Sprzedawca marzeń - ebook
Sprzedawca marzeń - ebook
„Kiedy los na bezludną ziemię cię rzuci,
spotkasz przyjaciela, nie będziesz się smucić,
nie wszystko złoto, co się błyska.
Stracisz, ale zyskasz”.
To przepowiednia, którą ze szklanego słoja wyciągnął dla Julka Pan Turlutu, małpka starego kataryniarza, ulubienica wszystkich dzieciaków.
Czy spełni się w pierwszych dniach wojny, gdy Julek samotnie wyruszy do Warszawy, aby odnaleźć rodziców? Na swej drodze napotka enigmatycznego Achillesa i Smutnego Klauna, który wybiera się do Indii, aby poślubić prawdziwą księżniczkę. Ale czy można zaufać dorosłym?
Droga do domu będzie dłuższa, niż się Julkowi wydawało.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-825-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś myślę, że wszyscy przychodziliśmy do cyrku tylko po to, aby spotkać się z Panem Turlutu.
Siedział tuż przy kasie, ubrany w czerwoną marynarkę ze złotymi guzikami, i kiedy wrzuciło się pieniążek do stojącego na ziemi pudełka, sięgał do ogromnego, szklanego słoja i wyciągał zwinięty papierek.
Bardzo chciałem dowiedzieć się, co mówi moja przepowiednia, ale rodzice nie zgodzili się na to, bo według nich były to zabobony. Nie pomogły nawet tłumaczenia, że za te pieniądze właściciel Pana Turlutu kupuje mu banany i świeże jabłka.
Za którymś razem, nie mogąc opędzić się ode mnie, mama wpadła na pomysł, aby po prostu kupić dwa świeże banany. Chciałem wręczyć je Panu Turlutu, ale zanim ten wyciągnął po nie swoje brązowe, pomarszczone ręce, uprzedził go kataryniarz.
Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego, jednak podziękował i zaczął kręcić korbką. Rozległa się wesoła melodyjka, brzęczały drobne monety, a Pan Turlutu rozdawał papierki tym, którzy chcieli wiedzieć, co czeka ich w przyszłości.
– Widzisz? – powiedziała do mnie mama. – Jego właściciel potrzebuje pieniędzy, żeby kupić sobie wódkę.
Ruszyłem za mamą, co chwila oglądając się na Pana Turlutu.
„Wódka” – to było straszne słowo. Stróż w naszej kamienicy bardzo często kupował sobie wódkę, a potem słychać było, jak się awanturuje i bije swoje dzieci.
Miałem nadzieję, że kataryniarz nie bije Pana Turlutu. Bo wtedy bym mu tego nie darował.
– Z pewnością dba o niego. Na swój sposób – pocieszyła mnie mama.
Zajęliśmy miejsca na drewnianej ławce, a przed nami występowali atleci w pasiastych trykotach, klowni i różne tresowane zwierzęta. Ale ja myślałem tylko o Panu Turlutu. Postanowiłem, że od tego momentu będę składać pieniądze, aby pewnego dnia móc podejść do kataryniarza i wykupić od niego małpkę.
A potem cyrk wyjechał, zostawiając po sobie jasną plamę trocin i odór zwierzęcych odchodów.
– Znalazłem kupę słonia – pochwalił mi się Aronek.
– Pokaż – poprosiłem.
Podsunął mi pod nos papierową torbę, w której było coś, co przypominało spalone pączki. Ale nie pachniało równie przyjemnie.
– Co z tym zrobisz? – zapytałem.
– Zamienię na coś – odpowiedział.
Niestety nie miałem przy sobie niczego, co interesowałoby Aronka. Ani scyzoryka, ani lusterka, którym można było puszczać zajączki i w ten sposób oślepić jadącego ulicą dorożkarza. No i oczywiście – pieniędzy.
W zasadzie nie wiedziałem, na co mi kupa słonia, ale sam fakt posiadania czegoś podobnego wydawał się kuszący.
– Możesz potrzymać – zaproponował Aronek. – To nic nie kosztuje.
Wziąłem do ręki torbę. Była bardzo ciężka. Ale i słoń nie należał do małych zwierząt.
Aronek – myślałem z goryczą – może robić, co mu się tylko podoba. Może nie myć uszu, nie jeść owsianki, nie kłaść się spać o dziewiątej i wstawać o siódmej.
Nie rozumiałem wtedy, że był po prostu małym ulicznikiem, sierotą, o którego dbała, bądź nie dbała, gmina. W moich oczach był wolnym człowiekiem, królem ulicy, którą znał jak własną kieszeń.
Jeśli chodzi o mnie, rzadko kiedy udawało mi się wyjść z domu bez zezwolenia rodziców i pewnie stałbym się pośmiewiskiem całej dzielnicy, właśnie gdyby nie Aron. Raz czy dwa stanął w mojej obronie, kiedy nazwano mnie maminsynkiem czy lalusiem. A że jego pięści były twarde i trafiały w cel, po prostu dano mi spokój.
– Mogę dać ci kawałek – rzekł po namyśle.
Oddarł nieco papieru i zawinął w niego odrobinę brunatnej mazi.
Tak, Aronek był prawdziwym przyjacielem, choć, jak powiedziałem, dzieliło nas wszystko. Ja miałem rodziców, on nie, ja byłem – jak to określał – gojem, a on nie, ja spałem we własnym łóżku, on – gdzie popadło.
Ale łączył nas Pan Turlutu.
Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy spotkałem Aronka. Stał i z otwartymi ustami gapił się na kataryniarza. Pan Turlutu wyciągał magiczne papierki, na które czekały wysunięte ręce.
Aronek nie zapłacił za swój papierek, bo nie miał pieniędzy. Ja także nie otrzymałem przepowiedni, bo mama brzydziła się wszelkimi przesądami i zabobonami.
A potem wpadłem na niego na ulicy, kiedy wracając ze szkoły, zatrzymałem się, aby porozmawiać z Marcinkiem, synem stróża, i jego kolegą Józkiem. Szedł z drugim, równie oberwanym chłopcem, z rękoma w kieszeniach za dużych portek.
– O, Żydziaki idą! – zawołał Marcinek. – _Aj, waj kimisiaj, mojej bródki nie rusiaj_ – zaśpiewał.
Ale Aronek puścił zaczepkę mimo uszu.
A ja poczułem się głupio. Odsunąłem się od Marcinka i stanąłem niezdecydowany na środku chodnika.
– _Myt wejn szpilst dir? Szpilst dir myt mir cy myt zaj_1_?_ – zapytał, stając naprzeciw mnie.
Nie wiedzieć czemu, jeszcze bardziej odsunąłem się od Marcinka.
– Ja z wami – powiedziałem, bo Marcinek wydał mi się nagle strasznie głupi z tymi swoimi zaczepkami.
– Pod chajrem? – zapytał ten drugi, nieco starszy.
Znałem to słowo. Często używał go nasz stróż, kiedy wracał pijany i prosił sąsiada z suteryny, aby ten nie mówił nic mojemu ojcu. To była przysięga, przynajmniej tak mi się wydawało.
– Pod chajrem – odparłem poważnie i bylibyśmy podali sobie ręce, ale na ulicy pojawiła się moja mama.
– Julek! – zawołała. – Do domu, proszę!
Poszedłem za nią posłusznie.
Ale kiedy odwróciłem się, dostrzegłem, że Aron mrugnął do mnie, zupełnie jakbym był chłopakiem z ferajny.
Moi rodzice, którzy na co dzień tak bardzo dbali o moją edukację i dobre maniery, nie przewidzieli, iż posyłając mnie do szkoły publicznej, poznam te wszystkie słowa, po których wypowiedzeniu babcia kazała mi myć usta szarym mydłem, że przestanę wierzyć w bociany i nauczę się grać w zośkę.
– Ile razy ci mówiłam – mama była zła jak osa – żebyś nie wystawał z tymi ulicznikami.
A więc to byli ulicznicy, o których krążyło tyle ciekawych opowieści… Potrafili niepostrzeżenie wyjąć z czyjejś kieszeni portfel lub ukraść zegarek…
Mój podziw dla Aronka rósł z minuty na minutę. A kiedy okazało się, że obaj uwielbiamy Pana Turlutu, moja radość nie miała granic. Oto ja, syn profesora gimnazjum i przewodniczącej kółka kobiet zajmującego się działalnością dobroczynną, miałem przyjaciela, przed którym ostrzegano dzieci. A przynajmniej tak to sobie wyobrażałem.
Wróciwszy do domu, ukryłem prezent od Aronka w szufladzie stolika, na którym stał czarny, lśniący telefon, i umywszy ręce, usiadłem do stołu, aby zjeść podwieczorek.
Wydawało mi się, że rodzice nie zwracali na mnie uwagi tak bardzo jak kiedyś. Prowadzili wieczorami długie rozmowy, z których nie potrafiłem niczego wyłowić, bo mówili szeptem, zupełnie jakby coś wisiało w powietrzu.
Jadłem budyń i zastanawiałem się, co tego dnia będzie jadł Aronek.
Już miałem odejść od stołu, kiedy moja mama wysunęła szufladkę i natychmiast natrafiła na nieszczęsną kupę słonia.
– Co to jest?! – krzyknęła.
Spuściłem oczy. Ale oczywiście natychmiast domyśliła się, że to moja sprawka.
Kazała mi położyć rękę na książeczce do nabożeństwa, która należała kiedyś do prababci, i przysiąc, że powiem prawdę.
– Biedne dziecko – powiedział tata, kiedy wspomniałem o Aronku.
– Sierota – westchnęła mama.
W ten sposób Aronek uratował mnie po raz kolejny, nawet o tym nie wiedząc.
Rodzice, zamiast znaleźć dla mnie odpowiednią karę, zaczęli zastanawiać się, co mogą zrobić. Ostatecznie stanęło na tym, że spróbują umieścić Aronka w domu sierot przy Krochmalnej, który prowadził jakiś doktor.
Ale zaprowadzić go do domu sierot – to wcale nie było takie proste. Zapadł się pod ziemię, tak jak leśne zwierzęta przed polowaniem. Licho wie, skąd się dowiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo ucywilizowania…
Kończyło się lato i zbliżał czas, kiedy cyrk w drodze powrotnej znowu rozbije na Powiślu swój kolorowy namiot.
Pomyślałem, że niedługo poczuję zapach świeżych trocin i ostry odór zwierząt, a przede wszystkim po raz kolejny zobaczę Pana Turlutu.
– Cyrk przyjechał! – zawołałem, kiedy na podwórku rozległ się gwizd i Marcinek oznajmił wszystkim te nowinę. – Idę przywitać się z…
O dziwo, mama nie zaprotestowała.
Niepostrzeżenie wsunąłem do kieszeni drobne, które – wstyd się przyznać – zabrałem kucharce z kieszeni fartucha, i wybiegłem z domu. Na ulicy dołączył do mnie Marcinek i pognaliśmy razem.
Po drodze dobiegli do nas inni chłopcy.
A na koniec pojawił się Aronek.
Trochę zmienił się w ciągu tego lata. Wyrósł, opalił się, a jego oczy zrobiły się jeszcze większe.
– Serwus! – zawołałem.
Odpowiedział mi uśmiechem.
Przepchnąłem się przez gromadę dzieciaków i patrząc w pomarszczoną twarz Pana Turlutu, wrzuciłem do puszki monetę.
Brązowa, prawie ludzka ręka wyjęła ze słoika papierek.
– Masz – powiedziałem do Arona i podałem mu drobne.
A sam, z bijącym sercem, odczytałem swoją przepowiednię.
_Kiedy los na bezludną ziemię cię rzuci, spotkasz przyjaciela, nie będziesz się smucić, nie wszystko złoto, co się błyska. Stracisz, ale zyskasz._
Wtedy zobaczyłem, jak idą w naszą stronę. Mama, tata i jakiś wysoki, chudy pan w okularach i z siwą bródką.
– To on – powiedziała mama, wskazując na Aronka.
W jednej chwili zrozumiałem wszystko.
Użyto mnie jako przynęty, jak królika, aby zwabił lisa. To dlatego mama pozwoliła mi pójść przywitać się z Panem Turlutu! To dlatego nie powiedziała ani słowa, tylko spojrzała porozumiewawczo na tatę! Wiedziała, że przyjdzie też Aronek.
– Chodź, chłopcze – powiedział siwy pan, kładąc rękę na ramieniu mojego przyjaciela. – Mam dla ciebie dom.
Karteczka, którą Aronek trzymał w zaciśniętej ręce, upadła na ziemię. Czy upuścił ją specjalnie, bo domyślił się, że jego los biorą w ręce inni? A może nie potrzebował, nie chciał już niczego wiedzieć?
Pochyliłem się, by podnieść zwitek z ziemi, i gdy prostowałem się, usłyszałem tuż obok siebie:
– _Myt wejm szpilst dir? Myt mir cy myt zaj?_
Poczułem, jak pali mnie twarz, jakby ktoś wymierzył mi policzek. Ale to było spojrzenie Arona, czarne oczy, w których czaił się strach. Bo jakże tak, z ulicy, którą znał, ma iść gdzieś tam, gdzie wszystko było zupełnie obce? Nawet jeśli dobre, to nieznane…
– Nienawidzę was! – krzyknąłem w twarz mojemu tacie, wyrwałem się i pobiegłem przed siebie.
Wszystko dokoła – brama naszej kamienicy, schody, poręcze wyślizgane od dotyku rąk – wydawały mi się obce.
Załomotałem pięściami w drzwi.
– A ty co taki zdyszany?! – zdziwiła się kucharka.
Odtrąciłem ją i pobiegłem do swojego pokoju. Tam rzuciłem się na łóżko i wybuchnąłem płaczem.
Kiedy uspokoiłem się, przypomniałem sobie o karteczce.
Czy kiedyś jeszcze spotkam Aronka? A jeśli – przecież odwróci się ode mnie jak od zdrajcy, jakim stałem się nieświadomie. I nie przyjmie ode mnie niczego, nawet losu, na który pewnie czekał tak samo długo jak ja.
_Koło fortuny ludzkie życie zmienia, czyś biedny, czy bogaty, nie umkniesz przeznaczenia._
Przeczytałem.
Po plecach przebiegł mi dreszcz. Jak nigdy przedtem pojąłem nieuchronność rzeczy, bierność człowieka wobec wielkich wydarzeń, których także i ja miałem niebawem doświadczyć.
Ale na razie kończyło się lato.
Wchodziłem do jadalni, milcząc, a zapytany o cokolwiek, odpowiadałem „tak” lub „nie”.
– Idą chłody – mówiła mama.
– Tak – odpowiadałem.
– Pomyśl, jak musiał marznąć twój kolega. Czy było mu tak dobrze?
– Nie.
Siadałem przy stole i łyżka za łyżką jadłem zupę.
– Czy przyszło ci do głowy, że twój kolega mógł być głodny?
– Tak.
Mieli rację, zadając mi te i podobne pytania, naprawdę ją mieli. Wiedziałem to, bo nie byłem głupi. Ale nie rozumieli, że chodzi mi o coś zupełnie innego. O to, że zrobili ze mnie zdrajcę, sprzedawczyka, Judasza. Że takim mnie zapamiętał. Wyszło na to, że grałem przeciw niemu. To poniekąd ja tamtego dnia zmieniłem jego życie.
Tylko po co? W imię dwu lat bez troski o pełną miskę i łóżko z prawdziwą pościelą?
Przyczyniłem się do tego, aby dowiedział się, że jest człowiekiem, że prócz obowiązków ma również prawa?
Czy był na mnie o to zły, czy tylko rozżalony i rozczarowany?
Na dodatek nie przeczytał swojej przepowiedni, zgubił – czy też wyrzucił – bezcenny papierek. Może go już nie potrzebował, a może uznał, że to zabawa dobra dla dzieci?
Schowałem oba papierki do puszki po landrynkach, w której trzymałem swoje skarby – paru ołowianych żołnierzy (moi rodzice byli przeciwnikami zabaw w wojnę, więc rozumie się samo przez się, iż musiałem ukrywać przed nimi moją małą armię), procę skręconą z kawałka drutu i kawałek bursztynu, w którym – jeśli spojrzało się na niego pod światło – można było zobaczyć niewielkiego owada.
Teraz do tego wszystkiego dołączyły przepowiednie Pana Turlutu.
Kładąc się spać, wiedziałem, że są tam, pod moim łóżkiem. Moja – jak obietnica niezwykłej przygody, Aronka – dziwnie niezrozumiała i smutna. Tak jakby już wtedy ktoś postanowił, jak potoczą się nasze losy.
Ale na razie trwała jesień, czas kasztanów połyskujących pomiędzy liśćmi, czas babiego lata, które snuło się na podmiejskich łąkach, świeżych orzechów plamiących palce i grzybów suszących się nad kuchennym piecem.
Prócz grzybów kucharka suszyła także pokrojone na cząstki jabłka. Wszystko to pachniało, wabiąc do kuchni, przyprawiając o nagłe burczenie w brzuchu.
Ciekawe, co je zimą Pan Turlutu. Być może kataryniarz posiada zapas suszonych owoców lub słodkich sucharków, za którymi małpka przepadała.
Oprócz tego, nic nie zmieniło się w naszym domu. Nadal stroniłem od rozmów z rodzicami, czekając, aż któreś z nich przeprosi mnie lub zaprowadzi do Aronka, abym mógł wszystko wyjaśnić.
Ale nawet się tego nie domyślali.
Oczywiście podejmowali próby rozmowy ze mną, jednak bez skutku. Bo choć Aronek zniknął z mojego życia, nadal grałem w jego drużynie.
Tamtej jesieni odkryłem książki. Nie chcąc rozmawiać z rodzicami, a tym samym siedzieć bezczynnie, zdejmowałem z przeznaczonej dla mnie półki książki, jedną po drugiej, i pochłaniałem je tak, jak głodny zjada chleb, do ostatniego słowa jak do ostatniego okruszka.
W tych książkach byli szlachetni Indianie, waleczni Rycerze Okrągłego Stołu, bohaterskie psy i tajni detektywi.
Nocami śniłem o podróżach na odległe lądy, a jako że zdarzało mi się czytać pod kołdrą, przyświecając sobie kieszonkową latarką, budziłem się z oczyma czerwonymi jak u królika.
I nie traciłem nadziei, że pewnego dnia spotkam mojego przyjaciela i opowiem mu o tym wszystkim – a może nawet pożyczę mu jedną z moich ulubionych książek.
Nadeszły listopadowe deszcze, ulicami snuła się mgła i często siadywałem w kuchni, tam, gdzie było najcieplej, i słuchałem, jak kucharka opowiada o wszystkim, co przytrafiło się jej albo jej matce, dopóki nie zaczynały mi się kleić oczy.
A potem przyszła zima.
Śnieg zasypał podwórze, stos węgla zniknął pod białą pierzynką, na drzewach przesiadywały wrony, obserwując, czy ktoś nie wyrzuci czegoś z okna.
Po szkole staczaliśmy bitwy na śnieżki. Wracałem do domu przemoczony i zmarznięty. Wypełniała mnie dziwna radość, która gasła, kiedy tylko przekraczałem próg domu.
Mama spoglądała na mnie z coraz większą troską, a tata coraz częściej po prostu się złościł.
Byli bezradni wobec mojego milczenia, podobnie jak ja byłem bezradny wobec tego, co się stało.
„Czas płynie tylko w jedną stronę” – to zdanie wyczytałem w jednej z książek i długo się nad nim zastanawiałem. Tak, to była prawda. Nikt nie mógł sprawić, aby wszystko zawróciło i potoczyło się zupełnie inaczej.
Pewnego dnia po szkole wybrałem się na ulicę Krochmalną, pod gmach sierocińca. Stałem tam, marznąc i wypatrując przyjaciela, ale na próżno.
– Czego chcesz, chłopczyku? – zapytała mnie jakaś kobieta, ale odwróciłem się i poszedłem przed siebie. – Czy jesteś głodny? – dobiegło do moich uszu, kiedy skręcałem za róg.
Tak, czułem się głodny, ale nie był to głód fizyczny. Rozpaczliwie potrzebowałem kogoś, komu mógłbym opowiedzieć o mojej domniemanej zdradzie, kogoś, kto by mnie wysłuchał i powiedział: „Nie, nie jesteś sprzedawczykiem”.
Albo: „Rozumiem cię”.
Nawet nie poczułem, jak uderzyłem głową w coś miękkiego. Zamrugałem.
Tę twarz, z siwą bródką i oczyma łagodnie spoglądającymi zza okularów, musiałem widzieć wcześniej, i to wcale nie tak dawno temu…
– Dokąd się tak spieszysz? – zapytał właściciel bródki.
– Do domu! – wrzasnąłem i pobiegłem przed siebie.
Zatrzymałem się dopiero u wylotu mojej ulicy, pewien, że nikt mnie nie goni. Oparłem się plecami o ścianę, a serce biło mi jak oszalałe.
To musiał być on, pan doktor, cichy wspólnik moich rodziców.
Ależ byłem głupi…
Mogłem zostać na miejscu i zapytać, jak się miewa mój przyjaciel, naprawdę tylko zapytać, bo nie sądziłem, że Aronek kiedykolwiek zechce mnie oglądać. Nie byłem bezdomnym sierotą, więc nie miał prawa zamknąć mnie w sierocińcu, zresztą skoro znał moich rodziców, z pewnością odprowadziłby mnie do domu.
Ale na ponowną próbę nie starczyło mi odwagi.
Pocieszałem się tym, że mój przyjaciel (który na pewno nadal miał mnie za zdrajcę) nie musi szukać schronienia przed zimnem w oficynach brudnych kamienic zalatujących kocim moczem ani nie zarabia na chleb, dźwigając kosze z węglem. Nie musiał wystawać w kolejkach po trąbizupkę2 ani martwić się, co przyniesie kolejny dzień.
I pewnie tylko dlatego mogłem spać spokojnie.
Zimowe wieczory ciągnęły się bez końca. Do matki przychodziły przyjaciółki, a ich mężowie siadali z tatą do kart w jego gabinecie, nie dając się wciągnąć w seanse przy okrągłym stoliku.
To było coś, o czym mama nigdy nie chciała ze mną rozmawiać – raz zżerany ciekawością, zadałem pytanie, co takiego robią w saloniku, i dowiedziałem się jedynie, że nie jest to coś, czym powinienem się interesować. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie postanowił, że któregoś razu sam to sprawdzę. Miałem nawet przygotowany na tę okazję misterny plan.
Na razie jednak przesiadywałem w gabinecie ojca, obserwując, jak z przyjaciółmi gra w brydża. Nikt nie przeganiał mnie, kiedy siadałem z książką na fotelu w pobliżu pieca i słuchałem magicznych – jak mi się wtedy zdawało – słów: „dwa bez atu”, „trzy piki” czy „kontra, rekontra, pas”.
Pewnego dnia przyszło mi do głowy, że kiedyś będę dorosły i usiądę na miejscu taty. Tylko… o ile na ulicy spotykałem Marcina i Józka, o tyle Aronek był dla mnie bezpowrotnie utracony, a co to za przyjemność grać we trzech.
Dzień po dniu rosła we mnie potrzeba, aby z kimś porozmawiać o podstępie rodziców i o mojej domniemanej zdradzie – ale nie było nikogo takiego.
Aronek stał się dla mnie kimś w rodzaju zaginionego księcia, utraconego brata, a jednocześnie symbolem zdrady. Po pewnym czasie dotarło do mnie, że ja także zostałem zdradzony i że poniekąd zdejmowało to ze mnie część ciężaru winy.
Tylko on o tym nie wiedział.
Prawdopodobnie – co pojąłem po latach – był w tym czasie znacznie szczęśliwszy ode mnie. Miał przyjaciół i kogoś, do kogo mógł się zwrócić, a ja trwałem w izolacji. Najgorsze zaś było to, iż rodzice składali moje zachowanie na karb czasu pełnego napięć, który musiał oddziaływać także na najmłodszych.
– Będzie wojna! – zawołał któregoś dnia Marcin, rzucając we mnie śnieżką.
Rozprysnęła się na mojej czapce i śnieg poleciał mi za kołnierz.
Topił się, spływając chłodną strużką za sweter, podczas gdy brałem bezlitosny odwet na napastniku.
Powaliłem go w zaspę, wznosząc radosne okrzyki, i natarłem śniegiem.
– Chciałeś wojny, to ją masz! – wrzeszczałem tak głośno, że aż stróż wyjrzał ze swojego okna i kazał nam być cicho.
Marcin otrzepał ze śniegu palto.
– Prawdziwa wojna, lemoniado. Taka na karabiny.
Gapiłem się na niego, a on wykorzystując moje zaskoczenie, pchnął mnie w zaspę i uciekł.
Wchodząc do domu, starałem się zrzucić zaśnieżony płaszczyk, ale matka i tak to zauważyła.
– Na miłość boską! – wykrzyknęła. – Co ty robiłeś?!
– Będzie wojna – oświadczyłem, a płaszczyk wyleciał jej z rąk.
– A kto ci takich bzdur naopowiadał? – zapytała, odzyskawszy równowagę.
– Marcin – odparłem.
– Nikt się tym biednym dzieckiem nie zajmuje – rzuciła w przestrzeń ponad moją głową.
Gdzieś już słyszałem podobne słowa. Dokładnie tak jak w dniu, kiedy rodzice zastanawiali się, co zrobić z…
– Nie! – krzyknąłem tak głośno, że aż tata wyszedł ze swojego gabinetu. – Nie zabierzecie go do domu sierot jak Aronka, nigdy…
W skarpetkach i mokrej koszuli wybiegłem na korytarz.
– Marcin! – krzyczałem. – Marcin, uciekaj…
Ojciec dogonił mnie w bramie i złapał za kark jak małego kociaka. Wierzgałem i gryzłem, ale oczywiście był silniejszy.
Wieczorem przyszedł znajomy doktor. Przyniósł ze sobą dużą skórzaną torbę, zmierzył mi gorączkę i starannie osłuchał.
– Tak się kończą głupie zabawy. Ciesz się, młody człowieku, że nie dostałeś zapalenia płuc – powiedział i postawił mi bańki.
W nocy śniła mi się wojna. Nie wiedzieć czemu, wyglądała jak żona stróża i rzucała w nas śniegowymi kulami.
Chorowałem kilka dni. Smarkałem, kichałem, a na moich plecach czerwieniały ślady po bańkach.
Mama siadała obok mojego łóżka, dokładnie tak jak w czasach, kiedy byłem mały, i czytała mi bajki. To były historie, które znałem, ale rozumiałem je jakoś inaczej. Bajki, z których śmiałem się dawno temu, nagle w niewytłumaczalny sposób zrobiły się straszne.
Dlaczego sięgnęła akurat po bajki, skoro od dawna czytałem całkiem poważne rzeczy?
Być może chciała przypomnieć sobie czas, kiedy nie sprawiałem kłopotów, a świat był zupełnie inny.
To, że coś się stało ze światem, odkrywałem dzień po dniu w czasie mojej rekonwalescencji. Dorośli rozmawiali przyciszonymi głosami, od czasu do czasu – kiedy podsłuchiwałem pod drzwiami gabinetu – udawało mi się wyłowić jakieś pojedyncze słowo. „Polityka”. „Sojusze”. „Hitler”.
Dziwne, bo zwykle rozmawiali o czymś innym.
Pewnego dnia odwiedził mnie Marcin. Było mu trochę głupio, bo pewnie myślał, że to przez niego się rozchorowałem. Zamknęliśmy się w moim pokoju, a przedtem mama podała nam kakao i biszkopty.
– Uuuu, ale cymes – mlaskał Marcin. – Ty tak codziennie?
Było głupio przyznać się, że tak. Bo wiedziałem, że u stróża się nie przelewa. Marcin obdarty i głodny nie chodził, ale takie rarytasy pojawiały się u niego w domu raz w roku, o ile w ogóle.
– Marcin – szepnąłem, oddając mu swój talerzyk z biszkoptami – kto to jest Hitler?
– Diabeł – odpowiedział. – Tak mówi moja babka. Ale mnie na diabła nie wygląda… Zaczekaj, śmignę na dół…
Czekałem na niego w przedpokoju. Wrócił po chwili z pomiętą gazetą w ręce.
– Widzisz? – zapytał. – Dzisz… jaki cyferblat? To jest dopiero frajer…
– Nie wygląda na diabła – potwierdziłem.
– A co wy tu robicie? – Nad naszymi głowami rozległ się głos mojej matki.
Marcin wepchnął gazetę pod sweter.
– A nic – odpowiedział.
– Julek – matka zwróciła się do mnie – zaraz będzie wydawany obiad. Umyj ręce…
To był sygnał dla Marcina, że powinien sobie już iść.
W ten sposób zobaczyłem, jak wygląda Hitler, ale nie dowiedziałem się, kim jest i dlaczego wszyscy nagle zaczęli o nim mówić.
Była sobota i jak zawsze do matki przyszły przyjaciółki. Tym razem była z nimi tajemnicza kobieta, jakiej dotąd nie widziałem – blada, przeraźliwie chuda i na dodatek ubrana w przedziwną czarną suknię.
Z tego, co mówiły między sobą, zrozumiałem, że nazywa się Medium i chyba jest kimś ważnym.
Mama i jej koleżanki bardzo serio traktowały tę wizytę, bo Medium była polecona przez pana nazwiskiem Ossowiecki3, ale tata otwarcie się śmiał, mówiąc coś o przesądach światło ćmiących.
Życząc paniom powodzenia, zamknął się w gabinecie z kolegami od brydża, a ja, korzystając z zamieszania, jakie wywołała wizyta pani Medium, dałem nura do pokoju i ukryłem się za kotarą.
Kurz, który na niej osiadł, niepokojąco kręcił mnie w nosie, ale zacisnąłem go palcami, aby kichnięcie nie zdradziło mojej obecności.
Tymczasem mama i jej koleżanki ustawiały coś na środku pokoju, rozmawiając przyciszonymi głosami, a mnie aż korciło, żeby wyjrzeć i zobaczyć, co takiego robią. Ale wiedziałem bardzo dobrze, że każdy ruch może zdradzić moją obecność.
– Zaczynajmy! – zawołała jedna z przyjaciółek mamy.
Zaszurały krzesła.
Czułem, jak z ciekawości uszy płoną mi żywym ogniem.
– Powiedz nam – głos mamy brzmiał dziwnie obco i uroczyście – czy jesteś tu z nami?
W odpowiedzi rozległ się głuchy jęk, który sprawił, że po plecach przebiegł mi dreszcz.
– Jak masz na imię? – odezwała się ciocia Lusia, której głos rozpoznałbym wszędzie.
– Klarysa – zasyczało tuż obok mnie.
– Powiedz nam, Klaryso, co nas czeka? – zapytała ciocia Dzidzia.
– Biada… – rozległ się głuchy jęk, tym razem nieco dalej.
Kurz stawał się coraz trudniejszy do zniesienia.
– Biada – powtórzyła Klarysa i zapadła cisza, w której moje kichnięcie brzmiało jak wystrzał.
Wyciągnięto mnie zza zasłony. Stałem na środku pokoju, mały winowajca, a na moją głowę sypały się gromy.
– Niepoważne! – krzyczała pani w czarnej sukni, która nagle zaczęła mówić całkiem normalnym głosem.
– Cały seans na nic – jęczała ciocia Dzidzia.
– Przecież mówiłam, żadnych dzieci…
Pani Medium energicznym krokiem skierowała się w stronę korytarza i zażądała, aby podano jej płaszcz.
Tak czy inaczej – pomyślałem – zepsułem im zabawę. Za Aronka – dodałem w myśli i pozwoliłem zaprowadzić się do swojego pokoju, gdzie miałem pozostać do kolacji.
Wyjąłem spod poduszki tom przygód Winnetou, ale ledwie zabrałem się za lekturę, do pokoju wszedł tata.
– Przesądy światło ćmiące – mruknął, rzucając na moje łóżko tabliczkę czekolady.
I wyszedł, nie zmuszając mnie do rozmowy.
Domyśliłem się, że niechcący oddałem mu jakąś przysługę. I że to było dla niego bardzo ważne.
Dało mi to niewielkie poczucie triumfu, bo jeden z moich wujów powiedział kiedyś, aby zło dobrem zwyciężać, i czekając na kolację, nie czytałem, ale rozkoszowałem się moralnym triumfem.
Zdradziłeś mnie – myślałem – a ja nie pamiętałem ci tego.
Kiedy poproszono mnie do jadalni, czułem się prawie jak męczennik za jakąś wielką, słuszną sprawę. Jednak dorośli zdążyli zapomnieć już o incydencie z Klarysą i Medium, poleconą przez pana Ossowieckiego.
Jedyne, co dotarło do moich uszu, to uwaga ojca, że tak kończą się wszystkie głupie zabawy.
Ale powiedział to dopiero wtedy, kiedy wstałem od stołu.
Początkowo myślałem, że chodzi mu o to, iż poniosłem karę za ukrycie się za kotarą albo o te bójki w śniegu, ale wchodząc do swojego pokoju, zrozumiałem, że nie wszystko, co robią dorośli, musi być mądre.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_