- promocja
Spuścizna - ebook
Spuścizna - ebook
Rok 1806. Astrid Poole siedzi w sukni ślubnej, niemal oszołomiona ze szczęścia. Jednak zanim zdąży skonsumować małżeństwo, padnie ofiarą morderstwa, a złotą obrączkę ktoś zedrze jej z palca. A przecież w swoich ostatnich słowach kobieta obiecała Collinowi, że nigdy go nie opuści…
Projektantka graficzna Sonya MacTavish z zaskoczeniem odkrywa, że jej nieżyjący już ojciec miał brata bliźniaka, o którego istnieniu nie miał pojęcia. I tak się składa, że jej nowoodkryty wuj, Collin Poole, zostawił Sonyi w spadku wszystko, co posiadał, wliczając w to wspaniałą wiktoriańską posiadłość na wybrzeżu Main, w której - zgodnie z jego wolą - musi mieszkać co najmniej przez 3 lata. A że dopiero co rozstała się z narzeczonym, postanawia się dowiedzieć prawdy o rozdzielonych po urodzeniu braciach.
Na miejscu wita ją Trey, młody prawnik, który przyznaje, że owszem, rezydencja jest nawiedzona, ale nie mocno. Wkrótce Sonya przekonuje się, że w spadku przypadła jej nie tylko posiadłość, ale też licząca sobie kilkaset lat klątwa, a także zagadka, którą dziewczyna musi rozwiązać, jeśli kiedyś chce się uwolnić spod rodowego przekleństwa…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68218-70-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1806
Jestem panną młodą. Jestem żoną.
Oto dziś rozpoczęło się moje życie. Wystarczy, że o tym pomyślę, a przenika mnie dreszcz radości. Nie jestem już Astrid Grandville.
Jestem panią Poole, żoną Collina Poole’a.
Poznaliśmy się ledwie rok temu. Od razu go pokochałam. Nie tylko jego przystojną twarz i zgrabną sylwetkę, bo przecież Connor, jego brat bliźniak, wyglądał tak samo. Pokochałam uśmiech w zielonych oczach, głos, upór i inteligencję.
Pokochałam Collina za poczucie sprawiedliwości, znajomość świata, szczery śmiech, przywiązanie do rodziny i oddanie temu, co zbudowała pracą pokoleń.
Mój mąż, tak zresztą jak przedtem jego ojciec, jest szkutnikiem. Znałam Arthura Poole’a tylko przelotnie, ale czułam smutek, gdy upadek z konia zabrał go z tego świata.
Teraz interes założony przez ojca prowadzą bracia.
Dziś jednak warsztat stoi pusty. Wszyscy w Zatoce Poole’a świętują, a dom wzniesiony przez ojca mojego męża wypełniają muzyka i taniec, jadło i trunek, miłość i śmiech.
Na dzikim urwisku sterczącym nad przestworem morza, tam gdzie Arthur zbudował solidny dom, zamieszkamy ja i mój wybranek.
Z czasem pojawią się dzieci, owoce naszej miłości. Może pierwszą iskrę życia wskrzesimy już dziś. W noc poślubną.
Arabelle, moja najdroższa przyjaciółka, która jesienią, gdy poślubi Connora, stanie się moją siostrą, spytała, czy obawiam się tego, że do małżeńskiego łoża wejdę jako dziewica. Tak jak i ona.
Nie! O, nie! Ja jestem na to gotowa, bardzo się chcę już dowiedzieć, co mnie czeka prócz pocałunków, które tak rozgrzewają mi krew i budzą namiętność.
Będę cię uwielbiać całą sobą, całym moim ciałem. Dotrzymam przysięgi małżeńskiej – co do słowa.
Spoglądam w lustro w pokoju, który będzie naszą sypialnią małżeńską, i widzę kobietę, która się niczym nie różni od dziewczyny, którą dotąd byłam.
Widzę włosy, które Collin nazywa jedwabiem muśniętym słońcem. Wysuwają się spod różanego wianka z krótkim, zwiewnym welonem, takim, jakiego życzyła sobie moja matka. Widzę białą suknię, której poświęciłam tyle starania. Ona też jest zwiewna – tak jak tego pragnęłam – a to za sprawą jedwabnej wstążki podkreślającej wysoki stan.
Wiem, że nie jestem pięknością – niezależnie od tego, co mówi Collin. Ale wyglądam ładnie, zwłaszcza dziś, w dniu, kiedy z dziewczyny staję się kobietą, a z panny młodej – żoną.
Widzę błysk światła odbitego w pierścionku, który podarował mi Collin, prosząc mnie o rękę. „Moja droga Astrid, kocham cię całym sercem – rzekł wtedy. – Nigdy nie pokocham innej. Będę cię kochał do końca życia, nawet wtedy, kiedy dosięgnie mnie śmierć”.
I tak oto ta iskra, ta obietnica, ta przysięga tkwi na palcu mej prawej dłoni, a złota obrączka – symbol nieskończoności – na palcu lewej.
Kobieta, którą się staję, będzie go kochać przez całe życie, nawet wtedy, kiedy dosięgnie ją śmierć.
Teraz, po tej krótkiej chwili refleksji, muszę wracać. Do muzyki, tańca i zabawy, którymi Collin tak pragnął uczcić ten dzień.
Będę tańczyć z mężem. Jego rodzinę uznam za swoją, bo już się nią stała. Będę słuchać dźwięków muzyki dudziarzy i świętować pierwszy dzień naszego długiego, szczęśliwego, wspólnego życia.
Tak mi się przynajmniej zdawało.
Kiedy się odwracam, do pokoju wchodzi kobieta. Wydaje mi się, że skądś ją znam, ale nim zdążę wypowiedzieć choć słowo, tamta do mnie podbiega. Spostrzegam błysk noża, który we mnie zatapia.
Co za ból! Nigdy go nie zapomnę. Ten szok, kiedy ostrze tnie moje ciało – raz i drugi. I jeszcze jeden.
Chwieję się do tyłu, nie potrafię wydobyć z siebie krzyku ani wydusić słowa, gdy tamta ciska mi nóż pod nogi.
– Nigdy go nie zdobędziesz – mówi. – Umrzesz jako panna młoda, a on będzie mój. Będzie mój albo – przez twoją krew na moim języku – każda następna oblubienica straci życie tak samo jak ty.
Po chwili, ku memu przerażeniu, zlizuje z palca moją krew. Kiedy upadam, zdejmuje mi obrączkę.
A to, nie wiedzieć czemu, jest jeszcze gorsze niż ból.
– Małżeństwo musi zostać skonsumowane, w przeciwnym razie nie jest małżeństwem – oznajmia. – Jesteś tylko panną młodą, na zawsze straconą. Bądź przeklęta, Astrid Grandville!
Po czym zostawia mnie konającą na podłodze tuż obok małżeńskiego łoża, w którym nigdy nie spędzę nocy z ukochanym. Ale obrączka… moja obrączka… Jakże mam opuścić ten świat bez obrączki?…
Zwiększa się plama krwi na mojej białej sukni. Mimo to rozpaczliwe pragnienie życia każe mi dźwignąć się z podłogi. W agonii wlokę się do drzwi. Moje śliskie od krwi dłonie ledwie mogą je otworzyć.
Muszę znaleźć Collina. Odzyskać obrączkę. To znak moich zaślubin. Wszystko rozpływa mi się przed oczami, każdy oddech jest udręką.
Ktoś krzyczy, ale ten dźwięk dochodzi jakby z innego świata. Ze świata, który właśnie opuszczam.
Widzę go jeszcze, lecz tylko jego, wszystko inne – dźwięki muzyki, piękne suknie i kamizelki – blaknie, twarze tracą ostrość, głosy cichną.
Biegnie do mnie, wołając po imieniu. Chwyta mnie w silne ramiona, ja zaś omdlewam.
Chcę do niego mówić. Jest wszak moją miłością, całym moim życiem. Ale nieskończony krąg, obietnica wiecznotrwałego szczęścia, został przerwany.
Czuję na twarzy jego łzy, widzę smutek i strach w tych zielonych, przepastnych oczach.
– Astrid, ukochana – szepcze. – Nie opuszczaj mnie. Zostań ze mną.
Wszystko mi niknie przed oczami. Wymawiam ostatnie słowa, ostatnim tchnieniem składam ostatnią obietnicę.
– Nigdy cię nie opuszczę.
I nie opuściłam.Rozdział 1
Dziś
Planowanie ślubu przypominało istne wariactwo. Sonya doszła do wniosku, że skoro już się podjęło tę nieuchronną decyzję, nie pozostawało nic innego, jak tylko krok po kroku dążyć do jej realizacji.
Gdyby mogła postawić na swoim, darowałaby sobie cały ten cyrk. Kupiłaby – owszem – jakąś wystrzałową kieckę, którą mogłaby jeszcze gdzieś kiedyś włożyć, i zaprosiła rodzinę i najbliższych znajomych na przyjęcie w ogrodzie. Cichy, skromny ślub, a po nim impreza na całego.
Nic wymyślnego, nic formalnego, ogólnie bez spinki, na luzie. Ważne, żeby się dobrze bawić.
Niestety, Brandon nie podzielał jej zdania. On pragnął ślubu z pompą, eleganckiego i wyszukanego.
Sonya zakupiła więc oszałamiającą suknię – wartą tyle, ile dwie raty kredytu. Planowała włożyć ją na kilka godzin, a potem oddać do pralni i odesłać.
Zarezerwowali luksusowy hotel Back Bay dla gości z listy liczącej ponad trzysta, prawie czterysta nazwisk, zanim jeszcze rozesłali zaproszenia.
Jeśli chodzi o zaproszenia, to Sonya sama je zaprojektowała – bądź co bądź pracowała jako graficzka komputerowa. Zresztą Brandon wywodził się z tej samej branży, więc i on dołożył swoje trzy grosze. Ich styl był może bardziej formalny, niż sobie wyobrażała, ale i tak wyglądały świetnie.
Wysłali zawiadomienia o ślubie z prośbą o rezerwację terminu wiele miesięcy temu. Aby je przygotować, spędzili prawie cały dzień na zaręczynowej sesji fotograficznej.
Sonya wolałaby, co prawda, poprosić kogoś ze znajomych, żeby zrobił im niepozowane, swobodne, zabawne zdjęcia. Musiała przyznać, że stanowcze weto Brandona wzbudziło w niej żal i sprzeciw. Ale co tam! Zdjęcia wyszły przepięknie.
Były takie eleganckie. Wyszukany, stylowy anons w sam raz dla idealnej pary z dużymi aspiracjami.
Wybór menu trwał, zdawało się, wieki. Poczęstunek miał być oczywiście formalny, serwowany do stołów. A po nim tort. Sonya uwielbiała torty. Jej zdaniem z ludźmi, którzy nie lubią tortu, zdecydowanie było coś nie tak.
Ale, o Boże, któż się mógł spodziewać, że komponowanie tortu weselnego – smaków, kremów, polewy, wyglądu, warstw, ozdób na wierzchu – mogło doprowadzić normalnego człowieka do frustracji?
Teraz już o tym wiedziała.
A jeszcze pozostawał tort pana młodego. I te malutkie ozdobne francuskie ciasteczka z ich złotymi inicjałami na górze.
Do tego kwiaty, muzyka, plansze z planami usadowienia gości przy stołach, kolory, motyw przewodni, i mimo że mieli skuteczną, niesamowicie cierpliwą konsultantkę ślubną, wszystko to zlało się w jeden wielki koszmar.
Nie mogła się wprost doczekać, kiedy będzie po wszystkim.
I właśnie dlatego nękały ją podejrzenia, że coś jest z nią nie w porządku.
Czyż każda panna młoda nie pragnęła całego tego zamieszania? Czyż nie chciała, by dzień jej ślubu był wyjątkowy, specjalny, jak z bajki?
Ona tego chciała. I bardzo pragnęła, by nastąpiło po nim szczęśliwe życie.
Ale.
Przez ostatnie tygodnie kolejne „ale” pojawiały się znienacka jedno po drugim. Na przykład nie czuła, że to będzie jej dzień – jej wielki, wyjątkowy, cudownie ekscytujący dzień. Nic a nic. Utraciła nad nim poniekąd kontrolę. A gdy sobie uświadamiała, że to przecież dzień również Brandona i że on również musi mieć coś do powiedzenia w tej sprawie, uderzało ją to, że on miałdo powiedzenia wszystko.
Nic tutaj nie odzwierciedlało jej wizji ani pragnień. Za to z całą pewnością odzwierciedlało wszystkie jego marzenia.
A skoro mieli do tego stopnia różne wizje i pragnienia, to czy nie oznaczało to, że po prostu do siebie nie pasują?
Dopadał ją lęk, gdy o tym rozmyślała. Tak samo jak wtedy, gdy przez trzy bite niedziele oglądali domy. Brandon naciskał na elegancką, współczesną McWillę, podczas gdy ona marzyła o starym domu z duszą.
Ale.
Zamiast to rozpamiętywać, wolała przypomnieć sobie ostatnich osiemnaście miesięcy bycia razem. I wtedy nie umiała dopatrzyć się żadnego powodu do zmartwień.
Ślub to przecież tylko jeden dzień, a poza tym dlaczego Brandon miałby nie mieć całego tego zamieszania, skoro tak mu na nim zależy? I tak najbardziej liczy się to, co się czuje. Znajdą jakiś kompromis. I z każdego domu da się zrobić prawdziwy dom.
To trema przedślubna, wmawiała sobie Sonya. Po prostu zbliża się Ten Wielki Dzień. I miała na to dowód – dosłownie – w postaci zaproszenia ślubnego w torebce.
Godząc się z tremą, odwołała spotkanie z florystką – nie mogła się do niego zmusić – i postanowiła wracać do domu.
Będzie miała kilka godzin spokoju. Brandon załatwiał jakieś kawalerskie sprawy, więc dopóki nie wróci, będzie sama.
Pomyślała, że kiedy się zjawi, otworzą wino i przyjrzą się próbnym wydrukom zaproszeń, podejmą ostateczną decyzję, a potem sfinalizują wciąż rosnącą listę gości. Zamówią zaproszenia i zamkną temat – bo do adresowania kopert Brandon wynajął kaligrafa.
Mogła to zrobić sama, ale nie, nie będzie przecież narzekać na to, że nie adresuje własnoręcznie kilku setek zaproszeń.
Wolno, z opuszczonymi szybami i głośną muzyką sunęła przez zakorkowany sobotni Boston. Za osiem tygodni – myślała – miasto eksploduje kolorami jesieni, mojej ulubionej pory roku. A to, co się właśnie zbliża, będzie już wtedy za mną.
Miała dwadzieścia osiem lat, niedługo skończy dwadzieścia dziewięć, nie wiedzieć kiedy zamknie się za nią trzecia dekada. Była gotowa ułożyć sobie życie, założyć rodzinę. Za osiem tygodni od teraz poślubi ukochanego mężczyznę: Brandona Wise’a – inteligentnego, zdolnego romantyka, który do kwestii związku z nią – koleżanką z pracy – podszedł ze swobodą i opanowaniem, mimo że ona zachowywała daleko idącą ostrożność.
Zdobywał ją – a ona z przyjemnością dawała się zdobyć.
Rzadko kiedy się kłócili. Był też niewiarygodnie uroczy w stosunku do jej matki, a to miało znaczenie. Lubił towarzystwo jej znajomych, a ona towarzystwo jego znajomych.
Jasne, było sporo rzeczy, które ich różniły. On mógłby codziennie wieczorem gdzieś wychodzić: na koktajl, kolację, wernisaż, wszystko jedno gdzie. Ona tymczasem potrzebowała przerw między takimi wyjściami, lubiła spokojnie posiedzieć w domu.
Miał więcej butów od niej, a ona lubiła buty.
Kiedy rozmawiali o kupnie domu, on mówił o ekipie do pielęgnacji ogrodu, a ona wyobrażała sobie samodzielne koszenie trawy i sadzenie roślin.
No dobrze, ale kto chciałby wychodzić za swojego klona?
Różnice oznaczały wszak różnorodność.
Kiedy zaparkowała, już żałowała odwołanego spotkania z florystką. Powinna była się stawić. Kwiaty, tak jak i torty, mają wielki potencjał uszczęśliwiania.
No cóż, zrekompensuje to sobie samodzielnie przygotowaną kolacją.
Czyżby to fortel, który ma zapobiec kolejnemu wyjściu na kolację? – myślała, zbliżając się do swojej strony bliźniaka. Być może, ale Brandon wróci do prawie przygotowanego posiłku i otwartej butelki wina, a to dobry układ.
Zjedzą, napiją się i sfinalizują tę przeklętą listę.
Haczyk postawiony w kolumnie „zrobione” sprawi im ulgę.
A ulga będzie oznaczała, że sobotni wieczór spędzą w łóżku.
Już od samych drzwi usłyszała muzykę. Parę kroków dalej, tam gdzie przedpokój otwierał się na salon, zobaczyła damski but.
Czerwoną szpilkę.
Odstawiła torebkę na stolik przy wejściu, kluczyki odłożyła do stojącej na nim misy. I powoli się schyliła, by podnieść but.
Drugi leżał w korytarzu do sypialni, a tuż obok rozkloszowana, biała sukienka bez ramiączek.
Muzyka dochodziła z sypialni – spokojna, zmysłowa melodia, w którą wpisywały się kobiece jęki i okrzyki uniesienia.
Brandon lubi muzykę podczas seksu, pomyślała tępo. Zawsze o to dba.
Uważała, że to urocze. Do niedawna.
Zapomnieli zamknąć drzwi, Sonya przeszła więc po ciśniętej w nieładzie sukience i kopnęła na bok męską koszulę i spodnie.
Kto by pomyślał, że miłość może zgasnąć jak świeca na wietrze? I nie pozostawić po sobie śladu? Najmniejszego śladu?
Patrzyła na tyłek swojego narzeczonego, wgniatający się rytmicznie w ciało leżącej pod nim kobiety. Która, obejmując go nogami w pasie, właśnie wykrzyknęła jego imię.
Sonya spojrzała na but, który nadal trzymała w ręku, i przeniosła wzrok na goły, zdradziecki tyłek.
Kiedy się zamachnęła, a but trafił w cel, pomyślała, że jakiś ślad jednak zostanie.
Brandon zerwał się jak oparzony, kobieta zaś krzyknęła i próbowała się zasłonić zmiętym prześcieradłem.
– Sonyu… – wymamrotał.
– Zamknij się! – warknęła. – O Boże! Tracie, przecież jesteś moją kuzynką. Mieliśmy cię zaprosić na ślub.
Tamta, łkając, mocniej pociągnęła za prześcieradło.
– Sonyu, posłuchaj…
– Powiedziałam, zamknij się, do kurwy nędzy. Gdzie jestem? W samym środku pieprzonej sztampy. Ubierajcie się i wynocha stąd! Oboje.
– Przepraszam. – Tracie we łzach zbierała bieliznę z podłogi. – Tak bardzo…
– Nie odzywaj się do mnie. Już nigdy się do mnie nie odzywaj. Gdyby nie to, że twoja matka jest moją ciotką i kimś, kogo bardzo, ale to bardzo lubię, to skopałabym ci ten kurewski tyłek. Przymknij się i spieprzaj z mojego domu.
Dziewczyna złapała w biegu sukienkę i nie wkładając bielizny, wsunęła ją szybko przez głowę. Butów nie wzięła.
Ani nie zamknęła za sobą drzwi.
– Nic mnie nie usprawiedliwia, Sonyu. Dałem ciała.
– Właśnie widzę. Twoje ciuchy same z ciebie opadły i rozrzuciły się po podłodze, żebyś mógł poparadować nago i dać ciała mojej kuzynce. Wynoś się, Brandon. Ale już! Możesz wyjść na golasa albo się przedtem ubrać, jak wolisz. Bylebyś jak najszybciej zniknął z mojego domu.
– Naszego.
– Nazwisko na umowie kredytowej jest moje.
– Kochanie…
– Serio? Jak śmiesz się tak do mnie zwracać? Spróbuj jeszcze raz, a przysięgam, że zrobię ci krzywdę. Powiedziałam, won!
Mężczyzna wciągnął spodnie khaki.
– Musimy pogadać – rzekł. – Najpierw ochłoń, a ja… Dokąd idziesz?
– Po telefon. – Sonya podeszła do torebki i wyjęła z niej komórkę. – Dzwonię na policję, żeby cię wyprowadzili z mojego domu.
– Ejże, Sonyu – odezwał się takim tonem, jakby jej chciał powiedzieć, że jest urocza. – Nie będziesz chyba dzwonić na policję?
Stała z telefonem w ręku i przyglądała się Brandonowi. Jego wysportowanej sylwetce i ciemnoblond włosom, zmierzwionym rękami innej kobiety. Jego gładkiej, przystojnej twarzy i zabójczym błękitnym oczom.
– Jeśli naprawdę sądzisz, że nie zadzwonię, to mnie nie znasz. – Wyjęła kluczyki do jego samochodu z misy, odczepiła od nich klucz do domu, a resztę wyrzuciła za drzwi. – Wynocha stąd.
– Muszę wziąć buty.
Otworzyła szafę na płaszcze, wyciągnęła z niej parę mokasynów i cisnęła nimi w jego stronę.
– Weź te, muszą ci wystarczyć, i idź, zanim zacznę wrzeszczeć i dzwonić na numer alarmowy.
Pochylił się, zebrał buty z podłogi i wsunął je na stopy.
– Pogadamy, jak się uspokoisz.
– Kiedy wreszcie do ciebie dotrze, że to się nigdy nie zdarzy?
Zatrzasnęła za nim drzwi i zamknęła zasuwę.
Czekała na łzy smutku, na rozpacz, na żal. I nagle zrozumiała, że żadne z tych uczuć nie przebije się przez wściekłość.
Ponownie spojrzała na telefon, który trzymała w ręku.
Wciągnęła głęboko powietrze, podeszła do kanapy i usiadła. Chciała napisać esemesa, ale nie mogła, za bardzo trzęsły jej się ręce.
Zamiast tego zadzwoniła.
– No hej! Co tam?
– Cleo, możesz do mnie wpaść? Muszę cię zobaczyć.
– A co, ślubny kryzysik dopadł?
– Można tak powiedzieć. Proszę.
W rozbawionym tonie przyjaciółki pojawiła się nagle troska.
– Ale wszystko dobrze? – spytała zaniepokojona.
– Niespecjalnie – odparła Sonya cicho. – Wpadniesz?
– Jasne, już jadę. Cokolwiek się stało, damy sobie z tym radę. Będę za dziesięć minut.
Już dałam sobie z tym radę, westchnęła w duchu Sonya i odłożyła telefon.
*
Cleo z kieliszkiem wina w ręku krążyła po salonie. Jej długie nogi w króciutkich białych szortach odmierzały miarowe kroki, a związane w niedbały węzeł bujne, ciemnomiodowe, kręcone włosy z każdym ruchem podskakiwały jej na głowie.
Tygrysie oczy lśniły.
Im bardziej się gorączkowała i złościła, tym bardziej było po niej widać, że wychowała się na południu. I tym większy spokój ogarniał Sonyę. To chyba miłość? – pomyślała.
– Ten podły, zakłamany drań! Ten zdradziecki sukinsyn! A Tracie?! Brak mi słów. Kuzynka! W dodatku ta żałosna cycata suka pomagała mi planować wieczór panieński.
– Okropnie płakała.
– I co z tego! To ani w jednej setnej nie wystarczy. O, jeszcze ode mnie usłyszy. Jeszcze poczuje moją wściekłość. Dwulicowa szmata.
– Kocham cię, Cleo Fabares. Jesteś najlepsza.
– O, dziecino. – Kobieta opadła na kanapę, odstawiła kieliszek i mocno przytuliła Sonyę. – Tak mi przykro. Tak mi strasznie przykro.
– Wiem.
– Co chcesz teraz zrobić? – Cleo się odsunęła i spojrzała na przyjaciółkę brązowymi migdałowymi oczami. – Tylko powiedz, czego chcesz, a ja się tym zajmę. Zamordować go? Uciąć mu łeb? Wykastrować?
Sonya uśmiechnęła się pierwszy raz od chwili, gdy weszła do domu.
– Użyłabyś do tego miecza samurajskiego twojego pradziadka Harurta?
– Z przyjemnością.
– To trzymajmy tę opcję w rezerwie.
– Dlaczego nie wrzeszczysz? Dlaczego czegoś nie skopiesz? Sama bym chętnie coś skopała. Albo kogoś. Brandona w jaja. Po pierwsze, muszę iść kupić glany, żeby mieć czym mu skopać jaja. A po drugie, muszę kupić mosiężne kastety, żeby dać Tracie w twarz. Ale to ja – dodała po chwili, sięgając po kieliszek. – A ty? Czego byś chciała?
– Właśnie to robię. Siedzę, piję wino i patrzę, jak moja najlepsza przyjaciółka wkurza się na maksa z powodu mojej krzywdy. – Sonya ujęła wolną dłoń Cleo. – Ona ohydnie płakała; ja nie.
– Jeśli masz potrzebę, proszę, tu jest moje ramię.
– Nie, nie mam potrzeby. Nie do końca też wiem, co to o mnie mówi. Czułam się jak w filmie. Niczego nieświadoma przyszła panna młoda zastaje narzeczonego i jedną z druhen w łóżku.
– Nie byłaś niczego nieświadoma.
– Nie, no byłam. W tle leciała piosenka _Video Phone_ Beyoncé.
– Daj spokój.
– Poważnie.
Cleo powstrzymała parsknięcie.
– Przykro mi.
– Niech ci nie będzie. Kiedy sobie pomyślę… że gdybym nie odwołała tego spotkania… gdybym ich nie nakryła…
Teraz Sonya wstała z kanapy i zaczęła krążyć po pokoju. Jedną ręką gestykulowała przy tym kieliszkiem z winem, a drugą przeczesywała włosy.
Ściągnęła gumkę z długiego, prostego końskiego ogona w kolorze syropu klonowego.
– Tak naprawdę to mnie dołuje, Cleo. Tak szczerze, do bólu. Że bym w to wdepnęła. Że wyszłabym za tego nieuczciwego gnoja. I to wyszłabym za niego na jego zasadach – to mnie najbardziej rozwala. W tej cholernej wielkiej sali balowej w hotelu, z wielką pompą, na której tak mu zależało, z durnym pięciowarstwowym lukrowanym tortem ze złotą figurką na szczycie. Jak to się, do diabła, stało, że tak się dałam otumanić?
– Wygląda na to, że się właśnie dowiedziałaś. A ja go lubiłam. Szczerze! To mnie dobija. Może i myślałam, że ten cały przepych jest nie w twoim stylu, ale z drugiej strony to wielki dzień, więc czemu nie? Ale – i zanim przejdę do ale, powiem, że dobrze widzieć, że odzyskałaś swoją dawną furię.
– Och, nigdy jej nie straciłam. Za to z przyjemnością przyglądałam się twojej.
– Okej. To teraz czas na ale: odwołałaś spotkanie, nakryłaś ich. I nie wyjdziesz za tego dupka. Opatrzność widać czuwa nad tobą.
– Gdyby rzeczywiście czuwała nade mną opatrzność, kazałabym Brandonowi spadać wieki temu.
– Napij się jeszcze trochę wina.
– Tak, właśnie zamierzałam się napić. Więcej niż trochę.
To mówiąc, Sonya przycisnęła palce do oczu – nie po to, by powstrzymać łzy, lecz w geście frustracji.
– Cleo, muszę wszystko poodwoływać. Hotel, fotografa, kamerzystę, tort, kwiaty. Boże, nawet ten durny kwartet gitarowy, którego nigdy nie chciałam, orkiestrę. Stracę zaliczki. W dupę! właśnie zatwierdziłam próbny wydruk zaproszenia. Ile ja czasu spędziłam nad tym projektem!…
– Zachowaj ten wydruk. Rzucimy na niego klątwę i zakopiemy go razem z bokserkami Brandona przy pełni księżyca. A potem za każdym razem, kiedy ten drań będzie chciał ustrzelić następną laskę, dostanie uporczywego świądu fiuta.
– Gadasz jak twoja babka Kreolka.
– _Bien sûr_. Pomogę ci wszystko odwołać. Może uda nam się kogoś zaczarować i odzyskać którąś z zaliczek. A połowę tego, czego się nie da odzyskać, skasujesz od tego drania. Nigdy mi się to nie podobało, że to ty wykładałaś pieniądze.
Cleo głośno sapnęła i upiła łyk wina.
– I kiedy teraz o tym myślę, wiesz, co mi się wydaje? Że wcale go nie lubiłam tak bardzo, jak sobie wmawiałam, że lubię.
– On miał płacić za próbne przyjęcie i podróż poślubną. Nieważne. Mam nauczkę. Rzeczywiście przyda mi się twoja pomoc przy odwoływaniu. O raju, i jeszcze przecież ta lista.
Sonya przyłożyła rękę do żołądka, tam gdzie odczuła gwałtowny skurcz.
– Właśnie ukończyliśmy pracę nad listą prezentów – powiedziała. – A jutro jesteśmy umówieni na oglądanie dwóch domów.
– Napijmy się jeszcze wina – zaproponowała Cleo. – Zamówmy pizzę. Pożyczysz mi coś do spania i załatwimy od ręki to, co jest do załatwienia.
– Zostaniesz na noc?
– Zostaję na noc zawsze, kiedy moja najlepsza kumpela, współlokatorka z akademika, partnerka w zbrodni i serdeczna siostra przyłapuje narzeczonego w łóżku z kuzynką.
Sonyi napłynęły do oczu łzy. Nie były to łzy żalu czy bólu, lecz czystej wdzięczności.
– Dzięki. Na samą myśl, że muszę się z tym wszystkim zmierzyć, mam ochotę schować się do jakiejś dziury. Nie – poprawiła się. – Mam ochotę zakopać Brandona w jakiejś dziurze. Bo…
Przerwało jej stukanie do drzwi. Odwróciła głowę.
– Nie myślisz chyba, że to…
Tygrysie oczy Cleo błysnęły.
– Ja otworzę. Glanów niestety nie mam, ale kolanem w jaja też potrafię.Rozdział 3
Sonya z trudem brnęła przez ten dzień. Choć darowała sobie lunch, by nie tracić czasu i doprowadzić ostatnie projekty do stanu umożliwiającego bezpieczne przejęcie przez inną osobę, zamieniła słowo z kolegami i koleżankami w firmowej kuchni.
Swobodnie. Jak gdyby nigdy nic.
Nagle, w trakcie wykonywania jakiejś czynności, uświadomiła sobie, że w sercu już się pogodziła z tym, co się stało, i ruszyła dalej. Stres zniknął.
Pod koniec dnia spakowała do pudła swoje rzeczy: własne przybory, zapasowe akumulatory, ładowarki, przycisk z fluorytu, który dostała od Cleo, fiołek afrykański i wszelkie drobiazgi, dzięki którym czuła się w pracy jak w domu.
Jedno pudło, pomyślała, wystarczy, by zmieścić całe siedem lat, w tym dwa lata stażu, zawodowego życia w By Design.
Czyli, jak dotąd, całość jej zawodowego życia.
Wybrała się na ostatnią przechadzkę po biurze. Gdy wróciła, w drzwiach jej pokoju stanął Matt.
– Chciałem zaczekać, aż… Laine mówiła, że już postanowiłaś i masz wystarczające powody. Czuję, że nie okazałem ci dość wsparcia. Że powinienem był to jakoś rozwiązać.
– Nie, nie. To była kiepska sytuacja. Dla mnie niemożliwa do zniesienia. No i gdyby nie ty i Laine, nigdy nie spróbowałabym pracy na własną rękę.
– Obiecałem jej, że nie będę na ciebie naciskał, więc nie będę. Chociaż chciałbym. Daj, wezmę to.
Wyjął z jej rąk pudło i wyszli – przez biura i przez Wylęgarnię.
– Pamiętaj, żeby za nami tęsknić – rzucił.
– Już tęsknię. – Na dworze uderzył w nią świeży podmuch jesiennego wiatru. Przyszło jej naraz do głowy, że gdyby nie odwołane spotkanie z florystką, byłaby teraz w trakcie podróży poślubnej do Paryża.
– Gdybyś potrzebowała rady – rzekł Matt – albo kogoś, komu można się wypłakać, albo towarzystwa do kieliszka, dzwoń. – Włożył pudło do jej samochodu i się odwrócił. – Zamierzam cię uściskać.
– A ja ciebie.
Przytulił ją mocno i długo.
– Nie powinienem tego mówić, ale powiem. On tu długo nie popracuje. Nie wytrzyma. Jest zdolny i ma doświadczenie, ale pokazał, że jest nieuczciwy, małostkowy i, cholera, mściwy. Nie zabawi u nas długo.
– Chciałabym powiedzieć, że mi wszystko jedno, ale jakoś nie mogę.
– Idź i zawojuj świat. – Odsunął się. – Bo wiem, że tak będzie. Gdybyś kiedyś chciała wrócić, drzwi zawsze będą stały dla ciebie otworem.
– Kiedy pierwszy raz przez nie przeszłam jako stażystka na ostatnim roku college’u, miałeś muszkę w kropki.
– A, tak, był czas, że nosiłem muszki. Może trzeba do tego wrócić.
– I powiedziałeś, że jeśli nie będę czegoś wiedziała, mam po prostu pytać. Nigdy nie miałam problemu, żeby do ciebie pójść i to zrobić.
– Nic się nie zmienia.
Pocałowała go w policzek i wsiadła do samochodu. Kiedy odjechała, pozwoliła sobie na uronienie paru łez.
Zamiast do domu skierowała się w przeciwną stronę – do zadbanego, piętrowego domu mamy z maleńkim jak znaczek pocztowy ogródkiem. Tu, w tej zielonej dzielnicy, dorastała. Bawiła się na tym podwórku, a potem, kiedy podrosła, kosiła trawę.
Na tym chodniku ojciec ją uczył jeździć na dwukołowym rowerze – doskonale to pamiętała.
„Trzymam cię, Sonyu, kręć pedałami. Nie puszczę”.
I nie puścił. Biegł obok niej, aż zawołała: „Puść, tato, już umiem! Puść!”.
Musiał za nią wtedy patrzeć, pomyślała teraz. Czy czuł dumę, strach, a może dojmujący żal, kiedy tak chwiejnie odjeżdżała na tym swoim różowym rowerku z białym plastikowym koszykiem na kierownicy?
Widziała go teraz oczyma duszy – bardzo wyraźnie – jak biegnie do miejsca, w którym zdyszana i zachwycona sukcesem przystanęła na końcu chodnika.
Jego jasne włosy rozwiewał ciepły wiosenny wiaterek. Włosy, których jak się okazało – nigdy nie miała przyprószyć siwizna. Wysoki, gibki, w sile wieku, o długich ramionach i nogach oraz wąskich dłoniach – podobnych do jej dłoni. Dłoniach artysty.
Mężczyzna, który miał umrzeć trzy krótkie lata później.
To był wypadek, tragedia. Malował mural na budynku w centrum. Zawaliło się rusztowanie – i tak oto jej matka została wdową.
Sonya zaparkowała na wąskim podjeździe za samochodem matki. Zastanawiała się, czemu te wspomnienia zalały ją akurat teraz. Uznała, że chodzi zapewne o nastrój. Rzucanie pracy nie równało się wprawdzie śmierci, ale też niosło drastyczną zmianę.
Czerwony klon przed piętrowym domem o niebieskiej drewnianej elewacji płonął kolorami jesieni. Niektóre z ognistych liści już opadły, a październik miał wkrótce otrząsnąć z gałęzi te, które jeszcze pozostały.
Narożniki domu rozświetlały kępy żółtych chryzantem, a ponieważ nie istniało święto, którego Winter MacTavish by nie kochała, przy białych drzwiach leżały okazałe pomarańczowe dynie.
Bliżej Halloween mama wydrąży je i zrobi z nich latarnie, wyciągnie też stary szkielet, chichoczącą wiedźmę na miotle, włoży strój i będzie wręczać dzieciakom sąsiadów największe tabliczki czekolady Hershey’s.
Sonya nie zapukała. Nigdy nie pukała do tych drzwi.
W salonie pachniało jesiennymi kwiatami – ich bukiet stał w wazonie – i dymem z drewna tlącego się w kominku.
Jeden z obrazów ojca wisiał właśnie nad kominkiem, czyli tam, gdzie zawsze, a przynajmniej odkąd Sonya sięgała pamięcią.
*
Spowity we mgle las, głęboka zieleń cieni i cętki światła, padające na ścieżkę tak, że wydawała się mienić złotem. Po prawej stronie ścieżki szemrał strumień, w którym woda wartko przetaczała się po kamieniach, tworząc niewielkie srebrzyste kaskady.
Chciała wiedzieć, dokąd wiedzie ta ścieżka, a kiedy zapytała, tata odpowiedział: „Dokąd tylko zechcesz”.
„Może właśnie jestem na tej ścieżce i się niedługo dowiem”, pomyślała wtedy.
Ponieważ dobrze znała swoją mamę, ruszyła wprost do kuchni, wołając ją po drodze po imieniu.
– Sonya?! – zawołała Winter. – Co za niespodzianka!
Po powrocie z pracy przebrała się już w wygodny dres i sportowe buty. Powitała córkę szybkim uściskiem.
– Właśnie się zastanawiałam, co z kolacją – rzuciła zachęcająco. – Jadłaś już?
– Nie, jadę prosto z pracy.
– No to mam powód, by wyjąć z zamrażarki tę resztę zupy z zeszłego tygodnia. Rosół z warzywami, co ty na to?
– Brzmi doskonale.
– Może wyjmiesz butelkę białego wina z chłodziarki? Napijemy się po kieliszku, póki zupa się nie podgrzeje.
– Brzmi jeszcze lepiej.
– No to mów. Wszystko, co masz do powiedzenia.
Sonya wyjęła białe wino ze specjalnej chłodziarki, którą przy okazji remontu kuchni mama zamontowała pod blatem.
Tak naprawdę była to jedyna zmiana, jaką Winter wprowadziła do domu po śmierci męża.
– A co? Nie mogę po prostu wpaść przejazdem do mamy?
– No możesz i czasem wpadasz. Ale – tu Winter stuknęła palcem w nos córki – znam tę minę.
Na co Sonya, zyskując na czasie, zajęła się korkociągiem i kieliszkami.
– Wiesz, że miałam trochę kłopotów w pracy – powiedziała w końcu. – Sądziłam, że uda się je zignorować i że ludzie, z którymi pracuję, nie są idiotami. Ale tak naprawdę to nigdy nie przycichło. I znowu – chodziło głównie o małe rzeczy. Małe, ale dokuczliwe.
– Okazało się, że w środku Brandon jest bardzo brzydkim człowiekiem, prawda?
– Doskonale mu to wychodzi. – Lekko się śmiejąc, nalała wina. – Jest taki gładki w obejściu, zawsze taki uprzejmy, no i przy tym taki profesjonalny. Ale…
Upiła łyk wina i oparła się o kuchenną wyspę.
– Ale jednocześnie bezwzględny, po prostu bezwzględny. Chodzi mu tylko o to, żeby mi odpłacić – a raczej odpłacać w nieskończoność – za sytuację, w jakiej go rzekomo postawiłam. Wczoraj, kiedy przyszłam do pracy, projekt, który miałam na ukończeniu, zniknął mi z komputera. Dosłownie zniknął.
– To nie bezwzględność, to mściwość.
– Co gorsza, pliki zapasowe też były uszkodzone. Na szczęście nadal miałam fizyczną tablicę inspiracji, no bo jej zniszczenie byłoby już zbyt rażące. Ale wstępne szkice też zniknęły. Musiałam wszystko odtwarzać w zasadzie z pamięci. Pracowałam aż do północy.
– Nic dziwnego, że wyglądasz na zmęczoną. Co za drań. Wiesz, że to jego sprawka.
– Owszem, wiem, ale nie mam na to dowodów. Tak samo jak na to, że spuścił mi powietrze z opon – wszystkich czterech – o czym się przekonałam, kiedy wyszłam o północy z pracy.
– Na Boga, Sonyu! To już przestępstwo. Zawiadomiłaś policję?
– Wezwałam ubera i owszem, zgłosiłam sprawę na policję. Ale to donikąd nie prowadzi, mamo. Powinnam była mu oddać ten pierścionek, a nie go sprzedawać, a pieniądze przekazywać na cel dobroczynny. Może gdybym tak zrobiła, toby odpuścił. Ale ja miałam ochotę mu zademonstrować, że będzie inaczej, niż sobie życzy, więc…
– To nie ty tu jesteś winna. Nie chcę nawet słyszeć, że bierzesz to na siebie.
– Winy na siebie nie biorę, ale przyznaję, że się przeliczyłam. Boże, mamo, nie chcę, żebyś była mną rozczarowana.
– Jakżebym mogła.
Sonya zaczerpnęła powietrza i zamilkła.
– Rzuciłam pracę – oznajmiła po chwili.
– Dziecko. – Winter odstawiła kieliszek i otoczyła ją ramionami.
– Myślałam, że wytrzymam, ale nie wytrzymałam. Nie przemogłam się. Dałam mu satysfakcję. Wygrał.
– Natychmiast przestań. – Matka się odsunęła i lekko potrząsnęła córką. – Niczego nie wygrał. To nie jest żadna rywalizacja. Postąpiłaś tak, jak dla ciebie najlepiej. Och, jak ja bym chciała, żeby zwolnili tego drania.
– Za co? Za to, że mnie zdradził? Jesteś asystentką w kancelarii adwokackiej. Wiesz przecież, że to nie jest podstawa do tego, żeby kogoś zwolnić. A te inne rzeczy? Był ostrożny i nie zostawiał żadnych śladów. A Matt i Laine? – Pokręciła głową, podeszła do wysokiego stołka przy blacie i usiadła. – Zrobili, co mogli. Wiem, że rozmawiali z Brandonem. Co na dłuższą metę tylko pogorszyło sprawę. Oddali mi klienta, młodą, startującą firmę, którą obsługiwałam. Dali mi też dwa tygodnie płatnego urlopu, nie będę przychodzić do pracy. Nie musieli tego robić.
– Też nie są winni. Winny jest tylko i wyłącznie on. A co chcesz robić teraz?
– Zostanę freelancerką. Myślałam o tym od paru tygodni i wczoraj podjęłam decyzję. Mam oszczędności, doświadczenie, kontakty. Mam też klienta – Baby Mine, jeśli będą potrzebowali moich usług. To świetna mała firma, dobrze nam się współpracowało. Pokażę ci.
Sonya wzięła leżący na wyspie tablet matki i wyszukała stronę.
– Rany, jakie to śliczne. A te ubranka! Koniecznie muszę znaleźć jakiegoś dzidziusia, żeby móc je kupić! Czekaj, Sylvii z pracy na początku grudnia rodzi się pierwsza wnuczka. Wyślę jej link do tego sklepu.
– Dobry pomysł.
– Wszystko ręcznie szyte! Och, a te małe czapeczki! Z kocimi uszkami!
Sonya patrzyła, jak nastrój matki poprawia się w trakcie przeglądania. Strona była przyjazna dla użytkownika i łatwa w nawigacji na urządzeniach mobilnych.
– Wyślę tylko ten link. Jesteś bardzo zdolna. Masz artystyczne geny po ojcu.
– Ach, chciałabym malować tak jak on.
– Malujesz przepięknie, jeśli tylko chcesz, ale to nie twoja pasja. Twoją pasję widać tutaj. Ta strona jest wspaniała. Sylvia się zakocha, a twoje klientki dostaną duże zamówienie. Dobrze, to zjedzmy zupę i porozmawiajmy o twej własnej firmie.
– Nie jestem pewna, czy jednoosobowa działalność zasługuje na miano firmy.
– Oczywiście, że tak. Aha, i oczywiście nie jestem adwokatem zemsty, ale znasz to powiedzenie?
– Jakie?
– Wiesz, co jest najlepszą zemstą? – Winter uniosła brwi. – Sukces. A ty go odniesiesz.
– No, w każdym razie na pewno się postaram. Ale zanim się znów pogrążę w pracy, zamierzam sobie zrobić długi weekend. Długi weekend w spa.
– Bardzo dobrze, bo dokładnie tego potrzebujesz.
– Zabieram mamę, najlepszą przyjaciółkę i jej mamę też, o ile będzie mogła.
– O, nie, Sonyu, przecież nie możesz sobie na to pozwolić. Zwłaszcza teraz.
– Nie jadę na zakupy do Paryża, prawda? Nie wydałam fortuny na burżujski ślub na pokaz, którego w rzeczywistości wcale nie pragnęłam. Sprzedałam tę cholerną suknię ślubną za sześćdziesiąt procent ceny. A Cleo udało się odzyskać prawie osiem tysięcy z zaliczek.
– Sprytna bestia.
– Więc zabieram mamę, sprytną bestię i jej mamę na weekend do spa. Potrzebuję właśnie tego typu rozpusty. Nie wolno ci odmówić.
– W takim razie nie odmawiam. Napisz lepiej do Cleo, żeby spytała Melly.
– Zakładam właśnie grupę dla naszej czwórki i zaraz spróbuję nam zarezerwować noclegi w Ripe Plum.
– To ten ośrodek nad morzem? Łał. Kiedy moja córeczka chce sobie dogodzić, to wie jak.
– O to chodzi. Byłam taka nieszczęśliwa, mamo, że teraz, kiedy już przestałam, czuję ulgę. Ależ ta zupa pachnie.
*
Podniesiona na duchu odwiedzinami, gorącą zupą, wsparciem – oraz faktem, że choć weekendy były już zajęte, udało jej się zarezerwować trzy noce w Ripe Plum – Sonya padła do łóżka tuż po dziewiątej i spała jak zabita całe dwanaście godzin.
Obudziła się z nowym poczuciem sensu. I nowym planem w głowie.
Pierwszy krok: nawiązać kontakt z siostrami i ich pracownią.
Dwadzieścia minut później podskoczyła, wyciągając w górę pięść w zwycięskim geście. Siostry nie tylko chciały nadal z nią współpracować, lecz podały też namiary na dwóch nowych potencjalnych klientów.
Pracowała z nimi już na tyle długo, by poznać ich styl pracy i działania. One nie zwlekałyby z kontaktem z potencjalnym nowym klientem. Odczekała więc godzinę, a w tym czasie pobieżnie opracowała sobie logo, zaprojektowała wizytówkę, zarys strony internetowej i graficzną stronę konta w mediach społecznościowych.
W południe rozległo się stukanie do drzwi.
– Przybywam z muffinami dyniowymi i macchiato. – Cleo podniosła papierową torbę z jedzeniem i przekrzywiła głowę. – No, no. Aż miło na ciebie popatrzeć. Nie widziałam u ciebie tej miny od tygodni. Od wielu tygodni.
– Jakiej miny?
– Zadowolonej. Zadowolonej jak jasna cholera. A ja się bałam, że zastanę cię w zaawansowanym stadium kryzysu pod tytułem „Co ja, do diabła, zrobiłam”.
– Doskonale wiem, co zrobiłam. – Wciągnęła ją do środka. – Zrobiłam to, że mam już dwóch klientów, a jest spora szansa, że przybędzie mi i trzeci.
– Tak szybko?
– Tak szybko. Myślę też, że mam już logo, którego oczywiście potrzebuję, by wygenerować umowy z tymi klientami, skończyć projektować stronę i tak dalej. Absolutnie muszę poznać twoją opinię. Tylko szczerą. Zaczekaj chwilę.
Kiedy Sonya pobiegła do gabinetu, Cleo rozpakowała kawę i muffiny.
– Okej. Proszę bardzo – powiedziała po powrocie. – Tylko szczerze, Cleo. Bo uwaga: to logo ma śpiewać.
Otworzyła szkicownik.
Widniał w nim gruby wieniec z płatków kwiatów w śmiałych kolorach – czerwonym, niebieskim, żółtym i zielonym – nałożonych na siebie warstwami tak, że zdawały się otwierać w trzech wymiarach. Nad wieńcem było wykaligrafowane kobiecym, pełnym zawijasów pismem „Visual Art”, a w środku „by Sonya”.
– Tylko błagam, nie mów mi tego, co chciałabym usłyszeć.
– Przykro mi, ale muszę. Jest idealne. Fantastyczne. Okrąg to symbol mocy, do tego nasycone barwy. Płatki nadają mu trzeci wymiar i przyciągają wzrok. A pochyłe, kobiece pismo z zawijasami spaja wszystko w całość. Logo jest dobrze wyważone, ciekawe i przebiegle wykorzystuje biel.
– Nie chciałam ostrych kantów ani niczego zbyt eleganckiego i nowoczesnego, wyszukanego czy zbyt tradycyjnego. Nie chciałam niczego przesłodzonego ani typowo dziewczyńskiego. Podobały mi się płatki jako nawiązanie do kobiecości.
– Bardzo trafne. Kurczę, Sonyu, widzę, że naprawdę wystartowałaś. I z miejsca dałaś czadu.
– Będę projektować nową stronę internetową dla pisarki. Jej pierwsza książka wychodzi w listopadzie. Obecna strona do niczego się nie nadaje, nie ma tam na czym oka zawiesić. Męczę ją, żeby mi od razu pozwoliła przerobić media społecznościowe. Które też są do kitu. Mam tylko nadzieję, że jej książka taka się nie okaże. Ma mi wysłać wstępną wersję.
– Cóż, najwyżej będziesz kłamać.
– Przyszłaś mi palnąć gadkę motywacyjną?
– Tak. Ale widzę, że niepotrzebnie. Mamy kawę i muffiny. Możesz sobie zrobić chwilę przerwy?
– Jasne. I dzięki. Za niepotrzebną mowę motywacyjną, za kawę i za muffiny. Przemeblowałam biuro, tak żeby zwolnić ścianę. Chcę tam mieć ekran, już go sobie zamówiłam. Będę na niego rzucać efekty mojej pracy. Jakbym robiła prezentację, z tym że sama dla siebie. Chcesz zobaczyć?
– Pod warunkiem, że będę mogła zasugerować poprawki zgodnie z feng shui.
– Dobra, niech ci będzie. Cleo, mam nadzieję, że cię to nie wkurzy, ale Brandon wyświadczył mi przysługę. Gdyby nie on, nigdy bym się na to nie zdecydowała. A dziś? Naprawdę czuję, że to coś dla mnie. Coś, co zawsze chciałam robić.
– Przysługą bym tego nie nazwała, ale powiedzmy, że jego chujowatość pchnęła cię we właściwym kierunku.
– O, to to. Chodź, pokażę ci.
*
Trzy tygodnie później Sonya miała już gotową, w pełni aktywną stronę internetową dla pisarki, której książka nie okazała się całkowitym chłamem. Zaprojektowała też reklamę świąteczną dla Baby Mine, a także zaproszenia na ślub (co za ironia!) dla siostrzenicy sąsiadki.
Nim nadeszły święta, miała już na warsztacie trzy kolejne strony internetowe, zaprojektowała dwie okładki książek i kilka reklam internetowych.
Rok, który – jak się obawiała – miał być najgorszy w jej życiu, zamknęła z uczuciem zwycięstwa.
Może trochę bolały ją mniejsze zarobki i brak dodatkowych korzyści płynących ze stałego zatrudnienia, a bardziej – koszty przyborów do pracy i wyposażenia biura, ale ogólnie, jak na kobietę, która od niecałych trzech miesięcy prowadziła własny biznes, radziła sobie nad wyraz dobrze.
I gdyby nie awaria hydrauliczna w tygodniu przed Bożym Narodzeniem i tysiąc sześćset dolarów wydane na jej naprawę, byłaby jeszcze bardziej zadowolona.
A i tak nie mogła narzekać.
Aby przyciągnąć nowych klientów i zbudować portfolio, musiała proponować konkurencyjne ceny. No i – zdała sobie sprawę – oszczędzała przecież na benzynie, bo nie dojeżdżała do pracy, na lunchach poza domem, na naprawach samochodu.
Czy brakowało jej kolegów i koleżanek z pracy? Owszem, czasem tak. Ale znowu – lubiła pracować w pojedynkę i odpowiadać sama przed sobą. I ubierać się w to, na co akurat miała ochotę.
Może weźmie psa albo kota. Ponieważ nie wychodziła już z domu na osiem, dziesięć godzin dziennie, spokojnie mogła to zrobić.
Chodziło o towarzystwo.
Co prawda, karma i weterynarz to nowe koszty. A przy psie – dodatkowo groomer.
Pomyśli o tym. Opracuje budżet.
W każdym razie konieczność lekkiego zaciśnięcia pasa była niczym w porównaniu z satysfakcją płynącą z tego, że robi to, co kocha, i tak, jak kocha.
Nie martwiła się.
Na razie.
W połowie stycznia, kiedy Boston drżał z zimna pod półmetrową czapą śniegu, a biznes zapadł w zimowy sen – z którego później miał się zbudzić – rozległo się stukanie do drzwi. Otworzyła.
Zobaczyła na progu mężczyznę w okolicach pięćdziesiątki, na ile oczywiście dało się to ocenić po kimś ubranym w grubą zimową kurtkę i czapkę z nausznikami. Gość w odzianej w rękawiczkę dłoni trzymał teczkę. Powitał ją uśmiechem.
Nienachalnym, raczej swobodnym i miłym.
Spod czarnych, ostro zarysowanych brwi i zza soczewek okularów spoglądały na nią uważnie łagodne, intensywnie niebieskie oczy. Tu i ówdzie wystawały spod czapki kosmyki siwych włosów harmonizujące ze srebrnymi oprawkami okularów.
– Pani Sonya MacTavish? – spytał.
– Tak, dzień dobry – odparła. – Mogę w czymś pomóc?
– Nazywam się Oliver Doyle i reprezentuję zmarłego Collina Poole’a. Pani wuja.
– Nie mam żadnego wuja poza Martinem, mężem cioci. I nie znam nikogo o nazwisku Collin Poole.
– To brat pani ojca.
– Chyba się pan myli, mój ojciec nie miał brata.
– Najprawdopodobniej nie był tego świadom. Miał brata bliźniaka. Pani ojciec nazywał się Andrew MacTavish i urodził się drugiego marca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego.
– Tak, ale…
– Jako niemowlę został adoptowany przez Marshę i Johna MacTavishów.
– Proszę pana…
– Rozumiem, że jest pani zdezorientowana. Zdaję sobie sprawę, że moja wizyta jest dość nietypowa i niekoniecznie zechce mnie pani wpuścić do domu i pozwolić wszystko wyjaśnić. Zatrzymałem się w hotelu Boston Harbor i chętnie spotkam się z panią w miejscu, które pani wskaże. Oto moja wizytówka. I chciałbym jeszcze pokazać pani to.
To mówiąc, wyjął z kieszeni kurtki wizytówkę i zdjęcie.
– Oto i Collin Poole. Był moim bliskim przyjacielem od niepamiętnych czasów. Zmarł tuż przed świętami.
– Bardzo mi przykro, ale…
Spojrzawszy na zdjęcie, zamilkła.
– To zdjęcie zrobiono prawie trzydzieści lat temu. To ja i Collin, a sfotografowała nas moja żona. Widziałem fotografie pani ojca z czasów, kiedy był mniej więcej w tym samym wieku. On i Collin byli bliźniakami. Nie całkiem identycznymi, ale bardzo podobnymi, prawda?
– Nic z tego nie rozumiem.
– Wcale się nie dziwię. Nie miała pani nigdy robionych testów DNA?
– Nie.
– Bracia urodzili się w Maine, w domu, który od ponad dwustu lat należał do rodziny Poole’ów.
Sonya miała zdjęcia taty, kiedy był w tym wieku. Widziała różnice: ów Collin miał dłuższe włosy, był trochę wyższy, szczuplejszy i miał nieco bardziej kwadratową szczękę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki