżyca. W sumie sprzedałem półtora miliona książek, śrubując rekordy niedostępne dla większości piszących, nie tylko w Polsce. Przyznam się wam, że do ostatnich tomów nawet nie zaglądałem – egzemplarze autorskie przychodziły w paczce, ale nawet jej nie otwierałem. W sumie zatraciłem największą radość, jaką może odczuwać pisarz – radość wzięcia do ręki pachnącego jeszcze farbą drukarską egzemplarza. Gdy kurier przywoził paczki, pojawiało się nieprzyjemne pytanie: gdzie ja to, kurwa, schowam, nie mam już miejsca na książki…
Jakie książki – spytacie? O tym za chwilę.
Powiem wam jedno: gdyby kilka lat temu, w pewien słoneczny kwietniowy dzień, ktoś mi powiedział, że już następnego dnia rozpocznę podróż na Księżyc, a moje życie stanie się – nawiązując do tytułu pewnej książki – fascynującą wirówką nonsensu, uśmiechnąłbym się pod nosem, ale bym nie uwierzył. No bo dlaczego jakieś spotkanie, jakieś zdarzenie miałyby wywracać moje życie do góry nogami?
A jednak!
Dlatego siedzę za kierownicą jaguara – nagrody za literacki sukces, którą sam sobie przyznałem – i właśnie wyjechałem z Czech. Teraz kieruję się na Wiedeń, a potem pojadę w stronę Grazu. Przenocuję w Udine, już we Włoszech. A następnego dnia ruszę na Sycylię. A stamtąd na Favignanę.
Za jakiś czas ci, którzy mnie znali, zapomną, że w ogóle istniałem.
Nazywam się Rafał Weber. Wierzycie w to? I słusznie, że nie wierzycie. Nazywam się zupełnie inaczej, ale jakie to ma znaczenie?
* * *
Kilka tygodni wcześniej, nim wsiadłem do auta i ruszyłem w nieznane, nastąpił punkt zwrotny. Jeden z wielu punktów zwrotnych w moim życiu, ale tym razem wyjątkowo radykalny.
Otóż pewnego październikowego poranka (a może to był już listopad?) włączyłem komputer i jak zawsze wszedłem na Onet, żeby zorientować się w aktualnych wydarzeniach – kto umarł, kto wygrał, kto się z kim rozwiódł. Prawdę mówiąc, rzadko kiedy jakakolwiek informacja na dłużej przykuwała moją uwagę – tak naprawdę przelatywałem wzrokiem same tytuły, a jeśli już otworzyłem artykuł, to ograniczałem się do lektury leadu i pierwszych zdań. Mówiąc krótko, głód wiedzy na tematy bieżące zaspokajałem w niecałe pięć minut.
Tym razem jednak ze strony głównej bił po oczach news, który wywołał u mnie stan dziś trudny do opisania – to był szok połączony z niedowierzaniem, a wręcz otępieniem. Patrzyłem na tytuł i nie docierało do mnie, że coś takiego mogło się wydarzyć. Choć miałem to podane czarno na białym, przez dłuższą chwilę nie byłem w stanie „pójść dalej” i rozpocząć lektury tekstu. Być może moja psychika przygotowywała się do wyjątkowo trudnego zadania i nie pozwalała wskazującemu palcowi prawej ręki na kliknięcie.
Tytuł wiadomości mówił wszystko, nie mówiąc jednocześnie nic: „Maksim nie żyje. Były gangster popełnił samobójstwo w areszcie śledczym”.
Kiedy mówimy, że kogoś przeszył dreszcz, oczywiście stosujemy figurę retoryczną, która ma podkreślić emocje towarzyszące jakiemuś zdarzeniu, ale wszyscy wiemy, że żadnych dreszczy nie było. No więc zapewniam, że coś, co mną wstrząsnęło w tamtej chwili, było porównywalne z pieszczotą młota pneumatycznego – gdyby ktoś był wówczas przy mnie, pewnie by spytał, czemu tak zbladłem, i poradziłby, abym powstrzymał moje gałki oczne przed wyskoczeniem z oczodołów.
Jak to, TEN Maksim odebrał sobie życie? Dlaczego, z jakiej racji, w imię czego? Co chciał osiągnąć, przed czym uciekł w nicość? Co go sprowokowało do tej podróży w jedną stronę? Owszem, nie widziałem go od kilku miesięcy, po tym, jak trafił do aresztu śledczego, ale znałem go na tyle dobrze, aby mieć pewność, że nie ma takiej katastrofy, która pchnęłaby go do odebrania sobie życia. Nie był typem paranoika, który wobec jakiejś przeciwności losu zaczyna być dla siebie samego zagrożeniem. Sam często śmiał się z kumpli, którzy zwierzali mu się ze skłonności do stanów depresyjnych.
Czy w areszcie śledczym mogło nastąpić coś, co zmieniło jego stosunek do życia? Czy kilka miesięcy wystarczyło, aby człowiek o silnej psychice i jeszcze większej woli życia zamienił się w psychiczny wrak?
Informacja w Onecie nie była długa. Widać było, że do mediów przedostało się niewiele szczegółów na ten temat. Tak naprawdę notka ograniczała się do komunikatu prokuratury oraz lakonicznego odredakcyjnego przypomnienia, kim był Marcin K. pseudonim Maksim. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że Krawczyk, no ale w związku z postępowaniem prokuratorskim media musiały używać jedynie pierwszej litery nazwiska. Wszyscy wiedzieli, że Krawczyk, ale nie mieli pojęcia, dlaczego Maksim – przecież od Marcina do Maksymiliana dość daleka droga. Jedna z wersji głosiła, że pod koniec lat osiemdziesiątych Marcin często bywał w gdyńskim nocnym klubie Maxim – tak, tym z tego przeboju Lady Pank – a wręcz że tam związał się z grupami, które w przyszłości miały się stać polską mafią. Marcin nie prostował tej wersji, choć w tym modnym klubie był raz, może dwa razy, i na pewno nie został ochrzczony na jego cześć. Tak naprawdę nie lubił atmosfery nocnych klubów i dyskotek – jako samotnik znacznie lepiej czuł się na odludziu, ale oczywiście jako wysoko postawiony gangster musiał bywać w lokalach rozrywkowych. Jedynie do klubów go-go chodził z własnej nieprzymuszonej woli, bo po prostu lubił widok młodych roznegliżowanych panienek oplatających nogami metalową rurę. Miał poczucie, że im wyżej wskakuje w hierarchii, tym bardziej one tańczą dla niego. Ale z reguły do go-go chadzał sam – towarzyszył mu jedynie ochroniarz, który zresztą nie miał prawa siedzieć w pobliżu szefa. Miał zapewniać mu bezpieczeństwo, ale nie męskie pogawędki na tematy intymne.
Według innej wersji dotyczącej ksywki Marcin chciał złożyć hołd swoim przyjaciołom w Rosji, gdzie robił wiele interesów, i przybrał imię jednego z nich. Dlatego nie był Maksymem, ale Maksimem, zupełnie jak Gorki. Pytany o to, nie zaprzeczał ani nie potwierdzał. Zresztą to był bardzo tajemniczy gość i lubił, kiedy ludzie musieli się domyślać różnych kwestii związanych z jego osobą. „Na chuj mają o mnie wszystko wiedzieć? Im mniej wiedzą, tym lepiej dla mnie. A jeśli pierdolą głupoty, to są to ich głupoty, nie moje. Mnie ich głupota nie boli” – powiedział mi kiedyś.
Jako jeden z nielicznych wiedziałem, że ksywka była hołdem dla ciężkiego karabinu maszynowego Maxim wzór 1910, wyprodukowanego w Anglii na zamówienie carskiej Rosji. Karabinu, który odegrał wielką rolę w czasie rewolucji październikowej i w czasie wojny domowej bolszewików z białą armią.
Początkowo w grupie wołali na niego Krawiec, bo pseudonimy często były pochodną nazwiska, ale on jakoś wymusił na kumplach zmianę. Zresztą wszyscy wiedzieli, że ma świra na punkcie broni palnej; że zna się na niej jak prawdziwy historyk wojskowości, więc Krawiec szybko poszedł w zapomnienie. Podczas jednej z wizyt w Rosji kazał się zawieźć do Tuły, gdzie po zakupieniu od Angoli licencji Rosjanie produkowali maximy. Zresztą kałasznikowy też. Lubił filozoficznie powtarzać: „Pomyśl, tam produkują i samowary, i karabiny maszynowe. Dziwne miasto, dziwny kraj”.
Kiedy na jakimś eleganckim przyjęciu zaproponowano mu kieliszek koniaku i dano do wyboru albo Hennessy, albo Martell, albo Maxime, prychnął urażony: „To chyba oczywiste, że Maxime”.
W ogóle miał w sobie zadatki na filozofa, tyle że nie poparł ich nauką, a jedynie życiowym doświadczeniem. A to nie zawsze przynosi dobre skutki – rozmawiając ze mną, chętnie powoływał się na postacie z przeszłości, przypisując im przynależność do grona myślicieli. Tak więc filozofem był Cezar, Dante czy Dostojewski. Bo gdzieś tam o nich usłyszał i uznał, że skoro się o nich mówi, to znaczy, że mieli dużo oleju w głowie. Czyli byli filozofami.
Jak z rękawa sypał rozmaitymi prawdami objawionymi w stylu: „Skoro świat się kręci, to i interes musi się kręcić” albo „Jak coś rośnie, to do nieba, jak się zawala, to po całości” – nie wiem, skąd je brał, pewnie niektóre wymyślał na poczekaniu. Lubił też złote myśli innych bossów, jak ta słynnego gdańskiego Nikosia: „Nie zaczynaj wojny, jeśli nie jesteś w stanie jej wygrać”.
Mnie to jego intelektualne puszenie się śmieszyło, ale wiem, że na wielu robiło piorunujące wrażenie. Na kobietach zresztą też, szczególnie tych, które spotykał w nocnych klubach i wstawiał im taki farmazon, jaki wydawał mu się najbardziej adekwatny do okoliczności. Miał być nie tylko groźny i wszechwładny, ale także – a może przede wszystkim – mądry.
O tym jednak nie było w materiale o jego śmierci. Prokuratura ujawniła jedynie, że odebrał sobie życie w nocy poprzez zadzierzgnięcie. Szczegółów nie podano. Wiadomo, że znajdował się sam w monitorowanej celi. Czyli zrobił coś, czemu teoretycznie strażnicy więzienni mogli zapobiec. W areszcie przebywał od kilku dni – przeciwko niemu toczyło się postępowanie prokuratorskie i za jakiś czas miało dojść do procesu. Wprawdzie zarzuty nie były porażające, można było odnieść wrażenie, że prokuratura dokopała się do czegoś naprawdę poważnego i postanowiła zachować w tej kwestii milczenie. Zresztą wielu uważało, że tak naprawdę Maksim został dobrze schowany. Pytanie: dlaczego? Co mu groziło? Co wiedział i co nie powinno nigdy wyjść na światło dzienne?
Czy domyślałem się prawdy? Nie, byłem jedynie dziennikarzem, a właściwie już tylko pisarzem, bo przecież od pewnego czasu nie pracowałem dla żadnej gazety i nie miałem dostępu do tych, którzy coś mogli wiedzieć.
Po głowie krążyły mi różne myśli – nigdy wcześniej nie stworzyłem tylu spiskowych teorii co tego dnia. Ale żadna z nich nie wydawała się wiarygodna, bo zawsze jakiś element nie pasował do układanki. Przyznaję, brałem pod uwagę, że Maksima odwiedził seryjny samobójca, ale byłem zupełnie bezradny wobec pytania: a komu by na tym zależało?
Internauci jednak nie mieli tych wątpliwości – wśród kilku tysięcy komentarzy (to był news dnia, bez dwóch zdań) większość stanowiły takie jak ten: „Uciszyli go w końcu. Pyszczył, pyszczył, to go wysłali do piachu i już nie będzie pyszczył. A mógł dożyć spokojnej starości”.
Albo ten: „Za dużo wiedział o politykach. A jak wiesz o nich za dużo, to wykupujesz bilet do piekła”.
Albo ten: „Kto robi interesy z Ruskimi, ten musi być przygotowany na wizytę seryjnego samobójcy. Do swidanja Maksim”.ROZDZIAŁ 1
Nie wiem, komu przyszło do głowy, żeby zrobić mnie szefem działu mody w magazynie popularnonaukowym „Materia”. Wiem, kto mi tę decyzję przekazał, rzecz jasna – redaktor naczelny, ale on sam zastrzegł, że obarczenie mnie odpowiedzialnością za zorganizowanie działki zupełnie niepasującej do profilu pisma, ale mogącej przynieść wydawnictwu dodatkowe pieniądze, to myśl zrodzona gdzieś na wysokości zarządu. Chyba ktoś uznał, że tematyka naukowa na tyle mnie nie interesuje, że należy dać mi szansę wykazania się na innym polu. W tamtym czasie wiele magazynów wzbogacało swoją ofertę o tak zwany life-style, czyli modę, zdrowe żarcie, fitness, luksusowe samochody czy życie celebrytów, i „Materii” nie udało się uniknąć tego szaleństwa. Wierzono, że kilku gości, którzy mają sporą wiedzę na temat prawa Archimedesa i teorii względności Einsteina oraz potrafią wymienić wszystkich polskich królów, stanie się arbitrami elegancji i dobrego smaku. A ku świetlanej przyszłości poprowadzi ich facet, który nawet prawa Archimedesa nie zna, a jeśli chodzi o modę, to gdzieś tam słyszał, że biały garnitur nie najlepiej sprawdza się w warunkach biurowych. Na pogrzebie też zresztą niekoniecznie.
Tak naprawdę zawsze mnie interesowała tematyka kryminalna i śledcza. Do „Materii” pasowałem o tyle, o ile było zapotrzebowanie na artykuły na temat pracy profilerów policyjnych, technik kryminalistycznych – całej tej „subkultury”, którą wówczas popularyzowały telewizyjne seriale amerykańskie pod wspólnym szyldem _CSI: kryminalne zagadki…_ Przez lata pracy dorobiłem się naprawdę niezłych znajomości wśród policjantów, prokuratorów czy naukowców zajmujących się mroczną stroną duszy człowieka i wyszukiwaniem jego śladów biologicznych w leśnych dołach czy na brzegach jezior. To też była nauka, ale taka, która mnie fascynowała i której byłem gotów poświęcić resztę swojej dziennikarskiej, pożal się Boże, kariery.
Oczywiście, kiedy dostałem polecenie przeskoczenia do świata mody, nie miałem nic do gadania, więc grzecznie spakowałem do walizki swoje mikroskopy i pędzelki do ujawniania śladów daktyloskopijnych (tak, używam przenośni) i zacząłem konstruować szafę na garnitury i kapelusze.
Pomysł zarządu na dział mody w piśmie popularnonaukowym był – bądźmy szczerzy – odrobinę groteskowy, ale przez to nawet dość interesujący. W sesjach modowych mieli występować znani naukowcy czy publicyści zajmujący się tą tematyką, ucharakteryzowani na gwiazdy fizyki czy chemii (Einsteina w dżinsach, Skłodowską-Curie w glanach). Albo na samych siebie, tyle że w okolicznościach laboratoryjnych – z próbówkami w rękach czy przy tablicy zapisanej wzorami i równaniami.
Przyznaję, było to zabawne i nawet oryginalne. Rzecz w tym, że producenci odzieży nie chcieli płacić za te sesje ani wchodzić do „Materii” z kampaniami reklamowymi. Uważali bowiem, że ten cały cyrk nie skłoni czytelników do kupowania ich strojów – ci bowiem pośmieją się, ale po modowe inspiracje sięgną do innego magazynu. Z tego samego założenia wychodzili przedstawiciele firm motoryzacyjnych. Fakt, trudno promować z sukcesem nowy model jakiegoś auta, sadzając za jego kierownicą podstarzałego fizyka ucharakteryzowanego na szalonego wynalazcę doktora Emmetta Lathropa Browna z _Powrotu do przyszłości_.
Jeśli chcesz sprzedać mercedesa, audi czy choćby volvo, musisz udowodnić, że jeżdżą nimi wyłącznie goście z klasą, zdobywcy świata, napędzani adrenaliną uwodziciele. A nie jakiś wyjęty z lumpeksu emeryt. Ba, marki z niższej półki też nie chcą go w swoich kampaniach. Nawet dacią musi posuwać tatusiek, po którym widać korporacyjny sukces. I łóżkowy też – jego śliczne dzieci, oczywiście dziewczynka o rok starsza, a synek ze złotymi loczkami, świadczą, że skutecznie przekazał swoje idealne geny.
Mówiąc krótko, wydawca mojego magazynu zainwestował sporo i były to pieniądze wyrzucone w błoto.
Gdy więc stało się jasne, że dział mody wcześniej czy później (raczej wcześniej) zniknie z łamów „Materii”, a ja stanę wobec zagrożenia utratą pracy, przyszedł mi do głowy pomysł, aby zaproponować moim szefom wkładkę, która byłaby zgodna z moimi zainteresowaniami. A także zainteresowaniami wielu ludzi, którzy wciąż gapili się w telewizor, aby nie uronić choćby jednego odcinka _CSI: kryminalne zagadki…_ We wkładce „Materia Dowodowa” – w skrócie „MD” – byłoby o wiele więcej do czytania niż w tym nieszczęsnym dziale mody, wkładka byłaby o wiele wyższej jakości, a za znacznie mniejsze pieniądze (nawet nie wiecie, ile fotografowie biorą za sesje na kilka rozkładówek!).
Ku mojemu zdumieniu pomysł chwycił i dokładnie w momencie zniknięcia z łamów działu life-style w „Materii” pojawiło się mojego ukochane dziecko, czyli „MD”.
Jeśli tworzysz pismo o tematyce kryminalnej, to pewnie marzą ci się materiały o pracy najlepszych z najlepszych – techników kryminalistycznych, którzy doszukują się śladów linii papilarnych tam, gdzie inni nie dostrzegliby niczego, nawet gdyby mieli do dyspozycji najlepsze szkła powiększające. Profilerów, którzy na podstawie drobnych uszkodzeń ciała są w stanie wskazać zabójcę. Bo ten, pozbawiając życia, pozostawił na ofierze swoje zbrodnicze „podpisy”, a tym samym wskazał śledczym na siebie samego. Negocjatorów policyjnych, którzy z narażeniem życia prowadzą dramatyczną rozmowę z potencjalnym samobójcą, skłaniając go do zejścia z dachu wysokościowca. Funkcjonariuszy jednostek antyterrorystycznych, którzy wpadają z hukiem granatu flash-bang do kryjówki groźnych bandytów i kładą ich wszystkich na ziemię – jednych pozostawiając przy życiu, innych, tych bardziej agresywnych, nie.
Jednym słowem, najnowsza technika, najlepsze metody badawcze i taktyka niczym z filmów akcji…
Rzecz w tym, że takie pismo przyciąga innego odbiorcę – policjanci nie są zainteresowani czytaniem o swojej pracy, bo mają ją na co dzień, a wypowiadania się do prasy z reguły odmawiają, tym bardziej że nie jest to mile widziane przez ich przełożonych. To samo dotyczy prokuratorów. Inna sprawa, że udało mi się namówić dwóch czy trzech byłych gliniarzy do publikowania swoich wspomnień, ale to były raczej wyjątki.
Choć przecież policjanci i prokuratorzy to niejedyni aktorzy sceny kryminalnej. Jej ważnym, o ile nie najważniejszym elementem są… przestępcy. Aktualni i byli, skruszeni i dumni ze swojej przeszłości. Wolni i osadzeni w zakładach karnych. Grypsujący i niegrypsujący. Związani z grupami przestępczymi i wolne elektrony.
Zabójcy, złodzieje, gwałciciele, szantażyści, wyłudzacze, dealerzy prochów, uliczni i damscy bokserzy, oszuści matrymonialni – galeria typów jest naprawdę imponująca. I tak się składa, że oni są o wiele bardziej rozmowni i chętni do nawiązania kontaktów z dziennikarzami niż przedstawiciele organów ścigania.
W ciągu kilku lat, kiedy redagowałem „MD”, zgłosiły się do mnie setki – nie przesadzam – osób w taki czy inny sposób skłóconych z prawem. Jedni uważali, że zostali niesłusznie osadzeni, inni natomiast, że jak najbardziej słusznie, ale warunki panujące za kratami urągają ich godności. Jednych skazano za drobny włam, innych za wielokrotne morderstwo. Jedni rozmawiali ze mną z szacunkiem i pewnego rodzaju uległością, inni odgrywali rolę wielkich bossów, a nierzadko, gdy powiedziałem coś nie po ich myśli, grozili ciągiem dalszym, kiedy się wreszcie spotkamy. Jeszcze inni stosowali obie te taktyki. Pewien więzień, który miał zwyczaj dzwonić do mnie raz w tygodniu (bo na tyle mu pozwalano), początkowo zachowywał się jak elegancki starszy pan, który traktuje mnie jak partnera do rozmów o życiu, a w szczególności o jego pięknych stronach. Gdy sprawdziłem, że dostał wyrok za kilka gwałtów na nieletnich i powiedziałem mu o tym, nieoczekiwanie zamienił się w bestię. „Ty kurwo, szmato, ty wścibska dziwko, jak tylko stąd wyjdę, to cię zajebię. Nawet nie wiesz, że tak można jebać, jak ja cię będę jebał. A wyjdę już zaraz!” – wydarł się do słuchawki. Usłyszałem nawet, jak echo rozchodzi się w więziennym korytarzu. Czar prysł, kulturalny starszy pan stał się tym, kim był w rzeczywistości. To był nasz ostatni kontakt – podejrzewam, że ktoś odebrał mu prawo do rozmów telefonicznych, bo pewnie dalej by mnie nękał.
Jeśli przedstawiana przez telefon albo listownie sprawa wydała mi się ciekawa i uznałem, że nadaje się na artykuł, ruszałem w drogę i odwiedzałem skazanych w zakładach karnych. Nie do wszystkich oczywiście miałem dostęp – w kilku przypadkach władze zakładu karnego nie wyraziły zgody na spotkanie. W ciągu tych paru lat poznałem wiele „puszek”, a do niektórych wracałem wielokrotnie. Mógłbym być przewodnikiem po Polsce penitencjarnej, ale jakoś się do tego nie wyrywam – kto nie widział więzienia od środka, niech nigdy nie pieprzy, że pobyt za kratami to sanatorium i byczenie się na koszt społeczeństwa. To ponure miejsce, które wywraca ci psychikę jak w bębnie pralki. Śni mi się regularnie, że zostałem osadzony i przede mną wiele lat „leżenia pod celą” w otoczeniu niekoniecznie wafli, ale agresywnych wrogów. Zawsze budzę się spocony i z trudem łapię oddech.
Do swoich spotkań z więźniami będę jeszcze tu wracał, tym bardziej że wiele z nich będzie miało związek z moimi książkami, poświęconymi Maksimowi. No właśnie…ROZDZIAŁ 2
Po kilku wydaniach mojego magazynu wiadomo już było, że całe to przedsięwzięcie jest sukcesem, oczywiście na określoną skalę. Nie miałem co marzyć o sprzedaży pisma w liczbie przekraczającej sto tysięcy egzemplarzy, bo tak to już nawet tygodniki opinii nie chciały się sprzedawać, ale pięćdziesiątka schodziła co miesiąc. To był naprawdę dobry rezultat. No ale jeśli osiągasz dobre wyniki, to nikt cię nie chwali, a jedynie ciśnie, aby w jak najbliższej przyszłości były jeszcze lepsze. Moi szefowie zorientowali się – ja zresztą też, tyle że nie dopuszczałem do siebie tej konkluzji – że nie ma sensu pisać o technikach kryminalistycznych i postępach w dziedzinie kryptologii, a trzeba postawić na czystą gangsterkę. Na opowieści o „ciekawych, a bezwzględnych ludziach”, którzy z jednej strony wywoływali strach, z drugiej zaś uwielbienie społeczeństwa. Bo żyli tak, jak chcieli, na własnych zasadach, przed nikim nie pękali i mieli hajsu jak lodu. Akurat mijało dziesięć lat od głośnych procesów grupy pruszkowskiej, czyli najpotężniejszej polskiej organizacji mafijnej, i jej bossowie zaczynali wychodzić z zakładów karnych. Ale zanim wyszli, media rozpętały wielką kampanię strachu, rozpowszechniając materiały typu: bandyci, którzy już nigdy nie powinni wyjść na wolność, za chwilę wrócą do dawnej działalności i zamienią nasze życie w koszmar. Autorom tego typu publikacji nawet nie przeszło przez myśl, że po latach spędzonych za kratami dawni szefowie połświatka nie są nawet cieniem siebie samych z czasów świetności. Poza tym za każdym z nich miał się ciągnąć „ogon” w postaci funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego i innych służb, gotowych zamknąć tego czy owego watażkę za cokolwiek, choćby za przejście po pasach na czerwonym świetle. No i najważniejsze: miasto nie znosi próżni. Po uwięzieniu bossów Pruszkowa, Mokotowa czy Wołomina na ich miejsce wskoczyli młodzi, którzy szybko zasmakowali w roli przywódców. Zasmakowali też w wielkich pieniądzach, które na nich spłynęły. Dlatego doszli do wniosku, że starych w biznesie już nie ma i nawet jeśli będą próbowali do niego wrócić, trzeba ich pogonić. I to brutalnie. Tak rzeczywiście się stało – kilku starych zamierzało wrócić do stołu z tortem, nawet niekoniecznie w roli szefów czy rozgrywających, ale choćby doradców, ale natychmiast usłyszeli: „Wypierdalać, a jak nie, to będzie bolało”.
No tak, w polskiej mafii nigdy nie było respektu dla mądrości i zasług starych… Ale bądźmy szczerzy, starzy też kiedyś brutalnie pozbywali się swoich poprzedników. Może nie w tak radykalny sposób, jednak też nie lubili dzielić się majątkiem. A kto lubi?
* * *
To nie ja na to wpadłem – podpowiedział mi to któryś ze współpracowników. A może nawet jakiś były policjant, który kiedyś zajmował się przestępczością zorganizowaną. Ktokolwiek to był, zaproponował, abym opublikował jakieś większe story na temat działalności Maksima. Że też nie przyszło mi to do głowy! Zajmowałem się życiem i dziełem jakichś podrzędnych bandziorków, udostępniałem łamy na wynurzenia seryjnych włamywaczy do kiosków, a jeśli ujawniałem rewelacje na temat bossów, to głównie takie, które można było znaleźć w Internecie. Przyznaję się bez bicia – na początku mojej drogi nie byłem tak dobry, jak mi się wydawało.
Maksim to duże wyzwanie dla dziennikarza – był prawdziwą legendą mafii, niemal każdy o nim słyszał, ale tak naprawdę ciągle pozostawał tajemnicą. Także to, dlaczego ukrywa go policja, choć nie ma statusu świadka koronnego. Nie było nawet pewne, czy jest „sześćdziesiątką”, czyli tak zwanym „małym koronnym” – skruszonym przestępcą, który w zamian za współpracę z organami ścigania może liczyć na nadzwyczajne złagodzenie kary na podstawie art. 60 Kodeksu karnego. Inni mówili, że jest jedynie świadkiem incognito, bo nie ma mowy, aby tak legendarny urka dał się nakłonić do współpracy i sypania kolegów. Z jakichś jednak względów był pod ochroną państwa, a plotka głosiła, że o jego wiedzę zabiegają także służby specjalne, w tym Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencja Wywiadu. Ba, także Amerykanie z DEA mieli przyjeżdżać nad Wisłę, by wyciągać zeznania od Marcina.
Po prostu został dobrze schowany. Gdzie? Spekulacji było wiele – zdaniem jednych przebywał w jakimś schronie w lasach Pomorza, zdaniem innych – wywieziono go do jednej z republik nadbałtyckich. Pozostali śmiali się z tych teorii, bo mieli niezachwianą pewność, że mieszka pod Tel-Awiwem i chroni go Mosad, na podstawie jakiejś umowy bilateralnej naszego kraju z Izraelem.
Wiadomo było, że Maksim, jako jeden
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.