-
W empik go
Spowiedź menadżera - ebook
Spowiedź menadżera - ebook
W Spowiedzi menadżera Jacka Sylwina rock and roll spotyka się z Chopinem, a wyjście z filharmonii prowadzi prosto w błocko przed festiwalową sceną, w którym tłum młodych ludzi szaleje w pogo. Autor od 50 lat jest menadżerem i producentem, ale to tylko nazwy. Bardziej chodzi o fakt, że w rzeczywistości zakazów i ograniczeń wymyślał, tworzył i realizował projekty niemożliwe, bo jak powtarza: „Trzeba przecierać nowe szlaki”. Słuchał Głosu Ameryki i Radia Luxembourg, by potem stworzyć z innymi szaleńcami przestrzeń wolności wyrażanej przez rock and rolla – festiwal w Jarocinie. To nie jest opowieść o gabinetowych biznesmenach w apaszkach, robiących pieniądze na muzyce. To książka o tym, jak rodzi się wolność – indywidualna i zbiorowa.
| Kategoria: | Muzyka, śpiew, taniec |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8343-559-6 |
| Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cały jestem na tak!
W rytmie rock and rolla,
Choć życie płynie wspak
Doskwiera mrok dyktatora.
Jestem zamaskowany,
Żyję w czterech ścianach
Pytam, co z tego wyniknie,
Skoro świat jest w kajdanach…
Żyjemy odosobnieni
W wielkiej chmurze sieci,
Ślemy sobie memy,
Bawimy się jak dzieci.
Uważaj!
Jestem Takman!
Ciesz się życiem,
Tak jak ja!
Nikt z nas jeszcze nie wie,
Że wszystko się zmieni,
Że to ludzkie mrowie
Rujnuje obraz tej ziemi…
Czas wymaga teraz
Wielkiego zmagania,
Zdajmy się na miłość
I instynkt przetrwania.
Uważaj!
Jestem Takman!
Ciesz się życiem,
Tak jak ja!Zamiast wstępu
Wielkanoc 2020, Wielki Piątek
To wielkie święto, w istocie niezwykły dzień. I wówczas, i teraz najbardziej dramatyczny. Zadziwiające. Żyjemy w jednym z najbardziej katolickich krajów na świecie, a jednak śmiem podejrzewać, że tylko znikomy procent społeczeństwa zdaje sobie sprawę, co to za dzień. Tu u nas, w Polsce, normalny dzień pracy, zwykle mocno zabiegany, bo przecież zawsze jest coś do zrobienia w ramach ostatnich przygotowań do świąt. A teraz jeszcze bardziej niezwykły, dziwny, nieznany, bo w czasach pandemii i tego cholernego koronawirusa.
W Nowej Zelandii nauczyłem się, że to wielkie święto. _Big Friday_ – Wielki Piątek! Dzień ukrzyżowania, droga krzyżowa uświęcona krwią przelaną za nas wszystkich. Dzień wolny od pracy, dzień zadumy, rodzinnych spotkań, modlitw i czuwania – po prostu znaczące święto.
W związku z tym właśnie dopadało mnie głębokie uczucie podświadomego strachu. Dziś szczególnie. Myślałem, że będę szczęściarzem do końca, ale miało tak nie być. Zwykle myślimy, że całe życie jest jeszcze przed nami. Trwamy w przekonaniu, że jest go wciąż dużo, więc wybiegamy w przyszłość. Szczególnie wtedy, gdy człowiek jest zapracowany. Nie ma czasu na myśli ostateczne, o śmiertelnych okolicznościach, które nas przecież dotyczą – idziemy po prostu do przodu.
Aż nagle przychodzi nieprzewidziany moment, dostajesz wiadomość i czas się zmienia. Nie ma myślenia do przodu, jest tylko teraz. Okazuje się, że zaczynasz świadomie odkrywać, co cię czeka w najbliższej przyszłości. Jest ona wyznaczana wizytami lekarskimi, pobytami w szpitalach, a przede wszystkim badaniami. Czy mam pisać jakimi? Chyba nie, to można przeczytać wszędzie.
Dlaczego właśnie dzisiaj to mnie dopadło, nie wiem. Może dlatego, że wytworzyła się niespotykana energia, że to jakiś niesamowity dzień, splot wielu okoliczności i zdarzeń, tych dawnych i tych dzisiejszych. Dzień pełen myśli, które się cisną do głowy, kiedy nie wychodzimy z domu, a ja miałem w tej kwestii podwójny zakaz. Bo dotyczyło mnie podwójne zagrożenie. Czas nabrał niezwykłego znaczenia.
Kilka dni wcześniej zadzwonił telefon i lekarz dyżurny Luxmedu poinformował mnie, że w związku z nieoczywistym odczytem wyniku histopatologii w ciągu najbliższych dni jestem proszony o wizytę u chirurga onkologa. Chwilę potem zadzwoniła sekretarka i potwierdziła wizytę za trzy dni. Trochę się zaniepokoiłem, bo koronawirus był już dosłownie wszędzie. Obostrzenia, szczególnie dla seniorów, stawały się coraz poważniejsze, a tu nagle wizyta. Nie zważałem na to jednak, bo było parę ważniejszych spraw, jak choćby projekt stowarzyszenia i niezwykłego festiwalu klimatycznego, który chcieliśmy powołać do życia.
W przeddzień wizyty ponownie zadzwonił telefon z Luxmedu, by mnie poinformować, że ze względu na koronawirusa wizyta jest odwołana, ale konsultacja lekarska odbędzie się telefonicznie. O godzinie wyznaczonej na teleporadę zadzwonił ktoś z moich znajomych, więc pojawiła się obawa, czy lekarzowi uda się ze mną skontaktować. Dodzwonił się jednak i zaczął od pytania:
– Czy pan zna wynik histopatologii narośli na plecach wyciętej kilka tygodni temu?
– Nie – odpowiedziałem.
– Bardzo mi przykro – kontynuował – ale według rozpoznania ma pan czerniaka.
W pierwszej chwili mnie zatkało. Pamiętałem, jak mniej więcej trzydzieści lat wcześniej taką wiadomość usłyszała moja teściowa Klara. Wtedy był to wyrok. Oblał mnie zimny pot.
– Napiszę panu skierowanie do ursynowskiego Instytutu Onkologii. Są tam specjaliści i z pewnością będzie pan pod dobrą opieką. Proszę odebrać skierowanie osobiście jutro rano z recepcji. Życzę powodzenia.
Dzisiaj myślę, że był to nieprzypadkowy, niezwykły splot zdarzeń. Covid, który praktycznie paraliżował nasze życie, a już z całą pewnością zbliżające się święta, Wielki Piątek – symbol najwyższej ofiary z życia, zepchnięty na dalszy plan w imię świątecznych przygotowań, a także dziesiąta rocznica katastrofy smoleńskiej, symbol narodowej tragedii obchodzony teraz samotnie. I wreszcie mój czerniak. Nieźle. Ten splot był śmiertelny, widziałem go jako dzień umierania. Pamięć przywołała natychmiast _Modlitwę umierania_, która towarzyszyła odchodzeniu mojej mamy:
Kiedy jestem przy Tobie,
Dotykam Twojego ciała,
A Ty odchodzisz i zamierasz na moich oczach.
Wstrząsa mną rozpacz, że to nieuniknione.
Kiedy jestem przy Tobie,
A Ciebie już przy mnie nie ma,
Wypełnia mnie drżeniem całego serca
Wielka Modlitwa Umierania.
Ona jest dla Ciebie:
Moja modlitwa pożegnania,
Moja modlitwa pamiętania,
Moja modlitwa milczenia,
Moja modlitwa skupienia,
Moja modlitwa rozliczenia,
Moja modlitwa wybaczenia,
Moja modlitwa pocieszenia.
Ale wiem, że to jest teraz:
Twoja modlitwa uniesienia,
Twoja modlitwa uwielbienia,
Twoja modlitwa dziękczynienia,
Twoja modlitwa zjednoczenia,
Twoja modlitwa spełnienia,
Twoja modlitwa przemijania.
Nasza modlitwa wiecznego życia,
Wiecznego kochania.
Wielka Sobota – zawieszenie w próżni
Nie da się od niego oderwać, mimo wszelkich wysiłków. Ten podświadomy niepokój jest obecny wszędzie, ale przede wszystkim w rozmowach rodzinnych, a także telefonicznych i esemesowych z przyjaciółmi. Co chwilę pytania o koronawirusa, o to i owo, ale zawsze zmierzające do kwestii onkologicznych. Wynika z tych słów, że czerniak jest wyleczalny. Rady różnego typu, serdeczne, z najlepszymi intencjami, a choć nie zawsze przydatne, z pewnością podnoszące na duchu. Dramatyczne okoliczności sprzyjają celnym uwagom, odważnym ocenom i ciekawym spostrzeżeniom. Czujesz, że są niezwykle życzliwe i ciepłe, jak prawdziwa przyjaźń. Wrogowie raczej nie dzwonią.
W tamtym momencie nabrałem niezwykłego dystansu do wszystkiego wokół. Ku swojemu zaskoczeniu odczułem też pewnego rodzaju ulgę, bo objawiło się konkretne odniesienie. Dotąd było czymś abstrakcyjnym, idealistycznym i ulotnym, ale z dnia na dzień stało się konkretne i niezwykle rzeczywiste. Zakończyłem gonitwę. Czas dla mnie nabrał nowego wymiaru. Wyrównał się, skoncentrował na tu i teraz, na każdej chwili. Ale jednocześnie stał się czasem podsumowania, które cofało do przeszłości, przypominając ważne chwile. Nie zawsze te piękne, ale z jakiegoś powodu pamiętne.
Wielka Niedziela – Dzień Zmartwychwstania
Uwięzieni w radości odrodzonego życia.
Takich Świąt Wielkanocnych nigdy nie było. Jako istoty stadne i pragnące wolności w izolacji społecznej cierpimy, bo nie lubimy zamknięcia i klatek. Ratuje nas technologia, ale spróbujmy sobie wyobrazić, że jesteśmy jej pozbawieni. Przypomina mi się natychmiast stan wojenny. Tam technologii nie było. Za to w krótkim czasie przyszło na świat dużo dzieci. A więc nawet w ciężkich chwilach może być radośnie. Nie poddajemy się, działamy, modlimy się, łączymy, żyjemy.
– Godzina dziennie, panie Jacku – tak namawiał mnie Wiesław Myśliwski do pisania.
– Postaram się, mistrzu – odpowiadałem.
Okazało się, że to nie takie proste. Zaczynałem kilkukrotnie i tak naprawdę pisałem te swoje wspomnienia już od kilku lat, choć oczywiście głównie w głowie. Nadszedł czas, by zacząć je przelewać na papier i zapewne w internetową chmurę. Nie przypuszczałem, że w takich okolicznościach, że tak późno, po tylu latach. Choć z drugiej strony drzewo genealogiczne moich rodów sięga z ojcowskiej strony do siedemnastowiecznej Hiszpanii, a ze strony matki do dziewiętnastego stulecia we Lwowie. Co zatem znaczy ten czas?
Do rzeczy jednak. Przede wszystkim pragnę teraz wyznać miłość.
Miłość do rocka wywodzącego się z bluesa i soulu, miłość do jazzu i muzyki boskich geniuszy, klasycznej i współczesnej, ponadczasowej, harmoniczno-kosmicznej; miłość do moich przyjaciół, muzyków i fanów prawdziwej sztuki.
Walter Chełstowski, czujny kreator i stary cynik, zawsze powtarzał, że jestem niepoprawnym optymistą i wizjonerem. Cóż, urodziłem się w domu pełnym muzyki, wychowałem w atmosferze nieskrępowanej artystycznej wolności i nieposkromionego patriotycznego ducha. To moja perspektywa.
Neil Finn, wspaniały muzyk i kompozytor z zespołu Crowded House, powiedział mi i moim podopiecznym na pokazowej sesji w studiu OMAC w nowozelandzkim Auckland, że muzykę należy tworzyć z miłością, a zadawać się tylko z tymi, którzy ją kochają.
I to jest prawie cała historia. Prawie, bo jest coś jednak do dodania…
Początek lat sześćdziesiątych związany był z okresem moich muzycznych narodzin. Załapałem się, jak większość moich rówieśników, na powiew nowej fali z Wysp Brytyjskich: The Beatles, The Rolling Stones, Yardbirds, John Mayall, Animals, Kinks, Hollies i inni. Ale wiedzieliśmy też, że za oceanem są: Elvis Presley, Chubby Checker, Ottis Redding, James Brown czy Ray Charles.
Rockowy chrzest przeszedłem na koncertach w Sali Kongresowej, słuchając na żywo między innymi London Beats – pierwszej angielskiej rockandrollowej kapeli w Warszawie – Helen Shapiro, która zaśpiewała wówczas _Twist and Shout_ The Beatles, oraz jednego z pierwszych wielkich koncertów Czesława Niemena.
Urodziłem się na Śląsku w Zabrzu, w rodzinie o silnych i głębokich muzycznych korzeniach. Prababka Helena Ottawowa była wspaniałą pianistką, twórczynią szkoły muzycznej i profesor lwowskiego konserwatorium. Jej córka, a moja babka Zofia Rogalska, również ukończyła konserwatorium. Matka była śpiewaczką Filharmonii Narodowej, a ojciec, choć z zawodu architekt, był wielkim melomanem i znawcą muzyki klasycznej. Cała rodzina w taki czy inny sposób była lub jest związana z muzyką poważną, a także tą mniej poważną.
O atmosferze naszego rodzinnego domu, w którym wychowałem się wraz z dwiema siostrami, Zosią – z legendarnej Trójki – i Niną, skrzypaczką, panią profesor w Meksyku, niech świadczy cytat z artykułu o mojej mamie pióra Magdaleny Bajer: „Z akademickiego wątku rodzinnej tradycji zostało poczucie powinności pedagogicznych oraz świadomość, że takie dziedzictwo zobowiązuje do pielęgnowania podstawowych cnót, jak uczciwość, pracowitość, odwaga, mądrość pomnażana upartym trudem”.
Jeszcze więcej mówią fragmenty listu napisanego do mojej mamy przez naszego kuzyna Ryszarda Jańca, mieszkającego na stałe we Włoszech.
Nawet sobie Ciocia nie wyobraża, ile razy wracam pamięcią do spotkań, najczęściej imieninowych, na Kazimierza, które odbywały się u Cioci w domu. Byłem jednym z młodszych uczestników tych wspaniałych »zebrań«, ale jaka to była frajda. Nina i Jacek dla »nieletniego« mieli zawsze to minimum zainteresowania i serdeczności, które zacierały wszelką granicę wieku. Zresztą reszta towarzystwa też. Te wszystkie wspomnienia przychodzą do mnie, gdy będąc poza Polską przewracam kartki kalendarza, patrząc na solenizantów. Znajdzie się data, imię i pamięć wywołuje obrazy. Przepisowe, wspaniałe towarzycho. Gówniane czasy siermiężnego dodupizmu, który przywleczono ze wschodu. U Cioci, albo u Was, malutkie mieszkanko, postawione na załzawionym skrawku rozwalonej Warszawy, skrawku gdzie fundamenty Waszego domu stanęły w zagruzowanym krzyku getta. Dom zbudowany przez budowniczych, jeśli dobrze pamiętam, Pałacu Kultury. Pod spodem więc tragedia getta, u góry nowa »świetlana przyszłość« i nawet pamiętam jakiś kacapski telewizor o maleńkim ekranie. Na tamte czasy i mieszkanie było nadzwyczajnością, i kacapski telewizor rarytasem. I na tym tle z Ciocią, jako Fenomenalną Panią Domu, to niezwykłe towarzycho! Niedobitki kresowe, lwowskie, warszawskie, krakowskie, gettowe. Więksi i mniejsi. Niektórzy karierowicze nowej ludowej rzeczywistości, inni przeżywający tę rzeczywistość z braku innej możliwej. Jedna wódka, druga, trzecia i towarzycho się rozgrzewało. Przystawki, risotto, wspaniały tort orzechowy. Smakołyki! I leciał z kąta w kąt dowcip inteligentnych ludzi z biglem, rozbrzmiewał zdrowy śmiech. Małość mieszkania i mnogość gości sprawiały, że kontakt był naskórkowy. Nie było można uciec w podgrupy. I był to chyba jedyny »kolektyw« od Berlina Wschodniego do Władywostoku, który naprawdę akceptowali wszyscy uczestnicy. Po piątej czy dziesiątej wódce – zależało od głowy i ideologicznej wytrwałości pijącego – za oknem i drzwiami zostawała ludowa rzeczywistość i w tym gronie wszyscy byliśmy sobą i »u siebie«, bo u Cioci. Nawet piosenka Grzesiuka U Cioci na imieninach nie oddaje tego, czym było spotkanie nas wszystkich u Cioci. Grzesiuk to folklor mętów. A u Cioci byli ludzie nie z dołów, ale z górnej warstwy. Ale Gwiazdą bezsporną była Ciocia, reszta była w tle. A wszystko razem, w lodowatym oceanie objęć socjalizmu stanowiło wyspę szczęścia dla zebranych u Cioci. Gdyby kto, siedząc w Polsce owych czasów, szukał na mapie takiej drugiej wyspy, to ze względu na szerokość, z jaką nastąpiło rozlanie się najlepszego z ustrojów, jako jedyną szansę miałby Japonię. Tak więc, mimo że dla Cioci reszta dni roku niekoniecznie była wyspą łatwego szczęścia, to sama Ciocia dając nam wszystkim możliwość spotkania się u niej darowała nam „lepszy czas” pośród reszty dni, które były produktem kolejnych pięciolatek. Ja, gdy się zadumam na świętego Kaźmierza, to myślę sobie o Cioci, o Was i o nas…
Pragnę przytoczyć też coś bardzo cennego i wzruszającego o mojej mamie autorstwa Katarzyny Kryńskiej, jednej z naszych najmłodszych kuzynek, urodzonej i mieszkającej w Anglii. To szkolne wypracowanie jest perełką w naszym rodzinnym archiwum.
Jakie skarby kultury polskiej zabiorę w dorosłe życie i dlaczego?
Cała moja rodzina pochodzi z Polski. Rodzice oraz dziadkowie nie zawsze jednak tam mieszkali. Wszyscy jednak, nawet Ci, którzy urodzili się już w Anglii są Polakami i czują się Polakami.
Są różne powody osiedlenia poza Polską, na przykład studia zagraniczne lub wojenna emigracja, i właśnie mój pradziadek należał do tej wojennej emigracji. Moja rodzina walczyła zawsze w sprawach patriotycznych, walczyli z wrogiem, który chciał odebrać polskie ziemie, kulturę oraz narodowość polską.
Historia pamiątki mojej rodziny, która jest dla mnie największym skarbem kultury polskiej i którą zabiorę w moje dorosłe życie, jest związana z ciocią mojej babci – to znaczy moją cioteczną prababcią. Nazywamy ją Babcią Kazią.
Kazimiera Rogalska, gdy wybuchła druga wojna światowa, walczyła z okupantem. Należała do Armii Krajowej, była więziona, torturowana, uciekła z transportu więźniów i ukrywała się. W 1944 roku walczyła w powstaniu warszawskim na Starym Mieście. Jej pseudonim był Kasia i walczyła na placu Teatralnym. Miała wtedy dwadzieścia trzy lata. Pod koniec walk powstańcy już schodzili do kanałów, a Warszawa płonęła. Wtedy Babcia Kazia zauważyła błysk w oknie jednego z palących się budynków. Podbiegła do ruin domu, z którego została tylko jedna ściana i na parapecie zobaczyła figurkę Jezusa wyrzeźbioną w szkle. Błysk wydawały płomienie, którymi był otoczony. Babcia Kazia złapała tę figurkę, wrzuciła za bluzę przed zejściem do kanałów. Na szczęście udało jej się uciec z płonącej Warszawy i chora na szkarlatynę dotarła do rodziny w Krakowie. I dotarł z nią Chrystus z płonącej Warszawy.
Historia Chrystusa z płonącej Warszawy towarzyszy mojej rodzinie. Dla mojej Babci Kazi była szczególnie ważna – była to jedyna rzecz, którą wyniosła z płonącej Warszawy. Wszystko inne się zniszczyło. Babcia Kazia nigdy się z figurką nie rozstawała. Gdy moja Babcia wyjeżdżała do Anglii podarowała ją właśnie jej. Jest to nasz skarb kultury polskiej, skarb rodzinny.
To był dom, w którym przeszedłem wszystkie stopnie muzycznego wykształcenia, począwszy od podstawowej szkoły muzycznej na Miodowej. Idąc do niej, przechodziłem koło Arsenału ulicą Długą, która w tamtych czasach była jeszcze kompletnie zrujnowana. Bałem się tych ruin, podobnie jak meneli, którzy wśród nich mieszkali. Potem ukończyłem konserwatorium na Okólniku w Warszawie, wówczas Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną. Początkowo instrumentem, który pokochałem, był fortepian, ale ten, z którym wiązałem nadzieje i przyszłość, była perkusja. Studiowałem ją w średniej szkole muzycznej na Bonifraterskiej pod czujnym okiem najlepszego pedagoga, jakim był profesor Mikołaj Stasiniewicz. To dzięki niemu na trzecim roku grałem już dyplomowy repertuar. Czułem naturalny puls, rytmiczne brzmienia, nieograniczone możliwości instrumentów perkusyjnych – melodyjno-rytmicznego ksylofonu czy szlachetnego wibrafonu, nie wspominając o talerzach, całym zestawie perkusyjnym i niesamowitych potężnych kotłach – i oczywiście lubiłem ćwiczyć i grać. Niestety, w wyniku odmy prawego płuca moja kariera perkusisty musiała się skończyć. Żałuję tego bardzo.
Postanowiłem zostać dziennikarzem muzycznym. Znając już doskonale warszawskie środowisko, pisałem artykuły z koncertów i imprez muzycznych. Terminowanie w radiu zaczynałem w Trójce, gdzie za ówczesnymi gwiazdami stacji – Andrzejem Kormanem, Mateuszem Święcickim i Andrzejem Stankiewiczem – nosiłem taśmy, ucząc się radiowego warsztatu, obycia z mikrofonem i profesjonalnego podejścia do redakcyjnych zadań. Z czasem zacząłem kreować i prowadzić własne audycje, ale to dopiero po kilku latach i skończonych studiach.
W tamtych czasach wszyscy młodzi ludzie kochający muzykę doskonale wiedzieli, że aby posłuchać dobrego jazzu, trzeba włączyć The Voice of America i audycje Willisa Conovera, a fani rocka muszą wyszukać na falach średnich Radio Luksemburg. Żyliśmy w kraju i rzeczywistości politycznej, w których dostęp do tego rodzaju muzyki był właściwie niemożliwy. Dopiero powstanie w 1962 roku radiowej Trójki, a nieco wcześniej Rozgłośni Harcerskiej z legendarną i prekursorską audycją Marka Gaszyńskiego i Witolda Pogranicznego _30 minut rytmu_, uchyliły nieco okno na muzyczny świat. Nie za bardzo wiedzieliśmy, co to dolar, wolny rynek, demokracja. To był czas zamordyzmu i czapy, ostry czas gomułkowski, który rozpoczął swoją agonię w marcu 1968, po krwawo stłumionej demonstracji zorganizowanej przez studentów w obronie zdjętej z afisza inscenizacji _Dziadów_ Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Na Zachodzie do głosu dochodziła studencka rewolucja we Francji, w całej Europie było niespokojnie.
W tym czasie u nas słowo „rock” było zakazane. Stanowiło synonim zgniłego kapitalizmu. Etykietka „muzyki rockowej” oznaczała dla zespołów zagrożenie i najczęściej skazywała na artystyczną banicję. Dopiero czasy wczesnego Gierka, czyli szersze otwarcie na Zachód na początku lat siedemdziesiątych, umożliwiły nam nieco dostęp do płyt i muzyki oraz lepszego sprzętu, który zaczął pojawiać się w sklepach. Oczywiście nie w oryginalnych wydaniach, tylko poprzez czeskie czy węgierskie licencje i reedycje. Płyty na przykład kupowało się w Instytucie Kultury Węgierskiej lub Czeskiej na Marszałkowskiej. Sam pamiętam, że nabyłem wydane przez czeski „Supraphon” płyty naszych idoli: Jimiego Hendrixa i Deep Purple.
Mając szerokie kontakty w środowisku muzycznym, a głównie radiowym i jazzowym, doskonale znając muzyków i ludzi obracających się w tym gronie, siłą rzeczy zacząłem w pewnej chwili organizować życie muzyczne i artystyczne. Mocno związałem się ze wspaniałą grupą jazz-rockową Laboratorium z Krakowa. Po pewnym czasie po prostu sami muzycy zaczęli zgłaszać się do mnie z różnymi problemami, a ja starałem się, na ile to było możliwe, pomagać w ich rozwiązywaniu. Głównie poprzez promocję w radiu, rekomendowanie nagrań, pomoc w realizacji płyt, pisanie artykułów czy recenzji w prasie. Wyprodukowałem sporo nagrań i płyt, przez moje ręce przeszło wielu artystów, a jednak moje nazwisko – z różnych przyczyn, często prozaicznych – nie zawsze mogło znaleźć się na okładce. Co innego jednak było istotne. Miałem wielkie szczęście, przywilej i przyjemność stykać się, pracować i współtworzyć wydarzenia z wielkimi i prawdziwymi artystami. Od samego początku.Preludium
Droga została obrana. Klamka zapadła. Niemal prosto z podróży poszedłem do szkoły, która była już na pełnych obrotach. To był chyba listopad. Wybrałem fortepian. Od małego ten instrument podobał mi się najbardziej, przekonywał mnie i docierał do moich małych uszu swoim pięknym i bogatym brzmieniem. Może dlatego, że w domu przez radio często słychać było muzykę klasyczną z fortepianem na czele, a koncerty chopinowskie nadawane przez radio w każdą środę i sobotę były obowiązkowe.
Na egzaminie wstępnym, który składał się z kilku ćwiczeń, pamiętam przede wszystkim ćwiczenie rytmiczne, które nie było łatwe, ale mi się podobało i przeszedłem je bezbłędnie. A polegało na tym, że pani z komisji na kancie parapetu okna wystukała drewnianą pałeczką dość skomplikowany rytm, który trzeba było powtórzyć. Zrobiłem to za pierwszym razem.
W szkole bardzo mi się spodobało, ponieważ z kolegami i koleżankami rozmawiałem głównie o swojej podróży, a profesorowie na indywidualnych lekcjach traktowali mnie bardzo życzliwie. Szybko nadrobiłem zaległości. Fakt, że występowałem w teatrze, dość szybko został wykorzystany. Pewnego dnia moja wychowawczyni pani Melnik – świetny pedagog, o bardzo umiejętnym podejściu do nas dzieciaków, szalenie lubiana Melnica – powiedziała mi, że na uroczystość w ambasadzie Indii wybiera się artystyczna delegacja z naszej szkoły i zostałem wybrany, by zarecytować wiersz Rabindranatha Tagorego. To była niełatwa poezja, którą oczywiście musiałem przyswoić na pamięć. Gadałem do siebie przez kilka dni, ale kiedy wystąpiłem stremowany przed dyplomatycznym gremium, poszło mi całkiem dobrze.
Pierwszy muzyczny głębszy ślad pojawił się we mnie nieco później. Bodajże w drugiej lub trzeciej klasie na lekcji umuzykalnienia nauczycielka przedstawiła nam postać Fryderyka Chopina. Chopin brzmiał w moich uszach od najwcześniejszych lat, ponieważ w rodzinnym domu był kompozytorem numer jeden i przy każdej nadarzającej się okazji słuchaliśmy go z namaszczeniem.
Te lekcje były o tyle interesujące, że składały się z części teoretycznej i praktycznej. Opowieść o jego życiu i kompozycjach nauczycielka przeplatała krótkimi utworami wykonywanymi na pianinie stojącym w kącie klasy przy drzwiach wejściowych. W pewnym momencie zagrała _Preludium c-moll_ op. 28 nr 20 oparte na sekwencji akordów o przepięknej harmonii i melodyce oraz wyciszającej dynamice. Kończyło się bardzo cicho. Ten utwór, pięknie zagrany właśnie w tamtej chwili na żywo, zrobił na mnie ogromne, trudne do określenia wrażenie. Dotknął mnie i wzruszył swoją magią. Rozpłakałem się. Siedziałem w jednej z ostatnich ławek, słuchałem i szlochałem, zakrywając twarz rękami, żeby nikt nie widział. Chopin zapadł w moje serce i świadomość, a od tego momentu obdarzyłem go miłością pierwszą. W przyszłości wielokrotnie jeszcze poruszał mnie do głębi i praktycznie nie opuszczał przez całe życie.
W czwartej czy piątej klasie zakochałem się w pięknej wiolonczelistce – ale nie w tej z piosenki Skaldów, choć też chodziła do naszej szkoły – Ewie Gizińskiej. To była miłość młodzieńcza, która nostalgicznie i przede wszystkim platonicznie przetrwała do balu maturalnego. Kiedy trzymałem ją za rękę, co zdarzało się przede wszystkim na wycieczkach szkolnych, na które oczywiście czekałem z utęsknieniem, lub na imieninowych prywatkach, tak zwanych kinderbalach, serce drżało mi ze szczęścia i z ekscytacji.
Z podstawówki jeszcze dwie rzeczy zapadły mi w pamięci. Zajęcia z chóru i egzaminy komisyjne, które musieliśmy zdawać po każdym półroczu i szczególnie na końcu roku. Profesor Tadeusz Miazga, legendarny szef młodzieżowych chórów, który zaczął swoją pedagogiczną karierę chyba właśnie od nas i naszej szkoły, był niesamowity. Był całkowicie oddany chórowi i mimo że kochał wszystkie dzieci, które chodziły na chór, i namawiał wszystkie inne, to był bardzo wymagający, a momentami wybuchowy. Miał niespożytą energię, którą podczas zajęć i ćwiczeń przekazywał nam często w sposób kompletnie niekonwencjonalny, pokrzykując, wymachując, a to krzesłem, a to taboretem czy pulpitem. Ponieważ się go baliśmy, ale też szanowaliśmy i docenialiśmy jego trud, osiągał rezultaty. Śpiewaliśmy jak najpiękniejsze słowiki, czyściutko i równiutko. Po prostu nie lubił strasznie fałszowania i miał ambicję, by nasz chór był najlepszy. I taki właśnie był. A Miodowa była numerem jeden.
Egzaminy półroczne i końcowe były największym wyzwaniem. Odbywały się w dużej auli, gdzie na jednym końcu, z lewej strony za długim stołem, siedziała komisja profesorska z panią dyrektor Długoborską na czele, a na drugim końcu stał fortepian koncertowy, na którym wykonywaliśmy swój program. Składał się on zawsze z gam i pasaży, etiud i menuetów, a także z większych form, czyli sonatin lub wręcz sonat, natomiast na końcu grało się utwór dowolny. W końcowych klasach można było wybrać i wykonać inne, bardziej wyrafinowane formy muzyki fortepianowej.
Te egzaminy miały zasadniczy wpływ na ogólną ocenę postawy każdego ucznia. Poza tym przede wszystkim ujawniały prawdziwy talent i możliwości rozwoju każdego z nas przez całą podstawówkę. Dlatego były tak ważne i wzbudzały zawsze wielką tremę, a głównie zmuszały do intensywnego ćwiczenia. Na drzwiach wejściowych do auli była wywieszona lista wszystkich delikwentów, a przed drzwiami, obok zjadających z nerwów paznokcie uczniów, gromadziły się jeszcze bardziej zdenerwowane całą sytuacją towarzyszące mamy. Jednak kiedy wchodziliśmy do auli, kłaniając się na wstępie, wszystko działo się już oko w oko z komisją – grono pedagogiczne, fortepian, ja i moje ręce.
Dość szybko zorientowałem się, że w klasie wybitnych kolegów i koleżanek mam raczej małe szanse, by być lepszym pianistą niż oni. To przeświadczenie towarzyszyło mi szczególnie w końcowych latach szkoły, kiedy okazało się jeszcze na dodatek, że moja młodsza siostra Nina, która też zaczęła chodzić na Miodową, przejawia wybitny talent skrzypcowy i muzyczny, między innymi dzięki swojemu słuchowi absolutnemu, który odziedziczyła po mamie. Ja takowego nie posiadam, mam słuch relatywny. Ta świadomość miała decydujące znaczenie w moim życiu.
Czas szkolnego dzieciństwa miał też jeszcze inny wymiar. Warszawa w drugiej połowie lat pięćdziesiątych nadal była miastem zrujnowanym. Stare Miasto było w większości gruzowiskiem. Stolica się podnosiła, ale bardzo powoli. Nas, małych chłopców, ruiny szalenie intrygowały. Czasami więc w małych grupkach po zajęciach lub najczęściej między nimi – rano odbywały się lekcje w klasach, a po południu zajęcia indywidualne, na które trzeba było czekać – zamiast coś grzecznie robić w świetlicy, wybieraliśmy się na zwiedzanie ruin. To dla nas było może zabawne, ale na pewno niezbyt bezpieczne. Ruiny miały swoje zakamarki, skrywały tajemnice, czasami jakieś znaleziska, jednak czyhały tam też przykre niespodzianki i zasadzki, które mogły skończyć się tragicznie. Niejednokrotnie wpadaliśmy do jakichś dołów, przewracaliśmy się na zwałach gruzu, gubiliśmy się w piwnicach, uciekając przed szczurami. Często wracaliśmy podrapani i zakurzeni. Kiedyś byliśmy świadkami, jak nieopodal szkoły znaleziono niewypał i saperzy ewakuowali wszystkich z okolicy. Innym razem dosłownie na naszych oczach w przyległym do szkoły zrujnowanym budynku zawaliła się ściana i przysypała jednego z robotników, innych ciężko raniąc. W szkole przez następnych kilka dni w grobowej atmosferze nie mówiło się o niczym innym. Uzmysławiało nam to grozę wojny.
Ostatni egzamin w siódmej klasie zdałem na czwórkę. Inni na piątkę z wyróżnieniem, grając już pięknie Chopina i Beethovena. Zrezygnowałem ze szkoły muzycznej i wybrałem liceum ogólnokształcące, kierując się raczej w stronę sportu niż muzyki. Talent Niny był w rodzinie wystarczający. Moja muzyczna edukacja została zawieszona i zeszła na dalszy plan.
Liceum Ogólnokształcące nr 45 im. Romualda Traugutta przy ulicy Smoczej na Muranowie – najbliższe domu – to był już zupełnie inny i nowy świat. Ogromny zwrot w życiu, pierwszy z wielu, jak się później miało okazać. Muzyka i sztuka, by nie powiedzieć, że kultura bycia, w wielu aspektach pozostały za moimi plecami. Życie z wyżyn artystycznych i sal koncertowych przeniosło się do miejskiego muranowskiego zgiełku i na boiska sportowe. Dość szybko zyskałem przyjaciół, ale także śmieszną ksywkę Kacluś lub rzadziej Chloruś, ponieważ na lekcji chemii pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że „sylwin” to KCl, czyli chlorek potasu. Tak zostało do matury.
Oprócz nauki, zdecydowanie w oszczędnym wymiarze, i sportu – w znacznie poważniejszym – coraz bardziej dawało o sobie znać zainteresowanie muzyką, ale tą, której wokół było coraz więcej. Czyli nowym nieznanym rock and rollem w efekcie poszukiwania Radia Luxembourg – jak je znaleźć, dowiedziałem się od starszego brata i podwórkowego sąsiada Jasia Kosińskiego – na prywatkach z dziewiczymi winylami i pocztówkami oraz na pobliskich koncertach, na które nie można było się dostać. W tym czasie sprawiłem sobie pierwszy sprzęt, to znaczy adapter w pudełku z tektury. Praktycznie był to tylko goły mechanizm bez obudowy, z talerzem i ramieniem z igłą, włożony do tekturowego opakowania. Takie rzeczy wtedy sprzedawali. Szybko sprawiłem sobie drewnianą obudowę i wszystko grało, choć nieco skrzekliwie. Siłą rzeczy zacząłem szukać płyt oraz nagrań premierowo pojawiających się na pocztówkach – nabywało się je w słynnym punkcie na Marszałkowskiej w Warszawie, musząc odstać swoje w długiej kolejce – kupować je i wymieniać się zdobytymi okazami. Z Jasiem Kosińskim, późniejszym popularnym dziennikarzem muzycznym, Pawłem Karpińskim – znanym reżyserem filmowym i telewizyjnym, między innymi serialu _Klan_ – a także Andrzejem Mogielnickim, wtedy jeszcze nie nadwornym tekściarzem zespołu Lady Pank, mieszkając blisko siebie na Muranowie, często pożyczaliśmy sobie nawzajem nasze perełki, wśród których byli: The Beatles, Kinks, Hollies, Procol Harum, Deep Purple, Jimi Hendrix, Pink Floyd, Jerry and The Pacemakers. Można by tutaj wymienić całą generację ówczesnego rock and rolla. Byliśmy podekscytowani i była to z pewnością główna nauka, która wytyczała nasze nowe szlaki. Życie nabierało kolorów.
Były oczywiście pierwsze miłości i rozróby. Dziewczyny to przede wszystkim Małgosia i nieco później Ela. Małgosia mi się bardzo podobała, ale pech chciał, że się zakochała w moim przyjacielu Andrzeju i raczej nie miałem szans. Aczkolwiek bardzo przypadliśmy sobie do gustu, dyskutując o sprawach marności tego bardzo szarego i ograniczonego świata wokół nas. Była bardzo inteligentna i inspirująca, nie wspominając, że na dodatek bardzo ładna i niezwykle zgrabna. Pamiętam, że jako jedna z prymusek siedziała przed nami w pierwszej ławce w środkowym rzędzie. Skreśliłem w związku z tym faktem nieprzyzwoity dwuwiersz, który mnie nie opuszcza od tamtego czasu:
Siedzi Małgosia w pierwszej ławeczce,
Na czym siedzi – na ładnej dupeczce.
Rozróby były oczywiście różne wraz z czasem. Papierosy, tak zwane sporty, paliliśmy pokątnie w toaletach lub na boisku, gdzie nas czasami dopadano i natychmiast była draka. A palenia nauczyłem się podczas wakacji na dukatach z dużym ustnikiem. Oczywiście nie obywało się też bez bójek w różnych konstelacjach i miejscach w szkole lub poza nią. Ale to wszystko zbladło wobec numeru, który zaplanowaliśmy i próbowaliśmy zrealizować tuż przed maturą. Do naszej klasy od początku liceum chodził syn pani dyrektor, który miał na imię Leszek. Wielokrotnie ratował naszą reputację i bronił uczniowskich interesów. Z pewnością ze względu na niego w niektórych sytuacjach traktowano nas bardziej ulgowo. W naszej paczce, do której należał, wpadliśmy na pomysł, żeby to wykorzystać. Było nas pięciu: Andrzej, Staszek, Wojtek, ja i właśnie Leszek. Myślę, że to był pomysł grupowy, w każdym razie wszyscy się na niego zgodzili. Chodziło o tematy maturalne, które przy pomocy Leszkowego dostępu do gabinetu mamy dyrektorki chcieliśmy wykraść. Zamierzaliśmy je wykorzystać w odpowiedni sposób, przy okazji nie wykluczając sprzedaży zaufanym kumplom z innych szkół. Plan przewidywał jedynie skopiowanie tematów maturalnych i odłożenie na miejsce w gabinecie pani dyrektor. To wszystko miało udać się głównie dzięki Staszkowi, który mieszkał w bloku przylegającym do szkoły i to okno w okno z dyrektorskim gabinetem. Leszek miał po prostu wziąć koperty i zanieść je do Staszka, a ten razem z nami za pomocą pary wodnej i środków chemicznych miał otworzyć koperty, spisać tematy, bez śladu je zakleić i zanieść z powrotem do gabinetu dyrektorki. Prawie się udało, ale mama Leszka chyba się zorientowała, że niebezpieczeństwo czyha nieopodal, i ukryła tematy w taki sposób, że Leszek przez długi czas nie mógł ich znaleźć ani w gabinecie, ani w sekretariacie. Musieliśmy zrezygnować. Ktoś nad nami czuwał na całe nasze szczęście.
Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że kopert w szkole po prostu nie było. Oczywiście wszyscy bez wyjątku i to całkiem nieźle zdaliśmy matury i ruszyliśmy dalej.
Bal maturalny, który jak zawsze wieńczy licealne dzieło, był bardzo udany, wesoły i mocno alkoholowy. Skrywane żądze i pragnienia znalazły swój upust. A ja dałem podwójną plamę. Oczywiście każdy z naszej paczki przyniósł alkohol i papierosy. Wolno było wreszcie korzystać z tych dobrodziejstw legalnie. Byliśmy już dojrzali, może jeszcze niezbyt dorośli, ale na pewno dojrzali. Każdy z każdym więc musiał wypić toast za zdaną maturę i przyszłe sukcesy. Na bal zaprosiłem swoją wcześniejszą miłość, Ewę. Przyjęła zaproszenie z pewnym zdziwieniem, ale też radością. Bawiliśmy się i piliśmy. I pojawił się problem. Alkoholu było dużo i co najgorsze, w różnym wyborze i smakach. Po prostu każdy przyniósł coś swojego, chwalił się tym i trudno wobec tego było nie skorzystać. A były i wino, i czysta, i koniak, i cytrynówka domowej roboty, i likier, i nawet bimber, bo czasy były ku temu sprzyjające. Nie ma nic gorszego niż pomieszanie trunków. Szaleństwo bez umiaru. Tempo było szybkie, zabawa się rozkręciła, coraz bardziej kręciło się w głowie i film powoli zaczął się urywać. W resztkach przyzwoitej świadomości przeprosiłem Ewę i oddałem ją pod opiekuńcze skrzydła dobrego kumpla Marka. To był niefortunny wybór, jak się wkrótce okazało. Głęboka noc była jeszcze przed nami, kiedy Andrzej, bliski przyjaciel, zorientował się w kwestii mojego coraz bardziej rozchwianego i niekontrolowanego stanu i zdecydował się na odstawienie mnie do domu. Pamiętam jedynie, że bardziej mnie niósł, niż prowadził, ja coś bredziłem, a kiedy wreszcie po wszystkich trudach znalazłem się w swoim pokoju, najpierw sufit, szafa i okno zwaliły się na mnie, a potem ja w pijackim zwidzie runąłem na podłogę. Kac następnego dnia był gigantyczny i dochodziłem do siebie przez kolejne trzy dni. Kiedy zadzwoniłem do Ewy z przeprosinami, nie miała żadnych pretensji i żalu, wręcz przeciwnie. Zaczęła chodzić z Markiem.
Listopad/grudzień 2020 – Chyliczki
Dojść do swojego kręgosłupa. Jak mawiał Andrzej Żuławski: „dojść do własnych trzewi i poczuć”. Myślę, że przejście raka, jakikolwiek by był, pozwala przybliżyć się do własnego jestestwa, ponieważ uruchamia wnętrze, serducho i właśnie trzewia. Zatrzymuje czas, uprzytamnia jego znaczenie, jego abstrakcyjną płynność. Zmusza do pochylenia się nad życiem. Ale przede wszystkim zmienia perspektywę widzenia, odniesienie. A w życiu musimy mieć odniesienie. Bez niego gubimy się, nie rozróżniamy kierunków. Ale nawet gdy je tracimy, sprawa czasami kończy się dobrze. Mówiłem, że głupi ma szczęście. Pokonałem go, a właściwie nie ja, tylko lekarze, a głównie doktor Andrzej Pieńkowski z Instytutu Onkologii. Po ostatnim zabiegu operacyjnym pod koniec października i konsultacji parę tygodni później wyniki okazały się bardzo dobre. Nie ma śladu czerniaka. Wielka ulga na pewno. Głęboki oddech. I jeszcze jeden.
Radość mogłaby być znacznie większa, a przede wszystkim odpowiednio celebrowana. Przytłacza ją jednak rzeczywistość pandemii. Sytuacja jest niespotykana i szalenie niepokojąca. Dla mnie najbardziej tragiczny i zaskakujący jest fakt, że mimo wszystko relatywizujemy, generalizujemy, a nawet lekceważymy i gubimy realne oraz emocjonalne poczucie rzeczywistości. Nie do pojęcia. Zmieniamy się. Uodporniamy na tę nieprzyjazną rzeczywistość.
Nadeszła druga fala zarażeń, znacznie większa od przewidywanej, która w porównaniu do początkowej fazy, której się przestraszyliśmy, pozostawia gigantyczny śmiertelny ślad. Od pewnego czasu liczba zmarłych waha się wokół pięciuset osób na dobę. Szokuje mnie jedno zjawisko. Otóż jeśli czas byłby w miarę normalny i nagle usłyszelibyśmy, że nastąpiła katastrofa i zginęło w niej w ciągu kilku godzin ponad pięćset osób, to szok, żal i rozpacz, jakie by nas ogarnęły, byłyby z pewnością niebywałe. A tymczasem codziennej liczbie zgonów towarzyszy jakiś rodzaj zobojętnienia, które bez większych reakcji przyjmuje kolejne porcje suchych komunikatów. Zmarło tyle… Zakażonych tyle… Wyzdrowiało tyle… A przecież w tym wszystkim, w każdym przypadku rozgrywa się tragedia, niewyobrażalny dramat samotności, izolacji i przede wszystkim bezradności. Czy już nie czujemy? Czy jest tego za dużo i przekracza nasze pojmowanie? Przecież katastrofa takiego rozmiaru każdego dnia powinna stawiać nas do pionu i scalać, wspólnie i bezwarunkowo, budzić chęć ratowania innych, pomagania sobie nawzajem, tymczasem my podzieleni kłócimy się i opowiadamy kompletnie nieodpowiedzialne głupoty. Jesteśmy niestety coraz bardziej zamknięci na współczucie i zrozumienie. Oddalamy się od podstawowych ludzkich wartości. Buddyści nazywają taki stan „pomieszaniem umysłów”.
Przełom listopada i grudnia to dla mnie i moich najbliższych smutny czas. Rocznice śmierci mojej mamy, także teściowej Klary i mojego przyjaciela Jurka Brizego. Całun śmierci zawisł nad nami i stał się wszechobecny. Chciałbym się cieszyć, bo czas mam wciąż darowany, ale przecież trudno oderwać się od rzeczywistości. Pomyślałem, że może to moment, a już na pewno nastrój, by przytoczyć kilka słów dedykowanych wszystkim bliskim, którzy odeszli, a odczytanych podczas pogrzebu Jurka Brizego dwudziestego ósmego listopada 2019 roku.
Człowiek wymyślił granice,
A ja pytam, gdzie one są?
Gdzie są granice bólu,
Gdy jego grymas wykrzywia ci twarz?
Gdzie są granice cierpienia,
Gdy jego smak wciąż czujesz wśród łez?
Gdzie są granice piękna,
Gdy jego widok pozbawia cię tchu?
Gdzie są granice miłości,
Gdy jej cudowność wypełnia twą myśl?
Gdzie są granice ludzi,
Gdy ich historia wyznacza twój los?
Gdzie są granice świata,
Gdy jego bezmiar ginie wśród gwiazd?
Jest tylko jedna granica:
Granica życia,
Której się boisz, bo nazywa się śmierć.
Granica życia,
Której nie czujesz, bo istnieje, jak cień.
Granica życia,
O której marzysz, by przyszła jak sen.