Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Spuścizna - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spuścizna - ebook

Rok 1806. Astrid Poole siedzi w sukni ślubnej, niemal oszołomiona ze szczęścia. Jednak zanim zdąży skonsumować małżeństwo, padnie ofiarą morderstwa, a złotą obrączkę ktoś zedrze jej z palca. A przecież w swoich ostatnich słowach kobieta obiecała Collinowi, że nigdy go nie opuści…

Projektantka graficzna Sonya MacTavish z zaskoczeniem odkrywa, że jej nieżyjący już ojciec miał brata bliźniaka, o którego istnieniu nie miał pojęcia. I tak się składa, że jej nowoodkryty wuj, Collin Poole, zostawił Sonyi w spadku wszystko, co posiadał, wliczając w to wspaniałą wiktoriańską posiadłość na wybrzeżu Main, w której - zgodnie z jego wolą - musi mieszkać co najmniej przez 3 lata. A że dopiero co rozstała się z narzeczonym, postanawia się dowiedzieć prawdy o rozdzielonych po urodzeniu braciach.

Na miejscu wita ją Trey, młody prawnik, który przyznaje, że owszem, rezydencja jest nawiedzona, ale nie mocno. Wkrótce Sonya przekonuje się, że w spadku przypadła jej nie tylko posiadłość, ale też licząca sobie kilkaset lat klątwa, a także zagadka, którą dziewczyna musi rozwiązać, jeśli kiedyś chce się uwolnić spod rodowego przekleństwa…

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68218-70-1
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

1806

Jestem panną młodą. Jestem żoną.

Oto dziś roz­po­częło się moje życie. Wystar­czy, że o tym pomy­ślę, a prze­nika mnie dreszcz rado­ści. Nie jestem już Astrid Gran­dville.

Jestem panią Poole, żoną Col­lina Poole’a.

Pozna­li­śmy się led­wie rok temu. Od razu go poko­cha­łam. Nie tylko jego przy­stojną twarz i zgrabną syl­wetkę, bo prze­cież Con­nor, jego brat bliź­niak, wyglą­dał tak samo. Poko­cha­łam uśmiech w zie­lo­nych oczach, głos, upór i inte­li­gen­cję.

Poko­cha­łam Col­lina za poczu­cie spra­wie­dli­wo­ści, zna­jo­mość świata, szczery śmiech, przy­wią­za­nie do rodziny i odda­nie temu, co zbu­do­wała pracą poko­leń.

Mój mąż, tak zresztą jak przed­tem jego ojciec, jest szkut­ni­kiem. Zna­łam Arthura Poole’a tylko prze­lot­nie, ale czu­łam smu­tek, gdy upa­dek z konia zabrał go z tego świata.

Teraz inte­res zało­żony przez ojca pro­wa­dzą bra­cia.

Dziś jed­nak warsz­tat stoi pusty. Wszy­scy w Zatoce Poole’a świę­tują, a dom wznie­siony przez ojca mojego męża wypeł­niają muzyka i taniec, jadło i tru­nek, miłość i śmiech.

Na dzi­kim urwi­sku ster­czą­cym nad prze­stwo­rem morza, tam gdzie Arthur zbu­do­wał solidny dom, zamiesz­kamy ja i mój wybra­nek.

Z cza­sem poja­wią się dzieci, owoce naszej miło­ści. Może pierw­szą iskrę życia wskrze­simy już dziś. W noc poślubną.

Ara­belle, moja naj­droż­sza przy­ja­ciółka, która jesie­nią, gdy poślubi Con­nora, sta­nie się moją sio­strą, spy­tała, czy oba­wiam się tego, że do mał­żeń­skiego łoża wejdę jako dzie­wica. Tak jak i ona.

Nie! O, nie! Ja jestem na to gotowa, bar­dzo się chcę już dowie­dzieć, co mnie czeka prócz poca­łun­ków, które tak roz­grze­wają mi krew i budzą namięt­ność.

Będę cię uwiel­biać całą sobą, całym moim cia­łem. Dotrzy­mam przy­sięgi mał­żeń­skiej – co do słowa.

Spo­glą­dam w lustro w pokoju, który będzie naszą sypial­nią mał­żeń­ską, i widzę kobietę, która się niczym nie różni od dziew­czyny, którą dotąd byłam.

Widzę włosy, które Col­lin nazywa jedwa­biem muśnię­tym słoń­cem. Wysu­wają się spod róża­nego wianka z krót­kim, zwiew­nym welo­nem, takim, jakiego życzyła sobie moja matka. Widzę białą suk­nię, któ­rej poświę­ci­łam tyle sta­ra­nia. Ona też jest zwiewna – tak jak tego pra­gnę­łam – a to za sprawą jedwab­nej wstążki pod­kre­śla­ją­cej wysoki stan.

Wiem, że nie jestem pięk­no­ścią – nie­za­leż­nie od tego, co mówi Col­lin. Ale wyglą­dam ład­nie, zwłasz­cza dziś, w dniu, kiedy z dziew­czyny staję się kobietą, a z panny mło­dej – żoną.

Widzę błysk świa­tła odbi­tego w pier­ścionku, który poda­ro­wał mi Col­lin, pro­sząc mnie o rękę. „Moja droga Astrid, kocham cię całym ser­cem – rzekł wtedy. – Ni­gdy nie poko­cham innej. Będę cię kochał do końca życia, nawet wtedy, kiedy dosię­gnie mnie śmierć”.

I tak oto ta iskra, ta obiet­nica, ta przy­sięga tkwi na palcu mej pra­wej dłoni, a złota obrączka – sym­bol nie­skoń­czo­no­ści – na palcu lewej.

Kobieta, którą się staję, będzie go kochać przez całe życie, nawet wtedy, kiedy dosię­gnie ją śmierć.

Teraz, po tej krót­kiej chwili reflek­sji, muszę wra­cać. Do muzyki, tańca i zabawy, któ­rymi Col­lin tak pra­gnął uczcić ten dzień.

Będę tań­czyć z mężem. Jego rodzinę uznam za swoją, bo już się nią stała. Będę słu­chać dźwię­ków muzyki dudzia­rzy i świę­to­wać pierw­szy dzień naszego dłu­giego, szczę­śli­wego, wspól­nego życia.

Tak mi się przy­naj­mniej zda­wało.

Kiedy się odwra­cam, do pokoju wcho­dzi kobieta. Wydaje mi się, że skądś ją znam, ale nim zdążę wypo­wie­dzieć choć słowo, tamta do mnie pod­biega. Spo­strze­gam błysk noża, który we mnie zata­pia.

Co za ból! Ni­gdy go nie zapo­mnę. Ten szok, kiedy ostrze tnie moje ciało – raz i drugi. I jesz­cze jeden.

Chwieję się do tyłu, nie potra­fię wydo­być z sie­bie krzyku ani wydu­sić słowa, gdy tamta ciska mi nóż pod nogi.

– Ni­gdy go nie zdo­bę­dziesz – mówi. – Umrzesz jako panna młoda, a on będzie mój. Będzie mój albo – przez twoją krew na moim języku – każda następna oblu­bie­nica straci życie tak samo jak ty.

Po chwili, ku memu prze­ra­że­niu, zli­zuje z palca moją krew. Kiedy upa­dam, zdej­muje mi obrączkę.

A to, nie wie­dzieć czemu, jest jesz­cze gor­sze niż ból.

– Mał­żeń­stwo musi zostać skon­su­mo­wane, w prze­ciw­nym razie nie jest mał­żeń­stwem – oznaj­mia. – Jesteś tylko panną młodą, na zawsze stra­coną. Bądź prze­klęta, Astrid Gran­dville!

Po czym zosta­wia mnie kona­jącą na pod­ło­dze tuż obok mał­żeń­skiego łoża, w któ­rym ni­gdy nie spę­dzę nocy z uko­cha­nym. Ale obrączka… moja obrączka… Jakże mam opu­ścić ten świat bez obrączki?…

Zwięk­sza się plama krwi na mojej bia­łej sukni. Mimo to roz­pacz­liwe pra­gnie­nie życia każe mi dźwi­gnąć się z pod­łogi. W ago­nii wlokę się do drzwi. Moje śli­skie od krwi dło­nie led­wie mogą je otwo­rzyć.

Muszę zna­leźć Col­lina. Odzy­skać obrączkę. To znak moich zaślu­bin. Wszystko roz­pływa mi się przed oczami, każdy oddech jest udręką.

Ktoś krzy­czy, ale ten dźwięk docho­dzi jakby z innego świata. Ze świata, który wła­śnie opusz­czam.

Widzę go jesz­cze, lecz tylko jego, wszystko inne – dźwięki muzyki, piękne suk­nie i kami­zelki – blak­nie, twa­rze tracą ostrość, głosy cichną.

Bie­gnie do mnie, woła­jąc po imie­niu. Chwyta mnie w silne ramiona, ja zaś omdle­wam.

Chcę do niego mówić. Jest wszak moją miło­ścią, całym moim życiem. Ale nie­skoń­czony krąg, obiet­nica wiecz­no­tr­wa­łego szczę­ścia, został prze­rwany.

Czuję na twa­rzy jego łzy, widzę smu­tek i strach w tych zie­lo­nych, prze­past­nych oczach.

– Astrid, uko­chana – szep­cze. – Nie opusz­czaj mnie. Zostań ze mną.

Wszystko mi nik­nie przed oczami. Wyma­wiam ostat­nie słowa, ostat­nim tchnie­niem skła­dam ostat­nią obiet­nicę.

– Ni­gdy cię nie opusz­czę.

I nie opu­ści­łam.Rozdział 1

Dziś

Pla­no­wa­nie ślubu przy­po­mi­nało istne wariac­two. Sonya doszła do wnio­sku, że skoro już się pod­jęło tę nie­uchronną decy­zję, nie pozo­sta­wało nic innego, jak tylko krok po kroku dążyć do jej reali­za­cji.

Gdyby mogła posta­wić na swoim, daro­wa­łaby sobie cały ten cyrk. Kupi­łaby – ow­szem – jakąś wystrza­łową kieckę, którą mogłaby jesz­cze gdzieś kie­dyś wło­żyć, i zapro­siła rodzinę i naj­bliż­szych zna­jo­mych na przy­ję­cie w ogro­dzie. Cichy, skromny ślub, a po nim impreza na całego.

Nic wymyśl­nego, nic for­mal­nego, ogól­nie bez spinki, na luzie. Ważne, żeby się dobrze bawić.

Nie­stety, Bran­don nie podzie­lał jej zda­nia. On pra­gnął ślubu z pompą, ele­ganc­kiego i wyszu­ka­nego.

Sonya zaku­piła więc osza­ła­mia­jącą suk­nię – wartą tyle, ile dwie raty kre­dytu. Pla­no­wała wło­żyć ją na kilka godzin, a potem oddać do pralni i ode­słać.

Zare­zer­wo­wali luk­su­sowy hotel Back Bay dla gości z listy liczą­cej ponad trzy­sta, pra­wie czte­ry­sta nazwisk, zanim jesz­cze roze­słali zapro­sze­nia.

Jeśli cho­dzi o zapro­sze­nia, to Sonya sama je zapro­jek­to­wała – bądź co bądź pra­co­wała jako gra­ficzka kom­pu­te­rowa. Zresztą Bran­don wywo­dził się z tej samej branży, więc i on doło­żył swoje trzy gro­sze. Ich styl był może bar­dziej for­malny, niż sobie wyobra­żała, ale i tak wyglą­dały świet­nie.

Wysłali zawia­do­mie­nia o ślu­bie z prośbą o rezer­wa­cję ter­minu wiele mie­sięcy temu. Aby je przy­go­to­wać, spę­dzili pra­wie cały dzień na zarę­czy­no­wej sesji foto­gra­ficz­nej.

Sonya wola­łaby, co prawda, popro­sić kogoś ze zna­jo­mych, żeby zro­bił im nie­po­zo­wane, swo­bodne, zabawne zdję­cia. Musiała przy­znać, że sta­now­cze weto Bran­dona wzbu­dziło w niej żal i sprze­ciw. Ale co tam! Zdję­cia wyszły prze­pięk­nie.

Były takie ele­ganc­kie. Wyszu­kany, sty­lowy anons w sam raz dla ide­al­nej pary z dużymi aspi­ra­cjami.

Wybór menu trwał, zda­wało się, wieki. Poczę­stu­nek miał być oczy­wi­ście for­malny, ser­wo­wany do sto­łów. A po nim tort. Sonya uwiel­biała torty. Jej zda­niem z ludźmi, któ­rzy nie lubią tortu, zde­cy­do­wa­nie było coś nie tak.

Ale, o Boże, któż się mógł spo­dzie­wać, że kom­po­no­wa­nie tortu wesel­nego – sma­ków, kre­mów, polewy, wyglądu, warstw, ozdób na wierz­chu – mogło dopro­wa­dzić nor­mal­nego czło­wieka do fru­stra­cji?

Teraz już o tym wie­działa.

A jesz­cze pozo­sta­wał tort pana mło­dego. I te malut­kie ozdobne fran­cu­skie cia­steczka z ich zło­tymi ini­cja­łami na górze.

Do tego kwiaty, muzyka, plan­sze z pla­nami usa­do­wie­nia gości przy sto­łach, kolory, motyw prze­wodni, i mimo że mieli sku­teczną, nie­sa­mo­wi­cie cier­pliwą kon­sul­tantkę ślubną, wszystko to zlało się w jeden wielki kosz­mar.

Nie mogła się wprost docze­kać, kiedy będzie po wszyst­kim.

I wła­śnie dla­tego nękały ją podej­rze­nia, że coś jest z nią nie w porządku.

Czyż każda panna młoda nie pra­gnęła całego tego zamie­sza­nia? Czyż nie chciała, by dzień jej ślubu był wyjąt­kowy, spe­cjalny, jak z bajki?

Ona tego chciała. I bar­dzo pra­gnęła, by nastą­piło po nim szczę­śliwe życie.

Ale.

Przez ostat­nie tygo­dnie kolejne „ale” poja­wiały się znie­nacka jedno po dru­gim. Na przy­kład nie czuła, że to będzie jej dzień – jej wielki, wyjąt­kowy, cudow­nie eks­cy­tu­jący dzień. Nic a nic. Utra­ciła nad nim ponie­kąd kon­trolę. A gdy sobie uświa­da­miała, że to prze­cież dzień rów­nież Bran­dona i że on rów­nież musi mieć coś do powie­dze­nia w tej spra­wie, ude­rzało ją to, że on miałdo powie­dze­nia wszystko.

Nic tutaj nie odzwier­cie­dlało jej wizji ani pra­gnień. Za to z całą pew­no­ścią odzwier­cie­dlało wszyst­kie jego marze­nia.

A skoro mieli do tego stop­nia różne wizje i pra­gnie­nia, to czy nie ozna­czało to, że po pro­stu do sie­bie nie pasują?

Dopa­dał ją lęk, gdy o tym roz­my­ślała. Tak samo jak wtedy, gdy przez trzy bite nie­dziele oglą­dali domy. Bran­don naci­skał na ele­gancką, współ­cze­sną McWillę, pod­czas gdy ona marzyła o sta­rym domu z duszą.

Ale.

Zamiast to roz­pa­mię­ty­wać, wolała przy­po­mnieć sobie ostat­nich osiem­na­ście mie­sięcy bycia razem. I wtedy nie umiała dopa­trzyć się żad­nego powodu do zmar­twień.

Ślub to prze­cież tylko jeden dzień, a poza tym dla­czego Bran­don miałby nie mieć całego tego zamie­sza­nia, skoro tak mu na nim zależy? I tak naj­bar­dziej liczy się to, co się czuje. Znajdą jakiś kom­pro­mis. I z każ­dego domu da się zro­bić praw­dziwy dom.

To trema przed­ślubna, wma­wiała sobie Sonya. Po pro­stu zbliża się Ten Wielki Dzień. I miała na to dowód – dosłow­nie – w postaci zapro­sze­nia ślub­nego w torebce.

Godząc się z tremą, odwo­łała spo­tka­nie z flo­rystką – nie mogła się do niego zmu­sić – i posta­no­wiła wra­cać do domu.

Będzie miała kilka godzin spo­koju. Bran­don zała­twiał jakieś kawa­ler­skie sprawy, więc dopóki nie wróci, będzie sama.

Pomy­ślała, że kiedy się zjawi, otwo­rzą wino i przyj­rzą się prób­nym wydru­kom zapro­szeń, podejmą osta­teczną decy­zję, a potem sfi­na­li­zują wciąż rosnącą listę gości. Zamó­wią zapro­sze­nia i zamkną temat – bo do adre­so­wa­nia kopert Bran­don wyna­jął kali­grafa.

Mogła to zro­bić sama, ale nie, nie będzie prze­cież narze­kać na to, że nie adre­suje wła­sno­ręcz­nie kilku setek zapro­szeń.

Wolno, z opusz­czo­nymi szy­bami i gło­śną muzyką sunęła przez zakor­ko­wany sobotni Boston. Za osiem tygo­dni – myślała – mia­sto eks­plo­duje kolo­rami jesieni, mojej ulu­bio­nej pory roku. A to, co się wła­śnie zbliża, będzie już wtedy za mną.

Miała dwa­dzie­ścia osiem lat, nie­długo skoń­czy dwa­dzie­ścia dzie­więć, nie wie­dzieć kiedy zamknie się za nią trze­cia dekada. Była gotowa uło­żyć sobie życie, zało­żyć rodzinę. Za osiem tygo­dni od teraz poślubi uko­cha­nego męż­czy­znę: Bran­dona Wise’a – inte­li­gent­nego, zdol­nego roman­tyka, który do kwe­stii związku z nią – kole­żanką z pracy – pod­szedł ze swo­bodą i opa­no­wa­niem, mimo że ona zacho­wy­wała daleko idącą ostroż­ność.

Zdo­by­wał ją – a ona z przy­jem­no­ścią dawała się zdo­być.

Rzadko kiedy się kłó­cili. Był też nie­wia­ry­god­nie uro­czy w sto­sunku do jej matki, a to miało zna­cze­nie. Lubił towa­rzy­stwo jej zna­jo­mych, a ona towa­rzy­stwo jego zna­jo­mych.

Jasne, było sporo rze­czy, które ich róż­niły. On mógłby codzien­nie wie­czo­rem gdzieś wycho­dzić: na kok­tajl, kola­cję, wer­ni­saż, wszystko jedno gdzie. Ona tym­cza­sem potrze­bo­wała przerw mię­dzy takimi wyj­ściami, lubiła spo­koj­nie posie­dzieć w domu.

Miał wię­cej butów od niej, a ona lubiła buty.

Kiedy roz­ma­wiali o kup­nie domu, on mówił o eki­pie do pie­lę­gna­cji ogrodu, a ona wyobra­żała sobie samo­dzielne kosze­nie trawy i sadze­nie roślin.

No dobrze, ale kto chciałby wycho­dzić za swo­jego klona?

Róż­nice ozna­czały wszak róż­no­rod­ność.

Kiedy zapar­ko­wała, już żało­wała odwo­ła­nego spo­tka­nia z flo­rystką. Powinna była się sta­wić. Kwiaty, tak jak i torty, mają wielki poten­cjał uszczę­śli­wia­nia.

No cóż, zre­kom­pen­suje to sobie samo­dziel­nie przy­go­to­waną kola­cją.

Czyżby to for­tel, który ma zapo­biec kolej­nemu wyj­ściu na kola­cję? – myślała, zbli­ża­jąc się do swo­jej strony bliź­niaka. Być może, ale Bran­don wróci do pra­wie przy­go­to­wa­nego posiłku i otwar­tej butelki wina, a to dobry układ.

Zje­dzą, napiją się i sfi­na­li­zują tę prze­klętą listę.

Haczyk posta­wiony w kolum­nie „zro­bione” sprawi im ulgę.

A ulga będzie ozna­czała, że sobotni wie­czór spę­dzą w łóżku.

Już od samych drzwi usły­szała muzykę. Parę kro­ków dalej, tam gdzie przed­po­kój otwie­rał się na salon, zoba­czyła dam­ski but.

Czer­woną szpilkę.

Odsta­wiła torebkę na sto­lik przy wej­ściu, klu­czyki odło­żyła do sto­ją­cej na nim misy. I powoli się schy­liła, by pod­nieść but.

Drugi leżał w kory­ta­rzu do sypialni, a tuż obok roz­klo­szo­wana, biała sukienka bez ramią­czek.

Muzyka docho­dziła z sypialni – spo­kojna, zmy­słowa melo­dia, w którą wpi­sy­wały się kobiece jęki i okrzyki unie­sie­nia.

Bran­don lubi muzykę pod­czas seksu, pomy­ślała tępo. Zawsze o to dba.

Uwa­żała, że to uro­cze. Do nie­dawna.

Zapo­mnieli zamknąć drzwi, Sonya prze­szła więc po ciśnię­tej w nie­ła­dzie sukience i kop­nęła na bok męską koszulę i spodnie.

Kto by pomy­ślał, że miłość może zga­snąć jak świeca na wie­trze? I nie pozo­sta­wić po sobie śladu? Naj­mniej­szego śladu?

Patrzyła na tyłek swo­jego narze­czo­nego, wgnia­ta­jący się ryt­micz­nie w ciało leżą­cej pod nim kobiety. Która, obej­mu­jąc go nogami w pasie, wła­śnie wykrzyk­nęła jego imię.

Sonya spoj­rzała na but, który na­dal trzy­mała w ręku, i prze­nio­sła wzrok na goły, zdra­dziecki tyłek.

Kiedy się zamach­nęła, a but tra­fił w cel, pomy­ślała, że jakiś ślad jed­nak zosta­nie.

Bran­don zerwał się jak opa­rzony, kobieta zaś krzyk­nęła i pró­bo­wała się zasło­nić zmię­tym prze­ście­ra­dłem.

– Sonyu… – wymam­ro­tał.

– Zamknij się! – wark­nęła. – O Boże! Tra­cie, prze­cież jesteś moją kuzynką. Mie­li­śmy cię zapro­sić na ślub.

Tamta, łka­jąc, moc­niej pocią­gnęła za prze­ście­ra­dło.

– Sonyu, posłu­chaj…

– Powie­dzia­łam, zamknij się, do kurwy nędzy. Gdzie jestem? W samym środku pie­przo­nej sztampy. Ubie­raj­cie się i wyno­cha stąd! Oboje.

– Prze­pra­szam. – Tra­cie we łzach zbie­rała bie­li­znę z pod­łogi. – Tak bar­dzo…

– Nie odzy­waj się do mnie. Już ni­gdy się do mnie nie odzy­waj. Gdyby nie to, że twoja matka jest moją ciotką i kimś, kogo bar­dzo, ale to bar­dzo lubię, to sko­pa­ła­bym ci ten kurew­ski tyłek. Przy­mknij się i spie­przaj z mojego domu.

Dziew­czyna zła­pała w biegu sukienkę i nie wkła­da­jąc bie­li­zny, wsu­nęła ją szybko przez głowę. Butów nie wzięła.

Ani nie zamknęła za sobą drzwi.

– Nic mnie nie uspra­wie­dli­wia, Sonyu. Dałem ciała.

– Wła­śnie widzę. Twoje ciu­chy same z cie­bie opa­dły i roz­rzu­ciły się po pod­ło­dze, żebyś mógł popa­ra­do­wać nago i dać ciała mojej kuzynce. Wynoś się, Bran­don. Ale już! Możesz wyjść na golasa albo się przed­tem ubrać, jak wolisz. Byle­byś jak naj­szyb­ciej znik­nął z mojego domu.

– Naszego.

– Nazwi­sko na umo­wie kre­dy­to­wej jest moje.

– Kocha­nie…

– Serio? Jak śmiesz się tak do mnie zwra­cać? Spró­buj jesz­cze raz, a przy­się­gam, że zro­bię ci krzywdę. Powie­dzia­łam, won!

Męż­czy­zna wcią­gnął spodnie khaki.

– Musimy poga­dać – rzekł. – Naj­pierw ochłoń, a ja… Dokąd idziesz?

– Po tele­fon. – Sonya pode­szła do torebki i wyjęła z niej komórkę. – Dzwo­nię na poli­cję, żeby cię wypro­wa­dzili z mojego domu.

– Ejże, Sonyu – ode­zwał się takim tonem, jakby jej chciał powie­dzieć, że jest uro­cza. – Nie będziesz chyba dzwo­nić na poli­cję?

Stała z tele­fo­nem w ręku i przy­glą­dała się Bran­do­nowi. Jego wyspor­to­wa­nej syl­wetce i ciem­no­blond wło­som, zmierz­wio­nym rękami innej kobiety. Jego gład­kiej, przy­stoj­nej twa­rzy i zabój­czym błę­kit­nym oczom.

– Jeśli naprawdę sądzisz, że nie zadzwo­nię, to mnie nie znasz. – Wyjęła klu­czyki do jego samo­chodu z misy, odcze­piła od nich klucz do domu, a resztę wyrzu­ciła za drzwi. – Wyno­cha stąd.

– Muszę wziąć buty.

Otwo­rzyła szafę na płasz­cze, wycią­gnęła z niej parę moka­sy­nów i cisnęła nimi w jego stronę.

– Weź te, muszą ci wystar­czyć, i idź, zanim zacznę wrzesz­czeć i dzwo­nić na numer alar­mowy.

Pochy­lił się, zebrał buty z pod­łogi i wsu­nął je na stopy.

– Poga­damy, jak się uspo­ko­isz.

– Kiedy wresz­cie do cie­bie dotrze, że to się ni­gdy nie zda­rzy?

Zatrza­snęła za nim drzwi i zamknęła zasuwę.

Cze­kała na łzy smutku, na roz­pacz, na żal. I nagle zro­zu­miała, że żadne z tych uczuć nie prze­bije się przez wście­kłość.

Ponow­nie spoj­rzała na tele­fon, który trzy­mała w ręku.

Wcią­gnęła głę­boko powie­trze, pode­szła do kanapy i usia­dła. Chciała napi­sać ese­mesa, ale nie mogła, za bar­dzo trzę­sły jej się ręce.

Zamiast tego zadzwo­niła.

– No hej! Co tam?

– Cleo, możesz do mnie wpaść? Muszę cię zoba­czyć.

– A co, ślubny kry­zy­sik dopadł?

– Można tak powie­dzieć. Pro­szę.

W roz­ba­wio­nym tonie przy­ja­ciółki poja­wiła się nagle tro­ska.

– Ale wszystko dobrze? – spy­tała zanie­po­ko­jona.

– Nie­spe­cjal­nie – odparła Sonya cicho. – Wpad­niesz?

– Jasne, już jadę. Cokol­wiek się stało, damy sobie z tym radę. Będę za dzie­sięć minut.

Już dałam sobie z tym radę, wes­tchnęła w duchu Sonya i odło­żyła tele­fon.

*

Cleo z kie­lisz­kiem wina w ręku krą­żyła po salo­nie. Jej dłu­gie nogi w kró­ciut­kich bia­łych szor­tach odmie­rzały mia­rowe kroki, a zwią­zane w nie­dbały węzeł bujne, ciem­no­mio­dowe, krę­cone włosy z każ­dym ruchem pod­ska­ki­wały jej na gło­wie.

Tygry­sie oczy lśniły.

Im bar­dziej się gorącz­ko­wała i zło­ściła, tym bar­dziej było po niej widać, że wycho­wała się na połu­dniu. I tym więk­szy spo­kój ogar­niał Sonyę. To chyba miłość? – pomy­ślała.

– Ten podły, zakła­many drań! Ten zdra­dziecki sukin­syn! A Tra­cie?! Brak mi słów. Kuzynka! W dodatku ta żało­sna cycata suka poma­gała mi pla­no­wać wie­czór panień­ski.

– Okrop­nie pła­kała.

– I co z tego! To ani w jed­nej set­nej nie wystar­czy. O, jesz­cze ode mnie usły­szy. Jesz­cze poczuje moją wście­kłość. Dwu­li­cowa szmata.

– Kocham cię, Cleo Faba­res. Jesteś naj­lep­sza.

– O, dzie­cino. – Kobieta opa­dła na kanapę, odsta­wiła kie­li­szek i mocno przy­tu­liła Sonyę. – Tak mi przy­kro. Tak mi strasz­nie przy­kro.

– Wiem.

– Co chcesz teraz zro­bić? – Cleo się odsu­nęła i spoj­rzała na przy­ja­ciółkę brą­zo­wymi mig­da­ło­wymi oczami. – Tylko powiedz, czego chcesz, a ja się tym zajmę. Zamor­do­wać go? Uciąć mu łeb? Wyka­stro­wać?

Sonya uśmiech­nęła się pierw­szy raz od chwili, gdy weszła do domu.

– Uży­ła­byś do tego mie­cza samu­raj­skiego two­jego pra­dziadka Harurta?

– Z przy­jem­no­ścią.

– To trzy­majmy tę opcję w rezer­wie.

– Dla­czego nie wrzesz­czysz? Dla­czego cze­goś nie sko­piesz? Sama bym chęt­nie coś sko­pała. Albo kogoś. Bran­dona w jaja. Po pierw­sze, muszę iść kupić glany, żeby mieć czym mu sko­pać jaja. A po dru­gie, muszę kupić mosiężne kastety, żeby dać Tra­cie w twarz. Ale to ja – dodała po chwili, się­ga­jąc po kie­li­szek. – A ty? Czego byś chciała?

– Wła­śnie to robię. Sie­dzę, piję wino i patrzę, jak moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka wku­rza się na maksa z powodu mojej krzywdy. – Sonya ujęła wolną dłoń Cleo. – Ona ohyd­nie pła­kała; ja nie.

– Jeśli masz potrzebę, pro­szę, tu jest moje ramię.

– Nie, nie mam potrzeby. Nie do końca też wiem, co to o mnie mówi. Czu­łam się jak w fil­mie. Niczego nie­świa­doma przy­szła panna młoda zastaje narze­czo­nego i jedną z dru­hen w łóżku.

– Nie byłaś niczego nie­świa­doma.

– Nie, no byłam. W tle leciała pio­senka _Video Phone_ Beyoncé.

– Daj spo­kój.

– Poważ­nie.

Cleo powstrzy­mała par­sk­nię­cie.

– Przy­kro mi.

– Niech ci nie będzie. Kiedy sobie pomy­ślę… że gdy­bym nie odwo­łała tego spo­tka­nia… gdy­bym ich nie nakryła…

Teraz Sonya wstała z kanapy i zaczęła krą­żyć po pokoju. Jedną ręką gesty­ku­lo­wała przy tym kie­lisz­kiem z winem, a drugą prze­cze­sy­wała włosy.

Ścią­gnęła gumkę z dłu­giego, pro­stego koń­skiego ogona w kolo­rze syropu klo­no­wego.

– Tak naprawdę to mnie dołuje, Cleo. Tak szcze­rze, do bólu. Że bym w to wdep­nęła. Że wyszła­bym za tego nie­uczci­wego gnoja. I to wyszła­bym za niego na jego zasa­dach – to mnie naj­bar­dziej roz­wala. W tej cho­ler­nej wiel­kiej sali balo­wej w hotelu, z wielką pompą, na któ­rej tak mu zale­żało, z dur­nym pię­cio­war­stwo­wym lukro­wa­nym tor­tem ze złotą figurką na szczy­cie. Jak to się, do dia­bła, stało, że tak się dałam otu­ma­nić?

– Wygląda na to, że się wła­śnie dowie­dzia­łaś. A ja go lubi­łam. Szcze­rze! To mnie dobija. Może i myśla­łam, że ten cały prze­pych jest nie w twoim stylu, ale z dru­giej strony to wielki dzień, więc czemu nie? Ale – i zanim przejdę do ale, powiem, że dobrze widzieć, że odzy­ska­łaś swoją dawną furię.

– Och, ni­gdy jej nie stra­ci­łam. Za to z przy­jem­no­ścią przy­glą­da­łam się two­jej.

– Okej. To teraz czas na ale: odwo­ła­łaś spo­tka­nie, nakry­łaś ich. I nie wyj­dziesz za tego dupka. Opatrz­ność widać czuwa nad tobą.

– Gdyby rze­czy­wi­ście czu­wała nade mną opatrz­ność, kaza­ła­bym Bran­do­nowi spa­dać wieki temu.

– Napij się jesz­cze tro­chę wina.

– Tak, wła­śnie zamie­rza­łam się napić. Wię­cej niż tro­chę.

To mówiąc, Sonya przy­ci­snęła palce do oczu – nie po to, by powstrzy­mać łzy, lecz w geście fru­stra­cji.

– Cleo, muszę wszystko poodwo­ły­wać. Hotel, foto­grafa, kame­rzy­stę, tort, kwiaty. Boże, nawet ten durny kwar­tet gita­rowy, któ­rego ni­gdy nie chcia­łam, orkie­strę. Stracę zaliczki. W dupę! wła­śnie zatwier­dzi­łam próbny wydruk zapro­sze­nia. Ile ja czasu spę­dzi­łam nad tym pro­jek­tem!…

– Zacho­waj ten wydruk. Rzu­cimy na niego klą­twę i zako­piemy go razem z bok­ser­kami Bran­dona przy pełni księ­życa. A potem za każ­dym razem, kiedy ten drań będzie chciał ustrze­lić następną laskę, dosta­nie upo­rczy­wego świądu fiuta.

– Gadasz jak twoja babka Kre­olka.

– _Bien sûr_. Pomogę ci wszystko odwo­łać. Może uda nam się kogoś zacza­ro­wać i odzy­skać któ­rąś z zali­czek. A połowę tego, czego się nie da odzy­skać, ska­su­jesz od tego dra­nia. Ni­gdy mi się to nie podo­bało, że to ty wykła­da­łaś pie­nią­dze.

Cleo gło­śno sap­nęła i upiła łyk wina.

– I kiedy teraz o tym myślę, wiesz, co mi się wydaje? Że wcale go nie lubi­łam tak bar­dzo, jak sobie wma­wia­łam, że lubię.

– On miał pła­cić za próbne przy­ję­cie i podróż poślubną. Nie­ważne. Mam nauczkę. Rze­czy­wi­ście przyda mi się twoja pomoc przy odwo­ły­wa­niu. O raju, i jesz­cze prze­cież ta lista.

Sonya przy­ło­żyła rękę do żołądka, tam gdzie odczuła gwał­towny skurcz.

– Wła­śnie ukoń­czy­li­śmy pracę nad listą pre­zen­tów – powie­działa. – A jutro jeste­śmy umó­wieni na oglą­da­nie dwóch domów.

– Napijmy się jesz­cze wina – zapro­po­no­wała Cleo. – Zamówmy pizzę. Poży­czysz mi coś do spa­nia i zała­twimy od ręki to, co jest do zała­twie­nia.

– Zosta­niesz na noc?

– Zostaję na noc zawsze, kiedy moja naj­lep­sza kum­pela, współ­lo­ka­torka z aka­de­mika, part­nerka w zbrodni i ser­deczna sio­stra przy­ła­puje narze­czo­nego w łóżku z kuzynką.

Sonyi napły­nęły do oczu łzy. Nie były to łzy żalu czy bólu, lecz czy­stej wdzięcz­no­ści.

– Dzięki. Na samą myśl, że muszę się z tym wszyst­kim zmie­rzyć, mam ochotę scho­wać się do jakiejś dziury. Nie – popra­wiła się. – Mam ochotę zako­pać Bran­dona w jakiejś dziu­rze. Bo…

Prze­rwało jej stu­ka­nie do drzwi. Odwró­ciła głowę.

– Nie myślisz chyba, że to…

Tygry­sie oczy Cleo bły­snęły.

– Ja otwo­rzę. Gla­nów nie­stety nie mam, ale kola­nem w jaja też potra­fię.Rozdział 3

Sonya z tru­dem brnęła przez ten dzień. Choć daro­wała sobie lunch, by nie tra­cić czasu i dopro­wa­dzić ostat­nie pro­jekty do stanu umoż­li­wia­ją­cego bez­pieczne prze­ję­cie przez inną osobę, zamie­niła słowo z kole­gami i kole­żan­kami w fir­mo­wej kuchni.

Swo­bod­nie. Jak gdyby ni­gdy nic.

Nagle, w trak­cie wyko­ny­wa­nia jakiejś czyn­no­ści, uświa­do­miła sobie, że w sercu już się pogo­dziła z tym, co się stało, i ruszyła dalej. Stres znik­nął.

Pod koniec dnia spa­ko­wała do pudła swoje rze­czy: wła­sne przy­bory, zapa­sowe aku­mu­la­tory, łado­warki, przy­cisk z flu­orytu, który dostała od Cleo, fio­łek afry­kań­ski i wszel­kie dro­bia­zgi, dzięki któ­rym czuła się w pracy jak w domu.

Jedno pudło, pomy­ślała, wystar­czy, by zmie­ścić całe sie­dem lat, w tym dwa lata stażu, zawo­do­wego życia w By Design.

Czyli, jak dotąd, całość jej zawo­do­wego życia.

Wybrała się na ostat­nią prze­chadzkę po biu­rze. Gdy wró­ciła, w drzwiach jej pokoju sta­nął Matt.

– Chcia­łem zacze­kać, aż… Laine mówiła, że już posta­no­wi­łaś i masz wystar­cza­jące powody. Czuję, że nie oka­za­łem ci dość wspar­cia. Że powi­nie­nem był to jakoś roz­wią­zać.

– Nie, nie. To była kiep­ska sytu­acja. Dla mnie nie­moż­liwa do znie­sie­nia. No i gdyby nie ty i Laine, ni­gdy nie spró­bo­wa­ła­bym pracy na wła­sną rękę.

– Obie­ca­łem jej, że nie będę na cie­bie naci­skał, więc nie będę. Cho­ciaż chciał­bym. Daj, wezmę to.

Wyjął z jej rąk pudło i wyszli – przez biura i przez Wylę­gar­nię.

– Pamię­taj, żeby za nami tęsk­nić – rzu­cił.

– Już tęsk­nię. – Na dwo­rze ude­rzył w nią świeży podmuch jesien­nego wia­tru. Przy­szło jej naraz do głowy, że gdyby nie odwo­łane spo­tka­nie z flo­rystką, byłaby teraz w trak­cie podróży poślub­nej do Paryża.

– Gdy­byś potrze­bo­wała rady – rzekł Matt – albo kogoś, komu można się wypła­kać, albo towa­rzy­stwa do kie­liszka, dzwoń. – Wło­żył pudło do jej samo­chodu i się odwró­cił. – Zamie­rzam cię uści­skać.

– A ja cie­bie.

Przy­tu­lił ją mocno i długo.

– Nie powi­nie­nem tego mówić, ale powiem. On tu długo nie popra­cuje. Nie wytrzyma. Jest zdolny i ma doświad­cze­nie, ale poka­zał, że jest nie­uczciwy, małost­kowy i, cho­lera, mściwy. Nie zabawi u nas długo.

– Chcia­ła­bym powie­dzieć, że mi wszystko jedno, ale jakoś nie mogę.

– Idź i zawo­juj świat. – Odsu­nął się. – Bo wiem, że tak będzie. Gdy­byś kie­dyś chciała wró­cić, drzwi zawsze będą stały dla cie­bie otwo­rem.

– Kiedy pierw­szy raz przez nie prze­szłam jako sta­żystka na ostat­nim roku col­lege’u, mia­łeś muszkę w kropki.

– A, tak, był czas, że nosi­łem muszki. Może trzeba do tego wró­cić.

– I powie­dzia­łeś, że jeśli nie będę cze­goś wie­działa, mam po pro­stu pytać. Ni­gdy nie mia­łam pro­blemu, żeby do cie­bie pójść i to zro­bić.

– Nic się nie zmie­nia.

Poca­ło­wała go w poli­czek i wsia­dła do samo­chodu. Kiedy odje­chała, pozwo­liła sobie na uro­nie­nie paru łez.

Zamiast do domu skie­ro­wała się w prze­ciwną stronę – do zadba­nego, pię­tro­wego domu mamy z maleń­kim jak zna­czek pocz­towy ogród­kiem. Tu, w tej zie­lo­nej dziel­nicy, dora­stała. Bawiła się na tym podwórku, a potem, kiedy pod­ro­sła, kosiła trawę.

Na tym chod­niku ojciec ją uczył jeź­dzić na dwu­ko­ło­wym rowe­rze – dosko­nale to pamię­tała.

„Trzy­mam cię, Sonyu, kręć peda­łami. Nie pusz­czę”.

I nie puścił. Biegł obok niej, aż zawo­łała: „Puść, tato, już umiem! Puść!”.

Musiał za nią wtedy patrzeć, pomy­ślała teraz. Czy czuł dumę, strach, a może doj­mu­jący żal, kiedy tak chwiej­nie odjeż­dżała na tym swoim różo­wym rowerku z bia­łym pla­sti­ko­wym koszy­kiem na kie­row­nicy?

Widziała go teraz oczyma duszy – bar­dzo wyraź­nie – jak bie­gnie do miej­sca, w któ­rym zdy­szana i zachwy­cona suk­ce­sem przy­sta­nęła na końcu chod­nika.

Jego jasne włosy roz­wie­wał cie­pły wio­senny wia­te­rek. Włosy, któ­rych jak się oka­zało – ni­gdy nie miała przy­pró­szyć siwi­zna. Wysoki, gibki, w sile wieku, o dłu­gich ramio­nach i nogach oraz wąskich dło­niach – podob­nych do jej dłoni. Dło­niach arty­sty.

Męż­czy­zna, który miał umrzeć trzy krót­kie lata póź­niej.

To był wypa­dek, tra­ge­dia. Malo­wał mural na budynku w cen­trum. Zawa­liło się rusz­to­wa­nie – i tak oto jej matka została wdową.

Sonya zapar­ko­wała na wąskim pod­jeź­dzie za samo­cho­dem matki. Zasta­na­wiała się, czemu te wspo­mnie­nia zalały ją aku­rat teraz. Uznała, że cho­dzi zapewne o nastrój. Rzu­ca­nie pracy nie rów­nało się wpraw­dzie śmierci, ale też nio­sło dra­styczną zmianę.

Czer­wony klon przed pię­tro­wym domem o nie­bie­skiej drew­nia­nej ele­wa­cji pło­nął kolo­rami jesieni. Nie­które z ogni­stych liści już opa­dły, a paź­dzier­nik miał wkrótce otrzą­snąć z gałęzi te, które jesz­cze pozo­stały.

Naroż­niki domu roz­świe­tlały kępy żół­tych chry­zan­tem, a ponie­waż nie ist­niało święto, któ­rego Win­ter Mac­Ta­vish by nie kochała, przy bia­łych drzwiach leżały oka­załe poma­rań­czowe dynie.

Bli­żej Hal­lo­ween mama wydrąży je i zrobi z nich latar­nie, wycią­gnie też stary szkie­let, chi­cho­czącą wiedźmę na mio­tle, włoży strój i będzie wrę­czać dzie­cia­kom sąsia­dów naj­więk­sze tabliczki cze­ko­lady Her­shey’s.

Sonya nie zapu­kała. Ni­gdy nie pukała do tych drzwi.

W salo­nie pach­niało jesien­nymi kwia­tami – ich bukiet stał w wazo­nie – i dymem z drewna tlą­cego się w kominku.

Jeden z obra­zów ojca wisiał wła­śnie nad komin­kiem, czyli tam, gdzie zawsze, a przy­naj­mniej odkąd Sonya się­gała pamię­cią.

*

Spo­wity we mgle las, głę­boka zie­leń cieni i cętki świa­tła, pada­jące na ścieżkę tak, że wyda­wała się mie­nić zło­tem. Po pra­wej stro­nie ścieżki szem­rał stru­mień, w któ­rym woda wartko prze­ta­czała się po kamie­niach, two­rząc nie­wiel­kie sre­brzy­ste kaskady.

Chciała wie­dzieć, dokąd wie­dzie ta ścieżka, a kiedy zapy­tała, tata odpo­wie­dział: „Dokąd tylko zechcesz”.

„Może wła­śnie jestem na tej ścieżce i się nie­długo dowiem”, pomy­ślała wtedy.

Ponie­waż dobrze znała swoją mamę, ruszyła wprost do kuchni, woła­jąc ją po dro­dze po imie­niu.

– Sonya?! – zawo­łała Win­ter. – Co za nie­spo­dzianka!

Po powro­cie z pracy prze­brała się już w wygodny dres i spor­towe buty. Powi­tała córkę szyb­kim uści­skiem.

– Wła­śnie się zasta­na­wia­łam, co z kola­cją – rzu­ciła zachę­ca­jąco. – Jadłaś już?

– Nie, jadę pro­sto z pracy.

– No to mam powód, by wyjąć z zamra­żarki tę resztę zupy z zeszłego tygo­dnia. Rosół z warzy­wami, co ty na to?

– Brzmi dosko­nale.

– Może wyj­miesz butelkę bia­łego wina z chło­dziarki? Napi­jemy się po kie­liszku, póki zupa się nie pod­grzeje.

– Brzmi jesz­cze lepiej.

– No to mów. Wszystko, co masz do powie­dze­nia.

Sonya wyjęła białe wino ze spe­cjal­nej chło­dziarki, którą przy oka­zji remontu kuchni mama zamon­to­wała pod bla­tem.

Tak naprawdę była to jedyna zmiana, jaką Win­ter wpro­wa­dziła do domu po śmierci męża.

– A co? Nie mogę po pro­stu wpaść prze­jaz­dem do mamy?

– No możesz i cza­sem wpa­dasz. Ale – tu Win­ter stuk­nęła pal­cem w nos córki – znam tę minę.

Na co Sonya, zysku­jąc na cza­sie, zajęła się kor­ko­cią­giem i kie­lisz­kami.

– Wiesz, że mia­łam tro­chę kło­po­tów w pracy – powie­działa w końcu. – Sądzi­łam, że uda się je zigno­ro­wać i że ludzie, z któ­rymi pra­cuję, nie są idio­tami. Ale tak naprawdę to ni­gdy nie przy­ci­chło. I znowu – cho­dziło głów­nie o małe rze­czy. Małe, ale dokucz­liwe.

– Oka­zało się, że w środku Bran­don jest bar­dzo brzyd­kim czło­wie­kiem, prawda?

– Dosko­nale mu to wycho­dzi. – Lekko się śmie­jąc, nalała wina. – Jest taki gładki w obej­ściu, zawsze taki uprzejmy, no i przy tym taki pro­fe­sjo­nalny. Ale…

Upiła łyk wina i oparła się o kuchenną wyspę.

– Ale jed­no­cze­śnie bez­względny, po pro­stu bez­względny. Cho­dzi mu tylko o to, żeby mi odpła­cić – a raczej odpła­cać w nie­skoń­czo­ność – za sytu­ację, w jakiej go rze­komo posta­wi­łam. Wczo­raj, kiedy przy­szłam do pracy, pro­jekt, który mia­łam na ukoń­cze­niu, znik­nął mi z kom­pu­tera. Dosłow­nie znik­nął.

– To nie bez­względ­ność, to mści­wość.

– Co gor­sza, pliki zapa­sowe też były uszko­dzone. Na szczę­ście na­dal mia­łam fizyczną tablicę inspi­ra­cji, no bo jej znisz­cze­nie byłoby już zbyt rażące. Ale wstępne szkice też znik­nęły. Musia­łam wszystko odtwa­rzać w zasa­dzie z pamięci. Pra­co­wa­łam aż do pół­nocy.

– Nic dziw­nego, że wyglą­dasz na zmę­czoną. Co za drań. Wiesz, że to jego sprawka.

– Ow­szem, wiem, ale nie mam na to dowo­dów. Tak samo jak na to, że spu­ścił mi powie­trze z opon – wszyst­kich czte­rech – o czym się prze­ko­na­łam, kiedy wyszłam o pół­nocy z pracy.

– Na Boga, Sonyu! To już prze­stęp­stwo. Zawia­do­mi­łaś poli­cję?

– Wezwa­łam ubera i ow­szem, zgło­si­łam sprawę na poli­cję. Ale to doni­kąd nie pro­wa­dzi, mamo. Powin­nam była mu oddać ten pier­ścio­nek, a nie go sprze­da­wać, a pie­nią­dze prze­ka­zy­wać na cel dobro­czynny. Może gdy­bym tak zro­biła, toby odpu­ścił. Ale ja mia­łam ochotę mu zade­mon­stro­wać, że będzie ina­czej, niż sobie życzy, więc…

– To nie ty tu jesteś winna. Nie chcę nawet sły­szeć, że bie­rzesz to na sie­bie.

– Winy na sie­bie nie biorę, ale przy­znaję, że się prze­li­czy­łam. Boże, mamo, nie chcę, żebyś była mną roz­cza­ro­wana.

– Jak­że­bym mogła.

Sonya zaczerp­nęła powie­trza i zamil­kła.

– Rzu­ci­łam pracę – oznaj­miła po chwili.

– Dziecko. – Win­ter odsta­wiła kie­li­szek i oto­czyła ją ramio­nami.

– Myśla­łam, że wytrzy­mam, ale nie wytrzy­ma­łam. Nie prze­mo­głam się. Dałam mu satys­fak­cję. Wygrał.

– Natych­miast prze­stań. – Matka się odsu­nęła i lekko potrzą­snęła córką. – Niczego nie wygrał. To nie jest żadna rywa­li­za­cja. Postą­pi­łaś tak, jak dla cie­bie naj­le­piej. Och, jak ja bym chciała, żeby zwol­nili tego dra­nia.

– Za co? Za to, że mnie zdra­dził? Jesteś asy­stentką w kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej. Wiesz prze­cież, że to nie jest pod­stawa do tego, żeby kogoś zwol­nić. A te inne rze­czy? Był ostrożny i nie zosta­wiał żad­nych śla­dów. A Matt i Laine? – Pokrę­ciła głową, pode­szła do wyso­kiego stołka przy bla­cie i usia­dła. – Zro­bili, co mogli. Wiem, że roz­ma­wiali z Bran­do­nem. Co na dłuż­szą metę tylko pogor­szyło sprawę. Oddali mi klienta, młodą, star­tu­jącą firmę, którą obsłu­gi­wa­łam. Dali mi też dwa tygo­dnie płat­nego urlopu, nie będę przy­cho­dzić do pracy. Nie musieli tego robić.

– Też nie są winni. Winny jest tylko i wyłącz­nie on. A co chcesz robić teraz?

– Zostanę fre­elan­cerką. Myśla­łam o tym od paru tygo­dni i wczo­raj pod­ję­łam decy­zję. Mam oszczęd­no­ści, doświad­cze­nie, kon­takty. Mam też klienta – Baby Mine, jeśli będą potrze­bo­wali moich usług. To świetna mała firma, dobrze nam się współ­pra­co­wało. Pokażę ci.

Sonya wzięła leżący na wyspie tablet matki i wyszu­kała stronę.

– Rany, jakie to śliczne. A te ubranka! Koniecz­nie muszę zna­leźć jakie­goś dzi­dziu­sia, żeby móc je kupić! Cze­kaj, Sylvii z pracy na początku grud­nia rodzi się pierw­sza wnuczka. Wyślę jej link do tego sklepu.

– Dobry pomysł.

– Wszystko ręcz­nie szyte! Och, a te małe cza­peczki! Z kocimi uszkami!

Sonya patrzyła, jak nastrój matki popra­wia się w trak­cie prze­glą­da­nia. Strona była przy­ja­zna dla użyt­kow­nika i łatwa w nawi­ga­cji na urzą­dze­niach mobil­nych.

– Wyślę tylko ten link. Jesteś bar­dzo zdolna. Masz arty­styczne geny po ojcu.

– Ach, chcia­ła­bym malo­wać tak jak on.

– Malu­jesz prze­pięk­nie, jeśli tylko chcesz, ale to nie twoja pasja. Twoją pasję widać tutaj. Ta strona jest wspa­niała. Sylvia się zako­cha, a twoje klientki dostaną duże zamó­wie­nie. Dobrze, to zjedzmy zupę i poroz­ma­wiajmy o twej wła­snej fir­mie.

– Nie jestem pewna, czy jed­no­oso­bowa dzia­łal­ność zasłu­guje na miano firmy.

– Oczy­wi­ście, że tak. Aha, i oczy­wi­ście nie jestem adwo­ka­tem zemsty, ale znasz to powie­dze­nie?

– Jakie?

– Wiesz, co jest naj­lep­szą zemstą? – Win­ter unio­sła brwi. – Suk­ces. A ty go odnie­siesz.

– No, w każ­dym razie na pewno się posta­ram. Ale zanim się znów pogrążę w pracy, zamie­rzam sobie zro­bić długi week­end. Długi week­end w spa.

– Bar­dzo dobrze, bo dokład­nie tego potrze­bu­jesz.

– Zabie­ram mamę, naj­lep­szą przy­ja­ciółkę i jej mamę też, o ile będzie mogła.

– O, nie, Sonyu, prze­cież nie możesz sobie na to pozwo­lić. Zwłasz­cza teraz.

– Nie jadę na zakupy do Paryża, prawda? Nie wyda­łam for­tuny na bur­żuj­ski ślub na pokaz, któ­rego w rze­czy­wi­sto­ści wcale nie pra­gnę­łam. Sprze­da­łam tę cho­lerną suk­nię ślubną za sześć­dzie­siąt pro­cent ceny. A Cleo udało się odzy­skać pra­wie osiem tysięcy z zali­czek.

– Sprytna bestia.

– Więc zabie­ram mamę, sprytną bestię i jej mamę na week­end do spa. Potrze­buję wła­śnie tego typu roz­pu­sty. Nie wolno ci odmó­wić.

– W takim razie nie odma­wiam. Napisz lepiej do Cleo, żeby spy­tała Melly.

– Zakła­dam wła­śnie grupę dla naszej czwórki i zaraz spró­buję nam zare­zer­wo­wać noc­legi w Ripe Plum.

– To ten ośro­dek nad morzem? Łał. Kiedy moja córeczka chce sobie dogo­dzić, to wie jak.

– O to cho­dzi. Byłam taka nie­szczę­śliwa, mamo, że teraz, kiedy już prze­sta­łam, czuję ulgę. Ależ ta zupa pach­nie.

*

Pod­nie­siona na duchu odwie­dzi­nami, gorącą zupą, wspar­ciem – oraz fak­tem, że choć week­endy były już zajęte, udało jej się zare­zer­wo­wać trzy noce w Ripe Plum – Sonya padła do łóżka tuż po dzie­wią­tej i spała jak zabita całe dwa­na­ście godzin.

Obu­dziła się z nowym poczu­ciem sensu. I nowym pla­nem w gło­wie.

Pierw­szy krok: nawią­zać kon­takt z sio­strami i ich pra­cow­nią.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej pod­sko­czyła, wycią­ga­jąc w górę pięść w zwy­cię­skim geście. Sio­stry nie tylko chciały na­dal z nią współ­pra­co­wać, lecz podały też namiary na dwóch nowych poten­cjal­nych klien­tów.

Pra­co­wała z nimi już na tyle długo, by poznać ich styl pracy i dzia­ła­nia. One nie zwle­ka­łyby z kon­tak­tem z poten­cjal­nym nowym klien­tem. Odcze­kała więc godzinę, a w tym cza­sie pobież­nie opra­co­wała sobie logo, zapro­jek­to­wała wizy­tówkę, zarys strony inter­ne­to­wej i gra­ficzną stronę konta w mediach spo­łecz­no­ścio­wych.

W połu­dnie roz­le­gło się stu­ka­nie do drzwi.

– Przy­by­wam z muf­fi­nami dynio­wymi i mac­chiato. – Cleo pod­nio­sła papie­rową torbę z jedze­niem i prze­krzy­wiła głowę. – No, no. Aż miło na cie­bie popa­trzeć. Nie widzia­łam u cie­bie tej miny od tygo­dni. Od wielu tygo­dni.

– Jakiej miny?

– Zado­wo­lo­nej. Zado­wo­lo­nej jak jasna cho­lera. A ja się bałam, że zastanę cię w zaawan­so­wa­nym sta­dium kry­zysu pod tytu­łem „Co ja, do dia­bła, zro­bi­łam”.

– Dosko­nale wiem, co zro­bi­łam. – Wcią­gnęła ją do środka. – Zro­bi­łam to, że mam już dwóch klien­tów, a jest spora szansa, że przy­bę­dzie mi i trzeci.

– Tak szybko?

– Tak szybko. Myślę też, że mam już logo, któ­rego oczy­wi­ście potrze­buję, by wyge­ne­ro­wać umowy z tymi klien­tami, skoń­czyć pro­jek­to­wać stronę i tak dalej. Abso­lut­nie muszę poznać twoją opi­nię. Tylko szczerą. Zacze­kaj chwilę.

Kiedy Sonya pobie­gła do gabi­netu, Cleo roz­pa­ko­wała kawę i muf­finy.

– Okej. Pro­szę bar­dzo – powie­działa po powro­cie. – Tylko szcze­rze, Cleo. Bo uwaga: to logo ma śpie­wać.

Otwo­rzyła szki­cow­nik.

Wid­niał w nim gruby wie­niec z płat­ków kwia­tów w śmia­łych kolo­rach – czer­wo­nym, nie­bie­skim, żół­tym i zie­lo­nym – nało­żo­nych na sie­bie war­stwami tak, że zda­wały się otwie­rać w trzech wymia­rach. Nad wień­cem było wyka­li­gra­fo­wane kobie­cym, peł­nym zawi­ja­sów pismem „Visual Art”, a w środku „by Sonya”.

– Tylko bła­gam, nie mów mi tego, co chcia­ła­bym usły­szeć.

– Przy­kro mi, ale muszę. Jest ide­alne. Fan­ta­styczne. Okrąg to sym­bol mocy, do tego nasy­cone barwy. Płatki nadają mu trzeci wymiar i przy­cią­gają wzrok. A pochyłe, kobiece pismo z zawi­ja­sami spaja wszystko w całość. Logo jest dobrze wywa­żone, cie­kawe i prze­bie­gle wyko­rzy­stuje biel.

– Nie chcia­łam ostrych kan­tów ani niczego zbyt ele­ganc­kiego i nowo­cze­snego, wyszu­ka­nego czy zbyt tra­dy­cyj­nego. Nie chcia­łam niczego prze­sło­dzo­nego ani typowo dziew­czyń­skiego. Podo­bały mi się płatki jako nawią­za­nie do kobie­co­ści.

– Bar­dzo trafne. Kur­czę, Sonyu, widzę, że naprawdę wystar­to­wa­łaś. I z miej­sca dałaś czadu.

– Będę pro­jek­to­wać nową stronę inter­ne­tową dla pisarki. Jej pierw­sza książka wycho­dzi w listo­pa­dzie. Obecna strona do niczego się nie nadaje, nie ma tam na czym oka zawie­sić. Męczę ją, żeby mi od razu pozwo­liła prze­ro­bić media spo­łecz­no­ściowe. Które też są do kitu. Mam tylko nadzieję, że jej książka taka się nie okaże. Ma mi wysłać wstępną wer­sję.

– Cóż, naj­wy­żej będziesz kła­mać.

– Przy­szłaś mi pal­nąć gadkę moty­wa­cyjną?

– Tak. Ale widzę, że nie­po­trzeb­nie. Mamy kawę i muf­finy. Możesz sobie zro­bić chwilę prze­rwy?

– Jasne. I dzięki. Za nie­po­trzebną mowę moty­wa­cyjną, za kawę i za muf­finy. Prze­me­blo­wa­łam biuro, tak żeby zwol­nić ścianę. Chcę tam mieć ekran, już go sobie zamó­wi­łam. Będę na niego rzu­cać efekty mojej pracy. Jak­bym robiła pre­zen­ta­cję, z tym że sama dla sie­bie. Chcesz zoba­czyć?

– Pod warun­kiem, że będę mogła zasu­ge­ro­wać poprawki zgod­nie z feng shui.

– Dobra, niech ci będzie. Cleo, mam nadzieję, że cię to nie wku­rzy, ale Bran­don wyświad­czył mi przy­sługę. Gdyby nie on, ni­gdy bym się na to nie zde­cy­do­wała. A dziś? Naprawdę czuję, że to coś dla mnie. Coś, co zawsze chcia­łam robić.

– Przy­sługą bym tego nie nazwała, ale powiedzmy, że jego chu­jo­wa­tość pchnęła cię we wła­ści­wym kie­runku.

– O, to to. Chodź, pokażę ci.

*

Trzy tygo­dnie póź­niej Sonya miała już gotową, w pełni aktywną stronę inter­ne­tową dla pisarki, któ­rej książka nie oka­zała się cał­ko­wi­tym chła­mem. Zapro­jek­to­wała też reklamę świą­teczną dla Baby Mine, a także zapro­sze­nia na ślub (co za iro­nia!) dla sio­strze­nicy sąsiadki.

Nim nade­szły święta, miała już na warsz­ta­cie trzy kolejne strony inter­ne­towe, zapro­jek­to­wała dwie okładki ksią­żek i kilka reklam inter­ne­to­wych.

Rok, który – jak się oba­wiała – miał być naj­gor­szy w jej życiu, zamknęła z uczu­ciem zwy­cię­stwa.

Może tro­chę bolały ją mniej­sze zarobki i brak dodat­ko­wych korzy­ści pły­ną­cych ze sta­łego zatrud­nie­nia, a bar­dziej – koszty przy­bo­rów do pracy i wypo­sa­że­nia biura, ale ogól­nie, jak na kobietę, która od nie­ca­łych trzech mie­sięcy pro­wa­dziła wła­sny biz­nes, radziła sobie nad wyraz dobrze.

I gdyby nie awa­ria hydrau­liczna w tygo­dniu przed Bożym Naro­dze­niem i tysiąc sześć­set dola­rów wydane na jej naprawę, byłaby jesz­cze bar­dziej zado­wo­lona.

A i tak nie mogła narze­kać.

Aby przy­cią­gnąć nowych klien­tów i zbu­do­wać port­fo­lio, musiała pro­po­no­wać kon­ku­ren­cyjne ceny. No i – zdała sobie sprawę – oszczę­dzała prze­cież na ben­zy­nie, bo nie dojeż­dżała do pracy, na lun­chach poza domem, na napra­wach samo­chodu.

Czy bra­ko­wało jej kole­gów i kole­ża­nek z pracy? Ow­szem, cza­sem tak. Ale znowu – lubiła pra­co­wać w poje­dynkę i odpo­wia­dać sama przed sobą. I ubie­rać się w to, na co aku­rat miała ochotę.

Może weź­mie psa albo kota. Ponie­waż nie wycho­dziła już z domu na osiem, dzie­sięć godzin dzien­nie, spo­koj­nie mogła to zro­bić.

Cho­dziło o towa­rzy­stwo.

Co prawda, karma i wete­ry­narz to nowe koszty. A przy psie – dodat­kowo gro­omer.

Pomy­śli o tym. Opra­cuje budżet.

W każ­dym razie koniecz­ność lek­kiego zaci­śnię­cia pasa była niczym w porów­na­niu z satys­fak­cją pły­nącą z tego, że robi to, co kocha, i tak, jak kocha.

Nie mar­twiła się.

Na razie.

W poło­wie stycz­nia, kiedy Boston drżał z zimna pod pół­me­trową czapą śniegu, a biz­nes zapadł w zimowy sen – z któ­rego póź­niej miał się zbu­dzić – roz­le­gło się stu­ka­nie do drzwi. Otwo­rzyła.

Zoba­czyła na progu męż­czy­znę w oko­li­cach pięć­dzie­siątki, na ile oczy­wi­ście dało się to oce­nić po kimś ubra­nym w grubą zimową kurtkę i czapkę z nausz­ni­kami. Gość w odzia­nej w ręka­wiczkę dłoni trzy­mał teczkę. Powi­tał ją uśmie­chem.

Nie­na­chal­nym, raczej swo­bod­nym i miłym.

Spod czar­nych, ostro zary­so­wa­nych brwi i zza socze­wek oku­la­rów spo­glą­dały na nią uważ­nie łagodne, inten­syw­nie nie­bie­skie oczy. Tu i ówdzie wysta­wały spod czapki kosmyki siwych wło­sów har­mo­ni­zu­jące ze srebr­nymi opraw­kami oku­la­rów.

– Pani Sonya Mac­Ta­vish? – spy­tał.

– Tak, dzień dobry – odparła. – Mogę w czymś pomóc?

– Nazy­wam się Oli­ver Doyle i repre­zen­tuję zmar­łego Col­lina Poole’a. Pani wuja.

– Nie mam żad­nego wuja poza Mar­ti­nem, mężem cioci. I nie znam nikogo o nazwi­sku Col­lin Poole.

– To brat pani ojca.

– Chyba się pan myli, mój ojciec nie miał brata.

– Naj­praw­do­po­dob­niej nie był tego świa­dom. Miał brata bliź­niaka. Pani ojciec nazy­wał się Andrew Mac­Ta­vish i uro­dził się dru­giego marca tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tego pią­tego.

– Tak, ale…

– Jako nie­mowlę został adop­to­wany przez Mar­shę i Johna Mac­Ta­vi­shów.

– Pro­szę pana…

– Rozu­miem, że jest pani zdez­o­rien­to­wana. Zdaję sobie sprawę, że moja wizyta jest dość nie­ty­powa i nie­ko­niecz­nie zechce mnie pani wpu­ścić do domu i pozwo­lić wszystko wyja­śnić. Zatrzy­ma­łem się w hotelu Boston Har­bor i chęt­nie spo­tkam się z panią w miej­scu, które pani wskaże. Oto moja wizy­tówka. I chciał­bym jesz­cze poka­zać pani to.

To mówiąc, wyjął z kie­szeni kurtki wizy­tówkę i zdję­cie.

– Oto i Col­lin Poole. Był moim bli­skim przy­ja­cie­lem od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Zmarł tuż przed świę­tami.

– Bar­dzo mi przy­kro, ale…

Spoj­rzaw­szy na zdję­cie, zamil­kła.

– To zdję­cie zro­biono pra­wie trzy­dzie­ści lat temu. To ja i Col­lin, a sfo­to­gra­fo­wała nas moja żona. Widzia­łem foto­gra­fie pani ojca z cza­sów, kiedy był mniej wię­cej w tym samym wieku. On i Col­lin byli bliź­nia­kami. Nie cał­kiem iden­tycz­nymi, ale bar­dzo podob­nymi, prawda?

– Nic z tego nie rozu­miem.

– Wcale się nie dzi­wię. Nie miała pani ni­gdy robio­nych testów DNA?

– Nie.

– Bra­cia uro­dzili się w Maine, w domu, który od ponad dwu­stu lat nale­żał do rodziny Poole’ów.

Sonya miała zdję­cia taty, kiedy był w tym wieku. Widziała róż­nice: ów Col­lin miał dłuż­sze włosy, był tro­chę wyż­szy, szczu­plej­szy i miał nieco bar­dziej kwa­dra­tową szczękę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: