Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Sprawa Abrahamczika. W paszczy brunatnej hydry - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
13 marca 2025
E-book: EPUB, MOBI
29,90 zł
Audiobook
34,90 zł
29,90
2990 pkt
punktów Virtualo

Sprawa Abrahamczika. W paszczy brunatnej hydry - ebook

Czwarty retrokryminał Moniki Kassner z przygodami radcy prawnego Adolfa Jendryska.

Hindenburg listopad 1934 roku.

Nadburmistrz miasta Max Fillusch oskarża Adolfa Jendryska o śmierć miejskiego radnego z ramienia NSDAP. Czy radcy uda się uciec przed tropiącymi go nazistami?

Oto śląski kryminał dla każdego – bez względu na szerokość geograficzną! Monika Kassner niezwykle obrazowo oddaje mroczny klimat dawnego Śląska, tworzy barwną intrygę i świetnie kreuje bohaterów. „Sprawa Abrahamczika” to lektura dla wielbicieli dobrej literatury. Polecam!

Marta Matyszczak

 

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65558-86-2
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Nadburmistrz Max Fillusch trzymał urzędowe pismo w dygoczącej dłoni. Nie wiadomo, czy powodem drżenia rąk urzędnika było opanowujące go wzruszenie, czy też zbyt duża ilość alkoholu wypitego poprzedniego wieczoru. Podniósł mętny wzrok i z namaszczeniem spojrzał na wiszący naprzeciw portret w złoconej ramie.

„Nadanie honorowego obywatelstwa Hindenburga napawa mnie szczerą radością” – czytał ze ściśniętym gardłem. „Przyjmuję je i składam serdeczne podziękowania oraz życzenia rozkwitu i pomyślności miasta”. List, który otrzymał w mglisty poranek drugiego listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego roku, był spełnieniem jego politycznych marzeń. U dołu widniał podpis: „Z niemieckim pozdrowieniem! Adolf Hitler”.

Już w sierpniu postarał się, aby nowo wybudowany stadion otrzymał imię tego, któremu od lat gorliwie służył. Kiedy inni kręcili głowami i pukali się w czoło, on wierzył w wodza. W końcu utarł nosa wszystkim niedowiarkom. Z właściciela niewielkiego sklepu z artykułami kolonialnymi awansował na posła do Reichstagu, a potem na nadburmistrza Hindenburga.

Przez okno swojego gabinetu, mieszczącego się na drugim piętrze ratusza, spojrzał na rozbudowujące się city, jak nazywano centrum miasta, i odkrył, że nic bardziej nie gra w jego brunatnej duszy niż dźwięk pracujących młotów i jeżdżących pod oknami tramwajów czy samochodów. „Postęp – to takie męskie słowo” – pomyślał z zadowoleniem. Mimo potężnego kaca od dawna nie czuł się tak dobrze.

Błogie myśli nadburmistrza przecięło ostre pukanie do drzwi.

– Wejść – rzucił krótko.

– Heil. – Zasalutował w progu młody kierownik miejscowego okręgu NSDAP Josef Kusch.

– Heil. – Urzędnik podniósł prawą rękę i zapytał dobrotliwym tonem: – Co tam słychać?

– Mam złe wieści – odparł tamten, ściszając głos.

– Wal śmiało – rzucił Fillusch. – Dziś nic nie popsuje mi humoru – dodał, podając Kuschowi pismo z Berlina.

Ten przeczytał list, po czym, odłożywszy kartkę na biurko, podniósł wzrok:

– Leo Abrahamczik nie żyje.ROZDZIAŁ I
PIĄTEK, 2 LISTOPADA 1934 ROKU

Miejscowy komisarz kryminalny Josef Juretzki i lekarz sądowy Felix Kominek w asyście kilku funkcjonariuszy uwijali się w mieszkaniu na drugim piętrze kamienicy przy Glückaufstrasse 18. Juretzki odruchowo spojrzał w okno zasłonięte szydełkowaną firaną. Ledwie parę minut temu wstało rachityczne słońce, spowite oparami gęstej mgły unoszącej się nad miastem. „Następny dzień, następny trup” – pomyślał komisarz.

– Nie przypuszczałem, że tak szybko się spotkamy, Herr Abrahamczik. – Kominek miał w zwyczaju przemawiać do swoich pacjentów lub klientów. Sam nie wiedział, jak ich nazywać. Wyprostował się nad ciałem radnego, którego pokiereszowana głowa spoczywała na blacie biurka, wbijając niewidzący wzrok w stojącą przed nią fotografię Führera. Zastygła pod lewym okiem krew przybrała kształt lepkiej rdzawej kałuży, a nad nią dało się wyczuć metaliczny zapach.

– Mamy coś? – zapytał komisarz, pochylając się nad niewielkim barkiem, zastawionym fiolkami po lekach i na wpół opróżnionymi butelkami rozmaitych alkoholi.

– Brak śladów włamania – odezwał się funkcjonariusz przeszukujący kuchnię i przedpokój.

– Jedynie to. – Lekarz podniósł leżący pod krzesłem pistolet. – Wygląda na samobójstwo. Kula utkwiła w czaszce. Wyjmę ją w laboratorium.

– A to co? – zapytał komisarz, przyglądając się zwłokom.

We dwójkę ostrożnie podnieśli pogruchotaną głowę radnego, spod której wydobyli zakrwawioną kartkę. Juretzki zaczął czytać.

– „Zostało mi niewiele czasu. Nie chciałem być ciężarem dla nikogo, zwłaszcza dla Ciebie, najdroższa. Kocham Cię i wiem, że zrozumiesz i mi wybaczysz. Nie mogłem tak dłużej. Marzyłem o śmierci na polu bitwy, a nie w łóżku jak baba. Dlatego wziąłem sprawy w swoje ręce. Służyłem nowym Niemcom z całych sił, ale z powodu mojej ułomności czułem się kimś gorszym, wybrakowanym, niepotrzebnym. Nie mogłem inaczej. Heil Hitler, Ukochana. L. A.”

– Napisalibyście przed śmiercią list na maszynie, Kominek? – Komisarz zapytał, spoglądając na skrwawiony papier.

– Nie zastanawiałem się jeszcze, co będę robił przed śmiercią. Mam dopiero czterdzieści lat – odparł tamten, rzucając szefowi nierozumiejące spojrzenie.

– Czterdzieści, powiadacie? – Juretzki zawiesił wzrok na szczupłym, wręcz filigranowym współpracowniku. – Na waszym miejscu zacząłbym się zastanawiać.

– Na wszystko przyjdzie czas – rzucił tamten, myszkując w zakamarkach biurka. – Nawet na śmierć. O, a co my tu mamy? „Siła przez radość”. – Z jednej z szuflad wyjął folder reklamujący wycieczki krajowe i zagraniczne, droższe i tańsze kierunki urlopowe w zasięgu finansów społeczeństwa nowych Niemiec.

– Następny pomysł, jak omamić i tak otumanionych już ludzi – stwierdził komisarz, odkładając folder.

– Chwileczkę – zatrzymał go Kominek. – Proszę odwrócić na stronę trzecią. – Wskazał reklamę szczupłym palcem. – Dlaczego ktoś, kto planuje odebrać sobie życie, zaznacza rejs do Włoch, i to na następny sezon? – zauważył ze zdziwieniem.

– Sprawdzimy to – odpowiedział Juretzki. – Tylko zlokalizujemy panią Abrahamczik. Poza tym wygląda na to, że radny był poważnie chory. – Podrapał się po wysokim czole, oglądając poplamiony papier. – Widziałem już niejednego, któremu diagnoza rychłej śmierci w jednej chwili odebrała chęć do życia. Poróbcie parę zdjęć i zwijamy majdan – zakomenderował, po czym podniósł firankę.

Spojrzał przez okno na oblaną szarością poranka ulicę i uśpione Bürgerkino und Casino w budynku naprzeciw pod numerem 17. Kilku przechodniów przemknęło chyłkiem, jakby uciekali przed obezwładniającym chłodem. – Jeszcze komoda. – Podniósł zmęczony wzrok na wysoki mebel z pięcioma szufladami.

Kominek posłusznie przystąpił do pracy, a asystenci zabrali się za przeszukiwanie komody.

– Szefie, co pan na to? – odezwał się jeden z nich, trzymając w ręce nowiutki aparat Leica. – Niezłe cacko.

– Psiakrew – zaklął medyk. – Zapomniałem filmu.

– Weźcie aparat nieboszczyka. Jemu już się nie przyda – stwierdził Juretzki. – I tak musimy sprawdzić, czy nie zrobił jakichś zdjęć.

Mrówczą pracę policjantów przerwało pukanie do drzwi.

– Kogo licho niesie? – rzucił komisarz z niezadowoleniem. – Otwórzcie, Seidel – polecił jednemu z asystentów.

– Heil Hitler! – W mroku korytarza stał młody mężczyzna w mundurze SA-mana. Wysokie czoło lekko łysiejącej czaszki odbijało światło zapalonej w przedpokoju lampy.

– Heil – odparł policjant. – Pan do kogo?

– Do Leo Abrahamczika – odpowiedział tamten ze zdziwioną miną.

– Niech pan wejdzie. – Policjant rozejrzał się po korytarzu, po czym wpuścił mężczyznę do środka.

– Co was tu sprowadza, Herr Kusch? – zapytał stojący w przedpokoju komisarz.

– A was? – odparł zaskoczony SA-man, zmrużywszy małe lisie oczka.

– Nie odpowiedzieliście na moje pytanie. – Juretzki obrzucił nieproszonego gościa lodowatym spojrzeniem.

Kusch zmieszał się nieco, po czym powiedział:

– Przyszedłem, żeby przed dzisiejszą sesją rady miejskiej omówić ostatnie przygotowania do obchodów dziewiątego listopada.

– Zatem niczego nie omówicie – odparł Juretzki. – A nadburmistrza proszę zawiadomić o śmierci radnego.

– Jak to? – zdumiał się Kusch, a jego lisie oczka zrobiły się okrągłe jak denka od butelek. – Co się stało?

– Jeszcze nie wiemy – wtrącił spokojnie Kominek, który w zakrwawionych rękawiczkach wyłonił się zza pleców szefa.

SA-man nieco zbladł i wycofał się w stronę drzwi.

– Przy okazji – Juretzki zatrzymał go w progu. – Kiedy ostatnio widzieliście Abrahamczika?

– Wczoraj w urzędzie.

– Zatem zgłosimy się do was. A teraz do widzenia – rzucił komisarz i zamknął drzwi.

– Skończyliśmy – zameldował Kominek.

– A gdzie pióro, którym denat podpisał list? – Juretzki rozejrzał się po gabinecie.

– Nie ma – zameldował medyk.

– Właśnie – powiedział komisarz. – A powinno być.

Postał jeszcze chwilę nad zwłokami i zatopił się w myślach.

– Trzeba będzie przesłuchać sąsiadów – powiedział. – W pierwszej kolejności tę sprzątaczkę, która odkryła zwłoki. Poza tym ktoś na pewno słyszał strzał.

– Teraz najlepiej być głuchym i ślepym. Takich doczekaliśmy czasów – skwitował lekarz, po czym skinął na asystentów, żeby wynieśli zwłoki.

Schodząc po schodach, czuli na plecach przyklejone do wizjerów spojrzenia co bardziej odważnych lokatorów.

***

W piątkowy poranek drugiego listopada nad uśpionymi Lipinami wschodziło anemiczne słońce. Radca Adolf Jendrysek schował zmarznięte ramię pod ciepłą pierzynę i zamarzył o lecie. Usłyszawszy, że Hajdelka krząta się już po kuchni, westchnął ciężko, odrzucił kołdrę i założył gruby szlafrok. W półśnie dotknął ciepłego jeszcze pieca kaflowego w sypialni, po czym podreptał do salonu i zajął się rozpalaniem w kominku.

– Kafyj?¹ – zagadnął wchodzącą do pokoju żonę.

– Już żech nastawiyła. Pamiyntosz, co dzisiej muszymy iś z Helgōm do dochtora?² – Spojrzała wymownie na męża.

– Toć, że pamiyntōm. Co ta dzioucha zaś nawynokwiała? – westchnął, patrząc za znikającą w kuchni Hajdelką. – Nale bez gorkigo kafyju a bryjtki z kōnfitym nikaj niy ida³ – dodał żartobliwym tonem, próbując osłodzić przymus porannego wstawania.

– Choby mały bajtel⁴ – pokręciła głową, stawiając przed radcą kubek pachnącej kawy i talerzyk z mleczną bułką posmarowaną konfiturą z czerwonych porzeczek, których delikatny zapach od razu poprawił Adolfowi humor.

Kiedy Hajdelka wyszła obudzić córkę, jeszcze raz odczytał pismo informujące o obowiązku zgłoszenia się w tutejszej przychodni celem omówienia stanu zdrowia córki Helgi. Odłożył kartkę na bok i nie myśląc zbyt wiele, zanurzył usta w czarnym płynie.

***

W laboratorium nowego budynku policji przy Hatzfeldstrasse 10 lekarz sądowy Felix Kominek pochylał się nad ciałem Leo Abrahamczika. Niewielu wiedziało, że radny cierpiał na wrodzoną wadę serca, która z pewnością dotkliwie dała o sobie znać w najmniej odpowiednim momencie jego życia. „Wszyscy kiedyś umrzemy” – pomyślał lekarz. „Ale większość z nas głęboko wierzy, że nasza śmierć nastąpi w jesieni życia, kiedy wszystko, co zaplanowaliśmy, będzie już zrealizowane, przynajmniej w dużej części. Gdy zaskakuje nas ostateczność, nawet taka, której w przypadku radnego powinniśmy się rychło spodziewać, jesteśmy zupełnie nieprzygotowani, jakby ktoś kazał nam się ewakuować z tonącego statku, a szalupy ratunkowe umyślnie trzymał pod kluczem”. Podobne myśli rzadko zaprzątały głowę mocno stąpającego po ziemi medyka, ale w ten szary, mglisty poranek dnia zadusznego ogarnęła go niewypowiedziana melancholia. Patrząc na młodą twarz nieboszczyka, wszakże radny miał dopiero trzydzieści dwa lata, przypomniał sobie syna komisarza Juretzkiego, Wilhelma, który w podobnym wieku pożegnał się z życiem.

– Wszyscy kiedyś umrzemy – powiedział na głos i spojrzał w głęboką ranę ziejącą z czaszki denata.

– W istocie. Na chwałę Führera! – Usłyszał za sobą tubalny męski głos i podniósł się znad ciała. – Poza tym najważniejsze są okoliczności – dodał mężczyzna, w którym Kominek od razu rozpoznał nadburmistrza Maxa Filluscha.

– Te właśnie ustalam – odparł niewzruszonym tonem.

– Ile to jeszcze potrwa? – zapytał arogancko urzędnik, wkładając głowę prawie pod pachę medyka.

– Ile trzeba – rzucił tamten i podniósł na Filluscha poirytowane spojrzenie.

Nadburmistrz wytrzymał wzrok Kominka, chwiejąc się lekko na rozstawionych szeroko nogach. Fillusch był mężczyzną średniego wzrostu o krępej budowie ciała, tak zwanym starym bojownikiem, który do NSDAP wstąpił już w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku i to właśnie jemu hindenburskie SA zawdzięczało swoje istnienie. Dlatego rzadko nosił się po cywilu, wolał mundur, który dodawał mu powagi i budził szacunek, a nawet strach. Niczego bardziej nie pragnął jak szacunku, nie gardził również strachem mieszkańców miasta, którzy, widząc nadchodzącego nadburmistrza, schodzili z drogi z wbitymi w chodnik spojrzeniami. Wszyscy znali temperament urzędnika i jego skłonność do libacji alkoholowych, które niejednokrotnie kończyły się demolką odwiedzanego lokalu.

– Wrócę po sesji rady. – Spojrzał na zegarek. – Czyli za jakieś cztery godziny. Żądam dokładnych wyników sekcji – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Będą czekać u komisarza Juretzkiego. Zawiadomię go, że pan przyjdzie – odparł Kominek, wpatrując się w leżące na stole sekcyjnym zwłoki.

***

– Idymy⁵ – zakomenderowała Hajdelka, otwierając drzwi mieszkania Jendrysków przy Piłsudskiego 17.

Cała trójka, opatulona w grube wełniane płaszcze, wyszła na ulicę. Radca ze wstrętem wcisnął na głowę kapelusz. Przeszli obok budynku fary i kościoła Świętego Augustyna. Minęli cmentarz, nad którym unosiła się delikatna łuna świateł, tlących się nieśmiało od wczorajszego dnia Wszystkich Świętych. Między grobami krążyły pojedyncze postacie podobne do duchów zmarłych, zmierzających po nocnej mszy zadusznej do miejsc wiecznego spoczynku.

– Zaduszki – powiedział głośno radca i nie czekając na odpowiedź, pociągnął za sobą żonę i córkę w kierunku szpitala, w którym mieściła się przychodnia.

– Dzień dobry. My w sprawie córki. – Jendrysek pochylił się nad notującą coś w zapamiętaniu pielęgniarką.

– Chwileczkę – odparła, nie podnosząc głowy.

Rodzina Jendrysków przysiadła nieśmiało w poczekalni. Każde z nich myślało w duchu, co zrobić, żeby stamtąd uciec.

– Helga Jendrysek. – Drzwi jednego z gabinetów otworzył szpakowaty niewysoki mężczyzna.

– Stowej⁶. – Hajdelka pociągnęła córkę za sobą.

– Państwo spoczną. – Lekarz wskazał stojące przed jego biurkiem lakierowane na biało krzesła. – Państwa córka zgłosiła się na badania do sanatorium.

Adolf i Hajdelka popatrzyli na siebie zaskoczeni, a potem przenieśli nierozumiejące spojrzenia na małą Helgę, która skurczyła się na wielkim krześle do rozmiarów pięciolatki, po czym oblawszy się rumieńcem, wbiła wzrok w podłogę.

– Nie rozumiem – odparł radca. – Czy Helga ma jakieś zdrowotne problemy, o których nam nie wiadomo?

– O to samo chciałem państwa zapytać – odpowiedział lekarz. – Badania kwalifikacyjne odbywały się w szkole i zdziwiło mnie, kiedy ta mała dziewczynka robiła wszystko, żeby udowodnić, że należy ją wysłać do sanatorium. Dlatego chciałem poznać jej rodziców. – Na chwilę zawiesił głos i spojrzał wymownie na czerwonych ze wstydu radcę i jego żonę, która nerwowo obracała w palcach pasek niewielkiej torebki.

Adolf rzucił córce krytyczne spojrzenie, po czym powiedział z kwaśną miną:

– Chciał pan poznać tych tyranów, którzy tak bardzo krzywdzą dziecko, że ono za wszelką cenę próbuje od nich uciec, choćby na jakiś czas?

– W istocie przez chwilę tak pomyślałem – przyznał spokojnie medyk. – Ale zaraz zmieniłem zdanie. Dziewczynka dobrze ubrana, dobrze odżywiona i, co najważniejsze, zdrowa jak koń. Nie dało mi to jednak spokoju.

– Podejdź tu, młoda damo. – Lekarz zwrócił się do Helgi. – Wyjaśnij nam, dlaczego tak bardzo chciałaś jechać do sanatorium. Źle ci w domu?

Dziecko na chwilę zesztywniało, po czym spuściwszy oczy, wydukało:

– Ja… ja chciałam jechać do sanatorium, bo… Ana jedzie. Ona się tak bardzo boi i ja obiecałam, że jej nie zostawię – zaczęła pochlipywać.

– To dlaczego od razu nie powiedziałaś, że chcesz towarzyszyć przyjaciółce? – zapytał doktor, szczerze rozbawiony.

– Bo siostra stwierdziła, że jadą tylko te dzieci, którym coś jest. – Podniosła na doktora załzawione oczy.

– Niestety tak to wygląda i nawet ja nie mogę tego zmienić – westchnął uspokojony lekarz. – Ale mam pewien pomysł – dodał. – Co powiesz, jeśli wyślemy Anę gdzieś blisko, a ty w każdą niedzielę będziesz mogła ją odwiedzać?

– To nie to samo. – Helga pokiwała przecząco okrągłą główką.

– Obawiam się, że tylko tak mogę ci pomóc. – Medyk rozłożył ręce. – Tata obieca, że z tobą pojedzie, prawda? – Posłał Jendryskowi porozumiewawczy uśmiech.

– No dobrze – wtrąciła Helga. – Ale obiecasz. – Spojrzała na ojca.

– Obiecuję. – Uderzył się w pierś. – Jeśli ty obiecasz, że nie będziesz nam więcej fundować takich niespodzianek.

– Obiecuję, tato. – Mała przylgnęła do radcy.

– Wytrzyj nos. – Hajdelka wyjęła z torebki haftowaną chusteczkę i podała córce. – Idziemy do domu, szkoła czeka – powiedziała stanowczo.

– Do widzenia państwu. – Medyk pożegnał Jendrysków, śmiejąc się do swoich myśli. – Obym miał samych takich pacjentów – dodał za odchodzącymi.

– To twoja wina. – Kiedy wychodzili z przychodni, Hajdelka rzuciła w stronę męża oskarżycielskim tonem.

– Juzaś moja. A niy przeszło ci bez gowa, co’ś je dō nij za szorstko?⁷ – odgryzł się radca.

Żona posłała mu pełne goryczy spojrzenie błękitnych oczu.

– No ja. Ty sie szlajosz po skatach, Niymcach i proszōnych wieczerzach, wszysko ściepujesz na mie, a jak żeś je nazod, to przociel piyrszyj wody. Łatwo je grać dobrego ôjca, kej sie je w dōma ôd wielkigo zwōnu⁸.

– Niy wadźcie sie już! – Helga prawie krzyknęła, idąc między rodzicami. – Co ludzie pedzōm⁹ – dodała z poważną miną.

– A co mie ludzie ôbchodzōm – żachnął się radca. – Z ludzi niy żyja¹⁰.

– Jak niy? – rzuciła Hajdelka. – Żeby’ś jod te bryjtki na śniodanie a popijoł kafyjym w salōnie jaśnie pōna, trza ci ludzi jak żodnygo inkszygo. Forszteluj sie to, bo już ô ciebie godajōm¹¹.

– Fto? Stare baby na siyni?¹² – odgryzł się jak obrażone dziecko.

Po powrocie do domu Helga zabrała tornister i pobiegła do szkoły. Wernera też już nie było. Adolf wolał zniknąć Hajdelce z oczu. Zabrał teczkę i poczłapał do biura.

Przekręcił klucz, odwrócił szyld na „otwarte” i spojrzał z niechęcią na stertę dokumentów, które niewzruszone czekały na przeglądnięcie. Dziś sam musiał rozpalić w kaflowym piecu stojącym w rogu. Jego mały pomocnik Erwin Warzycha pojechał z matką na groby krewnych gdzieś za Katowicami. Adolf westchnął i otworzył metalowe drzwiczki. Czuł złość na siebie i żonę. Od jakiegoś czasu odnosił wrażenie, że Hajdelka potrafi rozdmuchać najmniejszą sprzeczkę do rozmiarów domowej awantury. Nie wiedział, czy nadal mści się za niefortunny skok w bok, czy może przestała darzyć go tym gorącym uczuciem, którym tak bardzo go do siebie przywiązała.

Kiedy w biurze zrobiło się przyjemnie ciepło, zdjął płaszcz i siadł za biurkiem. Wyjął z kieszeni ulubione papierosy Gabinetowe i zapalił. Sięgnął po papier z wierzchu stosu, przebiegł po nim wzrokiem, podpisał i odłożył. Po kilku godzinach z okładem przeglądnął wszystkie dokumenty. Włożył je do tekturowej teczki, którą związał sznurkiem i schował do szuflady biurka. Wieczne pióro z bordowego bakelitu wsunął do kieszeni marynarki. Przekręciwszy klucz w zamku, wszedł w listopadowy chłód. Szybkim krokiem skierował się w stronę domu. Zegar na kościelnej wieży wybił drugą. Ze stojącego na przystanku tramwaju numer 4 wysypali się pasażerowie, którzy prędko rozpierzchli się w sobie tylko wiadomych kierunkach.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

1 Kawy?

2 Już nastawiłam. Pamiętasz, że dziś musimy iść z Helgą do lekarza?

3 Oczywiście, ze pamiętam. Co ta dziewczyna znów nawywijała? (…) Ale bez gorącej kawy i bułki mlecznej z konfiturą nigdzie nie idę.

4 Jak mały chłopiec.

5 Idziemy.

6 Wstawaj.

7 Znowu moja. A nie przeszło ci przez głowę, że jesteś dla niej zbyt szorstka?

8 No tak. Ty się włóczysz na skata, po Niemczech i proszonych kolacjach, wszystko zrzucasz na mnie, a jak wracasz, to ukochany tata. Łatwo jest grać dobrego ojca, kiedy się jest w domu od wielkiego dzwonu.

9 Nie kłóćcie się już! (…) Co ludzie powiedzą.

10 A co mnie ludzie obchodzą (…) Z ludzi nie żyję.

11 Jak nie (…) Żebyś na śniadanie jadł te mleczne bułki i popijał kawą w salonie jaśnie pana, jak nikogo innego potrzebujesz ludzi. Weź to pod uwagę, bo już o tobie plotkują.

12 Kto? Stare baby na klatce schodowej?
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij