Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Spowiedź menadżera - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 kwietnia 2025
E-book: EPUB, MOBI
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
49,99
4999 pkt
punktów Virtualo

Spowiedź menadżera - ebook

W Spowiedzi menadżera Jacka Sylwina rock and roll spotyka się z Chopinem, a wyjście z filharmonii prowadzi prosto w błocko przed festiwalową sceną, w którym tłum młodych ludzi szaleje w pogo. Autor od 50 lat jest menadżerem i producentem, ale to tylko nazwy. Bardziej chodzi o fakt, że w rzeczywistości zakazów i ograniczeń wymyślał, tworzył i realizował projekty niemożliwe, bo jak powtarza: „Trzeba przecierać nowe szlaki”. Słuchał Głosu Ameryki i Radia Luxembourg, by potem stworzyć z innymi szaleńcami przestrzeń wolności wyrażanej przez rock and rolla – festiwal w Jarocinie. To nie jest opowieść o gabinetowych biznesmenach w apaszkach, robiących pieniądze na muzyce. To książka o tym, jak rodzi się wolność – indywidualna i zbiorowa.

Kategoria: Muzyka, śpiew, taniec
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-559-6
Rozmiar pliku: 4,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PIOSENKA TAKMANA

Cały jestem na tak!
W ryt­mie rock and rolla,
Choć życie pły­nie wspak
Doskwiera mrok dyk­ta­tora.

Jestem zama­sko­wany,
Żyję w czte­rech ścia­nach
Pytam, co z tego wynik­nie,
Skoro świat jest w kaj­da­nach…

Żyjemy odosob­nieni
W wiel­kiej chmu­rze sieci,
Ślemy sobie memy,
Bawimy się jak dzieci.

Uwa­żaj!
Jestem Tak­man!
Ciesz się życiem,
Tak jak ja!

Nikt z nas jesz­cze nie wie,
Że wszystko się zmieni,
Że to ludz­kie mro­wie
Ruj­nuje obraz tej ziemi…

Czas wymaga teraz
Wiel­kiego zma­ga­nia,
Zdajmy się na miłość
I instynkt prze­trwa­nia.

Uwa­żaj!
Jestem Tak­man!
Ciesz się życiem,
Tak jak ja!Zamiast wstępu

Wielkanoc 2020, Wielki Piątek

To wiel­kie święto, w isto­cie nie­zwy­kły dzień. I wów­czas, i teraz naj­bar­dziej dra­ma­tyczny. Zadzi­wia­jące. Żyjemy w jed­nym z naj­bar­dziej kato­lic­kich kra­jów na świe­cie, a jed­nak śmiem podej­rze­wać, że tylko zni­komy pro­cent spo­łe­czeń­stwa zdaje sobie sprawę, co to za dzień. Tu u nas, w Pol­sce, nor­malny dzień pracy, zwy­kle mocno zabie­gany, bo prze­cież zawsze jest coś do zro­bie­nia w ramach ostat­nich przy­go­to­wań do świąt. A teraz jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kły, dziwny, nie­znany, bo w cza­sach pan­de­mii i tego cho­ler­nego koro­na­wi­rusa.

W Nowej Zelan­dii nauczy­łem się, że to wiel­kie święto. _Big Fri­day_ – Wielki Pią­tek! Dzień ukrzy­żo­wa­nia, droga krzy­żowa uświę­cona krwią prze­laną za nas wszyst­kich. Dzień wolny od pracy, dzień zadumy, rodzin­nych spo­tkań, modlitw i czu­wa­nia – po pro­stu zna­czące święto.

W związku z tym wła­śnie dopa­dało mnie głę­bo­kie uczu­cie pod­świa­do­mego stra­chu. Dziś szcze­gól­nie. Myśla­łem, że będę szczę­ścia­rzem do końca, ale miało tak nie być. Zwy­kle myślimy, że całe życie jest jesz­cze przed nami. Trwamy w prze­ko­na­niu, że jest go wciąż dużo, więc wybie­gamy w przy­szłość. Szcze­gól­nie wtedy, gdy czło­wiek jest zapra­co­wany. Nie ma czasu na myśli osta­teczne, o śmier­tel­nych oko­licz­no­ściach, które nas prze­cież doty­czą – idziemy po pro­stu do przodu.

Aż nagle przy­cho­dzi nie­prze­wi­dziany moment, dosta­jesz wia­do­mość i czas się zmie­nia. Nie ma myśle­nia do przodu, jest tylko teraz. Oka­zuje się, że zaczy­nasz świa­do­mie odkry­wać, co cię czeka w naj­bliż­szej przy­szło­ści. Jest ona wyzna­czana wizy­tami lekar­skimi, poby­tami w szpi­ta­lach, a przede wszyst­kim bada­niami. Czy mam pisać jakimi? Chyba nie, to można prze­czy­tać wszę­dzie.

Dla­czego wła­śnie dzi­siaj to mnie dopa­dło, nie wiem. Może dla­tego, że wytwo­rzyła się nie­spo­ty­kana ener­gia, że to jakiś nie­sa­mo­wity dzień, splot wielu oko­licz­no­ści i zda­rzeń, tych daw­nych i tych dzi­siej­szych. Dzień pełen myśli, które się cisną do głowy, kiedy nie wycho­dzimy z domu, a ja mia­łem w tej kwe­stii podwójny zakaz. Bo doty­czyło mnie podwójne zagro­że­nie. Czas nabrał nie­zwy­kłego zna­cze­nia.

Kilka dni wcze­śniej zadzwo­nił tele­fon i lekarz dyżurny Luxmedu poin­for­mo­wał mnie, że w związku z nie­oczy­wi­stym odczy­tem wyniku histo­pa­to­lo­gii w ciągu naj­bliż­szych dni jestem pro­szony o wizytę u chi­rurga onko­loga. Chwilę potem zadzwo­niła sekre­tarka i potwier­dziła wizytę za trzy dni. Tro­chę się zanie­po­ko­iłem, bo koro­na­wi­rus był już dosłow­nie wszę­dzie. Obostrze­nia, szcze­gól­nie dla senio­rów, sta­wały się coraz poważ­niej­sze, a tu nagle wizyta. Nie zwa­ża­łem na to jed­nak, bo było parę waż­niej­szych spraw, jak choćby pro­jekt sto­wa­rzy­sze­nia i nie­zwy­kłego festi­walu kli­ma­tycz­nego, który chcie­li­śmy powo­łać do życia.

W przed­dzień wizyty ponow­nie zadzwo­nił tele­fon z Luxmedu, by mnie poin­for­mo­wać, że ze względu na koro­na­wi­rusa wizyta jest odwo­łana, ale kon­sul­ta­cja lekar­ska odbę­dzie się tele­fonicznie. O godzi­nie wyzna­czo­nej na tele­po­radę zadzwo­nił ktoś z moich zna­jo­mych, więc poja­wiła się obawa, czy leka­rzowi uda się ze mną skon­tak­to­wać. Dodzwo­nił się jed­nak i zaczął od pyta­nia:

– Czy pan zna wynik histo­pa­to­lo­gii naro­śli na ple­cach wycię­tej kilka tygo­dni temu?

– Nie – odpo­wie­dzia­łem.

– Bar­dzo mi przy­kro – kon­ty­nu­ował – ale według roz­po­zna­nia ma pan czer­niaka.

W pierw­szej chwili mnie zatkało. Pamię­ta­łem, jak mniej wię­cej trzy­dzie­ści lat wcze­śniej taką wia­do­mość usły­szała moja teściowa Klara. Wtedy był to wyrok. Oblał mnie zimny pot.

– Napi­szę panu skie­ro­wa­nie do ursy­now­skiego Insty­tutu Onko­lo­gii. Są tam spe­cja­li­ści i z pew­no­ścią będzie pan pod dobrą opieką. Pro­szę ode­brać skie­ro­wa­nie oso­bi­ście jutro rano z recep­cji. Życzę powo­dze­nia.

Dzi­siaj myślę, że był to nie­przy­pad­kowy, nie­zwy­kły splot zda­rzeń. Covid, który prak­tycz­nie para­li­żo­wał nasze życie, a już z całą pew­no­ścią zbli­ża­jące się święta, Wielki Pią­tek – sym­bol naj­wyż­szej ofiary z życia, zepchnięty na dal­szy plan w imię świą­tecz­nych przy­go­to­wań, a także dzie­siąta rocz­nica kata­strofy smo­leń­skiej, sym­bol naro­do­wej tra­ge­dii obcho­dzony teraz samot­nie. I wresz­cie mój czer­niak. Nie­źle. Ten splot był śmier­telny, widzia­łem go jako dzień umie­ra­nia. Pamięć przy­wo­łała natych­miast _Modli­twę umie­ra­nia_, która towa­rzy­szyła odcho­dze­niu mojej mamy:

Kiedy jestem przy Tobie,
Doty­kam Two­jego ciała,
A Ty odcho­dzisz i zamie­rasz na moich oczach.
Wstrząsa mną roz­pacz, że to nie­unik­nione.

Kiedy jestem przy Tobie,
A Cie­bie już przy mnie nie ma,
Wypeł­nia mnie drże­niem całego serca
Wielka Modli­twa Umie­ra­nia.

Ona jest dla Cie­bie:
Moja modli­twa poże­gna­nia,
Moja modli­twa pamię­ta­nia,
Moja modli­twa mil­cze­nia,
Moja modli­twa sku­pie­nia,
Moja modli­twa roz­li­cze­nia,
Moja modli­twa wyba­cze­nia,
Moja modli­twa pocie­sze­nia.

Ale wiem, że to jest teraz:
Twoja modli­twa unie­sie­nia,
Twoja modli­twa uwiel­bie­nia,
Twoja modli­twa dzięk­czy­nie­nia,
Twoja modli­twa zjed­no­cze­nia,
Twoja modli­twa speł­nie­nia,
Twoja modli­twa prze­mi­ja­nia.

Nasza modli­twa wiecz­nego życia,
Wiecz­nego kocha­nia.

Wielka Sobota – zawieszenie w próżni

Nie da się od niego ode­rwać, mimo wszel­kich wysił­ków. Ten pod­świa­domy nie­po­kój jest obecny wszę­dzie, ale przede wszyst­kim w roz­mo­wach rodzin­nych, a także tele­fo­nicz­nych i ese­me­so­wych z przy­ja­ciółmi. Co chwilę pyta­nia o koro­na­wi­rusa, o to i owo, ale zawsze zmie­rza­jące do kwe­stii onko­lo­gicz­nych. Wynika z tych słów, że czer­niak jest wyle­czalny. Rady róż­nego typu, ser­deczne, z naj­lep­szymi inten­cjami, a choć nie zawsze przy­datne, z pew­no­ścią pod­no­szące na duchu. Dra­ma­tyczne oko­licz­no­ści sprzy­jają cel­nym uwa­gom, odważ­nym oce­nom i cie­ka­wym spo­strze­że­niom. Czu­jesz, że są nie­zwy­kle życz­liwe i cie­płe, jak praw­dziwa przy­jaźń. Wro­go­wie raczej nie dzwo­nią.

W tam­tym momen­cie nabra­łem nie­zwy­kłego dystansu do wszyst­kiego wokół. Ku swo­jemu zasko­cze­niu odczu­łem też pew­nego rodzaju ulgę, bo obja­wiło się kon­kretne odnie­sie­nie. Dotąd było czymś abs­trak­cyj­nym, ide­ali­stycz­nym i ulot­nym, ale z dnia na dzień stało się kon­kretne i nie­zwy­kle rze­czy­wi­ste. Zakoń­czy­łem goni­twę. Czas dla mnie nabrał nowego wymiaru. Wyrów­nał się, skon­cen­tro­wał na tu i teraz, na każ­dej chwili. Ale jed­no­cze­śnie stał się cza­sem pod­su­mo­wa­nia, które cofało do prze­szło­ści, przy­po­mi­na­jąc ważne chwile. Nie zawsze te piękne, ale z jakie­goś powodu pamiętne.

Wielka Niedziela – Dzień Zmartwychwstania

Uwię­zieni w rado­ści odro­dzo­nego życia.

Takich Świąt Wiel­ka­noc­nych ni­gdy nie było. Jako istoty stadne i pra­gnące wol­no­ści w izo­la­cji spo­łecz­nej cier­pimy, bo nie lubimy zamknię­cia i kla­tek. Ratuje nas tech­no­lo­gia, ale spró­bujmy sobie wyobra­zić, że jeste­śmy jej pozba­wieni. Przy­po­mina mi się natych­miast stan wojenny. Tam tech­no­lo­gii nie było. Za to w krót­kim cza­sie przy­szło na świat dużo dzieci. A więc nawet w cięż­kich chwi­lach może być rado­śnie. Nie pod­da­jemy się, dzia­łamy, modlimy się, łączymy, żyjemy.

– Godzina dzien­nie, panie Jacku – tak nama­wiał mnie Wie­sław Myśliw­ski do pisa­nia.

– Posta­ram się, mistrzu – odpo­wia­da­łem.

Oka­zało się, że to nie takie pro­ste. Zaczy­na­łem kil­ku­krot­nie i tak naprawdę pisa­łem te swoje wspo­mnie­nia już od kilku lat, choć oczy­wi­ście głów­nie w gło­wie. Nad­szedł czas, by zacząć je prze­le­wać na papier i zapewne w inter­ne­tową chmurę. Nie przy­pusz­cza­łem, że w takich oko­licz­no­ściach, że tak późno, po tylu latach. Choć z dru­giej strony drzewo gene­alo­giczne moich rodów sięga z ojcow­skiej strony do sie­dem­na­sto­wiecz­nej Hisz­pa­nii, a ze strony matki do dzie­więt­na­stego stu­le­cia we Lwo­wie. Co zatem zna­czy ten czas?

Do rze­czy jed­nak. Przede wszyst­kim pra­gnę teraz wyznać miłość.

Miłość do rocka wywo­dzą­cego się z blu­esa i soulu, miłość do jazzu i muzyki boskich geniu­szy, kla­sycz­nej i współ­cze­snej, ponad­cza­so­wej, har­mo­niczno-kosmicz­nej; miłość do moich przy­ja­ciół, muzy­ków i fanów praw­dzi­wej sztuki.

Wal­ter Cheł­stow­ski, czujny kre­ator i stary cynik, zawsze powta­rzał, że jestem nie­po­praw­nym opty­mi­stą i wizjo­ne­rem. Cóż, uro­dzi­łem się w domu peł­nym muzyki, wycho­wa­łem w atmos­fe­rze nie­skrę­po­wa­nej arty­stycz­nej wol­no­ści i nie­po­skro­mio­nego patrio­tycz­nego ducha. To moja per­spek­tywa.

Neil Finn, wspa­niały muzyk i kom­po­zy­tor z zespołu Crow­ded House, powie­dział mi i moim pod­opiecz­nym na poka­zo­wej sesji w stu­diu OMAC w nowo­ze­landz­kim Auc­kland, że muzykę należy two­rzyć z miło­ścią, a zada­wać się tylko z tymi, któ­rzy ją kochają.

I to jest pra­wie cała histo­ria. Pra­wie, bo jest coś jed­nak do doda­nia…

Począ­tek lat sześć­dzie­sią­tych zwią­zany był z okre­sem moich muzycz­nych naro­dzin. Zała­pa­łem się, jak więk­szość moich rówie­śni­ków, na powiew nowej fali z Wysp Bry­tyj­skich: The Beatles, The Rol­ling Sto­nes, Yard­birds, John May­all, Ani­mals, Kinks, Hol­lies i inni. Ale wie­dzie­li­śmy też, że za oce­anem są: Elvis Pre­sley, Chubby Chec­ker, Ottis Red­ding, James Brown czy Ray Char­les.

Roc­kowy chrzest prze­sze­dłem na kon­cer­tach w Sali Kon­gre­so­wej, słu­cha­jąc na żywo mię­dzy innymi Lon­don Beats – pierw­szej angiel­skiej roc­kan­drol­lo­wej kapeli w War­sza­wie – Helen Sha­piro, która zaśpie­wała wów­czas _Twist and Shout_ The Beatles, oraz jed­nego z pierw­szych wiel­kich kon­cer­tów Cze­sława Nie­mena.

Uro­dzi­łem się na Ślą­sku w Zabrzu, w rodzi­nie o sil­nych i głę­bo­kich muzycz­nych korze­niach. Pra­babka Helena Otta­wowa była wspa­niałą pia­nistką, twór­czy­nią szkoły muzycz­nej i pro­fe­sor lwow­skiego kon­ser­wa­to­rium. Jej córka, a moja babka Zofia Rogal­ska, rów­nież ukoń­czyła kon­ser­wa­to­rium. Matka była śpie­waczką Fil­har­mo­nii Naro­do­wej, a ojciec, choć z zawodu archi­tekt, był wiel­kim melo­ma­nem i znawcą muzyki kla­sycz­nej. Cała rodzina w taki czy inny spo­sób była lub jest zwią­zana z muzyką poważną, a także tą mniej poważną.

O atmos­fe­rze naszego rodzin­nego domu, w któ­rym wycho­wa­łem się wraz z dwiema sio­strami, Zosią – z legen­dar­nej Trójki – i Niną, skrzy­paczką, panią pro­fe­sor w Mek­syku, niech świad­czy cytat z arty­kułu o mojej mamie pióra Mag­da­leny Bajer: „Z aka­de­mic­kiego wątku rodzin­nej tra­dy­cji zostało poczu­cie powin­no­ści peda­go­gicz­nych oraz świa­do­mość, że takie dzie­dzic­two zobo­wią­zuje do pie­lę­gno­wa­nia pod­sta­wo­wych cnót, jak uczci­wość, pra­co­wi­tość, odwaga, mądrość pomna­żana upar­tym tru­dem”.

Jesz­cze wię­cej mówią frag­menty listu napi­sa­nego do mojej mamy przez naszego kuzyna Ryszarda Jańca, miesz­ka­ją­cego na stałe we Wło­szech.

Nawet sobie Cio­cia nie wyobraża, ile razy wra­cam pamię­cią do spo­tkań, naj­czę­ściej imie­ni­no­wych, na Kazi­mie­rza, które odby­wały się u Cioci w domu. Byłem jed­nym z młod­szych uczest­ni­ków tych wspa­nia­łych »zebrań«, ale jaka to była frajda. Nina i Jacek dla »nie­let­niego« mieli zawsze to mini­mum zain­te­re­so­wa­nia i ser­decz­no­ści, które zacie­rały wszelką gra­nicę wieku. Zresztą reszta towa­rzy­stwa też. Te wszyst­kie wspo­mnie­nia przy­cho­dzą do mnie, gdy będąc poza Pol­ską przewra­cam kartki kalen­da­rza, patrząc na sole­ni­zan­tów. Znaj­dzie się data, imię i pamięć wywo­łuje obrazy. Prze­pi­sowe, wspa­niałe towa­rzy­cho. Gów­niane czasy sier­mięż­nego dodu­pi­zmu, który przy­wle­czono ze wschodu. U Cioci, albo u Was, malut­kie miesz­kanko, posta­wione na załza­wio­nym skrawku roz­wa­lo­nej War­szawy, skrawku gdzie fun­da­menty Waszego domu sta­nęły w zagru­zo­wa­nym krzyku getta. Dom zbu­do­wany przez budow­ni­czych, jeśli dobrze pamię­tam, Pałacu Kul­tury. Pod spodem więc tra­ge­dia getta, u góry nowa »świe­tlana przy­szłość« i nawet pamię­tam jakiś kacap­ski tele­wi­zor o maleń­kim ekra­nie. Na tamte czasy i miesz­ka­nie było nad­zwy­czaj­no­ścią, i kacap­ski tele­wi­zor rary­ta­sem. I na tym tle z Cio­cią, jako Feno­me­nalną Panią Domu, to nie­zwy­kłe towa­rzy­cho! Nie­do­bitki kre­sowe, lwow­skie, war­szaw­skie, kra­kow­skie, get­towe. Więksi i mniejsi. Nie­któ­rzy karie­ro­wi­cze nowej ludo­wej rze­czy­wi­sto­ści, inni prze­ży­wa­jący tę rze­czy­wi­stość z braku innej moż­li­wej. Jedna wódka, druga, trze­cia i towa­rzy­cho się roz­grze­wało. Przy­stawki, risotto, wspa­niały tort orze­chowy. Sma­ko­łyki! I leciał z kąta w kąt dow­cip inte­li­gent­nych ludzi z biglem, roz­brzmie­wał zdrowy śmiech. Małość miesz­ka­nia i mno­gość gości spra­wiały, że kon­takt był naskór­kowy. Nie było można uciec w pod­grupy. I był to chyba jedyny »kolek­tyw« od Ber­lina Wschod­niego do Wła­dy­wo­stoku, który naprawdę akcep­to­wali wszy­scy uczest­nicy. Po pią­tej czy dzie­sią­tej wódce – zale­żało od głowy i ide­olo­gicz­nej wytrwa­ło­ści piją­cego – za oknem i drzwiami zosta­wała ludowa rze­czy­wi­stość i w tym gro­nie wszy­scy byli­śmy sobą i »u sie­bie«, bo u Cioci. Nawet pio­senka Grze­siuka U Cioci na imie­ni­nach nie oddaje tego, czym było spo­tka­nie nas wszyst­kich u Cioci. Grze­siuk to folk­lor mętów. A u Cioci byli ludzie nie z dołów, ale z gór­nej war­stwy. Ale Gwiazdą bez­sporną była Cio­cia, reszta była w tle. A wszystko razem, w lodo­wa­tym oce­anie objęć socja­li­zmu sta­no­wiło wyspę szczę­ścia dla zebra­nych u Cioci. Gdyby kto, sie­dząc w Pol­sce owych cza­sów, szu­kał na mapie takiej dru­giej wyspy, to ze względu na sze­ro­kość, z jaką nastą­piło roz­la­nie się naj­lep­szego z ustro­jów, jako jedyną szansę miałby Japo­nię. Tak więc, mimo że dla Cioci reszta dni roku nie­ko­niecz­nie była wyspą łatwego szczę­ścia, to sama Cio­cia dając nam wszyst­kim moż­li­wość spo­tka­nia się u niej daro­wała nam „lep­szy czas” pośród reszty dni, które były pro­duk­tem kolej­nych pię­cio­la­tek. Ja, gdy się zadu­mam na świę­tego Kaź­mie­rza, to myślę sobie o Cioci, o Was i o nas…

Pra­gnę przy­to­czyć też coś bar­dzo cen­nego i wzru­sza­ją­cego o mojej mamie autor­stwa Kata­rzyny Kryń­skiej, jed­nej z naszych naj­młod­szych kuzy­nek, uro­dzo­nej i miesz­ka­ją­cej w Anglii. To szkolne wypra­co­wa­nie jest perełką w naszym rodzin­nym archi­wum.

Jakie skarby kul­tury pol­skiej zabiorę w doro­słe życie i dla­czego?

Cała moja rodzina pocho­dzi z Pol­ski. Rodzice oraz dziad­ko­wie nie zawsze jed­nak tam miesz­kali. Wszy­scy jed­nak, nawet Ci, któ­rzy uro­dzili się już w Anglii są Pola­kami i czują się Pola­kami.

Są różne powody osie­dle­nia poza Pol­ską, na przy­kład stu­dia zagra­niczne lub wojenna emi­gra­cja, i wła­śnie mój pra­dzia­dek nale­żał do tej wojen­nej emi­gra­cji. Moja rodzina wal­czyła zawsze w spra­wach patrio­tycz­nych, wal­czyli z wro­giem, który chciał ode­brać pol­skie zie­mie, kul­turę oraz naro­do­wość pol­ską.

Histo­ria pamiątki mojej rodziny, która jest dla mnie naj­więk­szym skar­bem kul­tury pol­skiej i którą zabiorę w moje doro­słe życie, jest zwią­zana z cio­cią mojej babci – to zna­czy moją cio­teczną pra­bab­cią. Nazy­wamy ją Bab­cią Kazią.

Kazi­miera Rogal­ska, gdy wybu­chła druga wojna świa­towa, wal­czyła z oku­pan­tem. Nale­żała do Armii Kra­jo­wej, była wię­ziona, tor­tu­ro­wana, ucie­kła z trans­portu więź­niów i ukry­wała się. W 1944 roku wal­czyła w powsta­niu war­szaw­skim na Sta­rym Mie­ście. Jej pseu­do­nim był Kasia i wal­czyła na placu Teatral­nym. Miała wtedy dwa­dzie­ścia trzy lata. Pod koniec walk powstańcy już scho­dzili do kana­łów, a War­szawa pło­nęła. Wtedy Bab­cia Kazia zauwa­żyła błysk w oknie jed­nego z palą­cych się budyn­ków. Pod­bie­gła do ruin domu, z któ­rego została tylko jedna ściana i na para­pe­cie zoba­czyła figurkę Jezusa wyrzeź­bioną w szkle. Błysk wyda­wały pło­mie­nie, któ­rymi był oto­czony. Bab­cia Kazia zła­pała tę figurkę, wrzu­ciła za bluzę przed zej­ściem do kana­łów. Na szczę­ście udało jej się uciec z pło­ną­cej War­szawy i chora na szkar­la­tynę dotarła do rodziny w Kra­ko­wie. I dotarł z nią Chry­stus z pło­ną­cej War­szawy.

Histo­ria Chry­stusa z pło­ną­cej War­szawy towa­rzy­szy mojej rodzi­nie. Dla mojej Babci Kazi była szcze­gól­nie ważna – była to jedyna rzecz, którą wynio­sła z pło­ną­cej War­szawy. Wszystko inne się znisz­czyło. Bab­cia Kazia ni­gdy się z figurką nie roz­sta­wała. Gdy moja Bab­cia wyjeż­dżała do Anglii poda­ro­wała ją wła­śnie jej. Jest to nasz skarb kul­tury pol­skiej, skarb rodzinny.

To był dom, w któ­rym prze­sze­dłem wszyst­kie stop­nie muzycz­nego wykształ­ce­nia, począw­szy od pod­sta­wo­wej szkoły muzycz­nej na Mio­do­wej. Idąc do niej, prze­cho­dzi­łem koło Arse­nału ulicą Długą, która w tam­tych cza­sach była jesz­cze kom­plet­nie zruj­no­wana. Bałem się tych ruin, podob­nie jak meneli, któ­rzy wśród nich miesz­kali. Potem ukoń­czy­łem kon­ser­wa­to­rium na Okól­niku w War­sza­wie, wów­czas Pań­stwową Wyż­szą Szkołę Muzyczną. Począt­kowo instru­men­tem, który poko­cha­łem, był for­te­pian, ale ten, z któ­rym wią­za­łem nadzieje i przy­szłość, była per­ku­sja. Stu­dio­wa­łem ją w śred­niej szkole muzycz­nej na Boni­fra­ter­skiej pod czuj­nym okiem naj­lep­szego peda­goga, jakim był pro­fe­sor Miko­łaj Sta­si­nie­wicz. To dzięki niemu na trze­cim roku gra­łem już dyplo­mowy reper­tuar. Czu­łem natu­ralny puls, ryt­miczne brzmie­nia, nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści instru­men­tów per­ku­syj­nych – melo­dyjno-ryt­micznego ksy­lo­fonu czy szla­chet­nego wibra­fonu, nie wspo­mi­na­jąc o taler­zach, całym zesta­wie per­ku­syj­nym i nie­sa­mo­wi­tych potęż­nych kotłach – i oczy­wi­ście lubi­łem ćwi­czyć i grać. Nie­stety, w wyniku odmy pra­wego płuca moja kariera per­ku­si­sty musiała się skoń­czyć. Żałuję tego bar­dzo.

Posta­no­wi­łem zostać dzien­ni­ka­rzem muzycz­nym. Zna­jąc już dosko­nale war­szaw­skie śro­do­wi­sko, pisa­łem arty­kuły z kon­cer­tów i imprez muzycz­nych. Ter­mi­no­wa­nie w radiu zaczy­na­łem w Trójce, gdzie za ówcze­snymi gwiaz­dami sta­cji – Andrze­jem Kor­ma­nem, Mate­uszem Świę­cic­kim i Andrze­jem Stan­kie­wi­czem – nosi­łem taśmy, ucząc się radio­wego warsz­tatu, oby­cia z mikro­fo­nem i pro­fe­sjo­nal­nego podej­ścia do redak­cyj­nych zadań. Z cza­sem zaczą­łem kre­ować i pro­wa­dzić wła­sne audy­cje, ale to dopiero po kilku latach i skoń­czo­nych stu­diach.

W tam­tych cza­sach wszy­scy mło­dzi ludzie kocha­jący muzykę dosko­nale wie­dzieli, że aby posłu­chać dobrego jazzu, trzeba włą­czyć The Voice of Ame­rica i audy­cje Wil­lisa Cono­vera, a fani rocka muszą wyszu­kać na falach śred­nich Radio Luk­sem­burg. Żyli­śmy w kraju i rze­czy­wi­sto­ści poli­tycz­nej, w któ­rych dostęp do tego rodzaju muzyki był wła­ści­wie nie­moż­liwy. Dopiero powsta­nie w 1962 roku radio­wej Trójki, a nieco wcze­śniej Roz­gło­śni Har­cer­skiej z legen­darną i pre­kur­sor­ską audy­cją Marka Gaszyń­skiego i Witolda Pogra­nicz­nego _30 minut rytmu_, uchy­liły nieco okno na muzyczny świat. Nie za bar­dzo wie­dzie­li­śmy, co to dolar, wolny rynek, demo­kra­cja. To był czas zamor­dy­zmu i czapy, ostry czas gomuł­kow­ski, który roz­po­czął swoją ago­nię w marcu 1968, po krwawo stłu­mio­nej demon­stra­cji zor­ga­ni­zo­wa­nej przez stu­den­tów w obro­nie zdję­tej z afi­sza insce­ni­za­cji _Dzia­dów_ Mic­kie­wi­cza w reży­se­rii Kazi­mie­rza Dejmka. Na Zacho­dzie do głosu docho­dziła stu­dencka rewo­lu­cja we Fran­cji, w całej Euro­pie było nie­spo­koj­nie.

W tym cza­sie u nas słowo „rock” było zaka­zane. Sta­no­wiło syno­nim zgni­łego kapi­ta­li­zmu. Ety­kietka „muzyki roc­ko­wej” ozna­czała dla zespo­łów zagro­że­nie i naj­czę­ściej ska­zy­wała na arty­styczną bani­cję. Dopiero czasy wcze­snego Gierka, czyli szer­sze otwar­cie na Zachód na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych, umoż­li­wiły nam nieco dostęp do płyt i muzyki oraz lep­szego sprzętu, który zaczął poja­wiać się w skle­pach. Oczy­wi­ście nie w ory­gi­nal­nych wyda­niach, tylko poprzez cze­skie czy węgier­skie licen­cje i reedy­cje. Płyty na przy­kład kupo­wało się w Insty­tu­cie Kul­tury Węgier­skiej lub Cze­skiej na Mar­szał­kow­skiej. Sam pamię­tam, że naby­łem wydane przez cze­ski „Supra­phon” płyty naszych idoli: Jimiego Hen­drixa i Deep Pur­ple.

Mając sze­ro­kie kon­takty w śro­do­wi­sku muzycz­nym, a głów­nie radio­wym i jaz­zo­wym, dosko­nale zna­jąc muzy­ków i ludzi obra­ca­ją­cych się w tym gro­nie, siłą rze­czy zaczą­łem w pew­nej chwili orga­ni­zo­wać życie muzyczne i arty­styczne. Mocno zwią­za­łem się ze wspa­niałą grupą jazz-roc­kową Labo­ra­to­rium z Kra­kowa. Po pew­nym cza­sie po pro­stu sami muzycy zaczęli zgła­szać się do mnie z róż­nymi pro­ble­mami, a ja sta­ra­łem się, na ile to było moż­liwe, poma­gać w ich roz­wią­zy­wa­niu. Głów­nie poprzez pro­mo­cję w radiu, reko­men­do­wa­nie nagrań, pomoc w reali­za­cji płyt, pisa­nie arty­ku­łów czy recen­zji w pra­sie. Wypro­du­ko­wa­łem sporo nagrań i płyt, przez moje ręce prze­szło wielu arty­stów, a jed­nak moje nazwi­sko – z róż­nych przy­czyn, czę­sto pro­za­icz­nych – nie zawsze mogło zna­leźć się na okładce. Co innego jed­nak było istotne. Mia­łem wiel­kie szczę­ście, przy­wi­lej i przy­jem­ność sty­kać się, pra­co­wać i współ­two­rzyć wyda­rze­nia z wiel­kimi i praw­dzi­wymi arty­stami. Od samego początku.Preludium

Droga została obrana. Klamka zapa­dła. Nie­mal pro­sto z podróży posze­dłem do szkoły, która była już na peł­nych obro­tach. To był chyba listo­pad. Wybra­łem for­te­pian. Od małego ten instru­ment podo­bał mi się naj­bar­dziej, prze­ko­ny­wał mnie i docie­rał do moich małych uszu swoim pięk­nym i boga­tym brzmie­niem. Może dla­tego, że w domu przez radio czę­sto sły­chać było muzykę kla­syczną z for­te­pianem na czele, a kon­certy cho­pi­now­skie nada­wane przez radio w każdą środę i sobotę były obo­wiąz­kowe.

Na egza­mi­nie wstęp­nym, który skła­dał się z kilku ćwi­czeń, pamię­tam przede wszyst­kim ćwi­cze­nie ryt­miczne, które nie było łatwe, ale mi się podo­bało i prze­sze­dłem je bez­błęd­nie. A pole­gało na tym, że pani z komi­sji na kan­cie para­petu okna wystu­kała drew­nianą pałeczką dość skom­pli­ko­wany rytm, który trzeba było powtó­rzyć. Zro­bi­łem to za pierw­szym razem.

W szkole bar­dzo mi się spodo­bało, ponie­waż z kole­gami i kole­żan­kami roz­ma­wia­łem głów­nie o swo­jej podróży, a pro­fe­so­ro­wie na indy­wi­du­al­nych lek­cjach trak­to­wali mnie bar­dzo życz­li­wie. Szybko nad­ro­bi­łem zale­gło­ści. Fakt, że wystę­po­wa­łem w teatrze, dość szybko został wyko­rzy­stany. Pew­nego dnia moja wycho­waw­czyni pani Mel­nik – świetny peda­gog, o bar­dzo umie­jęt­nym podej­ściu do nas dzie­cia­ków, sza­le­nie lubiana Mel­nica – powie­działa mi, że na uro­czy­stość w amba­sa­dzie Indii wybiera się arty­styczna dele­ga­cja z naszej szkoły i zosta­łem wybrany, by zare­cy­to­wać wiersz Rabin­dra­na­tha Tago­rego. To była nie­ła­twa poezja, którą oczy­wi­ście musia­łem przy­swoić na pamięć. Gada­łem do sie­bie przez kilka dni, ale kiedy wystą­pi­łem stre­mo­wany przed dyplo­ma­tycz­nym gre­mium, poszło mi cał­kiem dobrze.

Pierw­szy muzyczny głęb­szy ślad poja­wił się we mnie nieco póź­niej. Bodajże w dru­giej lub trze­ciej kla­sie na lek­cji umu­zy­kal­nie­nia nauczy­cielka przed­sta­wiła nam postać Fry­de­ryka Cho­pina. Cho­pin brzmiał w moich uszach od naj­wcze­śniej­szych lat, ponie­waż w rodzin­nym domu był kom­po­zy­to­rem numer jeden i przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji słu­cha­li­śmy go z namasz­cze­niem.

Te lek­cje były o tyle inte­re­su­jące, że skła­dały się z czę­ści teo­re­tycz­nej i prak­tycz­nej. Opo­wieść o jego życiu i kom­po­zy­cjach nauczy­cielka prze­pla­tała krót­kimi utwo­rami wyko­ny­wa­nymi na pia­ni­nie sto­ją­cym w kącie klasy przy drzwiach wej­ścio­wych. W pew­nym momen­cie zagrała _Pre­lu­dium c-moll_ op. 28 nr 20 oparte na sekwen­cji akor­dów o prze­pięk­nej har­mo­nii i melo­dyce oraz wyci­sza­ją­cej dyna­mice. Koń­czyło się bar­dzo cicho. Ten utwór, pięk­nie zagrany wła­śnie w tam­tej chwili na żywo, zro­bił na mnie ogromne, trudne do okre­śle­nia wra­że­nie. Dotknął mnie i wzru­szył swoją magią. Roz­pła­ka­łem się. Sie­dzia­łem w jed­nej z ostat­nich ławek, słu­cha­łem i szlo­cha­łem, zakry­wa­jąc twarz rękami, żeby nikt nie widział. Cho­pin zapadł w moje serce i świa­do­mość, a od tego momentu obda­rzy­łem go miło­ścią pierw­szą. W przy­szło­ści wie­lo­krot­nie jesz­cze poru­szał mnie do głębi i prak­tycz­nie nie opusz­czał przez całe życie.

W czwar­tej czy pią­tej kla­sie zako­cha­łem się w pięk­nej wio­lon­cze­li­stce – ale nie w tej z pio­senki Skal­dów, choć też cho­dziła do naszej szkoły – Ewie Giziń­skiej. To była miłość mło­dzień­cza, która nostal­gicz­nie i przede wszyst­kim pla­to­nicz­nie prze­trwała do balu matu­ral­nego. Kiedy trzy­ma­łem ją za rękę, co zda­rzało się przede wszyst­kim na wyciecz­kach szkol­nych, na które oczy­wi­ście cze­ka­łem z utę­sk­nie­niem, lub na imie­ni­no­wych pry­wat­kach, tak zwa­nych kin­der­ba­lach, serce drżało mi ze szczę­ścia i z eks­cy­ta­cji.

Z pod­sta­wówki jesz­cze dwie rze­czy zapa­dły mi w pamięci. Zaję­cia z chóru i egza­miny komi­syjne, które musie­li­śmy zda­wać po każ­dym pół­ro­czu i szcze­gól­nie na końcu roku. Pro­fe­sor Tade­usz Mia­zga, legen­darny szef mło­dzie­żo­wych chó­rów, który zaczął swoją peda­go­giczną karierę chyba wła­śnie od nas i naszej szkoły, był nie­sa­mo­wity. Był cał­ko­wi­cie oddany chó­rowi i mimo że kochał wszyst­kie dzieci, które cho­dziły na chór, i nama­wiał wszyst­kie inne, to był bar­dzo wyma­ga­jący, a momen­tami wybu­chowy. Miał nie­spo­żytą ener­gię, którą pod­czas zajęć i ćwi­czeń prze­ka­zy­wał nam czę­sto w spo­sób kom­plet­nie nie­kon­wen­cjo­nalny, pokrzy­ku­jąc, wyma­chu­jąc, a to krze­słem, a to tabo­re­tem czy pul­pi­tem. Ponie­waż się go bali­śmy, ale też sza­no­wa­li­śmy i doce­nia­li­śmy jego trud, osią­gał rezul­taty. Śpie­wa­li­śmy jak naj­pięk­niej­sze sło­wiki, czy­ściutko i rów­niutko. Po pro­stu nie lubił strasz­nie fał­szo­wa­nia i miał ambi­cję, by nasz chór był naj­lep­szy. I taki wła­śnie był. A Mio­dowa była nume­rem jeden.

Egza­miny pół­roczne i koń­cowe były naj­więk­szym wyzwa­niem. Odby­wały się w dużej auli, gdzie na jed­nym końcu, z lewej strony za dłu­gim sto­łem, sie­działa komi­sja pro­fe­sor­ska z panią dyrek­tor Dłu­go­bor­ską na czele, a na dru­gim końcu stał for­te­pian kon­cer­towy, na któ­rym wyko­ny­wa­li­śmy swój pro­gram. Skła­dał się on zawsze z gam i pasaży, etiud i menu­etów, a także z więk­szych form, czyli sona­tin lub wręcz sonat, nato­miast na końcu grało się utwór dowolny. W koń­co­wych kla­sach można było wybrać i wyko­nać inne, bar­dziej wyra­fi­no­wane formy muzyki for­te­pianowej.

Te egza­miny miały zasad­ni­czy wpływ na ogólną ocenę postawy każ­dego ucznia. Poza tym przede wszyst­kim ujaw­niały praw­dziwy talent i moż­li­wo­ści roz­woju każ­dego z nas przez całą pod­sta­wówkę. Dla­tego były tak ważne i wzbu­dzały zawsze wielką tremę, a głów­nie zmu­szały do inten­syw­nego ćwi­cze­nia. Na drzwiach wej­ścio­wych do auli była wywie­szona lista wszyst­kich deli­kwen­tów, a przed drzwiami, obok zja­da­ją­cych z ner­wów paznok­cie uczniów, gro­ma­dziły się jesz­cze bar­dziej zde­ner­wo­wane całą sytu­acją towa­rzy­szące mamy. Jed­nak kiedy wcho­dzi­li­śmy do auli, kła­nia­jąc się na wstę­pie, wszystko działo się już oko w oko z komi­sją – grono peda­go­giczne, for­te­pian, ja i moje ręce.

Dość szybko zorien­to­wa­łem się, że w kla­sie wybit­nych kole­gów i kole­ża­nek mam raczej małe szanse, by być lep­szym pia­ni­stą niż oni. To prze­świad­cze­nie towa­rzy­szyło mi szcze­gól­nie w koń­co­wych latach szkoły, kiedy oka­zało się jesz­cze na doda­tek, że moja młod­sza sio­stra Nina, która też zaczęła cho­dzić na Mio­dową, prze­ja­wia wybitny talent skrzyp­cowy i muzyczny, mię­dzy innymi dzięki swo­jemu słu­chowi abso­lut­nemu, który odzie­dzi­czyła po mamie. Ja tako­wego nie posia­dam, mam słuch rela­tywny. Ta świa­do­mość miała decy­du­jące zna­cze­nie w moim życiu.

Czas szkol­nego dzie­ciń­stwa miał też jesz­cze inny wymiar. War­szawa w dru­giej poło­wie lat pięć­dzie­sią­tych na­dal była mia­stem zruj­no­wa­nym. Stare Mia­sto było w więk­szo­ści gru­zo­wi­skiem. Sto­lica się pod­no­siła, ale bar­dzo powoli. Nas, małych chłop­ców, ruiny sza­le­nie intry­go­wały. Cza­sami więc w małych grup­kach po zaję­ciach lub naj­czę­ściej mię­dzy nimi – rano odby­wały się lek­cje w kla­sach, a po połu­dniu zaję­cia indy­wi­du­alne, na które trzeba było cze­kać – zamiast coś grzecz­nie robić w świe­tlicy, wybie­ra­li­śmy się na zwie­dza­nie ruin. To dla nas było może zabawne, ale na pewno nie­zbyt bez­pieczne. Ruiny miały swoje zaka­marki, skry­wały tajem­nice, cza­sami jakieś zna­le­zi­ska, jed­nak czy­hały tam też przy­kre nie­spo­dzianki i zasadzki, które mogły skoń­czyć się tra­gicz­nie. Nie­jed­no­krot­nie wpa­da­li­śmy do jakichś dołów, prze­wra­ca­li­śmy się na zwa­łach gruzu, gubi­li­śmy się w piw­ni­cach, ucie­ka­jąc przed szczu­rami. Czę­sto wra­ca­li­śmy podra­pani i zaku­rzeni. Kie­dyś byli­śmy świad­kami, jak nie­opo­dal szkoły zna­le­ziono nie­wy­pał i sape­rzy ewa­ku­owali wszyst­kich z oko­licy. Innym razem dosłow­nie na naszych oczach w przy­le­głym do szkoły zruj­no­wa­nym budynku zawa­liła się ściana i przy­sy­pała jed­nego z robot­ni­ków, innych ciężko raniąc. W szkole przez następ­nych kilka dni w gro­bo­wej atmos­fe­rze nie mówiło się o niczym innym. Uzmy­sła­wiało nam to grozę wojny.

Ostatni egza­min w siód­mej kla­sie zda­łem na czwórkę. Inni na piątkę z wyróż­nie­niem, gra­jąc już pięk­nie Cho­pina i Beetho­vena. Zre­zy­gno­wa­łem ze szkoły muzycz­nej i wybra­łem liceum ogól­no­kształ­cące, kie­ru­jąc się raczej w stronę sportu niż muzyki. Talent Niny był w rodzi­nie wystar­cza­jący. Moja muzyczna edu­ka­cja została zawie­szona i zeszła na dal­szy plan.

Liceum Ogól­no­kształ­cące nr 45 im. Romu­alda Trau­gutta przy ulicy Smo­czej na Mura­no­wie – naj­bliż­sze domu – to był już zupeł­nie inny i nowy świat. Ogromny zwrot w życiu, pierw­szy z wielu, jak się póź­niej miało oka­zać. Muzyka i sztuka, by nie powie­dzieć, że kul­tura bycia, w wielu aspek­tach pozo­stały za moimi ple­cami. Życie z wyżyn arty­stycz­nych i sal kon­cer­to­wych prze­nio­sło się do miej­skiego mura­now­skiego zgiełku i na boiska spor­towe. Dość szybko zyska­łem przy­ja­ciół, ale także śmieszną ksywkę Kac­luś lub rza­dziej Chlo­ruś, ponie­waż na lek­cji che­mii pew­nego dnia dowie­dzie­li­śmy się, że „syl­win” to KCl, czyli chlo­rek potasu. Tak zostało do matury.

Oprócz nauki, zde­cy­do­wa­nie w oszczęd­nym wymia­rze, i sportu – w znacz­nie poważ­niej­szym – coraz bar­dziej dawało o sobie znać zain­te­re­so­wa­nie muzyką, ale tą, któ­rej wokół było coraz wię­cej. Czyli nowym nie­zna­nym rock and rol­lem w efek­cie poszu­ki­wa­nia Radia Luxem­bo­urg – jak je zna­leźć, dowie­dzia­łem się od star­szego brata i podwór­ko­wego sąsiada Jasia Kosiń­skiego – na pry­wat­kach z dzie­wi­czymi winy­lami i pocz­tów­kami oraz na pobli­skich kon­cer­tach, na które nie można było się dostać. W tym cza­sie spra­wi­łem sobie pierw­szy sprzęt, to zna­czy adap­ter w pudełku z tek­tury. Prak­tycz­nie był to tylko goły mecha­nizm bez obu­dowy, z tale­rzem i ramie­niem z igłą, wło­żony do tek­tu­ro­wego opa­ko­wa­nia. Takie rze­czy wtedy sprze­da­wali. Szybko spra­wi­łem sobie drew­nianą obu­dowę i wszystko grało, choć nieco skrze­kli­wie. Siłą rze­czy zaczą­łem szu­kać płyt oraz nagrań pre­mie­rowo poja­wia­ją­cych się na pocz­tów­kach – naby­wało się je w słyn­nym punk­cie na Mar­szał­kow­skiej w War­sza­wie, musząc odstać swoje w dłu­giej kolejce – kupo­wać je i wymie­niać się zdo­by­tymi oka­zami. Z Jasiem Kosiń­skim, póź­niej­szym popu­lar­nym dzien­ni­ka­rzem muzycz­nym, Paw­łem Kar­piń­skim – zna­nym reży­se­rem fil­mo­wym i tele­wi­zyj­nym, mię­dzy innymi serialu _Klan_ – a także Andrze­jem Mogiel­nic­kim, wtedy jesz­cze nie nadwor­nym tek­ścia­rzem zespołu Lady Pank, miesz­ka­jąc bli­sko sie­bie na Mura­no­wie, czę­sto poży­cza­li­śmy sobie nawza­jem nasze perełki, wśród któ­rych byli: The Beatles, Kinks, Hol­lies, Pro­col Harum, Deep Pur­ple, Jimi Hen­drix, Pink Floyd, Jerry and The Pace­ma­kers. Można by tutaj wymie­nić całą gene­ra­cję ówcze­snego rock and rolla. Byli­śmy pod­eks­cy­to­wani i była to z pew­no­ścią główna nauka, która wyty­czała nasze nowe szlaki. Życie nabie­rało kolo­rów.

Były oczy­wi­ście pierw­sze miło­ści i roz­róby. Dziew­czyny to przede wszyst­kim Mał­go­sia i nieco póź­niej Ela. Mał­go­sia mi się bar­dzo podo­bała, ale pech chciał, że się zako­chała w moim przy­ja­cielu Andrzeju i raczej nie mia­łem szans. Acz­kol­wiek bar­dzo przy­pa­dli­śmy sobie do gustu, dys­ku­tu­jąc o spra­wach mar­no­ści tego bar­dzo sza­rego i ogra­ni­czo­nego świata wokół nas. Była bar­dzo inte­li­gentna i inspi­ru­jąca, nie wspo­mi­na­jąc, że na doda­tek bar­dzo ładna i nie­zwy­kle zgrabna. Pamię­tam, że jako jedna z pry­mu­sek sie­działa przed nami w pierw­szej ławce w środ­ko­wym rzę­dzie. Skre­śli­łem w związku z tym fak­tem nie­przy­zwo­ity dwu­wiersz, który mnie nie opusz­cza od tam­tego czasu:

Sie­dzi Mał­go­sia w pierw­szej ławeczce,
Na czym sie­dzi – na ład­nej dupeczce.

Roz­róby były oczy­wi­ście różne wraz z cza­sem. Papie­rosy, tak zwane sporty, pali­li­śmy pokąt­nie w toa­le­tach lub na boisku, gdzie nas cza­sami dopa­dano i natych­miast była draka. A pale­nia nauczy­łem się pod­czas waka­cji na duka­tach z dużym ust­ni­kiem. Oczy­wi­ście nie oby­wało się też bez bójek w róż­nych kon­ste­la­cjach i miej­scach w szkole lub poza nią. Ale to wszystko zbla­dło wobec numeru, który zapla­no­wa­li­śmy i pró­bo­wa­li­śmy zre­ali­zo­wać tuż przed maturą. Do naszej klasy od początku liceum cho­dził syn pani dyrek­tor, który miał na imię Leszek. Wie­lo­krot­nie rato­wał naszą repu­ta­cję i bro­nił uczniow­skich inte­re­sów. Z pew­no­ścią ze względu na niego w nie­któ­rych sytu­acjach trak­to­wano nas bar­dziej ulgowo. W naszej paczce, do któ­rej nale­żał, wpa­dli­śmy na pomysł, żeby to wyko­rzy­stać. Było nas pię­ciu: Andrzej, Sta­szek, Woj­tek, ja i wła­śnie Leszek. Myślę, że to był pomysł gru­powy, w każ­dym razie wszy­scy się na niego zgo­dzili. Cho­dziło o tematy matu­ralne, które przy pomocy Lesz­ko­wego dostępu do gabi­netu mamy dyrek­torki chcie­li­śmy wykraść. Zamie­rza­li­śmy je wyko­rzy­stać w odpo­wiedni spo­sób, przy oka­zji nie wyklu­cza­jąc sprze­daży zaufa­nym kum­plom z innych szkół. Plan prze­wi­dy­wał jedy­nie sko­pio­wa­nie tema­tów matu­ral­nych i odło­że­nie na miej­sce w gabi­ne­cie pani dyrek­tor. To wszystko miało udać się głów­nie dzięki Stasz­kowi, który miesz­kał w bloku przy­le­ga­ją­cym do szkoły i to okno w okno z dyrek­torskim gabi­ne­tem. Leszek miał po pro­stu wziąć koperty i zanieść je do Staszka, a ten razem z nami za pomocą pary wod­nej i środ­ków che­micz­nych miał otwo­rzyć koperty, spi­sać tematy, bez śladu je zakleić i zanieść z powro­tem do gabi­netu dyrek­torki. Pra­wie się udało, ale mama Leszka chyba się zorien­to­wała, że nie­bez­pie­czeń­stwo czyha nie­opo­dal, i ukryła tematy w taki spo­sób, że Leszek przez długi czas nie mógł ich zna­leźć ani w gabi­ne­cie, ani w sekre­ta­ria­cie. Musie­li­śmy zre­zy­gno­wać. Ktoś nad nami czu­wał na całe nasze szczę­ście.

Po pew­nym cza­sie dowie­dzie­li­śmy się, że kopert w szkole po pro­stu nie było. Oczy­wi­ście wszy­scy bez wyjątku i to cał­kiem nie­źle zda­li­śmy matury i ruszy­li­śmy dalej.

Bal matu­ralny, który jak zawsze wień­czy lice­alne dzieło, był bar­dzo udany, wesoły i mocno alko­ho­lowy. Skry­wane żądze i pra­gnie­nia zna­la­zły swój upust. A ja dałem podwójną plamę. Oczy­wi­ście każdy z naszej paczki przy­niósł alko­hol i papie­rosy. Wolno było wresz­cie korzy­stać z tych dobro­dziejstw legal­nie. Byli­śmy już doj­rzali, może jesz­cze nie­zbyt doro­śli, ale na pewno doj­rzali. Każdy z każ­dym więc musiał wypić toast za zdaną maturę i przy­szłe suk­cesy. Na bal zapro­si­łem swoją wcze­śniej­szą miłość, Ewę. Przy­jęła zapro­sze­nie z pew­nym zdzi­wie­niem, ale też rado­ścią. Bawi­li­śmy się i pili­śmy. I poja­wił się pro­blem. Alko­holu było dużo i co naj­gor­sze, w róż­nym wybo­rze i sma­kach. Po pro­stu każdy przy­niósł coś swo­jego, chwa­lił się tym i trudno wobec tego było nie skorzy­stać. A były i wino, i czy­sta, i koniak, i cytry­nówka domo­wej roboty, i likier, i nawet bim­ber, bo czasy były ku temu sprzy­ja­jące. Nie ma nic gor­szego niż pomie­sza­nie trun­ków. Sza­leń­stwo bez umiaru. Tempo było szyb­kie, zabawa się roz­krę­ciła, coraz bar­dziej krę­ciło się w gło­wie i film powoli zaczął się ury­wać. W reszt­kach przy­zwo­itej świa­do­mo­ści prze­pro­si­łem Ewę i odda­łem ją pod opie­kuń­cze skrzy­dła dobrego kum­pla Marka. To był nie­for­tunny wybór, jak się wkrótce oka­zało. Głę­boka noc była jesz­cze przed nami, kiedy Andrzej, bli­ski przy­ja­ciel, zorien­to­wał się w kwe­stii mojego coraz bar­dziej roz­chwia­nego i nie­kon­tro­lo­wa­nego stanu i zde­cy­do­wał się na odsta­wie­nie mnie do domu. Pamię­tam jedy­nie, że bar­dziej mnie niósł, niż pro­wa­dził, ja coś bre­dzi­łem, a kiedy wresz­cie po wszyst­kich tru­dach zna­la­złem się w swoim pokoju, naj­pierw sufit, szafa i okno zwa­liły się na mnie, a potem ja w pijac­kim zwi­dzie runą­łem na pod­łogę. Kac następ­nego dnia był gigan­tyczny i docho­dzi­łem do sie­bie przez kolejne trzy dni. Kiedy zadzwo­ni­łem do Ewy z prze­pro­si­nami, nie miała żad­nych pre­ten­sji i żalu, wręcz prze­ciw­nie. Zaczęła cho­dzić z Mar­kiem.

Listopad/grudzień 2020 – Chyliczki

Dojść do swo­jego krę­go­słupa. Jak mawiał Andrzej Żuław­ski: „dojść do wła­snych trzewi i poczuć”. Myślę, że przej­ście raka, jaki­kol­wiek by był, pozwala przy­bli­żyć się do wła­snego jeste­stwa, ponie­waż uru­cha­mia wnę­trze, ser­du­cho i wła­śnie trze­wia. Zatrzy­muje czas, uprzy­tam­nia jego zna­cze­nie, jego abs­trak­cyjną płyn­ność. Zmu­sza do pochy­le­nia się nad życiem. Ale przede wszyst­kim zmie­nia per­spek­tywę widze­nia, odnie­sie­nie. A w życiu musimy mieć odnie­sie­nie. Bez niego gubimy się, nie roz­róż­niamy kie­run­ków. Ale nawet gdy je tra­cimy, sprawa cza­sami koń­czy się dobrze. Mówi­łem, że głupi ma szczę­ście. Poko­na­łem go, a wła­ści­wie nie ja, tylko leka­rze, a głów­nie dok­tor Andrzej Pień­kow­ski z Insty­tutu Onko­lo­gii. Po ostat­nim zabiegu ope­ra­cyj­nym pod koniec paź­dzier­nika i kon­sul­ta­cji parę tygo­dni póź­niej wyniki oka­zały się bar­dzo dobre. Nie ma śladu czer­niaka. Wielka ulga na pewno. Głę­boki oddech. I jesz­cze jeden.

Radość mogłaby być znacz­nie więk­sza, a przede wszyst­kim odpo­wied­nio cele­bro­wana. Przy­tła­cza ją jed­nak rze­czy­wi­stość pan­de­mii. Sytu­acja jest nie­spo­ty­kana i sza­le­nie nie­po­ko­jąca. Dla mnie naj­bar­dziej tra­giczny i zaska­ku­jący jest fakt, że mimo wszystko rela­ty­wi­zu­jemy, gene­ra­li­zu­jemy, a nawet lek­ce­wa­żymy i gubimy realne oraz emo­cjo­nalne poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści. Nie do poję­cia. Zmie­niamy się. Uod­por­niamy na tę nie­przy­ja­zną rze­czy­wi­stość.

Nade­szła druga fala zara­żeń, znacz­nie więk­sza od prze­wi­dy­wa­nej, która w porów­na­niu do począt­ko­wej fazy, któ­rej się prze­stra­szy­li­śmy, pozo­sta­wia gigan­tyczny śmier­telny ślad. Od pew­nego czasu liczba zmar­łych waha się wokół pię­ciu­set osób na dobę. Szo­kuje mnie jedno zja­wi­sko. Otóż jeśli czas byłby w miarę nor­malny i nagle usły­sze­li­by­śmy, że nastą­piła kata­strofa i zgi­nęło w niej w ciągu kilku godzin ponad pięć­set osób, to szok, żal i roz­pacz, jakie by nas ogar­nęły, byłyby z pew­no­ścią nie­by­wałe. A tym­cza­sem codzien­nej licz­bie zgo­nów towa­rzy­szy jakiś rodzaj zobo­jęt­nie­nia, które bez więk­szych reak­cji przyj­muje kolejne por­cje suchych komu­ni­ka­tów. Zmarło tyle… Zaka­żo­nych tyle… Wyzdro­wiało tyle… A prze­cież w tym wszyst­kim, w każ­dym przy­padku roz­grywa się tra­ge­dia, nie­wy­obra­żalny dra­mat samot­no­ści, izo­la­cji i przede wszyst­kim bez­rad­no­ści. Czy już nie czu­jemy? Czy jest tego za dużo i prze­kra­cza nasze poj­mo­wa­nie? Prze­cież kata­strofa takiego roz­miaru każ­dego dnia powinna sta­wiać nas do pionu i sca­lać, wspól­nie i bez­wa­run­kowo, budzić chęć rato­wa­nia innych, poma­ga­nia sobie nawza­jem, tym­cza­sem my podzie­leni kłó­cimy się i opo­wia­damy kom­plet­nie nie­od­po­wie­dzialne głu­poty. Jeste­śmy nie­stety coraz bar­dziej zamknięci na współ­czu­cie i zro­zu­mie­nie. Odda­lamy się od pod­sta­wo­wych ludz­kich war­to­ści. Bud­dy­ści nazy­wają taki stan „pomie­sza­niem umy­słów”.

Prze­łom listo­pada i grud­nia to dla mnie i moich naj­bliż­szych smutny czas. Rocz­nice śmierci mojej mamy, także teścio­wej Klary i mojego przy­ja­ciela Jurka Bri­zego. Całun śmierci zawisł nad nami i stał się wszech­obecny. Chciał­bym się cie­szyć, bo czas mam wciąż daro­wany, ale prze­cież trudno ode­rwać się od rze­czy­wi­sto­ści. Pomy­śla­łem, że może to moment, a już na pewno nastrój, by przy­to­czyć kilka słów dedy­ko­wa­nych wszyst­kim bli­skim, któ­rzy ode­szli, a odczy­ta­nych pod­czas pogrzebu Jurka Bri­zego dwu­dzie­stego ósmego listo­pada 2019 roku.

Czło­wiek wymy­ślił gra­nice,
A ja pytam, gdzie one są?

Gdzie są gra­nice bólu,
Gdy jego gry­mas wykrzy­wia ci twarz?
Gdzie są gra­nice cier­pie­nia,
Gdy jego smak wciąż czu­jesz wśród łez?
Gdzie są gra­nice piękna,
Gdy jego widok pozba­wia cię tchu?
Gdzie są gra­nice miło­ści,
Gdy jej cudow­ność wypeł­nia twą myśl?

Gdzie są gra­nice ludzi,
Gdy ich histo­ria wyzna­cza twój los?
Gdzie są gra­nice świata,
Gdy jego bez­miar ginie wśród gwiazd?

Jest tylko jedna gra­nica:
Gra­nica życia,
Któ­rej się boisz, bo nazywa się śmierć.
Gra­nica życia,
Któ­rej nie czu­jesz, bo ist­nieje, jak cień.
Gra­nica życia,
O któ­rej marzysz, by przy­szła jak sen.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij