- W empik go
Sprawa księdza Korczoka - ebook
Sprawa księdza Korczoka - ebook
Jest rok 1941. W obozie koncentracyjnym w Dachau zgromadzono już ponad dwa tysiące księży z Rzeszy i okupowanej Europy. Arcybiskup wrocławski, kardynał Adolf Bertram, podejmuje interwencje u władz, by ulżyć doli konfratrów. Wśród uwięzionych jest proboszcz z Gliwic–Sośnicy, ksiądz Antoni Korczok. W jego sprawie toczy się w trybie in absentia postępowanie uniewinniające. Istnieją poważne przesłanki, by wierzyć, że decyzja Gestapo o umieszczeniu ks. Korczoka w obozie zostanie przez sąd podważona…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8189-011-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poprzednik księcia-kardynała Adolfa Bertrama na stolicy arcybiskupiej w Breslau, książę-kardynał Georg von Kopp, wiedziałby od razu co zrobić, żeby uratować pobożne dzieła, zagrożone teraz jak nigdy. U niego należało szukać inspiracji. Co z tego, że od dwudziestu siedmiu lat nie żył — jego czyny i dzieła przecież go przeżyły i trzymały się jeszcze resztkami sił w Roku Pańskim 1941, który właśnie był się zaczął przed miesiącem. Jakże zręcznie potrafił wyzyskać Kopp nawet przemijający blichtr tamtych cesarskich czasów, by chronić przedsięwzięcia, które założył, a bodaj zatwierdził. Jeszcze jako biskup fuldajski zdołał uwolnić Kościół z resztek okowów Kulturkampfu, olśniwszy swymi sprytnymi poczynaniami samego Bismarcka! „– A to ci spryciarz” — miał podobno powiedzieć Żelazny Kanclerz, wyrażając najwyższy podziw dla jakiejś „machinacji”. Arcybiskupstwo Breslau przydało temu blaskowi jeszcze więcej mocy i chwały.
W dniach uroczystej celebry tę niewielką odległość dzielącą pałac arcybiskupi od katedry św. Jana Chrzciciela kardynał Kopp każdorazowo przebywał zaprzęgiem sześciokonnym. Konie miały zdobną uprząż z mosiężnymi ćwiekami, przy uszach stojące kolorowe chwosty. Żyli jeszcze w dużej liczbie świadkowie owych barwnych przejazdów, nawet tu, na Katedralnej, bo choć rotacje lokatorów miały co prawda swe typowo kościelne cykle, to przynajmniej urzędy kurialne rzadko pozbywały się zasiedziałych praktyków, przez co pamięć o dawniejszych latach nie ginęła. Również w domu dla zniedołężniałych księży opowiadano o tym przepychu. I ówczesne dzieci miały wtedy frajdę: oto kareta jak z baśni braci Grimm! Tłum gapiów, przeważnie uczestników oczekiwanej celebry, tworzył szpaler na tym krótkim odcinku, a goście i przyjezdni stojący na dziedzińcu przed statuą Maryi z Dzieciątkiem, gdzie książę-kardynał, opierając się na pastorale, wysiadał z powozu, mieli okazję przyklęknąć i ucałować pierścień. Nie trzeba mówić, że ówczesne dzieci dorosły, a wspomnienie pozostało żywe.
Tak, ten ci umiał wykorzystać wysoką pozycję, której nie musiał nawet dodatkowo udowadniać. Pan całą gębą! Ilekroć państwowe reformy wyznaniowe zbyt już wyglądały na formę prześladowań (nie tracąc przy tym zewnętrznych cech praworządności), stosował Kopp wymyśloną przez siebie „politykę podań”. Zarzucał władze już to wnioskami i żądaniami, już to pokornymi prośbami, a wszystko to z pieczęcią książęco-arcybiskupią na papierze firmowym. Pisma urzędowe musiały trafić do adresatów, a na tych ciążył obowiązek udzielenia odpowiedzi. A że zwykle żądania przekraczały kompetencje urzędników niższego szczebla, bojących się poza tym odpowiedzialności w „materiach delikatnych”, sprawy były przekazywane do rozpatrzenia wyżej. Ktoś tam w Berlinie musiał w końcu spojrzeć na merytoryczną treść pisma, zgodzić się lub nie, dać do wykonania. Wysokie sfery decyzyjne lubiły okazywać łaskawość i też miewały przypływy dobrego humoru. Wiele pożądanych skutków osiągnięto w ten sposób. Na władze działał też tytuł książęcy, którym pieczętował się Kopp. Arcybiskupi wrocławscy dziedziczyli kolejno ten tytuł z głębi dziejów, kiedy to posiadali jeszcze księstwo nyskie, obecnie już zsekularyzowane. Pozostał tytuł książęcy i zamki, i jakieś pośredniowieczne nazwy w dawnych dobrach — Biskupitz i podobne. Zważywszy, że Bismarck też był księciem, wiele spraw można było obgadać jak równy z równym, co też niejeden raz miało miejsce we wzajemnych stosunkach. Wszedł Kopp w skład Rady Państwa, został dożywotnim członkiem Izby Panów. Często mediował między Stolicą Apostolską a Berlinem, niejednokrotnie przy tym irytując urzędników Kurii Rzymskiej, a nawet samego Ojca świętego. Nazywano go „biskupem państwowym”, bo i władze miały w nim orędownika. Mówiono, że kardynał Kopp i papież Pius X nie są ludźmi jednego serca czy bratnimi duszami. Było tak, jakby wzajemne ich stosunki wytyczone zostały wskazaniami Listu do Efezjan: „Znoście się nawzajem w miłości”. W każdym razie święty papież (wierni nie mieli wątpliwości, że święty) nigdy nie przypomniał księciu-kardynałowi, że bynajmniej nie są sobie równi w godności, że ktoś tu jest jednak primus inter pares.
Pokazując się czasem (bo to przecież nie codziennie) w tym sześciokonnym zaprzęgu i spędzając chwile wypoczynku na rozmyślaniach w bajecznym zamku Johannesberg w austriackiej części archidiecezji, Kopp zdołał wszakże pozostawić po sobie potężny monolit dzieł pobożnych. „Po owocach poznacie ich” — to odnosiło się do księcia-kardynała bardziej niż do kogo bądź innego, bo bez tej reguły sądzono by go pewnie na podstawie owych zewnętrznych pozorów. Zdaje się, że przed śmiercią zdążył zadbać o wszystkich. Założył bractwa wstrzemięźliwości, towarzystwo dla uwolnienia niewolników murzyńskich, patronat opiekujący się więźniami, apostolat opieki nad chrześcijańskimi dziewczętami, związki robotnicze. Zalecił księżom zakładanie oddziałów spółdzielczych i pozwolił im wchodzić do zarządów, wiążąc w ten sposób Kasy Raiffeisena i Towarzystwa Gospodarcze z Kościołem. Dla zagrożonych moralnie robotników, a zwłaszcza robotnic sezonowych, założył przytułki i misje dworcowe w Berlinie i Breslau. Zaniedbanym dzieciom zapewnił miejsca w ochronkach i u litościwych rodzin. Kazał też zakładać biblioteki parafialne. Wiele było tych wspólnot stanowych i zawodowych. I wielu świętych patronowało im z nieba, przywoływanych już w samych nazwach: Bonifacy, Karol Boromeusz, Cecylia, Piotr Kanizjusz, Piotr de Baylon, Leon, Barbara, nie mówiąc już o Świętej Rodzinie i samym Dzieciątku Jezus. Pozostawił po sobie Kościół silny, okrzepły, rzekłbyś — wielowymiarowy, strukturę — zdawało się wtedy — nawet po ludzku nie do pokonania. Ludzie garnęli się do Kościoła jak do domu rodzinnego, tu mogli spotykać się, realizować pomysły, poczuć się ważnymi i wartościowymi. I nawet Słowianie byli tu na swoim: ten skrawek Królestwa Bożego na ziemi też należał do nich, mogli swobodnie poruszać się w nim i cieszyć się nim, rozszerzać to Królestwo w swoim szeleszczącym języku serca, co zastępowało im własny kraj, którego nie mieli. Bóg był w tej diecezji na pierwszym miejscu, więc wszystko inne też było na swoim właściwym miejscu.
Tego otwartego powozu, z którego tak łatwo pozdrawiać wiernych, i tych sześciu koni nie można było zabierać na wizytacje i bierzmowania. Diecezja rozciągała się wtedy nie tylko daleko na wschód, do Myslowitz, i na południe, na dawne tereny cesarsko-królewskie, teraz czeskie, i na zachodnią część Księstwa Cieszyńskiego, ale i daleko na północ: Berlin, Brandenburgia, Pomorze Przednie i skrawek dawnej diecezji Kaminz (Kamień Pomorski). Nie było jeszcze wtedy odrębnej diecezji berlińskiej, tylko delegatura podległa arcybiskupstwu w Breslau, nie było też osobnej prałatury w Schneidemühl (Piła). Dopiero na trzy lata przed dojściem do władzy Hitlera, Berlin uzyskał stałego ordynariusza. Tamten dobry czas świetności co rusz się przypominał, żyjąc w pamięci coraz to jednak starszych ludzi. Powóz kardynała Koppa też nie wyszedł z ich pamięci.
Kiedy kardynał Bertram jako następca Koppa na stolicy arcybiskupiej w Breslau wizytował ostatnio parafię w Hindenburgu, nie omieszkano poinformować go, że na konsekrację kościoła w 1900 roku — wtedy to jeszcze było Zabrze — Jego Eminencja kardynał Kopp przyjechał co prawda pociągiem pośpiesznym, ale z dworca na plebanię wiózł go sześciokonny zaprzęg dostarczony przez grafa Guido Henckel von Donnersmarcka, właściciela tamtejszej kopalni i dóbr ziemskich. Wszystko odbywało się wtedy „godnie”. Jeden Bóg raczy wiedzieć, co chcieli przez to „godnie” powiedzieć. Gdzie indziej wystawiano skromniejsze pojazdy, przeważnie bryczkę lub berlinkę, bo też nie wszędzie mieli takiego Donnersmarcka. Teraz kurialne lando było już tylko reliktem minionych czasów; stało w wozowni nie używane i nie konserwowane, gdzieś tam musiała też leżeć uprząż. Byłby więc ów pojazd nadal dostępny do celów ceremonialnych, gdyby zaistniała potrzeba. Konie też dałoby się sprowadzić z podwrocławskich dóbr kościelnych. W dniach zwycięstw nie rekwirowano koni, co było swego rodzaju barometrem wojennym. Również dzwony zdejmowano tylko wówczas, gdy źle się działo. Może w obecnej wojnie do tego nie dojdzie. Wyjazdy miejscowe i zamiejscowe obsługiwane były przez kurialny samochód. Z powozu kardynał Bertram po prostu nie chciał korzystać i tyle. Wielu jednak wiernych z pewnością chciałoby oglądać te kolorowe przejazdy, kolorowe chwosty, uprząż z ćwiekami. Prości ludzie lubią przepych i ceremonie. Czyż Ojciec święty nie używał sedia gestatoria, owego reliktu z dawnych czasów? A król angielski, czyż nie korzysta z karety z forysiem, choćby tylko jechał do kościoła? Ale wtedy, w czasach cesarskich, taka wystawność mogła też Kościołowi jakoś pomóc wobec władzy świeckiej, która tak naprawdę szanuje tylko silnych, czyż nie tak? Pamiętano jeszcze upokorzenia Kulturkampfu, więc sześciokonny zaprzęg też na swój sposób przekonywał, że czas poniżeń i dyskryminacji Kościoła katolickiego skończył się bezpowrotnie.II. Z palącą troską
Kiedy kardynał Bertram przejął schedę po Koppie, a było to w roku wybuchu Wielkiej Wojny — 1914 (wtedy też zmarł Pius X), nie zamierzał bynajmniej licytować się co do stopnia pokory. Nie chciał tego arcybiskupstwa. Wzięto go tu z jego Heimatu w Hildesheim, gdzie przy katedrze od tysiąca lat rośnie i zakwita krzew dzikiej róży, najstarszy na świecie. Spędził w tamtejszej kurii trzydzieści jeden lat, z czego osiem jako biskup, i nie oczekiwał zmiany. Kiedy został wybrany, skierował pismo do papieża, wyliczając obiekcje i prosząc o anulowanie wyboru, który zresztą dokonany został w warunkach wątpliwych i ze zgłoszonymi w kapitule zdaniami odrębnymi. Mówiło się, że gdyby dalej i konsekwentnie nie godził się na nominację, inna decyzja zostałaby podjęta już poza kapitułą, w toku politycznych negocjacji między Rzymem a Berlinem. Te okoliczności były dla Kardynała na tyle ważne, że wydając swój pierwszy list pasterski do nowych diecezjan, wspomniał tam o nich, pisząc: „musiałem i teraz odpowiedzieć na głos Kościoła, skoro się dowiedziałem, iż Ojciec święty obaw moich jako niewystarczających nie uwzględnił, lecz wybór zatwierdził”. Tak napisał do jeszcze nieznanych sobie ludzi, wtajemniczając ich już na wstępie w kulisy sprawy. A było tych diecezjan wtedy więcej niż dziś, kiedy to po plebiscycie i polskim powstaniu odpadły wschodnie tereny diecezji, a potem w reformie terytorialnej usamodzielniły się znaczne tereny na północy. Diecezja wraz z podległymi delegaturami berlińską i terenami cesarsko-królewskimi stanowiła jeszcze wówczas ogromny obszar, z pewnością ponad ludzkie siły. „Mógł Kopp, i wy będziecie mogli, Ekscelencjo” — przekonywali kanonicy z kapituły. Kardynał Bertram wiedział, że jeśli zdoła to wszystko ogarnąć (a chodziło mu nie o administrowanie, a o dusze! — z tego przecież zostanie po śmierci rozliczony), to jedynie przy nadludzkich wysiłkach i z Bożą przychylnością. To przecież ten sam Bóg, który go powołał do kapłaństwa, powoływał go do urzędu arcypasterskiego. Nic ponad siły, nie trzeba mu było tego przypominać. Ale zarazem ten sam Bóg obdarzył go suchotniczą kompleksją, zauważalnie niskim wzrostem i wadą wymowy, która zrazu sprawiała, że zamiast słuchać treści jego słów, przyglądano się „wadzie” i zastanawiano się nad nią. Ileż wzniosłych myśli musiało przejść ludziom mimo uszu. Przełożeni nie dozwolili nigdy, by otrzymał proboszczostwo, nawet wikarym nie chciano go mianować! Nigdy nie proszono go o wygłoszenie nauk rekolekcyjnych, z tej samej przyczyny. Mimo że miał tyle do powiedzenia! Litościwie trzymany był w urzędach kurialnych, jakby poza wzrokiem ludzkim. Zaś praca naukowa trzymała go na powierzchni. I tak przeszło ponad dwadzieścia lat w Hildesheim. Nie był to okres stracony. Czyż w reżimie kurialnym można mieć czas na tracenie czasu? Napisał żywot św. Marii Magdaleny, patronki swej rodzinnej parafii i całej diecezji hildesheimskiej, potem rzecz o grobie św. Bernwarda, ordynariusza Hildesheim. Rozpoczął pracę nad spisaniem dziejów tamtej rodzinnej swej diecezji, zdążył napisać pierwszy tom z planowanych trzech. Miał to wszystko w głowie, zdało się wtedy, że od pierwszej litery do ostatniej kropki, tylko usiąść i spisać. Żył sprawami Hildesheimu jeszcze długo później, w Breslau, póki nie ukończył trzeciego tomu.
Wada też przecież musiała w końcu ustąpić: czyż nie ćwiczył z uporem godnym Demostenesa? Kontrolował sposób wypowiadania się, uczył się panowania nad mięśniami twarzy i krtani, przyzwyczajał się do tego kontrolowanego mówienia. Tak wytworzyły się nowe nawyki. Gdy został biskupem Hildesheimu (a konsekrował go nie kto inny jak właśnie Kopp), mógł już swobodnie mówić. Objawy wyskakiwały już rzadko. W niczym też nie przeszkadzały, przypominały tylko, że wróg żyje, korzeń pozostał gdzieś głęboko jak korzeń perzu, nie do wyrwania, ale już nie tak groźny. Słowo Boże docierało do uszu wiernych, jak niegdyś mogłoby przejść mimo tych uszu.
Więc i teraz niech będzie koniec z łatwizną! (jakby był z nią kiedyś początek). Dość dogadzania ciału, brzuchowi; będzie tu całkowita abstynencja. Jeśli patronem katedry ustanowił Kościół św. Jana Chrzciciela, który chodził w skórze wielbłądziej i żywił się miodem leśnym i szarańczą, ascetyczny styl życia będzie tu jak najbardziej na miejscu. Może nie post, ale maksymalna powściągliwość.
Zaczął swą posługę od pielgrzymki do grobu św. Jadwigi, prosząc o opiekę i patronowanie zamierzonemu nowemu dziełu. „Dzieło Miłosierdzia pod opieką św. Jadwigi” — tak brzmiała nazwa. Kiedy wrócił do Breslau, w kancelarii leżał pokaźny stos listów — głównie z diaspory i Górnego Śląska — z prośbami o przyjęcie „bezpańskich” dzieci do zakładów wychowawczych, a bodaj do rodzin — na wychowanie i pod opiekę. Widział w tym rękę św. Jadwigi, pierwsze jej wskazanie. Wtedy też po raz pierwszy zastosował taktykę poprzednika, który stanął niegdyś wobec takiegoż samego wyzwania. Zwrócił się do diecezjan o podawanie adresów rodzin, które byłyby skłonne przyjąć — warunki do omówienia — takie dzieci do siebie i zadbać o nie. Nie brakowało wtedy odzewu, a nawet przerosło ono wtedy oczekiwania, z czego wnioskował, że w dziełach miłosierdzia nie braknie mu pomocy świętej Jadwigi. W 1929 roku wystawił jej kościół w Zaborzu, drewniany, żeby szkody górnicze go nie pokonały, może najładniejszy w całej diecezji. Urzędował tam teraz pater Janik, specjalnie wybrany. Skarżył się ostatnio na kłopoty z „grupą operacyjną”. Nie cieszy się zaufaniem władz. To z kolei jeszcze bardziej potęgowało zaufanie kardynała Bertrama i upewniało go, że i św. Jadwidze nie są obce te nowe problemy. Prędzej czy później zostaną więc rozwiązane, tak czy inaczej.
Zwrócenie szczególnej uwagi na najuboższych nie było bynajmniej wyjściem naprzeciw złośliwym postulatom bezbożników z okresu weimarskiego ani świeżej, najzupełniej poważnej „trosce” narodowosocjalistycznej, która za jedyny obowiązek, rację bytu i cel Kościoła uważała dzielenie się kościelnymi i księżowskimi pieniędzmi z bliżej nie wymienionymi biednymi (skąd w III Rzeszy biedni, nie wyjaśniano). Drugim obowiązkiem księży byłoby wedle tej logiki przykładne życie w biedzie. Było czymś przykrym, gdy uprzejmy jak zawsze gauleiter dawał księżom za przykład św. Franciszka z Asyżu. „– Do takiego Kościoła od razu bym powrócił”. Doprecyzował zaraz, że chodzi o „Kościół, w którym człowiek jest na pierwszym miejscu, który o dobro człowieka dba przede wszystkim, nie o jakieś urojenia”. Miało to znaczyć, że nie wszystko jeszcze stracone, że kto wie, że Kościół — o ile w porę przypomni sobie o „człowieku” — może odzyskać wiarygodność w jego, gauleitera, oczach. Złodziejska logika i tyle. A swoją drogą wielu teraz występowało z Kościoła, zachęcanych do tego przez partyjnych zwierzchników. Trwało to od dobrych kilku lat. Ojciec święty Pius XI bardzo stanowczo nalegał na sprzeciwianie się takim namowom. Oczywiście zwracał się do katolików, nie do gauleiterów czy kreisleiterów, tych dotyczyły tylko napomnienia i ostrzeżenia. Do urzędników słowa Papieża dotarły drogą służbową, burząc krew w żyłach. Już sama retoryka encykliki „Mit brennender Sorge” — Z palącą troską… — wydawała się wielce obraźliwa i agresywna. „Jeśli kusiciel lub gnębiciel — pisał Ojciec święty — przystąpi z judaszową intencją skłonienia katolika do wystąpienia z Kościoła, ten może mu tylko, za cenę ciężkich ofiar doczesnych, powiedzieć słowa Zbawiciela: »Idź precz, szatanie! Jest bowiem napisane: Panu Bogu swemu będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz«”. Kardynał Bertram wraz z arcybiskupami Faulhaberem z Monachium i von Galenem z Münster uczestniczył w tworzeniu zasadniczych zrębów tego tekstu, zwłaszcza w partiach, które tyczyły się bezpośrednio sytuacji w Rzeszy. Pamiętał, że radził strzec przekazanej do parafii kopii jak źrenicy oka, nim zostanie odczytana z ambon. Na wschodniej rubieży schowano ją do tego czasu w tabernakulach. Encyklika została odczytana. A przecież wszędzie mogło być jak w Rheine, w diecezji von Galena, gdzie gestapowiec głośno i bez najmniejszego skrępowania, nie licząc się z ludźmi zgromadzonymi w kościele w dużej liczbie, zagłuszał słowa czytającego kapłana, nakazując przerwać czytanie. Kiedy ksiądz nie usłuchał, gestapowiec wszedł na ambonę i wyrwał z jego rąk plik z encykliką. Ci, którzy byli tego świadkami, już nie będą mieli żadnych złudzeń. Wiedzą teraz, o co naprawdę trzeba się modlić i skąd płyną zagrożenia. Tego co widzieli i słyszeli, nie widzieli i nie słyszeli wcześniej najstarsi z nich. Przynajmniej tyle tam z tego dobrego będzie, że jawne się stały „zamysły serc wielu”. Nie tylko von Galen był wstrząśnięty, gdy się dowiedział.
W każdym razie kardynał Bertram już na wstępie swej posługi w Breslau nie podjął zaprzęgowego zwyczaju swego poprzednika. To, co okazywało się dobre w przeszłości, może zostać zastąpione innym lub większym dobrem. Uznał, że chodzenie do katedry na piechotę bardziej pasuje do obecnego czasu. W razie wątpliwości próbował wyobrazić sobie niewygody, jakie w tej samej chwili musieli znosić jego konfratrzy osadzeni w Dachau, a wtedy wątpliwości pierzchały niczym pokusy przed wodą święconą. Brama pozostawała teraz zamknięta, a interesantom wystarczały dwie, podobnie kute furtki przylegające do niej niczym skrzydła ołtarza. Urzędnicy państwowi, gdy podjeżdżali zwiastować kolejną złą nowinę, parkowali na ulicy przed bramą.
Zresztą w dni powszednie również kardynał Kopp, gdy za cesarskich czasów celebrował mszę nie w pałacu a w katedrze, chodził tam piechotą, to tylko dwa kroki; nie codziennie zdarzała się sześciokonna uroczystość. Zwykła msza, tak wcześniej, jak i teraz, odprawiana była zazwyczaj o godzinie szóstej rano, w wewnętrznej kaplicy pałacowej.III. Piechotą z katedry św. Jana Chrzciciela
Kardynał Bertram chciał dziś uhonorować rodzinę zmarłego w Norwegii żołnierza, syna dobrych zaangażowanych parafian, zacnych ludzi, stąd jego obecność przy ołtarzu w katedrze na porannej mszy. Żołnierz uległ wypadkowi, nie w boju, ot nieszczęśliwy wypadek niezwiązany bezpośrednio z obowiązkami okupacyjnymi. Tylko że śmierć pozostaje śmiercią, a ból najbliższych zawsze taki sam. Z powodu mrozu wnętrze świeciło pustką. Starsi wiekiem, którzy wydeptywali ścieżki do kościoła, przezornie woleli zostać w domu. Przyjdą wieczorem, a może w ogóle dziś nie przyjdą. Jeszcze niedawno stała tu szopka i choinki, nadając wnętrzu wrażenie przytulności i ciepła. Teraz już było po Ofiarowaniu Pańskim. Nieliczni uczestnicy mszy, za wyjątkiem rodziny żołnierza, siedzącej w drugiej ławce, czyli pierwszej z blatem, siedzieli w rozproszeniu. W ostatniej ławce dała się widzieć kierowniczka Miejscowej Grupy Kobiecej NSDAP, na którą w tym dniu przypadł dyżur. Kardynał wiedział, że zostanie sporządzona notatka, ale cóż tam mogą po takiej mszy napisać. W krótkiej homilii były tylko wzniosłe, pocieszające słowa, jak w mowie pogrzebowej. Bóg nie stracił należnej chwały z powodu obecności tej nieszczęsnej. Po zakończeniu mszy rozmawiał chwilę w zakrystii z rodzicami zmarłego. Wręczyli mu dodatkową kopertę. Przyjął dla biednych świętej Jadwigi.
Mieszkańcy ulicy Katedralnej widywali więc nieraz swego arcypasterza, gdy powoli zmierzał do katedry na nabożeństwo, nie zawsze w towarzystwie. Czasem o lasce. Pastorał czekał w zakrystii. Przy okazji poznawali też z widzenia dyżurne kobiecej grupy miejscowej, które były wzorem punktualności. Początkowo dziwiono się bezwstydowi tych kobiet, potem przyzwyczajono się i chyba uznano je za urzędową cząstkę rzeczywistości, przedstawicielki państwa. Mimo wszystko udawały pobożność, klękały, czyniły znak krzyża. Wyglądały jednak na zażenowane, gdy kardynał spojrzał której w oczy. Ale strach przed przełożonymi był większy. — Nie sądźcie, bo nie wiecie, co dzieje się w duszy tych kobiet — mawiał kardynał, gdy go o to pytano.
Teraz wracał, wspierając się na ramieniu Heiniego, ministranta. Okutany w futrzaną czapę i ciemny wełniany księżowski płaszcz, nie był podobny do siebie bardziej niż do innych księży. Może nawet mniej do siebie niż do nich. Natura obdarzyła go niskim wzrostem, a ascetyczne odżywianie pozwoliło mu zachować chłopięcą szczupłość, więc w oczach obcych mógłby nawet uchodzić za rówieśnika Heiniego, gdyby nie poważniejszy, dorosły ubiór i ostrożne, niespotykane u młodzieniaszka stąpanie, jakby teren, po którym się idzie, mógł się w każdej chwili zapaść. Ani śladu purpury kardynalskiej, wszystko to teraz schowane pod szczelnym zimowym okryciem. Również powolny chód i to wspieranie się na ramieniu chłopca kazałyby domyślić się osoby starszej. Mieszkańcy ulicy rozpoznawali bez błędu ten charakterystyczny, powolny, starczy chód. Miał już osiemdziesiąt dwa lata.
Śnieg zniknął z ulicy, zmieciony o wczesnej, jeszcze ciemnej godzinie przez służbę. Mróz i nadal wczesna pora sprawiły, że nie było tu jeszcze ruchu. Nieliczni uczestnicy nabożeństwa rozeszli się, gdy rozmawiał w zakrystii z rodzicami żołnierza. A ci mieszkali po przeciwnej stronie katedry. On zdecydował się na wyjście główne, na wprost Katedralnej. Na tej wybrukowanej dużymi kamieniami ulicy, która zaczynała się za ciężkimi drzwiami, też czuł się u siebie. Liczne zabudowania zwartej zabudowy stanowiły własność kościelną, dając pomieszczenie wydawnictwu, instytucjom charytatywnym, kolegium polskiemu, seminarzystom i duchownym zatrudnionym w kurii. Idąc do katedry i wracając z niej, nie musiał przemykać chyłkiem „po drogach świata”, po obcym wrogim terenie, gnieździe żmij i siedlisku pokus. Ulica Katedralna była katedralną nie tylko z nazwy, ale w dosłownym tego słowa znaczeniu, jak gdyby kiedyś pokropiono ją wodą święconą, a Niebo wzięło ją pod swą opiekę. Statua Matki Boskiej z Dzieciątkiem, którą przed chwilą minęli, patrzyła w perspektywę ulicy jako gwarant bezpieczeństwa przechodniów. Duch bałwochwalstwa nie sięgał tu, nic nie zaświadczało o nowym znaczeniu starogermańskich bóstw czy nowo ukutym micie krwi i rasy. Tutaj Wodan nie rządził. Czasem dał się widzieć dyżurny grupy operacyjnej, stojący gdzieś na schodkach we framudze drzwi. Teraz nikogo nie było. Mróz nie zachęcał do rozmów z Heinim. Nie było więc zwyczajowych pytań, co w domu, czy brat Ulrich pisał z Zachodu, i co tam w szkole — czy da się tam jeszcze wytrzymać? Przed kilkoma dniami rozwiązano Katolicki Związek Młodzieńców, zostanie tylko Hitlerjugend i Bund Deutscher Mödel. I pomyśleć, że wciąż obowiązywał konkordat z 1933 roku, gdzie prawa szkoły wyznaniowej były gwarantowane, a z tego samego powodu również byt stowarzyszeń pobożnych nie powinien być niepokojony. Nie chce się dziś wierzyć, że to strona rządowa zabiegała o podpisanie konkordatu! O tak, Hitler był za! Jak to on powiedział po podpisaniu? „– Konkordat stworzył podstawy zaufania, szczególnie istotne w nasilającej się walce z międzynarodowym żydostwem”.
Po czterech latach od podpisania konkordatu, Pius XI czuł się zmuszony wystąpić z tą encykliką, skierowaną zarówno do wiernych Kościoła niemieckiego, jak i rządzących w Rzeszy. Nowe państwowe stowarzyszenia nie powinny umniejszać praw stowarzyszeń katolickich — a wtedy już działo się to jawnie i bezwstydnie. Kościół stał na stanowisku, że jeśli Państwo tworzy jakieś państwowe stowarzyszenie, do którego muszą należeć wszyscy, to młodzież i rodzice „mają bezsporne i niezniszczalne prawo domagać się, żeby takie obowiązkowe stowarzyszenie było wolne od wszystkich czynności, w których przejawia się duch wrogi chrześcijaństwu lub Kościołowi”. Gdy HJ i BDM przejmą czas młodzieży, pogłębi się problem ze święceniem niedzieli, to pewne. Po raz pierwszy zetknął się z podobnym zagadnieniem w roku 1916, kiedy władze wprowadziły w niedzielne przedpołudnia obowiązek ćwiczeń paramilitarnych. To było przyczyną, że uczniowie zaczęli opuszczać niedzielną Eucharystię. Zwrócił się wtedy do władz z prośbą o zmianę pory tych ćwiczeń. Ministerstwo Wojny zmieniło wtedy przepis, nakazując tak dostosowywać porę ćwiczeń, by już nie kolidowało to z godzinami mszy. Można? Jakże wiele wówczas było jeszcze dobrej woli. Teraz słowa Kościoła kierować musiały się już wprost do młodzieży, która z bezradnością, na progu konfliktu sumienia pytała co czynić. Ojciec święty nie zostawił młodych w rozterce. „Z obojętnością graniczącą z pogardą pozbawia się dzień Pański — tymi słowami zwrócił się do nich w encyklice — jego świętości i skupienia, jakie odpowiadają najpiękniejszej tradycji niemieckiej. Pełni ufności oczekujemy od wierzącej młodzieży katolickiej, że wobec państwowych organizacji przymusowych podkreśli silnie swe prawo do chrześcijańskiego święcenia niedzieli, że dbając o rozwój fizyczny, nie zapomni o swej duszy nieśmiertelnej, że nie pozwoli, aby zło odniosło nad nią zwycięstwo, lecz przeciwnie, będzie usiłowała dobrem zło zwyciężać, a jej największym i najświętszym pragnieniem będzie, by na bieżni wiecznego żywota zdobyć koronę zwycięstwa”.
Wkrótce mają też zakazać modlitw w budynkach szkolnych i zdjąć krzyże. Nie będzie się już wynajmowało pomieszczeń szkolnych na cele kościelne. Tego ostatniego dowiedział się od zaufanego człowieka z kuratorium. To już będzie koniec. Przed czterema laty już, w punkcie 59 encykliki, stało: „nauka religii w szkole jest kontrolowana i ograniczana przez czynniki niepowołane, przeciwko tejże religii działa się systematycznie i nienawistnie w wykładzie innych przedmiotów”. Tak było już wtedy. Kardynał znał tekst „Mit brennender Sorge” niemal na pamięć. Faulhaber i von Galen pewnie też, obecność tego punktu uznali bowiem za szczególnie ważną. Przykłady, jakie Ojcu świętemu dostarczyli, nie były jednostkowymi, oderwanymi incydentami.
Przyszło to kardynałowi do głowy, gdy pomyślał z troską, co też czeka w najbliższym czasie Heiniego, i czy długo będzie miał jeszcze z tego chłopca pożytek przy ołtarzu, gdy tak jak dziś odprawiać będzie o poranku mszę w katedrze.
Powoli dochodzili do pierwszej furtki, tej z lewej strony bramy. Wybiegł z niej Rudi, pracownik fizyczny w obejściu pałacowym, trochę speszony, że dopiero teraz. Przywitał Eminencję, jeszcze się dziś nie widzieli. Przyjęło się, że domownicy, a Rudi też się do nich zaliczał, dla „uproszczenia procedur” nie całowali pierścienia. Zima, mróz i grube jednopalczaste rękawice kardynała czyniły to ustalenie jeszcze bardziej teraz oczywistym. Rudi podał ramię z drugiej, wolnej strony. Kardynał odprawił Heiniego. Chłopiec pobiegł szybko przed siebie i zniknął w głębokiej perspektywie ulicy. Od strony dworca dał się słyszeć przeciągły gwizd lokomotywy pociągu, który po nocy na trasie opuszczał teraz Breslau w dalszej drodze na wschód. Kardynał Bertram oczekiwał gościa, co prawda nie zapowiedzianego, ale którego wizyty mógł się w danych okolicznościach spodziewać. Pewny był niemal, że ksiądz Anton Korczok odwiedzi go w swej drodze powrotnej do Gleiwitz.
Siostra Notburga czekała ze śniadaniem. Dygnęła. Też była domownikiem. Nie podawała, bo biskup koadiutor Ferche i tak by nie zaczął bez przełożonego. W kancelarii słychać było jego powolne, jakby pełne zadumy kroki. Były to kroki człowieka w słusznym wieku, ustatkowanego, po pięćdziesiątce. Tam zwykł czekać na powrót ordynariusza, którego wczesne wyjścia zdarzały się na tyle rzadko, że nic tu nie stanowiło problemu. O tej porze kancelaria i tak nie była dostępna dla interesantów, a stosunkowo niewielkie rozmiary pomieszczenia sprawiały, że było tam cieplej niż gdzie indziej. Siostra Notburga odebrała okrycie i futrzaną czapkę z szalikiem i rękawicami w środku. W refektarzu też palił się ogień. Cug w piecu kaflowym huczał i szumiał jak gwałtowny wiatr, ale ciepło jeszcze nie ogarnęło wszystkich kątów, nawet wszystkich miejsc przy stole. Otwarty popielnik rzucał na ścianę snop pomarańczowego światła. Zastawa stołowa leżała w zasięgu ciepła. Krzesło sekretarza stało dziś puste, blat przed nim nie był zastawiony. Przebywał poza pałacem, wczoraj wysłany z listami, które tym razem roztropniej było przewieźć „siłami kurialnymi” niż powierzyć poczcie.
Jakże odważna to encyklika! Kardynał widział w tym odwagę arcybiskupa von Galena, który miał ją wypisaną na herbie, jako zawołanie biskupie: Nec laudibus, nec timare — Nic dla pochwał, ani ze strachu. Klemens August von Galen miał wzrost olbrzyma, co przy niskim wzroście kardynała Bertrama, stwarzało dla oczu obcych dość komiczne zestawienie. Papież powiedział o Galenie, że jest olbrzymi nie tylko z powodu wzrostu. Tak więc ów dokument papieski, przeznaczony dla dodania odwagi Kościołowi w Niemczech, kończy się słowami, które oby okazały się prorocze: „Nieprzyjaciele Kościoła, sądzący, że ostatnia jego godzina już nadeszła, poznają wówczas — jesteśmy tego pewni — że zbyt szybko się radowali i przedwcześnie chwytali łopatę grabarza”.
Ale to było pisane jeszcze przed wojną, Hitler nie miał za sobą żadnego z niedawnych zwycięstw, które w oczach wielu obywateli ukazywały go teraz w nowym świetle, jako wskrzesiciela Wielkich Niemiec, tak okrutnie ukrzywdzonych w Wersalu. Jeszcze padały wtedy z jego ust zapewnienia o woli utrzymania pokoju. I Chamberlain był za „pokojem dla naszych czasów”. Jeszcze można było łudzić się, że naruszenia konkordatu stanowiły tylko skutek czyjejś samowoli albo że wynikły z błędnej interpretacji jego postanowień na jakimś niskim szczeblu urzędniczym. I tak walec toczył się dalej, przez nikogo nie powstrzymany, równając do bliżej nie określonego poziomu. Pius XI umarł, niech żyje Pius XII! Tylko że troska staje się coraz bardziej paląca, wyzwania rzucane są w twarz Kościoła coraz brutalniej, coraz cyniczniej. Kardynał pamiętał, jak w maju 1939 roku, na wstępie swego pontyfikatu, Pius XII zwrócił się do Hitlera z pisemną prośbą, by ten dołożył wszelkich starań dla utrzymania pokoju. Führer zapewnił, że nie ma żadnego zagrożenia wojną.
Niepokojące i bolesne sprawy wykazane w „Mit brennender Sorge” nie straciły aktualności, więc i wskazania obowiązują nadal. Ta encyklika to najskuteczniejszy jak dotąd oręż Kościoła. Słowa prawdy trzymane były w sercu, na podorędziu, jak książki w podręcznej biblioteczce, dostępne w każdej chwili. Nie nosiło się ich na piersi, dumnie, jak ryngraf czy szkaplerz. Trzeba było uważać, by i ich nie dosięgły razy, sypiące się co rusz na słowa i czyny Kościoła. Zachowane być miały na czas oznaczony. „A jeśli się opóźnia, ty go wyczekuj”…
Obrócił się w drzwiach refektarza.
— Niech siostra zawoła biskupa Josepha — sam nie chciał podnosić głosu.IV. Rommel już w Afryce
Jedli w milczeniu, popijając pieczywo czarną kawą zbożową. Cały posiadany zapas kakao przekazali już siostrom z wydziału charytatywnego, które kompletowały paczki z żywnością. To samo uczyniono w nuncjaturze. Większa ilość miała być przekazana przez Watykan, który zachował drożność kontaktów z ciepłymi krajami. Zegar tykał miarowo, jednostajne ruchy wahadła działały usypiająco. Noc pierzchła już przed godziną, ale dzień nie śpieszył się z nadejściem, zasłonięty szarymi chmurami, podobnymi do szmat, którymi siostra sprzątaczka zmywała podłogi. Ciśnienie spadało. W pewnym wieku czuje się to wyraźnie w żyłach, kościach, w samopoczuciu, właściwie nie wiadomo w czym. Bywa, że ludzie wiekowi zastygną na chwilę, by spojrzeć na siebie równocześnie: o, ciśnienie spadło! Biskup Ferche dopiero dochodził do słusznego wieku, jeszcze nie poświadczał spadku ciśnienia. Niemiecki Górnoślązak z Rybnika, towarzyszył Kardynałowi przy tym stole dopiero od roku. Wcześniej siedział tu biskup Walenty Wojciech, z pochodzenia polski Górnoślązak z Pless (z Pszczyny), zmarł w zeszłym roku. Byli tu jak najbardziej na swoim miejscu, obaj biegli w mniejszościowej polszczyźnie, Ferche mówił też po czesku, bo i to bywało potrzebne. Nagle te sprawy stały się w państwie kością niezgody, wkroczyły też do Kościoła, stąd myśl o tym. Działania władz w tym względzie sprawiły, że była to już myśl codzienna, problem bieżący, na już, a przecież po ludzku nie do rozwiązania. Oto mowa serca była rugowana z Kościoła! Kiedy w 1938 roku wygasła konwencja o ochronie mniejszości, przystąpiono do realizacji pomysłów, które tylko ową konwencją były dotychczas wstrzymywane.
Pusto tu teraz. Przy stole i w korytarzach. Niegdyś goście pojawiali się spontanicznie, jak to w świecie ludzi szczęśliwych i wolnych. Oczywiście znali miarę, co wypada, a co nie. Młodzież katolicka, ta zorganizowana w związku, była radosna. Ciemności czasu sprawiły, że teraz nawet wielu księży skapcaniało. Nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z absurdami i bezczelnością państwową. Gościnność, którą Kardynał chciał zaszczepić w całej kapłańskiej wspólnocie, teraz jakoś zeszła na plan dalszy. Mówić o niej w obecnych czasach to trochę tak, jakby człowiekowi w żałobie powiedzieć, że „smutny święty, to żaden święty”. Nie ten czas, nie o taką świętość teraz chodzi. Od obiadów oczywiście się nie wymigiwali, nadal czuli się zaszczyceni zaproszeniem, no i siostry tutejsze dobrze gotowały, a śląskie drogi dalekie, trzeba się posilić przed drogą powrotną. Tylko że radości przy tych obiadach mniej niż dawniej. Ale jeśli nie zostali specjalnie wezwani, to na wizytę u swego przełożonego decydowali się jedynie w przypadku dobrze uzasadnionego powodu — najczęściej urzędowego lub sprawy tak nowej, że żaden bystry umysł księży profesorów w seminarium nie uprzedził ich o możliwości jej zaistnienia. Potrzebowali rady. „– Co u was słychać?” albo „– Jak wam się powodzi?” — brzmiało od jakiegoś czasu jak szyderstwo. Źle się wszystkim powodziło, a zapowiadała się zmiana na gorsze. Zaprzestał podkreślać znaczenie tamtej zwykłej, staroniemieckiej gościnności. Nowa była wyzwaniem, jakiego wcześniej w takiej formie nie było. Przyjdzie dzień, że posadzi tu przed sobą wędrowców z dalekich stron. Miejsca przy stole wystarczy. Tworzyły się już skupiska robotników przymusowych, w budynkach przykościelnych lokowano przesiedleńców z Bukowiny; nimi też trzeba będzie się zająć. Na razie kazał otworzyć garkuchnię, starając się nadać jej pozór instytucji świadczącej o dobrobycie, nie o biedzie. Władze nie godziły się na biedę w Rzeszy, tak przecież sprawnie zarządzanej.
— Rommel już w Afryce — biskup Ferche podzielił się świeżą wiadomością radiową. — Podobno Afrika Korps też już się wyładowuje.
To nie była dla nich dobra wiadomość. Wiedzieli jednak, że w powszechnym odczuciu ten powrót po latach do Afryki wielu Niemcom sprawi niemałą satysfakcję. Istnieje prosta radość ze zwycięstw i rozszerzania wpływów, duma z państwa. Niemieckie kolonie leżały tam odłogiem, oddane w Wersalu pod mandat angielski, francuski i belgijski, zwycięstwo na zachodzie nie zmieniło tamtych ustaleń. Ale za tą wieścią pójdą pewnie kolejne: śmierć, żałoba, msze za dusze młodych chłopców, łzy rodziców, narzeczonych, także sieroctwo w młodych małżeństwach. Już zginęło kilkadziesiąt tysięcy — po cóż ma ginąć drugie tyle! To samo po wrogich stronach konfliktu. A wydawało się, że po półtora roku kampanii wojennych w Europie naród niemiecki żył będzie wreszcie w pokoju. Owszem, walczyły okręty na Atlantyku, Włosi toczyli swe własne boje afrykańskie i bałkańskie, wystarczająco egzotyczne i odległe, by tutaj można było jednak podjąć pokojową pracę. Ileż modlitw w intencji pokoju poszło już w Niebo! Kardynał Bertram nie miał złudzeń, że czas wstrząsów jeszcze nie minął. Moc modlitwy, tak zwykle skuteczna i cudowna, tak rozweselająca zaspokojone serca, teraz zdawała się zawodzić. Był to zawsze niezawodny znak, że cierpliwość dobrego Boga wyczerpała się i że nawet święci nie postawią żywego muru przeciw złu. Wiadomość o lądowaniu w Afryce kazała domyślać się, że oto mijał kilkumiesięczny okres oddechu i ulgi w potoku wieści wojennych. Kolejny miesiąc nie musiał już być miesiącem pokoju.
W prasie padały ciepłe słowa o bolszewikach (ale nie o rodzimych komunistach), od czasu do czasu dorzucano do tego ognia kilka zdań jak drewienek do ogniska, by nie przestało się tlić. Nie wydawało mu się to szczere. Umowa handlowa z Rosją sprzed miesiąca już weszła w życie i działała, więc surowce stamtąd płynęły nieprzerwanie. Dla Kościoła nie mogło to mieć wielkiego znaczenia. Oby tylko nie zaczęto tu kopiować wzorców, które tam zniszczyły Cerkiew i wszelką religię! Sformowanie Afrika Korps oznaczało, że wkrótce podsycony zostanie też dogasający ogień walk z Anglikami. Co wyniknie ze styczniowej wizyty Antonescu i cara Bułgarii u Führera? Niechybnie niemiecka pomoc dla Włochów także w Grecji, a więc nowy front w wojnie z Anglią.
Kardynał nie obawiał się już teraz, że nie będąc biegłym w sprawach świata, a w sprawach wojennych w szczególności, mógłby pobłądzić w rozumowaniu. Gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu, tam wszystko inne jest na swoim właściwym miejscu — co rusz to powtarzał. Po tylu latach pilnowania spraw Kościoła i pasterzowania duszom ludzkim wiedział, że i z fałszywych przesłanek dojdzie zawsze do prawdziwych wniosków. Bo wszystko co ziemskie — jest wtórne, drugorzędne. W sferze słów to tylko jest ważne, co objawione przez Boga, a objawione po to, by dusze dostąpiły radości Nieba. Ale znajomość Objawienia, z Nieba danego, jest dopiero początkiem drogi, nie tylko dla katechumenów. Czyny wysługujące Niebo dokonują się w czasie, w jakiejś przestrzeni ziemskiej. Jeśli podajesz kubek wody spragnionemu, czynisz to cielesnymi rękami, i w jakimś ziemskim języku prosisz, by zechciał wypić. Przez chrzest święty rodzimy się do nowego życia, ale pozostajemy w obrębie jakiegoś narodu, któremu służymy i w którego dziejach odczytujemy własną wielkość lub krzywdę. Tak to już jest, że kartę mobilizacyjną przysyłają z tego, a nie z obcego wojska, i że strzela się z karabinu w tę, a nie w inną stronę frontu. Tylko dusze nie podlegają cesarzom, führerom, ducom, conducatorom. Czasem trzeba umrzeć, by chociaż krew do tych ludzi przemówiła — bo to przecież też tylko ludzie — by chociaż ta krew przemówiła, zwłaszcza gdy niewinna. Tyle spraw było przed nim zakrytych, o tylu sprawach dziś milczano, ale wiedział, że kamienie wołać będą, gdy już nie da się inaczej. Kimkolwiek byli ludzie mu powierzeni, Chrystus umarł za każdego z nich, przelewając swą krew.
Kardynał miał obowiązki wobec dusz. Sprawy, od których zależało zbawienie, musiały dziać się w otoczeniu wieści wojennych, spraw świeckich. Panująca ideologia nie stawiała Boga na pierwszym miejscu, cóż dopiero mówić o prawach innych narodów, złączonych z narodem niemieckim wspólnotą chrztu świętego? Kardynał był Niemcem, dawał temu wyraz w słowach już niejeden raz, ceniąc sobie cnotę patriotyzmu; ale ponad tym była służba w jednym, świętym, powszechnym i apostolskim Kościele i na rzecz tego Kościoła. W archidiecezji wrocławskiej było to zrozumiałe bardziej niż gdzie indziej. Natarczywe i stanowcze żądania władz co rusz kierowały jego myśl ku problemowi. Oto język polski w jednej chwili znika z liturgii! I nijak nie można temu zaradzić. Jedynym na razie światełkiem w panujących ciemnościach jest szczęśliwe zakończenie — po tylu miesiącach! — sprawy księdza Korczoka. Dlaczego jeszcze się nie zameldował? Powinien już być na wolności… Poza tym wszystko jawiło się w barwach ciemnych.
Do ostatniej chwili — złej — o dwa kroki stąd, działało Polonicum, lektorat językowy, gdzie niemieccy księża kierowani do wschodniej rubieży diecezji musieli nauczyć się języka polskiego. Było dwieście czterdzieści takich parafii. Listy pasterskie też drukowane były w dwóch wersjach językowych. W wersji polskiej zamiast „Breslau” stało konsekwentnie „Wrocław”, nawet z tą polską literą diakrytyczną w środku. Dla Kardynała to nie były dwa odrębne światy, odległe od siebie o lata świetlne. Było to jego tu i teraz, taka uroda tej diecezji. Tłumaczenie tekstów na język polski należało dotychczas do biskupa pomocniczego, który powinien był wykazywać się dobrą znajomością tego języka. Nie trzeba było tłumaczy zewnętrznych. Zmarły biskup Wojciech, syn sołtysa spod Pszczyny, posługiwał się polszczyzną od urodzenia, początkowo w formie wiejskiej, nieeleganckiej; zdążył się przecież osłuchać w kościele, naczytać gazet, żywotów świętych, tak bardzo popularnych na tamtych polskojęzycznych terenach. Też musiał podszkolić się jeszcze w tutejszym lektoracie, dla pewności. Biskup Ferche miał w tym zakresie za sobą tylko Polonicum. Teraz mowa polska umilkła nie tylko tu, ale też w tych dwustu czterdziestu parafiach. Trzeba będzie przeczekać nienormalny czas. To minie. Wtedy poszuka się tłumacza poza gronem biskupów. Świat nie będzie wiecznie uzurpował sobie praw wobec Boga i natury. Żądania władz stały się stanowcze. Pieśni polskie uważano już za jawną prowokację. W końcu postawiono kardynałowi ultimatum.
Księżom proboszczom, których to dotyczyło, wysłał wtedy zawiadomienie, że powrót do nabożeństw w języku polskim będzie możliwy, gdy ustąpią obecne okoliczności.Listy ks. Antoniego Korczoka i wszelka inna cytowana tu korespondencja oraz inne teksty o charakterze dokumentarnym związane z jego sprawą podane są z wykorzystaniem przekładów ks. Pawła Pyrchały z oryginału niemieckiego, w: P. Pyrchała, Ks. dr Antoni Nikodem Korczok 1 VI 1891 — 5/6 II 1941, Zabrze 2012. Zob. też: S. Rosenbaum, O Korczoku „duszołapie”. Ksiądz Antoni Korczok i Kościół katolicki na niemieckim Górnym Śląsku pod rządami nazistów, Instytut Pamięci Narodowej oddział w Katowicach, „CzasyPismo o historii Górnego Śląska” 2012, nr 2.XII. Na zachodzie bez zmian
Sukcesy na froncie okupione są zawsze krwią. Do końca kampanii francuskiej parafia w Sosnitzy straciła czternastu młodych parafian. Ale 28 maja 1940 roku, kiedy poległ Waldemar Kleinert, syn Johanna, jeszcze tylu nie liczono. Tego dnia Wehrmacht rozdzielił resztki armii belgijskiej od sił anglo-francuskich, które zaczęły cofać się ku Dunkierce. Belgia skapitulowała. Świętej pamięci kardynał Mercier, arcybiskup Malines i prymas Belgii musiał pewnie w grobie się przewracać na wieść o kapitulacji. Nie tak wiele czasu przecież minęło od końca Wielkiej Wojny, teraz coraz częściej zwanej Pierwszą Wojną, a karta dziejów odwróciła się. Wydawało się, że przyczyny tamtego cudu zwycięstwa Belgów sprzed lat (u boku Francuzów, Anglików i Amerykanów) szukać też można było w jego, Merciera, nauce o patriotyzmie i harcie ducha, zapisanej w formie listu do diecezjan, rozprowadzanej z ręki do ręki, gdy siedział w areszcie domowym po tamtej pierwszej klęsce. Fakty opisane poznał w drodze do diecezji, wracając z Rzymu po konklawe, które odbyło się już po wybuchu tamtej wojny. Była już Belgia okupowana, gdy czytano list i czerpano z niego siłę. Po wojnie na ten tekst wskazywano w Niemczech jako na przykład grubej przesady, demonizowania przeciwnika i możliwości zaistnienia nawet w Kościele zasadniczych różnic w ocenie, wynikających z różnic narodowych, mimo jedyności i powszechności Kościoła. Podobno jednak fakty przytoczone przez kardynała Merciera nie mijały się wtedy z prawdą.
Na wieść o upadku Belgii ksiądz Korczok odszukał w biblioteczce broszurę Merciera, z prostej ciekawości, czy obecna klęska została tam bodaj profetycznie przeczuta. Nie zaglądał do niej od dwudziestu lat, kiedy to została przetłumaczona na niemiecki. „Patriotyzm i hart ducha” stało na okładce. Otworzył na chybił-trafił, jak niektórzy wróżą z Pisma świętego, wierząc, że Bóg do nich mówi.
Jak tam teraz jest? Jak się sprawuje Wehrmacht, co z ideałami rycerskimi, z honorem oficerskim? Bo w 1914 roku, ledwie ramię planu Schlieffena zgięło się w łokciu i zmiotło armię belgijską z areny zmagań, zdaniem Merciera było tak oto:
„Rozstrzelano setki niewinnych; nie posiadam w całości tego strasznego nekrologu, lecz wiem, że mianowicie w Aerschot odbyło się 91 egzekucji, i że tam, pod groźbą śmierci współobywatele rozstrzelanych zmuszeni byli do kopania im dołów grobowych. W okręgu Louvain i w osadach przyległych rozstrzelano lub spalono 176 osób, mężczyzn i kobiet, starców i niemowląt przy piersi, bogatych i ubogich, zdrowych i chorych.”
Tak było przed ćwierćwieczem. Nie bardzo chciało się wierzyć, że w obecnych cywilizowanych czasach, zabezpieczonych konwencją genewską, coś takiego mogłoby się powtórzyć. Zwłaszcza owo „kobiet, starców i niemowląt przy piersi” wydawało się być zwrotem li tylko retorycznym, dla pożądanego efektu propagandowego. A przecież nie mogło nim być, zważywszy, że pisał to prymas i arcybiskup, sługa Prawdy, a dementi nigdy nie nastąpiło.
Oho, jest i coś ciekawego! „Wiem, że z mojej tylko diecezji stracono trzynastu księży i zakonników. Jeden z nich, proboszcz z Gelrode, według wszelkiego prawdopodobieństwa umarł jako męczennik. Odbyłem pielgrzymkę do jego grobu, i otoczony owieczkami, które pasł wczoraj jeszcze z gorliwością apostoła, prosiłem go, by z nieba strzegł swojej parafii, diecezji, ojczyzny”.
Ha, cóż. Jeśli tamta krew przyniosła wtedy Belgom końcowe zwycięstwo, to tym razem już nie pomogła. Człowiek myśli, Pan Bóg kryśli. Oby jednak Wehrmacht nie wystawił przeciw sobie armii nowych męczenników, bo skończy się tak jak i wtedy. Jak to mówił Bruder Klaus z Flüe? — „Przyjaciele, jeśli z Bożą pomocą pokonaliście nieprzyjaciela, oszczędźcie go i uhonorujcie swoje zwycięstwo wstrzemięźliwością i wielkością ducha”. A Jan Chrzciciel? — „Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie, lecz poprzestawajcie na waszym żołdzie”.