- W empik go
Sprawa Salzmanna. Trup, którego nie było - ebook
Sprawa Salzmanna. Trup, którego nie było - ebook
Świętochłowice. Rok 1934. Właściciel restauracji „U Mally’ego” - Georg Salzmann - tonie w długach. W efekcie popełnia samobójstwo. Policja przeprowadza szybkie śledztwo i zamyka sprawę. Wierzyciele zostają z niczym. „U Mally’ego” zaczynają się tajemnicze kradzieże. Miejscowy radca prawny Adolf Jendrysek nie wierzy w policyjną wersję wydarzeń. Rozpoczyna prywatne śledztwo.
Monika Kassner - historyczka i polonistka, działaczka społeczna, dziennikarka pisząca po śląsku, autorka książki przygodowo-historycznej dla dzieci „Zaginione perły księżnej Daisy” oraz artykułów m.in. do kwartalnika „Fabryka Silesia”, wyróżniona w konkursie na Jednoaktówkę po śląsku. Uważa, że historia miejsca, w którym mieszkamy, jest kluczem do poznania samego siebie.
Marcin Melon o "Sprawie Salzmanna":
Wiela jo bych dōł, coby dwajścia lot do zadku szło poczytać tako ksiōnżka… Ksiōnżka, keryj akcyjo niy zasmyczy Wos do Nowego Jorku, Warszawy abo inkszego Gran Chaco. Tukej rajzujymy w czasie, na Ślōnsk, po kerym drałowali nasze starziki, blank inkszy niż tyn nasz, chocioż przeca naôbkoło te same chaupy. Tyn Hajmat, kery znocie z ôsprowianio ōumy i ōupy, u Moniki Kassner zaś żyje, a downe Ślōnzoki sōm blank na nos podane: tyż sōm miyndzy nimi gizdy lagramyncke i bohatyry, kere czegoś szukajōm we swojim żywobyciu, chocioż same jeszcze ani niy wiedzōm czego. Kej ftoś Wos pyto na tako rajza w czasie, to niy ma ani co sie zastanawiać, ino włazić do tyj machiny i jadymy na Ślōnsk 1934. Zoboczycie jak sam tukej było za starego piyrwyj i eli richtiś wszysko było lepsze jak dzisiej.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65558-22-0 |
Rozmiar pliku: | 644 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kartezjusz mawiał, że „czytanie dobrych książek jest niczym rozmowa z najwspanialszymi ludźmi minionych czasów”. Nie mnie oceniać, czy moja książka jest dobra. Państwo osądzą sami. Ale na pewno zabierze Państwa w minione czasy, ponieważ literatura to magiczny wehikuł, którym możemy podróżować w niezliczone wymiary czasu i przestrzeni. Możemy kochać, nienawidzić, cierpieć i zadawać ból bez obawy o zdrowie innych. Zaglądać w czyjeś życie albo samemu je przeżywać. Możemy być, kim chcemy.
Zapraszam w podróż na Górny Śląsk, na spacer po zadymionych ulicach Świętochłowic i Lipin lat trzydziestych. Zapraszam na zakupy do fabryki czekolady i pierników Antoniego Franka, do sklepu kolonialnego Henryka Bonka czy składu obuwia Cyryla Waleckiego. W międzyczasie mogą Państwo odwiedzić kawiarnię Izaaka Lewka, w Zdroju Tyskim Wiktora Wielocha spróbować czegoś mocniejszego, zjeść pyszny obiad w restauracji Stefana Piegsy lub U Mally’ego. Tajemniczy przypadek właściciela ostatniego z wymienionych lokali – niejakiego Georga Salzmanna – stał się kanwą mojej książki. Po drodze natkną się Państwo na trupa i zagadkę kryminalną, którą pomoże rozwiązać główny bohater – młody lipiński radca prawny – elegant, amator piwa i pięknych kobiet, jednym słowem człowiek taki jak my, ze swoimi zaletami i słabościami – Adolf Jendrysek.
Monika KassnerROZDZIAŁ I
Poranna kawa w niewielkiej, ale gustownie urządzonej jadalni nowego mieszkania smakowała wyśmienicie. Promienie słońca tańczyły po wypolerowanym na wysoki połysk blacie kredensu, a przez otwarte okno dochodziły głosy niedawno obudzonego miasta. Głosom tym nieustannie towarzyszyła nieznośna woń dymu z kominów pobliskiej Huty Silesia i Kopalni Matylda Zachód.
– Jerōnie, zaś tyn smrōd. A do tego ta sadza. Ôbejrzij, Adolf, gardiny to musza prać kożdego tydnia. – Narzekanie wycierającej okno Hajdelki wyrwało go ze skupienia nad poranną prasą. – Przeca ôni nŏs kejsik wytrujōm.
– Ja, mŏsz recht – odezwał się jakby od niechcenia. – Ino kejby pozawiyrali te huty i gruby, kaj by te wszystke borŏki robiyły? Jak by utrzimały swoje familije? Ty bydź rada, co jŏ niy musza tam łazić i zdrowiŏ targać jak te moje braty. – I dodał ze zniecierpliwieniem: – I sie forszteluj. W kożdŏ niydziela dziynkuja Pōnbōczkowi, co ôni bez tyn pierōński kryzys jeszcze niy potraciyli roboty. Tyla chopōw powyciepowali i terŏzki łażōm na hołdy wōngel zbiyrać.
Zły, że przerwała mu interesującą lekturę, podniósł leżącą na stole gazetę i zasłonił nią twarz. Nagle obezwładniło go to uczucie, które towarzyszyło mu nieprzerwanie od najmłodszych lat. Czasem mniej, czasem bardziej, ale zawsze. Poczucie winy. Bo przecież dzięki pracy starszych braci on – najmłodszy z Jendrysków – każdego ranka siada na wygodnym krześle w jadalni swego wielkiego mieszkania w Lipinach przy ulicy Józefa Piłsudskiego. Najważniejszej drodze na Górnym Śląsku, łączącej Gliwice z Katowicami, zwanej jeszcze do niedawna Kronprizenstrasse. Kiedy oni już przynajmniej dwie godziny fedrujōm na dole, on pije kawę z najlepszej porcelany z Huty Franciszka i delektuje się świeżymi rogalami od Potyki. Hajdelka twierdzi, nie bez racji, że gdyby nie był zdolny i pracowity, na nic by się zdał wysiłek starszego rodzeństwa. Robiłby z nimi i niczego więcej by nie osiągnął. Dzięki własnej pracy wychowali sobie człowieka, na którego pomoc zawsze mogą liczyć. Nie każda górnośląska rodzina ma wśród swoich członków radcę prawnego, zwłaszcza tak obiecującego. Mimo to, odkąd ojciec zdecydował, że cała familia ma łożyć na edukację słabowitego, choć niezwykle błyskotliwego Adolfa, wdzięczność przyprawiona niemałą szczyptą poczucia winy nie opuszcza go nigdy. Zdając sobie sprawę, jak wielki ciężar spoczął na wątłych barkach najmłodszego z synów, ani matka, ani bracia przez te wszystkie lata nie wypomnieli mu decyzji ojca. On zaś uczył się dwa razy pilniej niż cała reszta, a będąc wyjątkowo zdolnym, szybko dał się zauważyć nauczycielom, którzy po rozmowie z matką zrobili wszystko, aby skończył najlepsze gimnazjum i rozpoczął studia prawnicze na uniwersytecie w Breslau.
Tego lipcowego ranka 1934 roku było jednak coś jeszcze, co mąciło wewnętrzny spokój młodego lipińskiego radcy prawnego. Pod gazetą, na pięknie haftowanym przez Hajdelkę obrusie, leżała kartka, która, choć nie powinna, niczym dręczący nozdrza smród z hutniczych i kopalnianych kominów nie dawała Adolfowi spokoju.
Przecież wszystkie kwestie dotyczące rzeczonej kartki zostały już rozwiązane. Powinna była trafić do kosza razem ze stosem innych załatwionych spraw. Coś jednak nie pozwalało Adolfowi się z nią rozstać. Gdy tylko jego wzrok padał na wytłuszczony od ciągłego dotykania skrawek papieru, oczy same wodziły po literach, odczytując po raz kolejny listę nazwisk zapisanych na niej równym, nienagannym pismem pracownika Banku Ludowego w Świętochłowicach.
Anton Kuczera
Edeltrauda Becker
Edgar Lusczik
Erwin Kapuszciok
Ewald Krisch
Hubert Operhalski
Valeska Bittner
Johann Bomba
Józef Gabryel
Ludwik Kaczmarczyk
Matthias Kowolik
Otto Drescher
Rita Weczerek
Simon Biela
Simon Schwierk
Theodor Białas
Wszyscy ci ludzie stracili mnóstwo pieniędzy, udzielając pożyczek niejakiemu Georgowi Salzmannowi – zmarłemu samobójczą śmiercią właścicielowi jednej z najlepszych w Świętochłowicach restauracji, zwanej od nazwiska pierwszego właściciela – U Mally’ego. Zresztą sam Robert Mally również okazał się postacią tragiczną. Gdy wybrano go na honorowego naczelnika Świętochłowic, mocno zaangażował się w działalność na rzecz gminy. Wtedy kupiono w centrum parcelę, na której stanął pierwszy ratusz. Działalność polityczna i skłonność do hazardu, o której szeptano z ust do ust, wciągnęły Mally’ego w spiralę długów, których nie potrafił spłacić. Nie widząc dla siebie innego wyjścia, pewnego szarego listopadowego dnia roku 1900 odebrał sobie życie. Dlatego, gdy w piwnicy jednego z domów przy ulicy Farnej znaleziono ciało Salzmanna, ludzie przypomnieli sobie przypadek Mally’ego i zaczęli opowiadać, że nad restauracją ciąży klątwa, a śmiałka, który zdecyduje się kupić ów lokal, niechybnie czeka ten sam los.
Adolf lubił tę elegancką restaurację. Aby oszczędzić Hajdelce niedzielnego gotowania, zabierał czasem całą rodzinę na najlepszą rybę po węgiersku w okolicy. Gdy składał zamówienie, na twarzach niektórych gości pojawiał się grymas dziwnego oburzenia.
– Fisz w niydziela? – dało się czasem słyszeć z głębi sali.
Hajdelka wstrzymywała oddech, a niczego nieświadome dzieci państwa Jendrysków – Werner i Helga – z wypiekami na policzkach zamawiały na deser ulubioną zupę czekoladową ze śnieżnymi kulkami. Adolf też świetnie się bawił, ostatnie słowa do kelnera wymawiał powoli, lekko podniesionym głosem:
– A do ryby po węgiersku… biały półsłodki Dornfelder.
Nie tylko obiady smakowały bywalcom Mally’ego. W piątkowe wieczory sala taneczna zapełniała się parami spragnionych bliskości zakochanych, a między piosenkami z kręgielni obok raz po raz dochodziły stłumione okrzyki triumfu po zbiciu wszystkich kręgli jednym pchnięciem.
Gdy po miesiącach poszukiwań policja znalazła zwłoki Salzmanna i przeprowadziła szybkie śledztwo, którego wyniki ogłosiła w wychodzącej co tydzień „Gazecie Świętochłowickiej”, lokal poszedł pod młotek. Rzekomej klątwie wiszącej nad restauracją rękawicę rzucił tarnowianin, niejaki Adam Preisner, który – szukając dla swojej rodziny urokliwego miejsca do życia – przybył aż do Świętochłowic. Część ciążących na lokalu ogromnych długów została spłacona, jednak żadna z osób, których nazwiska zapisano na pożółkłej od ciągłego dotykania kartce, nie odzyskała w całości pożyczonych Salzmannowi pieniędzy. Winien był nie tylko sam Salzmann, ale też wielki kryzys, który wydatnie obniżył wartość pieniędzy zainwestowanych w pechowy interes przed czarnym czwartkiem 1929 roku. Niektórzy odgrażali się, że pójdą do sądu. Przed złożeniem pozwu porzucali jednak tę myśl, bo jak tu pozywać nieboszczyka, który, jak na złość, nie posiadał żadnych krewnych. Zawstydzeni, w pośpiechu opuszczali gmach wymiaru sprawiedliwości rozgoryczeni bezsilnością i beznadziejnością swojego położenia.
Zerkając przez okno na zbliżający się od strony Chebzia tramwaj, Adolf obracał w rękach natrętną kartkę i zastanawiał się, dlaczego nie potrafi jej po prostu wyrzucić. Przecież czytał raport ze śledztwa i nic nie powinno go niepokoić, a jednak cały czas dręczyły go dziwne wątpliwości. Żeby uspokoić sumienie, postanowił jeszcze raz odwiedzić komisarza świętochłowickiej policji Romualda Bargieła. Może kilka dodatkowych pytań dla potwierdzenia wyników śledztwa pozwoli mu w końcu rozstać się z nieznośnym świstkiem i ostatecznie udobruchać rozżalonych wierzycieli.
Schował kartkę do kieszeni, zrobił łyk kawy, wskoczył w buty i jednym ruchem zgarnął z garderoby teczkę i marynarkę.
Po chwili jechał w stronę Chorzowa. O tej porze tramwaj był prawie pusty. Miejsca obok zajęły dwie starsze kobiety energicznie dyskutujące o zbyt wysokich cenach cukru i innych artykułów spożywczych, a w głębi drzemał barczysty jegomość. W Piaśnikach dwie panie i radca przesiedli się do wagonu linii numer 7, który jechał do Świętochłowic. Wewnątrz było już tłoczniej, a większość pasażerów zmierzała na środowy targ. W powietrzu unosił się zapach taniej wody kolońskiej zmieszany z wonią potu i najtańszych papierosów Junak. Na przystanku przy hali targowej tłum wysypał się z tramwaju niczym cukierki z papierowej torebki. Wszyscy zmierzali prosto na targ. Każdy chciał kupić jak najwięcej i jak najtaniej. Tylko jeden pasażer wybrał inny kierunek, idąc prosto do komisariatu gminnej policji, mieszczącego się po drugiej stronie skrzyżowania w budynku dawnego ratusza projektu wziętych berlińskich architektów Emila i Georga Zillmannów.
– Szanowny radca prawny Jendrysek. Czym możemy służyć? – Okrągła twarz komisarza nie wyrażała zadowolenia z wizyty nieoczekiwanego gościa.
– Sprawa Salzmanna. Pewnie nie muszę panu więcej wyjaśniać. – Adolf usiadł wygodnie naprzeciw Bargieła, udając, że nie zauważył grymasu na twarzy policjanta.
– Ta sprawa, jak pan doskonale wie, jest już zamknięta. Czytał pan raport. Samobójstwo i tyle. Nie ma o czym mówić. Mamy ważniejsze sprawy na głowie. – Komisarz cedził przez zęby, mając nadzieję na szybkie pozbycie się intruza.
– Jako przedstawiciel wierzycieli Salzmanna muszę mieć absolutną pewność, że śledztwo zostało przeprowadzone rzetelnie i bez żadnych uchybień. Mam kilka pytań, które chciałbym panu zadać i które, mam nadzieję, ostatecznie rozwieją moje wątpliwości. – Jendrysek starał się nie zwracać uwagi na poirytowanie policjanta.
– Zgoda. Pytaj pan, ale po raz ostatni. Więcej już do tej sprawy nie zamierzam wracać. – Bargieł, rozsiadłszy się wygodnie w skórzanym fotelu niewielkiego, ale schludnie umeblowanego biura, poczęstował gościa papierosem Silesia. Adolf zaciągnął się dymem i poczuł, jak napięte dotąd mięśnie rozluźniają się.
– A więc do rzeczy – przerwał milczenie. – Czy dawka Veronalu obecna we krwi denata na pewno była śmiertelna?
– Jestem pewien.
– Rozumiem, że to stuprocentowa pewność, ponieważ zatrucie Veronalem uznaliście za główną przyczynę śmierci Salzmanna. – Jendrysek zmierzył rozmówcę krytycznym spojrzeniem, ale ten ani drgnął.
– W istocie. Choć dawka środka nasennego, którą przyjął denat, nie musi być śmiertelna dla każdego. Wszystko zależy od indywidualnych predyspozycji organizmu i stopnia uzależnienia – ciągnął spokojnie komisarz. – Jemu, jak widać, wystarczyła.
– Ale czy macie stuprocentową pewność? – Adolf nie dawał za wygraną.
– Ależ pan uparty! – żachnął się komisarz. – Wiedzcie zatem, że w tego typu przypadkach stuprocentowej pewności nie ma nigdy. Trup był wyschnięty na wiór. Wyglądał jak egipska mumia. Doktor Wolnik miał twardy orzech do zgryzienia.
– A czy przypadkiem w ciele Salzmanna nie znaleziono żadnego innego środka, który mógłby spowodować śmierć?
– Ekspertyza, której wyniki zresztą znacie, nie wspomina o niczym innym. Czego pan w ogóle szuka? – Komisarz nie wytrzymał, wstał i energicznie podszedł do okna. – Wierzyciele Salzmanna nie odzyskają już ani złotówki, nawet gdyby pan stawał na głowie. – Bargieł odwrócił się w stronę Jendryska, a szczęki chodziły mu ze zdenerwowania. – Towarzystwa ubezpieczeniowe nie wypłacają odszkodowań w przypadku samobójstwa.
– I właśnie dlatego chcę znać najdrobniejsze szczegóły śledztwa. Żegnam. – Adolf wstał z krzesła, zgasił papierosa i wyszedł.
Na schodach spotkał posterunkowego Alberta Melcera – wysokiego mężczyznę o nienaturalnie pociągłej twarzy. To on odebrał wiadomość o znalezieniu zwłok i jako pierwszy dotarł na miejsce zdarzenia.
– Moje uszanowanie. – Melcer odezwał się przyjaźnie. Obaj nieraz wyskakiwali na wspólne piwo, ale odkąd Adolf został radcą prawnym, posterunkowy nie miał śmiałości go zapraszać.
– Dobry dziyń.
– Byzuch u kōmisorza sie niy udoł? – zapytał, widząc zdenerwowanie na twarzy Jendryska.
– Wyście znŏdli Salzmanna? – Adolfa nagle olśniło.
– Niy jŏ, ino starŏ Aleksinŏ, co poszła po kartŏfle do pywnice – odparł Melcer z uśmiechem. – Jŏ ino robiōł ôglyńdziny.
– I wszystko je w raporcie?
– Ja. – Melcer zawahał się i ściszył głos. – Możno pŏra rzeczy tam niy ma.
– Jakich?
– Niy chca tukej gŏdać, bo ftoś usłyszy, a jŏ niy potrzebuja problymōw. Mogymy sie kajś trefić po służbie?
– No dyć. Wele ôsmyj na biyrze u Lindnera. Jŏ stawiŏm.
***
Mimo parnego wieczoru piaśnicka gospoda Lindnera była pełna. Każdy chciał odetchnąć, zamoczyć usta w chłodnym bursztynowym płynie i zapomnieć o trudach kończącego się dnia. Także w zadaszonym ogródku piwnym, otoczonym wysokimi drzewami, wszystkie miejsca były zajęte. Tylko dzięki życzliwości znajomego barmana – niejakiego Schulza – Adolf znalazł wolny stolik w ustronnym miejscu. Niezauważony mógł oglądać, co dzieje się wokół. W dni powszednie lokal odwiedzali głównie mężczyźni. Rozmowy toczyły się na różne tematy: od problemów w pracy przez sport po hobby, jakim najczęściej była hodowla gołębi. Z zasłyszanych rozmów Adolf wywnioskował, że tego wieczoru większość klienteli stanowią gołymbiŏrze. Zamówił dwa żywce – dobre polskie piwo, z powodzeniem konkurujące z górnośląskimi i niemieckimi trunkami. I gdy zanurzył wąsy w gęstej pianie, nadszedł posterunkowy.
– Presa choby na szpilu Naprzodu. – Melcer przywitał się i usiadł naprzeciw Adolfa.
– Mŏsz recht. Jużech myśloł, co sie tukej dzisiej niy siednymy. Gŏdej, coś widzioł w pywnicy, bo mi cosik we tym raporcie niy sztimuje. – Adolf od razu przeszedł do rzeczy.
Posterunkowy przechylił kufel i jednym haustem opróżnił połowę jego zawartości.
– Nic żech niy widzioł. Zasuszōnego chopa w beżowym mantlu i sraczkowatym ancugu, co w jednyj kapsi mioł fiolka po Veronalu, a we drugij papiōry i tyla – odparł Melcer, wycierając wąsy wierzchem dłoni.
– To przeca wiym. Gŏdej ô tym, czego we raporcie niy ma.
– Dwōch rzeczy.
– Jakich? – Adolf wyciągnął papierosy i poczęstował towarzysza.
– Niy bydź taki gibki. Dej mi pedzieć. – Melcer wypuścił dym nosem. – Kej znŏdli ciało i yntlich udało im sie je zidentyfikować, kōmisorz chcioł gibko zawrzeć śledztwo, bo bezmaść mioł go naciskać ftoś z wierchu. Bezto dŏchtōr Wolnik mioł ino dwa dni na ôglyńdziny, a niy wszystko, co ôdkrył, mōg szrajbnōńć we raporcie.
– Co ty gŏdŏsz. Pojakymu?
– Bargieł dostoł prikaz, co raport musi być jasny i – jak ôn to gŏdoł – spōjny.
– Nale padej, co ôdkrył Wolnik?
– Podug dŏchtora w ciele Salzmanna bōł Veronal, ale niy ino. Niy wiym, co to jeszcze mogło być, bo kōmisorz żŏdnego niy chcioł do Wolnika dopuścić.
– Dŏchtōr richtich musioł cosik ôdkryć, bo by Bargieł niy robiył tyla auflaufu – odparł Jendrysek, opierając podbródek na dłoni.
– Ô tym, że cosik niy sztimuje, dowiedzioł żech sie ôd asystynta dŏchtora – Alojza Seemanna. Sōm byś musioł pogŏdać z Wolnikym, ôn ci to wyekleruje. Mŏ cie w zŏcy, jak żeś mu pōmōg znŏjś tego gizda, co go ôbkrŏd.
– Ja, byś wiedzioł. Miołech cufal, a bezto dŏchtōr mŏ u mie pierōnowy dug wdziynczności. Ale kejby co inkszego bōło prziczynōm śmierci Salzmanna, toby wyłaziyło, co możno niy popełniył samobōjstwa, ino ftoś mu pōmōg.
– Ja, śledztwo by sie ciōngło jak smrōd po galŏtach, a Bargieł niy lubi robić pod presōm, tym bardzij z dwōch zajtōw.
– Toć. A ta drugŏ sprawa?
– Umrzik bōł tak zasuszōny, co żŏdyn niy umioł go poznać, nale wszyscy, co go dobrze znali, pedzieli, co to je ôn. Zresztōm papiōry, kere mioł we kapsi, potwierdzały jego tōżsamość. Ino jedna baba, co bezmaść bōła jego libstōm, pedziała kōmisorzowi, co Salzmann nigdy by sie niy ôblyk w beżowy mantel i taki rzadny sraczkowaty ancug. Bargieł pōmyśloł, co ôna mŏ richtich ptŏka, i po swojymu gibko jōm ôdprawiył.
– A wiysz, jake było jeji miano? – zapytał Adolf.
– Jakoś na „p” abo „b”, nale terŏzki sie niy spōmna. – Albert pokręcił głową.
– Szkoda. Bargieł możno mioł recht, nale richtich cosik tukej niy sztimuje. Musza sie jak nŏjgibcij trefić ze Wolnikym – odparł Jendrysek, obracając w palcach papieros.
– Jutro rano majōm przywiyź jakigoś umrzika ze Katowic, to nim dŏchtōr zacznie go ciōńć, bydzie piył bōnkawa. Zŏwdy tak robi, dyć wtedy możesz go trefić.
– Tak zrobia. Wiysz co, Albert, porzōndny z ciebie karlus, niy taki pogupiały jak Stanik Belka. Ôn sie myśli, co jak przijechoł tukej kajś spode Lwowa, to już je wielkŏ perzōna i wszystke rozumy pozjŏdoł.
– Starszy posterunkowy Paweł Esterski, wiysz – tyn co richtich we Lwowie mieszkoł – lachoł sie z niygo i gŏdoł, co Belka przijechoł z jakijś wsi zabityj dechami, Lwowa na ôczy niy widzioł, a siano mu ze szczewikōw wyłazi.
– Ja. Na co to nōm przyszło, co take z Grażyńskim poprzijyżdżali i sie do rzōndzyniŏ bierōm.
Porozmawiali jeszcze trochę o robocie, o dzieciach – zwłaszcza o nowo narodzonym synku Melcera – Richacie – i po trzecim piwie poszli do domów. Następnego dnia czekała Adolfa trudna rozmowa, z którą wiązał wielkie nadzieje, ale też wielkie obawy.