- W empik go
Sprawa diabła - ebook
Sprawa diabła - ebook
Ewa Ewart poleca: pełna zaskakujących zwrotów akcji, fascynująca opowieść.
Zanim odejdzie na emeryturę, nadinspektor Norbert Matula chce rozwikłać sprawę zagadkowej śmierci handlarza sztuką Hildebranda Gurlitta, przekonany, że za przedwczesnym zamknięciem dochodzenia stoją polityczne matactwa ludzi dążących do zahamowania procesu denazyfikacji w powojennych Niemczech. Nieoczekiwanie tropy śledztwa wiodą do niewielkiego polskiego miasteczka – Jasła, gdzie w czasie wojny władzę dzierżył starosta Walter Gentz – pochodzący z Düsseldorfu prawnik, miłośnik Nietzschego, a zarazem bezwzględny oprawca, który doprowadził do niemal całkowitego unicestwienia miasteczka. Co łączyło Gurlitta, Gentza oraz zakochaną parę – mieszkankę Jasła Zofię Kaczkowską i podoficera Rudolfa Simona, który miał u niej domu kwaterę? I jaką rolę odegrał w ich losach zaginiony autoportret Rembrandta?
Dlaczego Jasło musiało zginąć? Walter Gentz, niemiecki starosta, początkowo z pasją je budował, by następnie – ogarnięty wściekłą furią – wydać na miasto wyrok totalnej zagłady.
„Sprawa Diabła” to pełna zaskakujących zwrotów akcji, fascynująca opowieść, w której Andrzej Jeznach szuka przyczyn bezsensownego, podszytego nienawiścią aktu zniszczenia. Autor porusza się w świecie prawdy i fikcji, zgrabnie łącząc fakty historyczne i pogmatwane losy prawdziwych bohaterów z wątkami fabularnymi. Portret niemieckiego starosty Jasła, jaki wyłania się z narracji, zmusza do uniwersalnych refleksji: o skutkach ideologicznego zaślepienia i czynach jednostki ogarniętej chorym fanatyzmem. Rodzą się nieuchronne pytania o granice czynienia zła przez człowieka i o dziejową sprawiedliwość. Ewa Ewart, wielokrotnie nagradzana dziennikarka, reżyserka i producentka filmów dokumentalnych
Andrzej Jeznach– urodził się na Warmii, choć czuje się Mazurem. W 1981 roku wyjechał z Polski. Przez długie lata mieszkał i pracował w Hamburgu, ale spędził też trzy lata w Moskwie. Obecnie mieszka w Warszawie, choć jedną nogą jest już w Hiszpanii, na Costa Blanca. Menedżer i przedsiębiorca z wieloletnim doświadczeniem na rynkach międzynarodowych. Z wykształcenia inżynier budowy okrętów, doktor nauk ekonomicznych. Pisać zaczął przed kilku laty, ale „Sprawa Diabła” jest jego pierwszą powieścią. Poprzednie książki bazowały na osobistych doświadczeniach – dotyczyły zmiany w postrzeganiu życiowych wartości („Sztuka życia”) lub przemyśleń na temat wprowadzanego przez niego nowego, humanistycznego stylu zarządzania przedsiębiorstwem („Szef, którego szukamy”, „Szef, który ma czas”, „Szef, który myśli”).
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-582-2 |
Rozmiar pliku: | 626 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pociąg EuroCity, EC 197
relacji Zurych–Monachium
wrzesień 2010 r.
Pociąg z Zurychu ruszył powoli ze stacji granicznej w Lindau. Był wieczór i pełniący służbę dwaj celnicy, zmęczeni po długim dniu pracy, byli już myślami w domu. Pociąg jechał do Monachium, ale dla nich końcową stacją była już ta następna, Kempten. Bez pośpiechu wykonywali swoją rutynową robotę. Przesunęli się powoli w kierunku tylnej części wagonu drugiej klasy, zadając podróżnym standardowe pytania: czy ktoś ma coś do zgłoszenia, oclenia i tak dalej.
Starszy z nich, Johann Laubitz, szczupły blondyn, dobrze już po czterdziestce, omiótł wzrokiem pasażerów. Nikt i nic nie rzucało mu się w oczy. Dzień jak co dzień. Każdy przecież wiedział, że nie tylko zabronione, ale też kosztowne, bo obłożone karą, jest przewożenie gotówki większej niż dziesięć tysięcy euro. Ale zawsze ktoś taki się znajdzie, a jego zadaniem było znalezienie tych zbyt pewnych siebie, cwaniaków albo też po prostu nieświadomych czy naiwnych. Zainteresowanie Laubitza wzbudzały zwykle podróżni w wieku czterdzieści–sześćdziesiąt lat. Na ogół byli to ludzie zadbani, z zaczynającą się lub zaawansowaną siwizną, dobrze ubrani, niekoniecznie w garniturach, ale zwykle wyglądający na lepiej sytuowanych. Oni właśnie, jeśli posiadali konta bankowe w Szwajcarii, czasem potrzebowali zasilić stamtąd swój domowy budżet zastrzykiem gotówki. A jeśli nie chcieli zwrócić uwagi niemieckiego urzędu skarbowego przelewami ze szwajcarskiego konta, zwykle decydowali się na podróż pociągiem. Przekraczając granicę wypasionym mercedesem czy inną droższą marką, jaką zwykli jeździć, wzbudzali często zainteresowanie służby celnej. Jadąc tańszym autem, z wypożyczalni, też łatwo wpaść, bo te wprawdzie od dawna nie nosiły już naklejek wypożyczalni, ale nietrudno było je rozpoznać po numerach rejestracyjnych. Zwykle rozpoczynały się od skrótu nazwy miasta lub okręgu, później dwie litery, a następnie czterocyfrowy blok. Taka tablica mogła być dla celnika sygnałem, aby szybko sprawdzić te blachy.
W pociągu czuli się anonimowi i bezpieczni. Tak im się przynajmniej wydawało! Ale Johann Laubitz był celnikiem od ponad dziesięciu lat i potrafił wyłuskać w tłumie podejrzanego. Gdy przyjaciele prywatnie go pytali, jak to robi, nie umiał wyjaśnić. Sam nie wiedział, co sprawiało, że czuł, że ta właśnie osoba budzi jego czujność. Instynkt myśliwego wyczuwającego na odległość strach swojej ofiary? Pewnie istniało i coś takiego. W jego przypadku to raczej lata doświadczenia.
Zbliżali się do końca wagonu, gdy Laubitz zwrócił uwagę na starszego siwego pana z płaszczem narzuconym na plecy, siedzącego przy oknie. Pochylony do przodu, jakby nieobecny, zapatrzony był w szybko mijający, ledwie już widoczny krajobraz za oknem. Drobna, krucha postura. Musiał mieć około osiemdziesiątki, jego włosy nie były siwe, były śnieżnobiałe. Na półce, nad jego głową, leżała aktówka, niewielka, czarna. Johann miał wrażenie, że już go kiedyś widział, ale nie był pewien.
– Dobry wieczór, federalna służba celna, czy ma pan coś do oclenia lub zameldowania?
Lekko unosząc głowę, nie patrząc na urzędnika, starszy człowiek odpowiedział spokojnym cichym głosem, że nie, nie ma nic do zgłoszenia. Celnik poprosił o dokumenty oraz bilet kolejowy. Według podanego mu austriackiego dowodu osobistego pasażer nazywał się Rolf Nikolaus Cornelius Gurlitt. Urodzony dwudziestego ósmego grudnia tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku w Hamburgu. Mieszkał w Salzburgu, w Austrii. Zgodnie z biletem kolejowym Cornelius Gurlitt wracał z Zurychu, dokąd pojechał z Monachium dzisiaj rano. Teraz celnik już wiedział, skąd go zna. Widział go już dzisiaj. Służbowym, ale przyjaznym głosem zapytał, czy Herr Gurlitt ma przy sobie gotówkę, której posiadanie chciałby zgłosić. Odpowiedź była znowu negatywna. Laubitz dostrzegł, że pasażer wyraźnie unika kontaktu wzrokowego. Na prośbę o pokazanie zawartości aktówki Gurlitt bez zwłoki ją otworzył. Była pusta, z wyjątkiem jakiegoś czasopisma i dwóch pustych kopert. Ale teraz, właściwie bez powodu, siedemdziesięcioośmioletni pasażer zrobił się niespokojny. Cicho, ale wyraźnie spięty, zaczął opowiadać, że załatwiał tylko osobiste sprawy, że chodzi o sztukę, że odwiedził galerię Kornfelda w Bernie. Na koniec gwałtownym gestem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął grubą kopertę.
Celnik obserwował go. Wziął powoli wręczoną mu kopertę i do niej zajrzał. Następnie, bez pośpiechu, zaczął liczyć zawartość: plik nowiuteńkich pięćsetek. Razem osiemnaście sztuk, czyli dziewięć tysięcy euro. Takiej sumy pasażer faktycznie nie musiał zgłaszać. Ale Johann Laubitz doświadczył właśnie tego dobrze znanego sobie uczucia, że jest na dobrym tropie, że należy pogłębić wywiad, że coś tu nie gra. Urzędnicy celni wiedzą przecież, że oszuści podatkowi często przewożą pieniądze na raty, w mniejszych ilościach. Czy należy obserwować tego podróżnego w przyszłości? Ale jaka byłaby podstawa do podejrzeń? Przecież nie chodziło nawet o niemieckiego podatnika. Zadał więc następne pytania: Skąd pochodzi ta suma? Czy posiada pan adres w Niemczech? Wyraźnie już zdenerwowany i niepewny siebie, starszy pan odpowiedział, że owszem, ma także mieszkanie w Monachium, a dziewięć tysięcy pochodzi ze sprzedaży obrazu w galerii Eberharda W. Kornfelda.
– Zajmuje się pan handlem sztuką? – zapytał celnik.
– Nie, to jednorazowa sprzedaż, obraz należał do mnie. Pochodzi ze zbiorów mojego ojca, Hildebranda Gurlitta. Mój ojciec handlował sztuką. Podczas wojny był marszandem – odpowiedział pasażer.
Laubitz sporządził krótką notatkę, spisał dane podróżnego i właściwie na tym sprawa była zakończona; pasażer złożył dobrowolnie spójne, jasne i przekonujące wyjaśnienia. Więcej nie można było od niego wymagać. Przynajmniej na tym etapie.
Ale ten doświadczony, może nieco nadgorliwy celnik wiedział, on to czuł, że ten Bogu ducha winny bezradny staruszek coś ukrywa. Do myślenia dała mu zwłaszcza informacja na temat handlu sztuką podczas wojny. Już następnej niedzieli, po obiedzie, gdy żona z córką wyszły na spacer, otworzył butelkę piwa i z ciekawości wrzucił nazwisko Gurlitta do Google: Hildebrand Gurlitt, handlarz sztuki, marszand, historyk, doktor. Znalazł też innego Gurlitta, pewnie krewnego, też związanego ze sztuką. Tacy to prawdziwą pracą nigdy się nie parali. Na froncie na pewno nigdy nie byli, ale na tej przeklętej wojnie zarobili pewnie fortunę – pomyślał.
Dla jego rodziny wojna była koszmarem. Stracili nie tylko troje krewnych, ale podczas walk o Berlin także cały skromny dorobek życia. Dziadek nie wrócił z wojny, babcia wychowywała troje dzieci sama. Jego matka też nie miała łatwo.
– A ten tu pewnie sprzedaje do dzisiaj w Szwajcarii obrazy zrabowane kiedyś jakimś Żydom – mruknął pod nosem.
Nie żeby mu było tak żal tych Żydów, on po prostu nie znosił niesprawiedliwości. Bo czy to sprawiedliwe, żeby jedni za ojczyznę oddawali życie, a inni robili w tym czasie interesy? W jego rodzinie wierzono, że Hitler da wszystkim równe szanse. Dziadek już na początku lat trzydziestych był członkiem NSDAP. Uważał, że Żydzi to pasożyty, które wyrządzają szkody niemieckiemu społeczeństwu. Wcześniej w domu często się o tym mówiło, ale po wojnie ojciec już bardzo rzadko to powtarzał. Dziadek z dumą nosił partyjny mundur, później także mundur Wehrmachtu. Niestety, znaczna część pamiątek po nim zaginęła.
Jak większość urzędników także i Laubitz nie lubił przynosić pracy do domu. Tym bardziej nie znosił pisać raportów. Jednak gdy dowiedział się, że Hildebrand Gurlitt należał do wybranej garstki kupców, uprawnionych do zakupu dzieł sztuki dla muzeum Hitlera w Linzu, napisał protokół jeszcze tej niedzieli. Niepojęte! Z informacji, które znalazł, wynikało, że ten Hildebrand Gurlitt nie był nawet czysty rasowo!
I dopiero teraz, gdy szczegółowo i rzeczowo opisał w raporcie zdarzenie, sprawa ta została porządnie zakończona. No i co z tego, że nie przekroczył dopuszczalnej sumy, od której należy zgłaszać przewożoną gotówkę. Ten człowiek zachowywał się wyjątkowo podejrzanie, więc ktoś powinien się temu przypadkowi dokładniej przyjrzeć – rozważał, kończąc raport.
***
W urzędzie celnym w Lindau am Bodensee raport Laubitza wylądował na stole naczelnika. Ten, pomimo notatki o „podejrzanie skrytym zachowaniu pasażera”, nie bardzo wiedział, co z tym zrobić, więc przekazał go szczebel wyżej, do Augsburga. Dwa tygodnie później raport Johanna Laubitza trafił na odpowiednie biurko w Urzędzie Celnym landu Bawaria. Tam jakiś wyjątkowo odpowiedzialny urzędnik doszukał się w nim przesłanek dających prawo do uzasadnionego podejrzenia popełnienia przestępstwa podatkowego, czym umotywował później konieczność przeszukania mieszkania podejrzanego.
Najpierw jednak zarządzono obserwację Corneliusa Gurlitta. Agenci urzędu skarbowego mieli do rozwiązania nie lada łamigłówkę: zgodnie z danymi z monachijskiego urzędu skarbowego Cornelius Gurlitt właściwie w Niemczech nie istniał. Mieszkanie, w którym mieszkał, należało wciąż do jego matki, która nie żyła już od czterdziestu pięciu lat. Sam Gurlitt nigdy nie składał zeznania podatkowego, nie pracował, nie pobierał renty ani ubezpieczenia zdrowotnego, nie posiadał też niemieckiego konta bankowego. Wszelkie opłaty, także za światło i gaz, uiszczał gotówką lub przekazem pocztowym.
Celnicy podejrzewali go o nielegalny handel sztuką, zatajanie dochodów i unikanie płacenia podatków. Przy jego domu zainstalowano kamery, federalni agenci celni obserwowali jego mieszkanie na piątym piętrze w domu przy Artur-Kutscher-Platz. Śledzono i jego, gdy wychodził z domu, pochylony, o lasce, ciągnąc za sobą wózek na zakupy.
Gurlitt ich nawet nie zauważył. Ale chyba nie dlatego, że agenci byli szczególnie sprawni i ostrożni. Ich uwadze umknęło bowiem, że prawie równo rok po kontroli w pociągu – aby uniknąć kolejnej podróży do Szwajcarii – Gurlitt nawiązał kontakt ze znanym domem akcyjnym Lempertz w Monachium. Zaproponował im wystawienie na aukcji obrazu Beckmanna Der Löwenbändiger (Poskramiacz lwów), który odziedziczył po matce. Rzeczoznawca galerii wycenił płótno u niego w mieszkaniu. Oszacowany na około trzysta tysięcy euro obraz, przy cenie wywoławczej dwieście osiemdziesiąt tysięcy, został sprzedany na aukcji w styczniu dwa tysiące jedenastego za osiemset sześćdziesiąt cztery tysiące euro.
Zgodnie z konwencją waszyngtońską z roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego muzea i galerie mają obowiązek sprawdzania proweniencji swoich kolekcji. Aby uniknąć kłopotów – dzieła mogłyby być zrabowane prawowitym właścicielom podczas wojny – galeria Lempertz także zamieściła w sieci pełną informację o wystawionym do sprzedaży obrazie. Etykieta znanej galerii Alfreda Flechtheima w Düsseldorfie, zamieszczona na rewersie ramy, szybko wzbudziła uwagę spadkobierców byłego właściciela. Flechtheim został zmuszony przez nazistów do zamknięcia działalności na początku lat trzydziestych zeszłego wieku, a w rezultacie przymuszony do wyprzedaży zbiorów. Obraz Der Löwenbändiger kupił od niego wówczas Hildebrand Gurlitt, ojciec Corneliusa.
Aby nie doszło do skandalu, dom aukcyjny i Gurlitt zawarli ugodę ze spadkobiercami. Ci ostatni także woleli uniknąć drogiej i żmudnej drogi sądowej, więc zgodzili się na podział dochodu z aukcji: sześćdziesiąt do czterdziestu na korzyść obecnego właściciela.
Tymczasem w mieszkaniu Corneliusa Gurlitta faktycznie nie działo się nic godnego uwagi. Tak jak zresztą przez kilka ostatnich dziesięcioleci.ROZDZIAŁ 2
Monachium–Schwabing
mieszkanie Corneliusa Gurlitta
Artur-Kutscher-Platz 1
28 lutego 2012 r.
Siedmiopiętrowy budynek mieszkalny na Artur-Kutscher-Platz jeden, kiedyś bardzo nowoczesny, modernistyczny, stracił już na swej architektonicznej atrakcyjności lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Zachował jednak wciąż zalety swojego położenia w dzielnicy Schwabing, na północy Monachium. Niegdyś dzielnica artystów i bohemy jest obecnie jednym z najbardziej atrakcyjnych kwartałów mieszkaniowych miasta. Znana stała się dzięki artystom i pisarzom przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. W jej knajpach i kawiarniach bywali znani malarze, choćby członkowie grupy Blauer Reiter skupionej wokół Wassily’ego Kandinsky’ego, Franza Marca i Paula Klee. Odwiedzali je także znani pisarze, jak Thomas Mann czy Frank Wedekind. To nie tylko dzielnica, to także styl życia: popołudnia w kawiarniach, spacery na Leopoldstraße, wieczory w Ogrodzie Angielskim.
Matka Corneliusa bardzo to ceniła. Także sąsiedztwo ludzi żyjących dostatnio, mało zainteresowanych tym, co posiadają i co robią ich sąsiedzi. Ale Cornelius Gurlitt mieszkał tam już od prawie pięćdziesięciu lat sam, odizolowany od świata. To mieszkanie to całe jego życie. Ściślej rzecz biorąc, jego światem były obrazy, które w nim chronił. Całe swoje dorosłe życie poświęcił trosce o zbiory ojca, swego osobistego bohatera.
Cornelius kochał ojca. Ale przede wszystkim szanował i podziwiał. Cały świat go przecież szanował. Doktor Hildebrandt Gurlitt był nie tylko genialnym znawcą sztuki nowoczesnej, ale także wielkim i odważnym człowiekiem. Mimo niewyobrażalnych trudności zawsze trzymał się zasad prawa i przyzwoitości; kochał sztukę, dbał o rodzinę, uratował życie wielu ludzi zasłużonych dla sztuki. W tych jakże strasznych i trudnych czasach, będąc prześladowanym jako żydowski mieszaniec ćwierćkrwi drugiego stopnia, dbał o artystów, zapewniał im możliwości tworzenia, a przez to utrzymywania się, a często nawet przeżycia. Dla Corneliusa jeszcze ważniejsze było to, że jego ojciec ocalił niezliczone dzieła sztuki przed ich przeznaczeniem, czyli zapomnieniem, zgniciem w magazynach lub zniszczeniem w ogniu. Ojciec kochał sztukę modernistyczną, nazywaną wtedy pogardliwie entartete Kunst, sztuką zdegenerowaną. Znienawidzoną przez Hitlera, w rezultacie odrzucaną ze wstrętem przez masy.
Cornelius siedział w salonie swojego dziewięćdziesięciometrowego mieszkania, zapadnięty głęboko w jasnobeżowym fotelu, który towarzyszył mu tu od pół wieku. Jak co dzień słuchał muzyki. Obok niego, na komodzie, wysłużony sprzęt do odtwarzania: magnetofon Revox A77, półprofesjonalne urządzenie z wielkimi szpulami na taśmy magnetyczne. Jego duma, nabytek z lat siedemdziesiątych, ale dla fanów i dzisiaj wielka gratka, a właściwie przedmiot kultu. Obok leżała Biblia, wypełniona zapiskami na małych żółtych karteczkach. Trochę dalej maszyna do pisania oraz płyty CD. Wszystko jego ulubieni klasycy. Najbardziej jednak kochał Mozarta i Wagnera.
Jego wzrok skierowany był na przeciwległą ścianę, na obraz, którego najmniejszy szczegół znał na pamięć. Zwei Reiter am Strand (Dwaj jeźdźcy na plaży) pędzla Maxa Liebermanna. Dobrze pamiętał, jak pod koniec wojny, gdy zaczynały się bombardowania Drezna, gdzie wtedy mieszkali, pomagał ojcu go ratować. Troskliwie zdjęli dzieło ze ściany w salonie ich domu, zbudowanego jeszcze przez dziadka, także Corneliusa. To był wspaniały dom. Z widokiem na Łabę. Zewnętrzne ściany wykończone były ozdobnym kamieniem, a obszerny, zawsze zadbany, prywatny park otaczał niewysoki mur z piaskowca. Przechodnie często zatrzymywali się i podziwiali ten dom, biorąc go za muzeum. Także z powodu znakomitego położenia, niedaleko dworca głównego oraz barokowego parku Grosser Garten. Cornelius miał wówczas dwanaście lat. A w tym roku skończy osiemdziesiąt.
Jego pokój nie przypominał ani trochę salonu z Drezna. Mieszkanie było zastawione konserwami, puszkami, słoikami, pudełkami z makaronem i kartonami z sokiem. Jeśli przyjrzeć się dokładniej, to na niektórych opakowaniach można było przeczytać, że okres ważności skończył się już w zeszłym stuleciu. Były ich tu setki, stały w uporządkowanych rzędach, jeden na drugim. Trudno się było tu poruszać. Zastawiona została nie tylko podłoga, także zawieszone na ścianach regały. Okna i drzwi na taras były zaryglowane, zasłonięte i też zastawione. Światło i świeże powietrze dochodziły tylko przez okno w salonie. Trudno powiedzieć, czy Cornelius ze względu na wiek nie dawał już sobie rady z utrzymaniem porządku, czy to jego styl życia: zbieractwo, posiadanie rzeczy w dużych ilościach.
Błogie skupienie na muzyce przerwał dzwonek do drzwi. Dawno nikt nie używał tego dzwonka. Po kilku chwilach dzwonek zastąpiło głośne dudnienie w drzwi oraz wołania: „Panie Gurlitt, proszę otworzyć, policja”. Cornelius, ubrany tylko w piżamę, zamarł pośrodku pokoju. Nie zareagował na ostrzeżenie, że jeśli nie otworzy, posłużą się siłą. Otworzył dopiero wtedy, gdy usłyszał hałas wiertarki i drżenie drzwi we framudze. Dotarło do niego, że chcą rozwiercić zamek. Do mieszkania weszła grupa ludzi. Prawie dwadzieścia osób. Prokurator z Augsburga przedstawił mu nakaz przeszukania mieszkania. Podstawa prawna: podejrzenie o unikanie płacenia podatków od zysku z handlu sztuką. Rozejrzeli się po salonie i ostrożnie, aby niczego nie przewrócić, rozeszli po całym mieszkaniu.
Oszołomiony nieoczekiwanym przebiegiem wydarzeń, starszy pan ciężko usiadł w fotelu. Rozejrzał się bezradnie wokół siebie, aby w końcu znowu zawiesić wzrok na obrazie wiszącym na przeciwległej ścianie. W trudnych chwilach obraz ten zawsze pozwalał mu odpłynąć do starego dobrego świata. Przywoływał lata młodości, spokój, poczucie stabilności i bezpieczeństwa.
Sympatycznie wyglądająca niewysoka blondynka ostrożnie zdjęła stos gazet z krzesła stojącego nieopodal jego fotela. Podniosła leżący obok szlafrok, uśmiechnęła się i podała go siedzącemu w fotelu gospodarzowi domu. Ubrana była w dżinsowe spodnie i gruby sweter bordowego koloru. Przesunęła krzesło w kierunku fotela i siadła.
– Pozwoli pan, że się przedstawię: nazywam się Ingrid Landgrube, pracuję w prokuraturze – powiedziała miłym głosem.
Gurlitt milczał. Nie odwrócił nawet głowy w jej stronę.
– Już od kilku miesięcy zajmuję się pańską sprawą. Wydaje mi się, że wiele już wiemy, ale bardzo chciałabym z panem o tym porozmawiać – dodała.
Gurlitt odburknął:
– Co to za „moja sprawa”?
– Nie chciałam pana urazić, ale prokuratur powierzył mi sprawdzenie okoliczności związanych z pańskimi wyjazdami do Szwajcarii i sprzedażą tam obrazów – odpowiedziała.
– Szanowna pani, już mnie o to pytano i powiedziałem, że nie chodzi o żaden handel. – Wciąż nie patrzył na rozmówczynię.
– Możliwe, ale z akt wynika coś innego i dlatego właśnie zależy mi na tym, aby z panem porozmawiać, wyjaśnić…
Nagle w salonie pojawił się młody śledczy i przerwał ich rozmowę:
– Ingrid, musisz to zobaczyć!
Ingrid Landgrube uśmiechnęła się z zakłopotaniem, wstała i poszła za kolegą do ostatniego pokoju. Był niewielki, około dwunastu metrów kwadratowych. Stało tam jakieś łóżko, ale głównie regały, stelaże, szuflady i skrzynie. Regały pełne płócien naciągniętych na ramy, wiele było oprawionych, szuflady wypełnione nieoprawionymi akwarelami, grafikami i szkicami. Jak się miało okazać po policzeniu, razem tysiąc dwieście osiemdziesiąt dzieł. Większość z nich to prace wielkich niemieckich modernistów: Liebermanna, Marca i Beckmanna. Obok nich obrazy Picassa, Matisse’a i Chagalla, także impresjoniści, jak Degas i Corot. Znaleziono też szkice średniowiecznego mistrza Dürera.
Zwykle elokwentna i rozmowna Ingrid Landgrube stała przez dłuższą chwilę w bezruchu, nie wiedząc, co powiedzieć. Czegoś takiego jeszcze nie widziała. Nie była znawczynią sztuki, ale zważywszy na to, co zobaczyła i zdążyła usłyszeć od kolegów, czuła, że chodzi o coś naprawdę wielkiego. To przecież dziesiątki milionów euro! – pomyślała. Skromnie szacowała, bo według niektórych późniejszych szacunków, szczególnie gazet brukowych, wartość nagromadzonych zbiorów miała przekroczyć miliard euro! Ekipa była przygotowana na zabezpieczenie kolekcji, ale nie spodziewali się aż takich ilości. Zaczęli natychmiast pakować je w kartony.
Cornelius Gurlitt siedział wciąż w kącie pokoju bez ruchu. Bez słowa obserwował, co się wokół niego dzieje. Poruszył się tylko wtedy, gdy urzędnicy zaczęli zdejmować ze ściany obraz Dwaj jeźdźcy na plaży.
– On wisi tu prawie pół wieku! Czy nie mogliście poczekać jeszcze kilka lat, zanim umrę? – pani Landgrube usłyszała jego słaby głos.
Ingrid wróciła właśnie do salonu. Widziała łzy w jego oczach, nie chciała go już męczyć pytaniami.
– Panie Gurlitt, przykro mi bardzo, ale do zakończenia dochodzenia musimy zabezpieczyć pańskie obrazy. Zanim je zabierzemy, przedstawimy panu kompletną listę. Jeśli okaże się, że wszystko jest w porządku, odzyska je pan oczywiście z powrotem.
Ale on już jej nie słuchał. Miał dość. Z rozmów prowadzonych przez tych obcych ludzi zrozumiał, że obrazy te wcale do niego nie należą, że jest to Raubkunst (sztuka zrabowana), że jego ojciec zawłaszczył, a właściwie zrabował je podczas wojny niewinnym ludziom i że on także poważnie złamał prawo.
Ingrid starała się odczytać wyraz jego twarzy; był to gniew połączony z nienawiścią, ale jednocześnie widziała bezsilność i strach. Chyba go rozumiała. Nie chodziło mu o utratę skarbu. On patrzył na pakowane na jego oczach obrazy tak, jakby żegnał się ze swoimi najlepszymi i jedynymi przyjaciółmi. Z kim będzie teraz rozmawiał? Dla kogo i po co będzie teraz żył?
– Panie Gurlitt, nie uda nam się zabrać dzisiaj wszystkiego. Będziemy musieli przyjechać tu jutro, co najmniej jeszcze raz. Czy będę mogła spokojnie porozmawiać z panem, gdy to wszystko uporządkujemy?
Spojrzał na nią smutnym wzrokiem i zdecydowanie przecząco potrząsnął głową.
Następnego dnia „gości” było jeszcze więcej. Oprócz policjantów i agentów służby celnej pojawiło się też dwoje rzeczoznawców. Potrzebowali kilku dni, by opróżnić mieszkanie ze zmagazynowanych tam obrazów. Najęto firmę wyspecjalizowaną w przewozie cennych dzieł sztuki: samochód klimatyzowany, wyposażony w specjalne miękkie resory oraz zabezpieczenia przed rabunkiem. Cenny transport wylądował w magazynie celnym w Garching, niedaleko Monachium.ROZDZIAŁ 3
Monachium–Schwabing
Artur-Kutscher-Platz 1
listopad 2013 r.
Informacja o nalocie na mieszkanie Gurlitta i sensacyjnym odkryciu przeciekła do mediów z dużym opóźnieniem. Magazyn „Focus” upublicznił ją pierwszy, półtora roku po fakcie, na początku listopada dwa tysiące trzynastego. Prokuratura, celnicy i urząd skarbowy długo trzymali to znalezisko w tajemnicy. Urzędnicy chcieli się zorientować, z czym mają do czynienia i co z tym zrobić. Zatrudniono rzeczoznawców, ale było ich za mało, więc prace posuwały się wolno i niesystematycznie. Brakowało punktu zaczepienia, realnego dowodu na przestępstwo popełnione przez Gurlitta. Władze powinny przedstawić mu jasne i sprecyzowane zarzuty albo nieuchronnie oddać mu wszystkie obrazy z powrotem. Śledztwo wszczęto przecież, reagując na raport celnika, w którym Cornelius wzbudził podejrzenia co do legalności pieniędzy, jakie przewoził przez granicę. Na tej podstawie przeprowadzono w końcu przeszukanie domu. Podejrzewano Gurlitta o nielegalny handel i przestępstwa podatkowe, a znaleziono prywatną kolekcję. To, że był synem człowieka, który na wielką skalę handlował sztuką, nie było wystarczającym powodem do skonfiskowania całej kolekcji. Możliwe, że jego ojciec kupił jakiś obraz, który został nielegalnie zawłaszczony, ale na to nie mieli żadnych dowodów! Przestępstwo należało udowodnić, same podejrzenia nie wystarczą. A poza tym według obowiązującego prawa byłyby to czyny, które już w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym uległy przedawnieniu. Tak stanowi prawo.
Urzędnicy obawiali się też, że sytuacja wymknie im się spod kontroli, a drobna sprawa Gurlitta zatoczy kręgi i dotrze aż na same szczyty władzy. I gdy bomba wybuchła, dokładnie tak się stało. O życiu pustelnika Gurlitta i „ukrywanym przez niego skarbie nazistów” „wartym miliardy” mówiło się zarówno w Niemczech, w Polsce, jak i Japonii, Izraelu i USA. Dzienniki na całym świecie prześcigały się w domysłach dotyczących pochodzenia odnalezionych obrazów, ich wartości, ale i osobistej winy „strażnika skarbów nazistów”.
Spokojny świat Corneliusa Gurlitta zachwiał się już dawno, ale teraz runął z hukiem. Najpierw obcy ludzie, którzy na jego oczach przez kilka dni pakowali w kartony i wywieźli wszystko, co stanowiło sens jego życia. Później długie miesiące, podczas których był zupełnie sam. I nagle ukazało się wydanie magazynu „Focus” z podobizną Hitlera, opartego o oprawiony w złote ramy jeden z jego obrazów. Skarb nazistów! Gdy przy próbie wyjścia na zakupy powitał go błysk fleszy i głośne przekrzykiwania się dziennikarzy, stał się więźniem w swym mieszkaniu. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego to się dzieje. Przecież nikogo nie skrzywdził. Miał szczęście, że od lat nie oglądał telewizji – odłączył ją już w kwietniu sześćdziesiątego trzeciego roku – bo oszczędziło mu to teraz naprawdę dużo nerwów.
Ale dzisiaj musiał pojechać do swojego lekarza. To daleka podróż, kilkaset kilometrów, termin umówił dawno, jakieś dwa miesiące temu. Na czwartek, jednak wyjeżdżał już dzisiaj, dwa dni wcześniej. Hotel również zamówił i od razu poprosił o przysłanie taksówki, która odbierze go z dworca. Zamówił, jak zawsze, listem napisanym na maszynie i podpisanym wiecznym piórem. Nie lubił niespodzianek. Cieszył się na spotkanie z człowiekiem, któremu ufał, który od lat dbał o jego zdrowie i samopoczucie. Zresztą taka podróż to jakby urlop. Naprawdę nie pamiętał, kiedy był na urlopie.
Zamknął drzwi mieszkania i zjechał windą na dół. Gdy otworzył drzwi budynku, błysnęło kilka fleszy, podniosła się wrzawa. Znał to już. Tego dnia i tak reporterów było mniej niż przed tygodniem. Przygarbiony, ubrany w czarny płaszcz staruszek, ciągnąc za sobą szarą walizkę na kółkach, przeszedł spokojnie przez rozczarowany tłum. Jakby ich nie zauważył. Drobnymi krokami pewnie zmierzał w kierunku przejścia przez jezdnię. Dziennikarze byli rozczarowani i po kilku krokach dali za wygraną.
Od grupy odłączyła się ciemnowłosa dziewczyna i poszła za Corneliusem Gurlittem. Özlem Gezer, dziennikarka z magazynu „Der Spiegel”, była tu dzisiaj pierwszy raz. Szukała materiału na dobry reportaż, a taki nie raz już wyszedł spod jej pióra. Gurlitt ostrożnie zszedł z chodnika, kierował się na pobliski postój taksówek. Zrozumiała. Teraz albo nigdy!
– Dzień dobry, panie Gurlitt. Czy mogę prosić pana o kilka minut rozmowy? – zapytała.
Cornelius rzadko rozmawiał z ludźmi. Unikał tego, nie lubił, nie chciał, aby ktokolwiek nim się interesował. Ale ten głos wydał mu się sympatyczny. Nawet znajomy. Kątem oka spojrzał na nią. Nie znał tej kobiety, jednak jej głos… tak, przypominał mu barwę głosu jego ukochanej, w zeszłym roku zmarłej na raka trzy lata młodszej siostry Benity. To była jedyna osoba na świecie, z którą potrafił rozmawiać o wszystkim. Nawet o sobie.
– O czym chce pani rozmawiać? Zbyt mało jeszcze o mnie mówią? – zapytał, nie zwracając się ku niej twarzą.
Otrzymała od losu, od Gurlitta, swoją jedyną szansę. Zrównała z nim krok. Szła blisko, nie wkraczając w niewidoczną, każdemu znaną i odczuwalną strefę osobistego komfortu, intymności.
– Chciałabym wysłuchać pańskiej prawdziwej wersji wydarzeń i przedstawić pana takim, jakim pan jest naprawdę. Reprezentuję magazyn „Der Spiegel”, jest czytany na całym świecie – dodała, nie będąc pewna jego reakcji.
Gurlitt nie zwolnił kroku, szedł dalej w kierunku postoju taksówek. Widać było, że się zastanawia.
– Wyjeżdżam, mam wizytę u lekarza. Nie będzie mnie cztery dni. Może pani jechać ze mną, to porozmawiamy – odpowiedział.
– Oczywiście! – zgodziła się entuzjastycznie.
Bez namysłu wsiadła razem z nim na tylne siedzenie taksówki. Taksówkarz schował walizkę Gurlitta do bagażnika i samochód ruszył w kierunku dworca głównego.
W drodze nie rozmawiali. Özlem siedziała jak na szpilkach. Wiedziała, że Gurlitt może swoją decyzję – jak na niego nie tylko spontaniczną, ale wręcz szaloną – w każdej chwili odwołać. Postanowiła tylko słuchać. Starszy pan poinformował ją, dokąd jadą. Miała wystarczająco dużo czasu, by kupić bilet. Poprosiła o miejsce niedaleko niego, w przedziale drugiej klasy. Pociąg nie był przepełniony, nikt nie zwracał na nich uwagi. Gdy usiedli, Cornelius Gurlitt otworzył gazetę, którą kupił w kiosku na peronie. Przerzucił kilka stron i zauważył zdjęcia swoich obrazów. Zaczął mówić. Nie zwracał się do niej, rzadko też na nią patrzył, właściwie mówił do siebie.
– Co to za kraj! Dlaczego oni mają prawo publicznie pokazywać moją prywatną własność? Muszą mi je zwrócić! – zaczął cicho.
W jego oczach widać było łzy. Teraz odwrócił się do niej.
– Już jako dziecko miałem wokół siebie obrazy Liebermanna, Beckmanna i Chagalla. Często się przeprowadzaliśmy – praca ojca tego wymagała – ale obrazy zawsze były razem z nami. Wisiały w salonie, w przedpokoju, we wszystkich pokojach. Wszystkie mają na sobie ślady rąk mojego ojca: często je przenosił, sortował. Kochał je. Nad moim łóżkiem w sypialni powiesił zieloną twarz Kirchnera. Na początku trochę jej się bałem, ale gdy ojciec, śmiejąc się, opowiadał, że Hitler nie lubi zielonych twarzy, polubiłem ją. Nie lubiłem Hitlera. W domu nie mówiono o nim dobrze. Mój ojciec go zwalczał! Ale skrycie, tak że nikt o tym nie wiedział. Inaczej byłoby to niebezpieczne. – Uśmiechnął się. Przypominał teraz przebiegłego dzieciaka, który zrobił komuś psikusa.
– Panie Gurlitt, czy mogłabym nagrywać telefonem naszą rozmowę? Czy mogłabym też robić nagrania wideo, aby niczego nie zapomnieć? To takie interesujące! – zapytała.
Po krótkim namyśle zgodził się. Chwilami i tak zapominał o jej obecności i mówił do siebie, czasem znowu odwracał się i świadomie mówił prosto do kamery. Ona kręciła film, robiła zdjęcia, czasem kładła telefon na stoliku. Był to film o człowieku, którego czas stanął w miejscu. Przez te cztery dni dużo opowiadał, ale głównie o starych czasach, najchętniej o swoim ojcu, człowieku, który całe swoje życie poświęcił sztuce. Tak, ojciec pracował dla nazistów, tak, sprzedawał za granicę obrazy, ale te, których nikt nie chciał mieć w Niemczech.
– Nazywano to sztuką zdegenerowaną! Wszystkie obrazy, rysunki i w ogóle dzieła sztuki, które, jak mówili, „zniekształcały” postacie ludzkie czy zwierzęce, lub dzieła przez autora „niedokończone”. Po prostu usuwano je z niemieckich muzeów. Ot tak, bez podstawy, bez nakazu, bez pokwitowania! Nikt nie bawił się w ich księgowanie i rejestrowanie. Akt zmiany właściciela? Pochodzenie? Proweniencja? Kogo to obchodziło? Nikt ich przecież nie chciał mieć! Równie dobrze mogły wylądować na śmietniku. A w roku trzydziestym siódmym zorganizowali Wystawę Sztuki Zdegenerowanej, zatwierdził to sam Hitler. Niektóre obrazy nosiły karteczki z napisami, na przykład: „Bezczelne kpiny z Boga”, lub były opatrzone ceną, za jaką zakupiło je muzeum, z dopiskiem: „zapłacono z kieszeni podatników niemieckiego ludu pracującego”.
Dziennikarka milczała i słuchała. Była zaskoczona rosnącą w nim siłą, jego zaangażowaniem w obronę honoru i zasług ojca. To, że jego ojciec współpracował z systemem, tłumaczył tylko jednym – aby ratować sztukę przed ogniem i zniszczeniem.
– Ojciec należał do grupy czterech marszandów uprawnionych do zakupu tej sztuki. Nigdy nie kupował nic z rąk prywatnych. Tylko od muzeów, urzędów lub galerii handlujących sztuką – podkreślił. – Tak, kupował też czasem jakieś obrazy dla siebie. Zawsze czynił to legalnie i za wszystkie uczciwie płacił. Płacił ceny rynkowe, to znaczy tyle, ile za dany obraz wymagano. Lub inaczej –– tyle, ile obraz był wówczas wart na rynku… Miał płacić więcej? Czy pani w takiej chwili by zapłaciła więcej? Komu? Do kasy faszystowskiego państwa? – myślał głośno.
Nie czekał na jej odpowiedź.
– Mój ojciec nigdy nikomu nie odebrał niczego siłą, nie wykorzystywał swej pozycji. Zarabiał na finansowanie wojny przez Hitlera? Raczej go sabotował, bo płacił tylko wartość netto, zachowując wysoką prowizję. W rezultacie szkodził faszystom i Hitlerowi – dodał dumnie.
Po tym niezwykłym dla niego wybuchu energii Gurlitt poczuł zmęczenie. Po kilku minutach zadyszka ustąpiła. Özlem bacznie go obserwowała. Jego spokojna teraz twarz wyrażała satysfakcję. Dziennikarka zrozumiała swoją rolę. On chciał się wreszcie wygadać. Wyrzucić z siebie wszystko to, czego inni nie chcieli słuchać. Ona otrzyma swój wywiad, ale pewnie duża część z tego, co jej tak szczodrze opowiedział, nie zostanie autoryzowana do publikacji. Pozostanie tylko między nimi. Czy to jest deal, który mogła zaakceptować?
***
Spotykali się wtedy, kiedy on czuł się na siłach. Rozmowa kończyła się, gdy poczuł się znużony. Męczył się szybko, na spacerze po kilkudziesięciu krokach potrzebował pięciu minut odpoczynku. Dla niego czas stanął w miejscu dawno temu. Özlem towarzyszyła mu w tym jego świecie, gdzie czas przesuwał się wolniej, gdzie rządziły inne reguły, dawny język i maniery. Nawet jeśli spotykali się kilka razy dziennie, za każdym razem witał i żegnał ją ukłonem i uściskiem ręki.
Chętnie chciałaby dowiedzieć się więcej, niekiedy zaprzeczyć, ale nie ryzykowała. Zasady były jasne; ona była tu dla niego, nie odwrotnie!
– Ojciec nie miał łatwo w życiu. Za antyfaszystowskie przekonania kilka razy stracił pracę. Był dyrektorem muzeum w Zwickau, a później w Hamburgu. Pierwszego maja trzydziestego trzeciego roku, aby na jego muzeum nie mogli powiesić flagi ze swastyką, własnoręcznie odpiłował maszt. Doniesiono na niego. To, a do tego jego żydowskie pochodzenie (babka była Żydówką, choć przeszła na ewangelizm) i fascynacja ekspresjonizmem sprawiły, że został zwolniony z wilczym biletem. Nie miał już szans na pracę w instytucjach państwowych. Tylko dlatego został marszandem, handlarzem sztuki! Szybko się wybił. Miał kontakty i był najlepszy. Göring twierdził, że to on decyduje, kto jest Żydem, a kto nie. Także o tym, co kto osiągnie. Ale mój ojciec zapewnił sobie pozycję sam, dzięki swoim umiejętnościom zawodowym.
Po wojnie alianci miesiącami go przesłuchiwali. Trzy lata trzymali ojca w areszcie domowym. Przedstawił czternastu wiarygodnych świadków, wszyscy wydali o nim pozytywne opinie. Była sekretarka, Maya Gothelf, półkrwi Żydówka, potwierdziła jego życzliwy stosunek do Żydów. Prześladowany znany malarz Max Beckmann, członek grupy Berliner Secession, zeznał, że w trudnych czasach, gdy zabroniono mu malować, Gurlitt pomógł mu sprzedać kilka obrazów. Gdy ojciec został oczyszczony z zarzutów, w czerwcu czterdziestego ósmego roku, szybko znalazł odpowiednie do jego kwalifikacji stanowisko – dyrektora Kunstverein w Düsseldorfie.
Özlem porównywała to, co teraz słyszała, z tym, czego dowiedziała się, przygotowując do wywiadu. Ogólnie ujmując, była to prawda. Z wyjątkiem licznych nadinterpretacji i przemilczeń.
Można by sądzić, że ojciec Gurlitta był po prostu historykiem sztuki, wrogiem nazistowskiego reżimu, osobą wykorzystaną. Gdyby nie został marszandem, nie uniknąłby pracy przymusowej w przemyśle wojennym. Amerykańscy urzędnicy podzielali zdanie prokuratora McKaya, że w zeznaniach Gurlitta było dużo luk i nieścisłości. Kłamał, twierdząc, że nie utrzymywał kontaktów z wysokimi urzędnikami NSDAP. Udowodnienie tego było jednak trudnym zadaniem. Nie udało im się także dowiedzieć, gdzie ukrył pieniądze, a co ważniejsze, nie domyślali się nawet, że ukrył znacznie więcej obrazów niż te, które zatrzymano.
***
Dzisiaj wracali do Monachium. Lekarz stwierdził jedynie, że serce Gurlitta jest słabe i powinien się oszczędzać. Dni minęły szybko, a pełna życia i południowego wigoru dziennikarka wciąż czuła niedosyt. W pociągu do Monachium starszy pan milczał. Tematy najwyraźniej się wyczerpały.
Özlem nie dawała jednak za wygraną i spytała:
– Czy za granicą ojciec pracował wyłącznie we Francji i Holandii?
– Zdaje się, że bywał w Belgii, ale nie jestem pewien. No tak, często też jeździł do Szwajcarii, gdzie banki robiły doskonałe interesy na handlu sztuką. Ich sprytny system „tajemnicy bankowej”, rzekomo wprowadzonej, aby chronić majątek prześladowanych podczas wojny, to absolutna bzdura. Wie pani, że tę bajkę wymyślono dopiero w latach siedemdziesiątych? Po wojnie? A cały świat ją kupił! Ode mnie wymagają udowodnienia pochodzenia każdego najmniejszego rysunku, a ich sejfy pełne są prawdziwych skarbów. Nie tylko pieniędzy i złota, lecz także dzieł sztuki. Szlachetni Szwajcarzy! Nie brudzili sobie rąk, ale na pewno nie są one czyste.
– A z Europą Wschodnią?
– Tam nie było nic dla niego. Szczególnie jeśli chodzi o sztukę nowoczesną. To były biedne kraje. Oczywiście bywały wyjątki – dodał.
– Pytam, bo czytałam, że zupełnie niedawno wycofano z aukcji w Buxtehude pod Hamburgiem obraz polskiego malarza Gierymskiego Żydówka z pomarańczami. Okazało się, że został zrabowany z Muzeum Narodowego w Warszawie. Zwrócono go właścicielom –– powiedziała.
– Szczerze powiedziawszy, mało mnie interesuje, co się dzieje na rynku, ale o tym obrazie słyszałem. Gdy sam niedawno sprzedawałem przez dom akcyjny obraz Beckmanna Der Löwenbändiger, spotkałem się z podobnym problemem. Także zgłosili się wcześniejsi właściciele. Ale wie pani, jaką cenę wywoławczą miał ten obraz z Polski? Cztery tysiące czterysta euro! Ta sztuka mało interesuje kolekcjonerów na zachodzie czy w USA – odpowiedział.
– A słyszał pan zapewne o Damie z łasiczką Leonarda da Vinci, którą gubernator Frank wywiózł z Polski, z Krakowa. Amerykanie znaleźli ją w jego domku myśliwskim w Bawarii i stąd wróciła w czterdziestym szóstym roku do Warszawy. Całkiem niedawno obraz ten poleciał do madryckiego Prado, a następnie Berlina i Londynu. Ubezpieczono go na trzysta milionów euro! – Czekała na jego reakcję.
– Tego nie wiedziałem – to zabrzmiało, jakby nie interesowało go zupełnie nic, co dzieje się na zewnątrz jego świata.
Znowu zapadła cisza. Ale za chwilę Gurlitt zmarszczył brwi. Wydawał się nad czymś intensywnie myśleć.
– Coś się panu przypomniało? –– zapytała.
– Tak, stara historia, która ma coś wspólnego z Polską. Jedno z moich ostatnich wspomnień o ojcu. Krótko przed śmiercią zaczął wprowadzać mnie w świat biznesu, tajniki handlu sztuką. Pamiętam do dzisiaj, jak mi powiedział, abym nigdy – niezależnie, jak kusząca byłaby to gratka – nie kupował niczego z nieznanych, niepewnych źródeł. Wspomniała pani Kraków i chyba o to miasto chodziło. Ktoś zaproponował mu obraz naprawdę wielkiego mistrza – nie mówił, o kogo chodziło – za wyjątkowo niską cenę. Proweniencja obrazu nie była jasna, więc ojciec odrzucił ofertę. Potem jednak obiecał sprzedającemu, że pomoże mu jako pośrednik. Bez wynagrodzenia. Nie wiem, dlaczego się na to zgodził, bo uczynił to niechętnie.
– I? – zapytała zaciekawiona Özlem.
– Wiem tylko tyle, że później ojciec tego bardzo żałował. Znał wszystkich znaczących kolekcjonerów. Także tych, którzy dysponowali wielkimi pieniędzmi, a byli zainteresowani takimi właśnie okazjami. Polecił obraz klientowi ze Szwajcarii i, jeśli dobrze pamiętam, transakcja doszła do skutku, choć ojciec nie brał w niej udziału. Mówiłem, ci Szwajcarzy mają na koniec zawsze czyste ręce. Problem miał za to mój ojciec, bo za jakiś czas zgłosił się do niego człowiek, który twierdził, że chodzi o Raubkunst, dzieło zrabowane podczas wojny. Właśnie w Krakowie czy gdzieś tam w okolicy. Pamiętam, że ojciec dziwnie się tego dnia zachowywał. Już nie dowiemy się, o co chodziło, bo kilka dni później ojciec zmarł w wyniku wypadku samochodowego.
– Tak słyszałam, zawiodły hamulce. Czy myśli pan, że miało to związek z tym tajemniczym człowiekiem? – dopytywała.
– Ojciec nic więcej nie mówił. Policja się tym zajęła, przesłuchali ludzi z otoczenia, nawet znaleźli jakieś ślady w garażu. Ale w końcu sprawę umorzono. Nieszczęśliwy wypadek – odpowiedział.
– Ojciec był jeszcze w sile wieku. Czy dał panu jako spadkobiercy jakieś wskazówki, czy instrukcje, co ma pan zrobić z kolekcją po jego śmierci? Co sprzedać, co zachować? – zapytała ostrożnie.
– A skądże! Ojciec kochał sztukę. Handlował obrazami, ale to, co kupił dla siebie, chciał zachować. Na zawsze. Nie wyobrażam sobie mojego mieszkania bez obrazu Liebermanna Dwaj jeźdźcy na plaży. Nigdy nie wpadłbym na pomysł, by go sprzedać. Ponad pół wieku miałem go przed oczyma, codziennie.
***
Cornelius Gurlitt zmarł szóstego maja dwa tysiące czternastego roku. W testamencie, spisanym dziewiątego stycznia dwa tysiące czternastego roku, jako jedyny spadkobierca jego kolekcji została wskazana fundacja Kunstmuseum Bern w Szwajcarii.
W połowie maja dwa tysiące piętnastego roku obraz Maxa Liebermanna Dwaj jeźdźcy na plaży został zwrócony Davidowi Torenowi, stryjecznemu wnukowi pierwotnego właściciela, Davida Friedmanna z Wrocławia. Także kilka innych dzieł, których pochodzenie zostało udowodnione, wróciło do spadkobierców prawowitych właścicieli, pośród nich obraz Siedząca kobieta Henriego Matisse’a.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI