Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spustoszenie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
42,00

Spustoszenie - ebook

Niszczycielski wybuch, bagażnik pełen dowodów i prawniczka, która zaryzykuje karierę, by bronić w sądzie terrorysty.

 

Trzy przyjaciółki wybierają się na koncert ulubionego zespołu, ale tylko jedna z nich wraca…

Kiedy policja zatrzymuje Dustina Webba z nakazem przeszukania jego bagażnika, on wie, że to pomyłka. Jest tylko byłym żołnierzem i właścicielem firmy z zabezpieczeniami. Jednak ku jego zaskoczeniu funkcjonariusze znajdują materiały wybuchowe, a on nie ma pojęcia, skąd się tam wzięły.

 

Adwokat Jamie Powell była w dzieciństwie najlepszą przyjaciółką Dustina. Nie rozmawiali ze sobą, odkąd zaciągnął się do wojska, ale była pierwszą osobą, o której pomyślał, gdy został aresztowany. Kobieta wie, że ryzykuje swoją karierę, broniąc oskarżonego o terroryzm, ale nie chce go opuścić. Ktoś ewidentnie wrabia Dustina, by poniósł odpowiedzialność za wstrząsający akt przemocy… Ale dlaczego?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66977-34-1
Rozmiar pliku: 4,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Lampa bły­skowa te­le­fonu roz­bły­sła, kiedy Tay­lor Reid i jej dwie naj­lep­sze przy­ja­ciółki usta­wiły się do sel­fie, sty­ka­jąc się po­licz­kami, ple­cami do sceny. Zdję­cie było ide­alne: zro­bione z trze­ciego rzędu, na pierw­szym pla­nie one, a w tle wo­ka­li­sta. Nikt by im nie uwie­rzył, że sie­działy tak bli­sko sceny.

Dziew­czyny od­wró­ciły się w kie­runku ze­społu i za­częły tań­czyć w rytm pio­senki, któ­rej słu­chały w sa­mo­cho­dzie w dro­dze do Tru­deau Hall, gdzie od­by­wał się kon­cert.

Tay­lor wrzu­ciła szybko zdję­cie z pod­pi­sem: „Wy­gląda na to, że Ed Lo­ran obiera so­bie za cel tych, któ­rych nie in­te­re­suje po­li­tyka, więc zor­ga­ni­zo­wał wiec wy­bor­czy na kon­cer­cie Blue Fire. Nie wiem jak was, ale nas ku­pił!”. Włą­czyła w te­le­fo­nie tryb ka­mery i zro­biła zbli­że­nie na scenę.

– Nie chcę, żeby koń­czyli! – krzyk­nęła jej pro­sto do ucha De­si­ree.

– Ja też nie! – od­po­wie­działa Tay­lor, prze­krzy­ku­jąc gło­śną mu­zykę.

– Może za­grają jesz­cze po wiecu – za­wo­łała Mara.

Utwór do­biegł końca, a pu­blicz­ność wprost osza­lała, do­ma­ga­jąc się jesz­cze jed­nej pio­senki przed zej­ściem ze­społu. Za­miast tego w sali roz­legł się do­no­śny głos, który szybko uciął eks­cy­ta­cję tłumu.

– Pa­nie i pa­no­wie, pro­szę o okla­ski dla przy­szłego pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Eda Lo­rana!

Pu­blicz­ność była zde­cy­do­wa­nie mniej en­tu­zja­styczna, gdy za­miast ze­społu Blue Fire na sce­nie miał po­jawić się kan­dy­dat na pre­zy­denta, li­ber­ta­ria­nin-ce­le­bryta, Ed Lo­ran. Tay­lor da­lej wi­wa­to­wała i kla­skała, mi­mo­wol­nie prze­no­sząc swoją eks­cy­ta­cję kon­cer­tem na wy­stęp po­li­tyka.

Sy­tu­acja zmie­niła się o sto osiem­dzie­siąt stopni w mo­men­cie, gdy kan­dy­dat wszedł na scenę. Roz­legł się ogłu­sza­jący huk, który przy­wo­dził na myśl dzi­waczne po­łą­cze­nie wy­strzału z pi­sto­letu i grzmotu pio­runa, a za­raz po­tem na­stą­pił wy­buch, który spra­wił, że za­pa­no­wała ciem­ność, a Tay­lor wy­lą­do­wała na ziemi. Kłęby dymu za­częły roz­cho­dzić się po ca­łej sali. Na­ra­stały wrza­ski – krzyki prze­ra­że­nia, jęki bólu, cier­pie­nia, szoku… I na­gle ła­godna ci­sza, jak gdyby Tay­lor zna­la­zła się pod wodą. Dzwo­niło jej w uszach i był to je­dyny dźwięk, jaki te­raz do niej do­cho­dził.

Wyj­rzała pod sie­dze­niami, wal­cząc o od­dech z dy­mem, który kłę­bił się w mi­go­czą­cych świa­tłach. Na­wet stąd było wi­dać pierw­sze efekty tego, co się stało. Ka­łuże krwi za­le­wa­jące pod­łogę, lu­dzie sku­leni ni­sko po­dob­nie jak ona, bie­gnące gdzieś pary nóg…

Co się stało? Wy­buch? Ja­kiś wy­pa­dek? Tay­lor ro­zej­rzała się, ale nie do­strze­gła ni­g­dzie swo­ich zna­jo­mych. Z tru­dem pod­cią­gnęła się i po­pa­trzyła po­nad sie­dze­niami. Scenę ogar­nął po­żar, ge­ne­ru­jąc kłęby dymu i falę go­rąca, która owiała ją znie­nacka jak coś ży­wego, co wła­śnie zja­wiło się w sali. Przy­tłu­mione, nie­ostre dźwięki pró­bo­wały prze­drzeć się przez dzwo­nie­nie w jej uszach.

„Szybko, ucie­kaj stąd!”, po­my­ślała i pa­dła na zie­mię, by prze­czoł­gać się pod dwoma rzę­dami sie­dzeń, aż nie na­tra­fiła na bez­władne ciało, le­żące na pod­ło­dze. Po­czuła, że krzy­czy, ale nic nie sły­szała; w pa­nice usi­ło­wała sta­nąć na nogi i po­bie­gła w lewo w kie­runku przej­ścia mię­dzy sie­dze­niami, ale po­śli­znęła się na czymś mo­krym. Upa­dłaby, gdyby nie zła­pała się kur­czowo fo­tela obok. Gdy tylko od­zy­skała rów­no­wagę, rzu­ciła się w prze­ra­żony tłum bie­gnący wzdłuż przej­ścia. Wy­da­wało jej się, że cała sala wi­ruje, kiedy lu­dzie prze­la­ty­wali gdzieś obok, pod nią, nad nią, po­ła­mani, po­szar­pani, nie­ru­chomi… Tay­lor prze­ska­ki­wała i prze­wra­cała się, czoł­gała i bie­gła, po­ty­kała i tra­to­wała wszystko na swo­jej dro­dze, byle tylko prze­do­stać się do wą­skiego gar­dła drzwi, a na­stęp­nie ja­koś się przez nie prze­drzeć.

Dzwo­nie­nie w uszach za­częło ustę­po­wać, gdy zbie­gała pa­nicz­nie po scho­dach, nie­malże spa­da­jąc do holu pię­tro ni­żej. Te­raz już Tay­lor sły­szała dźwięki pła­czu, kaszlu, wy­mio­tu­ją­cych lu­dzi i ogłu­sza­jący ryk se­tek stóp tak wy­raź­nie, jak gdyby ja­kaś nie­wi­dzialna ręka pod­krę­ciła gło­śność do mak­si­mum. Sku­piła wzrok na szkla­nych drzwiach, pro­wa­dzą­cych na ze­wnątrz, i parła na­przód, po­su­wa­jąc się w tłu­mie i mi­ja­jąc miej­sce, gdzie przed kon­cer­tem od­by­wała się kon­trola bez­pie­czeń­stwa. Udało jej się do­trzeć do drzwi i wy­biec z bu­dynku wprost na słońce.

Świeże, chłodne po­wie­trze ude­rzyło Tay­lor w twarz, od razu przy­wo­dząc na myśl wol­ność, lecz z po­czątku jej płuca za­pro­te­sto­wały, jak gdyby wdy­chała tru­ci­znę. Sta­nęła na chod­niku u stóp scho­dów, zgięta wpół, i kasz­lała do­póty, aż mo­gła spo­koj­nie zła­pać od­dech.

Nie trwało to długo; ucie­ka­jący tłum po­rwał ją i po­pchnął w kie­runku pię­tro­wego par­kingu, ale po dro­dze przy­po­mniała so­bie, że prze­cież za­trzy­mała się gdzie in­dziej. Za­par­ko­wała na ulicy wiele prze­cznic stąd. Udało jej się wy­rwać z rwą­cego stru­mie­nia lu­dzi i po­bie­gła na po­łu­dnie, mi­ja­jąc skrzy­żo­wa­nie. Gdzie to było? Skrę­ciła; była pewna, że jej auto było gdzieś tu­taj, nie­da­leko Banku Po­wier­ni­czego w Atlan­cie. A może nie? Może stało prze­cznicę da­lej? Spo­ciła się ze stresu, ale w końcu zna­la­zła swoją srebrną hondę ac­cord. Udało się!

Pu­ściła się bie­giem do sa­mo­chodu, wyj­mu­jąc klu­czyki z kie­szeni i ża­łu­jąc, że zgu­biła pi­lot od cen­tral­nego zamka. Trzę­są­cymi się rę­kami wci­snęła klu­czyk w drzwi pa­sa­żera, otwo­rzyła auto i szybko usia­dła za kie­row­nicą, za­my­ka­jąc się od środka. In­stynk­tow­nie zsu­nęła się jak naj­ni­żej, ukry­wa­jąc głowę, jak gdyby ktoś ją go­nił.

Co się wła­ści­wie stało?

W jed­nej chwili ro­biły sel­fie i na­gry­wały kon­cert, a w na­stęp­nej le­żały już na ziemi… Gdzie były Mara i De­si­ree? Na­wet nie pró­bo­wała ich szu­kać! Może po­winna wró­cić?

Nie, to by­łoby czy­ste sza­leń­stwo. Na­wet stąd było czuć dym i po­żar. Na pewno wie­działy, że jak tylko się wy­do­staną, po­winny wró­cić do auta. „Za­dzwoń na po­li­cję!”, przy­szło jej do głowy. Z tru­dem uspo­ka­jała trzę­sące się ręce, gdy od­blo­ko­wy­wała te­le­fon.

– Sto dwa­na­ście, w czym mogę po­móc?

– Wy­buch! – Tay­lor prze­rwała ope­ra­torce za­chryp­nię­tym gło­sem. – Na wiecu Eda Lo­rana w Tru­deau Hall!

– Gdzie się pani te­raz znaj­duje? – Głos ko­biety był spo­kojny, pra­wie au­to­ma­tyczny.

– Udało mi się wy­do­stać. Wy­buchł po­żar… Lu­dzie wciąż są w środku. Przy­ślij­cie ka­retkę!

– Wi­działa pani, co wy­bu­chło?

– Nie… Wy­daje mi się, że coś na sce­nie. Zgu­bi­łam tam mo­ich zna­jo­mych, bła­gam, po­spiesz­cie się!

– Pro­szę pani, straż po­żarna i po­li­cja są już w dro­dze.

Tay­lor usły­szała dźwięk sy­ren kilka prze­cznic da­lej i roz­łą­czyła się. Pod­nio­sła się i wyj­rzała znad de­ski roz­dziel­czej, wy­pa­tru­jąc mi­ga­ją­cych świa­teł. Nic nie do­strze­gła, ale sy­reny sta­wały się co­raz gło­śniej­sze. Uklę­kła na pod­ło­dze sa­mo­chodu z ko­la­nami na wy­cie­raczce, pod­pie­ra­jąc się łok­ciami o sie­dze­nie, i wy­słała SMS do De­si­ree.

Je­stem w au­cie. Gdzie je­steś?

Ci­sza. Otwo­rzyła wy­mianę wia­do­mo­ści z Marą i spró­bo­wała po­now­nie.

Udało mi się uciec. Cze­kam w au­cie. Gdzie je­steś?

Nic.

Wy­słała rów­nież wia­do­mość zbio­rową do oby­dwu.

Je­ste­ście całe?

Z pew­no­ścią wła­śnie ucie­kały ogłu­szone, usi­łu­jąc się wy­do­stać, po­dob­nie jak Tay­lor. Spró­bo­wała do nich za­dzwo­nić, jed­nak u Mary od razu włą­czyła się poczta gło­sowa. Gdy sy­tu­acja po­wtó­rzyła się u De­si­ree, od razu krzyk­nęła w słu­chawkę:

– Za­dzwoń! Cze­kam w au­cie, boję się. Gdzie je­steś? – Pła­kała, gdy za­koń­czyła po­łą­cze­nie.

Ukry­wa­nie się na pod­ło­dze sa­mo­chodu było ab­sur­dalne. Tay­lor zda­wała so­bie z tego sprawę, ale to nie zmie­niało faktu, że była prze­ra­żona. Gdzieś prze­cież czaił się wróg, ja­kiś sa­mo­lot zrzu­ca­jący bomby, ar­mia wy­strze­li­wu­jąca po­ci­ski albo anar­chi­ści, któ­rzy do­piero się roz­krę­cali. Co je­śli coś jesz­cze miało się zda­rzyć?

Znów wy­sta­wiła głowę po­nad de­skę roz­dziel­czą, by się ro­zej­rzeć. Kilku lu­dzi prze­bie­gło obok w kie­runku swo­ich aut, za­par­ko­wa­nych nie­opo­dal. Z po­wro­tem sku­liła się na sie­dze­niu tak, by nie było jej wi­dać, i za­częła wszystko na­gry­wać. Chciała to póź­niej obej­rzeć, prze­tra­wić, udo­ku­men­to­wać i wrzu­cić na me­dia spo­łecz­no­ściowe, po­rów­nać z re­la­cjami in­nych. Miała na­dzieję na­grać mo­ment, w któ­rym Mara i De­si­ree wra­cają do sa­mo­chodu.

Ale tak się nie stało.

Wciąż zgar­biona ob­ser­wo­wała, jak dwóch męż­czyzn w ko­szul­kach Eda Lo­rana przy­bie­gło gdzieś z tyłu, kie­ru­jąc się do auta za­par­ko­wa­nego przed nią i od­jeż­dża­jąc. Sa­mo­chód sto­jący po dru­giej stro­nie ulicy rów­nież ru­szył i za­wró­cił.

Może na­le­żało stąd od­je­chać? Ale co, jeśli De­si­ree i Mara szu­kały jej hondy przed ban­kiem? Po­winna za­cze­kać.

Mi­jały ko­lejne mi­nuty, w trak­cie któ­rych nie wy­da­rzyło się nic szcze­gól­nego, więc Tay­lor wy­pro­sto­wała się w końcu, drżąc w ocze­ki­wa­niu na przy­by­cie przy­ja­ció­łek. Dzwo­niła do nich po kil­ka­na­ście razy i wy­sy­łała SMS-y. Dała so­bie jed­nak spo­kój, gdy przy­szła jej do głowy myśl, która przy­gnio­tła ją jak ołów. One wciąż tam były. Nie za­uwa­żyła ich, gdy ucie­kała, bo pew­nie le­żały na pod­ło­dze. Czemu nie pró­bo­wała ich szu­kać? Jak mo­gła je tak po pro­stu zo­sta­wić?

My­ślała tylko o so­bie, po­dą­ża­jąc za in­stynk­tem prze­trwa­nia. Na­wet nie prze­szło jej przez myśl, żeby po­móc swoim przy­ja­ciół­kom.

W końcu jej znie­cier­pli­wie­nie ustą­piło miej­sca za­strzy­kowi od­wagi. Wy­sia­dła z sa­mo­chodu, zo­sta­wia­jąc auto otwarte na wy­pa­dek, gdyby De­si­ree i Mara wró­ciły, i pu­ściła się bie­giem tą samą drogą, którą przy­szła, czu­jąc, że ma nogi jak z waty.

Mu­siała je zna­leźć. Nie było jesz­cze za późno, by to wszystko na­pra­wić.2

Wy­cie sy­reny gdzieś z tyłu sa­mo­chodu spra­wiło, że Du­stin Webb zer­k­nął w lu­sterko wsteczne. W pro­mie­niach za­cho­dzą­cego słońca mógł za­uwa­żyć, że auto, które sy­gna­li­zo­wało mu zje­cha­nie na po­bo­cze, nie było ra­dio­wo­zem, a nie­ozna­ko­wa­nym for­dem z ko­gu­tem przy­cze­pio­nym do de­ski roz­dziel­czej.

Ja­dąc au­to­stradą, trzy­mał się ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści – czemu więc chcieli go za­trzy­mać? Zmie­nił pas na prawy i zje­chał z I-20 na za­tło­czoną ulicę w Atlan­cie. Sa­mo­chód po­dą­żał za nim z wciąż wy­jącą sy­reną.

– Prze­cież nie prze­kro­czy­łem pręd­ko­ści! – za­wo­łał do lu­sterka.

Około pół­tora ki­lo­me­tra od au­to­strady zna­lazł pu­sty par­king, gdzie po­sta­no­wił skrę­cić. Auto je­chało za nim, do­póki się nie za­trzy­mał. Nie sta­ra­jąc się ukryć iry­ta­cji, Du­stin otwo­rzył drzwi z za­mia­rem wyj­ścia.

– Pro­szę zo­stać na miej­scu i po­ło­żyć ręce na kie­row­nicy.

Du­stin ob­ró­cił się. Było ich dwóch, oby­dwaj w ubra­niach cy­wil­nych i z wy­cią­gniętą bro­nią. Może to na­pad?

– Chciał­bym zo­ba­czyć od­znakę – za­wo­łał przez okno, gdy za­częli się zbli­żać.

– Ręce na kie­row­nicy! – po­wtó­rzył je­den z nich.

We wstecz­nym lu­sterku Du­stin wi­dział, jak na par­king wjeż­dża ra­dio­wóz i za­trzy­muje się za nimi. Dwóch po­li­cjan­tów do­łą­czyło do nie­zna­jo­mych, rów­nież wy­cią­ga­jąc broń. Aż cztery pi­sto­lety wy­ce­lo­wane w jego głowę?

– O co cho­dzi? Co ta­kiego zro­bi­łem? – krzyk­nął.

Zja­wiły się dwa ko­lejne wozy po­li­cyjne; je­den sta­nął przed nim, drugi obok, za­gra­dza­jąc mu drogę. Po­li­cjanci z ra­dio­wo­zów przy­łą­czyli się do reszty, wyj­mu­jąc broń.

– To po­myłka! – za­wo­łał.

– Ręce do góry, pro­szę wyjść po­woli z sa­mo­chodu!

Du­stin wy­siadł z auta z pod­nie­sio­nymi rę­kami.

– Na zie­mię, twa­rzą w dół!

Ukląkł, a na­stęp­nie pod­parł się rę­kami i po­ło­żył na ziemi. Oto­czyli go i rzu­cili się, by zwią­zać mu ręce za ple­cami opa­ską za­ci­skową, prze­szu­kać i wy­jąć port­fel i te­le­fon. Gdy w końcu uznali, że nie ma przy so­bie broni, po­de­rwali go na nogi.

Ten, który ka­zał mu zje­chać, wy­cią­gnął od­znakę. Był to agent spe­cjalny z wy­działu ATF – al­ko­holu, ty­to­niu, broni i ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych.

– Pa­nie Webb, agent spe­cjalny Hal­sey. Dziś rano do­sta­li­śmy do­nos do­ty­czący za­war­to­ści pań­skiego ba­gaż­nika.

– Do­nos? – po­wtó­rzył Du­stin z nie­do­wie­rza­niem. – Za­raz, za­raz. – Zro­bił krok do tyłu i po­czuł, jak zna­jome i za­po­mniane od lat po­czu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści wy­ci­ska mu po­wie­trze z płuc. Prze­łknął ślinę, by po­ko­nać na­głą su­chość w gar­dle.

– Nie mam nic w ba­gaż­niku. Może tylko torbę z si­łowni, ja­kieś na­rzę­dzia… – Zła­pali nie tego, kogo trzeba. Za­raz prze­cież zda­dzą so­bie z tego sprawę. Do­słow­nie za chwilę…

– Mu­simy prze­szu­kać pań­ski po­jazd – po­wie­dział Hal­sey.

– Ma­cie na­kaz? – spy­tał Du­stin.

– Za­raz ktoś się z nim zjawi.

– Za­raz ktoś się zjawi? O co tu cho­dzi? – Cała sy­tu­acja tylko prze­cią­gnę­łaby się, gdyby mieli jesz­cze cze­kać, a Du­stin chciał tego unik­nąć. Prze­cież nie miał nic do ukry­cia. – No do­brze, pro­szę bar­dzo. Szu­kaj­cie. Nic tam nie ma.

Sta­nął gdzieś z tyłu sa­mo­chodu i ob­ser­wo­wał, jak wy­cią­gnęli klu­czyki, by otwo­rzyć ba­gaż­nik.

W środku była jego torba tre­nin­gowa, a w niej prze­po­cone ubra­nia sprzed kilku dni. Coś się jed­nak nie zga­dzało; za­uwa­żył też rze­czy, któ­rych tam nie wkła­dał. Pu­dełka, któ­rych ni­gdy nie wi­dział na oczy.

– Co to ma być? – spy­tał.

– Pro­szę się od­su­nąć – za­wo­łał Hal­sey. – Daj­cie tu sa­pe­rów.

Du­stin wie­dział, co to ozna­czało. W woj­sku słu­żył w Kor­pu­sie Ar­ty­le­rii; na­le­żał do ze­społu dia­gno­styki bom­bo­wej i dzia­łał wszę­dzie tam, gdzie ist­niało ry­zyko wy­bu­chu ła­dunku lub miny. Hal­sey po­chwy­cił go i po­pro­wa­dził do ra­dio­wozu sto­ją­cego na­prze­ciw jego auta, po czym otwo­rzył tylne drzwi. Du­stin wie­dział, że nie na­le­żało sta­wiać oporu, więc po­słusz­nie schy­lił się i wsiadł. Za­mknęli go w środku, a po­li­cjanci stali na straży przy drzwiach. Ob­ró­cił się i z tru­dem wyj­rzał przez tylną szybę. Co to były za pu­dła?

Mógł zo­ba­czyć, że po­ja­wiło się jesz­cze wię­cej mun­du­ro­wych. Zwró­cił uwagę na ich ko­szulki i ozna­cze­nia; to była ob­ława z kilku róż­nych wy­dzia­łów. Co tu się działo? Za­mknęli drogę, sta­wia­jąc ra­dio­wozy na wszyst­kich pa­sach w każ­dym kie­runku. Owcza­rek nie­miecki na smy­czy wark­nął i sko­czył w stronę sa­mo­chodu Du­stina, a ktoś w ko­szulce ATF pod­pro­wa­dził go bli­żej.

To było ja­kieś sza­leń­stwo. Zdzi­wiłby się bar­dziej tylko, gdyby na­gle wpadł w trzy­dniowy ciąg pi­cia, ale prze­cież nie do­tknął al­ko­holu, od­kąd od­szedł z woj­ska. Za­czął się po­cić, a jego serce przy­spie­szyło pa­nicz­nie. Po­trze­bo­wał po­mocy. Oparł głowę na sie­dze­niu, za­mknął oczy i mo­dlił się, co­kol­wiek by to nie było, żeby zdali so­bie sprawę z jego nie­win­no­ści. Gdy ostat­nim ra­zem za­glą­dał do ba­gaż­nika, była tam tylko torba spor­towa, ka­ble roz­ru­chowe i la­tarka. Ktoś mu coś pod­ło­żył, coś, co tylko spe­cja­li­sta od ła­dun­ków wy­bu­cho­wych mógł roz­po­znać lub wy­sa­dzić, a po­tem ten ktoś za­dzwo­nił na po­li­cję i zło­żył do­nos.

Rze­czy­wi­stość ude­rzyła go z pełną mocą. Żo­łą­dek ści­snął mu się w su­peł, a głowa za­częła bo­leć. Ktoś go wro­bił. Był w ogrom­nych ta­ra­pa­tach, i na­wet nie wie­dział czemu.3

Ja­mie Po­well po­de­szła do mi­kro­fo­nów za­mon­to­wa­nych na pro­wi­zo­rycz­nej mów­nicy sto­ją­cej na scho­dach sądu. Wiatr roz­wie­wał jej włosy, a blond pa­sma wcho­dziły na twarz; ża­ło­wała, że ich nie spięła. Sta­rała się nie do­ty­kać wło­sów pod­czas prze­mowy, ale w końcu dała za wy­graną i od­gar­nęła je tak, by cho­ciaż nie wcho­dziły jej do ust.

Jej klient, Mar­tin Ash, stał obok i szcze­rzył się, jakby wy­grał na lo­te­rii. Miał na so­bie prąż­ko­wany gar­ni­tur, który spra­wiał dość ka­ry­ka­tu­ralne wra­że­nie. Po­sta­wione mu za­rzuty mo­gły za­owo­co­wać na­wet dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nią od­siadką w wię­zie­niu, ale do­piero co uznano go za nie­win­nego.

– Czy spo­dzie­wała się pani unie­win­nie­nia ze strony ławy przy­się­głych? – za­wo­łał dzien­ni­karz z ga­zety The Atlanta Jo­ur­nal-Con­stitu­tion.

Ja­mie na­chy­liła się do mi­kro­fo­nów.

– W sy­tu­acji, gdy ława przy­się­głych na­ra­dza się przez trzy dni, nie do końca wia­domo, czego się spo­dzie­wać. Mie­li­śmy jed­nak pewne do­my­sły na pod­sta­wie py­tań, które za­dano sę­dziemu.

– Jaką ob­rała pani stra­te­gię w trak­cie pro­cesu? – spy­tał re­por­ter z te­le­wi­zji CBS.

Ja­mie spoj­rzała przez ra­mię na Johna Brack­tona, jed­nego z part­ne­rów jej kan­ce­la­rii, który pro­wa­dził cała sprawę. Tak na­prawdę nie miał z nią jed­nak za dużo do czy­nie­nia – to Ja­mie grała tu pierw­sze skrzypce. Był on jed­nak jej zwierzch­ni­kiem i on po­dej­mo­wał wszel­kie de­cy­zje. Już kie­ro­wał się do mów­nicy.

W mo­men­cie, gdy za­czął oma­wiać stra­te­gię obrony, Ja­mie po­czuła wi­bra­cje smart­fona w kie­szeni. Zi­gno­ro­wała to i ob­ser­wo­wała swo­jego szefa, zwra­ca­jąc uwagę na jego słowa, tak by w ra­zie czego móc do­po­wie­dzieć szcze­góły.

Na­gle wszyst­kie te­le­fony ode­zwały się dźwię­kami po­wia­do­mień, wi­bra­cji i wia­do­mo­ści. Dzien­ni­ka­rze je­den po dru­gim prze­stali słu­chać prze­mó­wie­nia i wy­cią­gnęli ko­mórki. Je­den z nich od­wró­cił się do to­wa­rzy­szą­cego mu ope­ra­tora ka­mery, a na­stęp­nie prze­ci­snął się przez tłum i znik­nął. Ope­ra­tor z ko­lei opu­ścił sprzęt, do­pchał się do pierw­szego rzędu i wy­piął mi­kro­fon z mów­nicy w sa­mym środku zda­nia, a na­stęp­nie pu­ścił się bie­giem po scho­dach. John, nieco zbity z pan­ta­łyku, za­jąk­nął się, ale po chwili mó­wił już da­lej:

– Udało nam się więc zo­bra­zo­wać ła­wie przy­się­głych całą prawdę… – Po­zo­stali dzien­ni­ka­rze pod­cho­dzili po ko­lei do mów­nicy i za­bie­rali swoje mi­kro­fony, pod­czas gdy John wciąż prze­ma­wiał. – Po­wód nie był za­do­wo­lony z nie­pra­wi­dło­wo­ści, ale…

Roz­le­gło się wy­cie sy­ren; ulicą śmi­gnął ra­dio­wóz, a za nim kilka wo­zów stra­żac­kich. Cała sy­tu­acja spra­wiała wra­że­nie, jakby wszech­świat nie chciał, żeby kon­fe­ren­cja się od­była.

Ja­mie ob­ser­wo­wała, jak ope­ra­tor wy­biegł na chod­nik, a gdy pod­je­chał wóz sta­cji te­le­wi­zyj­nej, wsko­czył do środka. Od­je­chali z pi­skiem opon. Gdy reszta dzien­ni­ka­rzy znik­nęła, John prze­stał w końcu prze­krzy­ki­wać ha­łas. Spoj­rzał na Ja­mie.

– Co się dzieje?

– Nie mam po­ję­cia. – Zła­pała za ra­mię ostat­niego re­por­tera, który za­bie­rał mi­kro­fon. – Chcia­ła­bym się do­wie­dzieć, co się stało. Co to była za wia­do­mość?

– Chyba coś wy­bu­chło w Tru­deau Hall.

Do­piero te­raz za­uwa­żyła, że po­wie­trze prze­sy­cone było za­pa­chem dymu. Sy­reny prze­jeż­dża­ją­cych obok ka­re­tek znów za­wyły. Tru­deau Hall było w cen­trum, za­le­d­wie kilka prze­cznic na pół­noc stąd. Skie­ro­wała wzrok w tam­tym kie­runku i zo­ba­czyła kłęby dymu.

– My­śla­łem, że będę mógł coś po­wie­dzieć – oznaj­mił jej klient z wy­rzu­tem w gło­sie.

– Też tak my­śla­łam, ale prasa wzięła nogi za pas. Mają ja­kąś więk­szą sprawę i ro­bią re­por­taż.

– Chcę być oczysz­czony z za­rzu­tów. Naj­le­piej w te­le­wi­zji, żeby udo­wod­nić nie­win­ność.

– Może uda nam się zor­ga­ni­zo­wać wy­wiad dziś wie­czo­rem. To by­łoby chyba na­wet lep­sze niż ta kon­fe­ren­cja na szybko. Pro­szę te­raz iść do domu i cie­szyć się wol­no­ścią. Już po wszyst­kim.

Mar­tin nie­chęt­nie od­da­lił się w kie­runku żony i reszty ro­dziny. Ja­mie wzięła do ręki te­le­fon i przej­rzała wia­do­mo­ści o tym, co stało się około ki­lo­me­tra stąd.

– Le­piej wróćmy do biura, za­nim za­mkną ulice – rzekł John, a Ja­mie po­szła jego śla­dem w kie­runku par­kingu. Było stam­tąd wi­dać jesz­cze wię­cej dymu i lu­dzi ucie­ka­ją­cych z sali kon­cer­to­wej. – Może uda mi się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej o tej spra­wie – do­dał i wsiadł do jej sa­mo­chodu na miej­sce pa­sa­żera.

Ja­mie odło­żyła ak­tówkę na tylne sie­dze­nie le­xusa i usia­dła za kie­row­nicą.

– To mu­siało stać się cał­kiem nie­dawno, ale ja nic nie sły­sza­łam. A ty? – za­py­tała.

John nie pod­niósł wzroku znad te­le­fonu.

– Ja też nie. Może wy­buch na­stą­pił, jak jesz­cze by­li­śmy w są­dzie.

Włą­czyła ra­dio i wy­brała sta­cję lo­kalną. Pre­zen­ter re­la­cjo­no­wał wia­do­mo­ści z szyb­ko­ścią ka­ra­binu:

– …Tru­deau Hall, gdzie od­by­wał się wiec Eda Lo­rana. Było tam mnó­stwo lu­dzi, a część z nich skon­tak­to­wała się z nami, by prze­ka­zać, że wy­buch sły­szeli gdzieś z przodu sali. Wiemy rów­nież, że jest wiele ofiar śmier­tel­nych. Na miej­scu są już nasi re­por­te­rzy; obec­nie sta­ramy się usta­lić, w jaki spo­sób człon­ko­wie ro­dzin mogą do­wie­dzieć się o lo­sie swo­ich bli­skich. Zo­stań­cie z nami, prze­ka­żemy wam naj­śwież­sze in­for­ma­cje.

Gdy Ja­mie wy­obra­ziła so­bie chaos, który mu­siał pa­no­wać w tej chwili w Tru­deau Hall, po­czuła, że serce pod­cho­dzi jej do gar­dła. „Pa­nie Boże, bła­gam, miej w swo­jej opiece tych, któ­rzy prze­żyli…”

John za­klął.

– Tędy nie prze­je­dziesz. Skręć tu.

Zmie­niła gwał­tow­nie pas na prawy i le­dwo udało jej się wje­chać w za­kręt do­kład­nie tak, żeby od­da­lić się od miej­sca zda­rze­nia. Tu­taj jed­nak rów­nież za­stali ko­rek spo­wo­do­wany prze­jeż­dża­ją­cymi na sy­gnale ka­ret­kami. Te­le­fon Johna na­gle za­dzwo­nił; pod­niósł go do ucha i przed­sta­wił się.

Gdy ten za­jęty był roz­mową, Ja­mie biła się z my­ślami. Wy­buch w za­tło­czo­nej sali? Lo­ran był dość znany, ale ze­spół, który grał dziś na jego wiecu, zde­cy­do­wa­nie go prze­bi­jał. Pu­blicz­ność była naj­praw­do­po­dob­niej młoda. Ilu zgi­nęło? Jak zno­siły to ich ro­dziny? Czy część z tych, co prze­żyli, wciąż nie mo­gła wy­do­stać się z bu­dynku i po­trze­bo­wała po­mocy?

Na­gle po­czuła prze­możną chęć pod­je­cha­nia pod dom swo­jej matki, za­bra­nia Avery i trzy­ma­nia swo­jej sied­mio­let­niej có­reczki w ob­ję­ciach tak długo, aż ta nie za­cznie na­rze­kać. Chciała za­nu­rzyć się w za­pa­chu jej wło­sów i cie­szyć się, że jest bez­pieczna.

Za­jęło im dwa­dzie­ścia mi­nut, by do­stać się do kan­ce­la­rii od­da­lo­nej o osiem ki­lo­me­trów. Już wjeż­dżali na par­king, gdy te­le­fon Ja­mie za­dzwo­nił; spraw­dziła po­łą­cze­nie. Dzwo­nił ktoś z aresztu.

– Wy­bacz, mu­szę ode­brać – oznaj­miła Joh­nowi, który wciąż roz­ma­wiał. – Mogę cię tu wy­sa­dzić, je­śli chcesz.

Ski­nął głową i wy­siadł, po­grą­żony w roz­mo­wie, a po­tem znik­nął za wej­ścio­wymi drzwiami do kan­ce­la­rii. Ja­mie za­par­ko­wała i ode­brała te­le­fon.

– Ja­mie Po­well.

– Cześć, dzie­ciaku. – Nie umiała sko­ja­rzyć tego głosu, ale brzmiał dziw­nie cie­pło, no­stal­gicz­nie i zna­jomo.

– Kto mówi?

– Du­stin Webb.

Wstrzy­mała na chwilę od­dech. No tak. To do niego na­le­żał ten głę­boki, lekko za­chryp­nięty głos, i tylko on na­zy­wał ją „dzie­cia­kiem”.

– Du­stin? Czemu dzwo­nisz z aresztu?

– Mam kło­poty. Po­trze­buję praw­nika.

Po­krę­ciła głową, jakby pró­bu­jąc zro­zu­mieć sy­tu­ację.

– Co się stało?

– Po­li­cja mnie za­trzy­mała i po­zwo­li­łem im prze­szu­kać auto. Nie mia­łem nic do ukry­cia… A przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało.

– Wy­da­wało? A co zna­leźli? – Po­czuła przez chwilę ucisk w sercu.

– Wy­gląda na to, że ła­dunki wy­bu­chowe.

Wzięła gwał­tow­nie od­dech, usi­łu­jąc ze­brać my­śli. Ła­dunki wy­bu­chowe? Po tym, jak do­piero co wy­bu­chła bomba? Nie wy­glą­dało to naj­le­piej.

– Du­stin, po­słu­chaj mnie uważ­nie. Nic im nie mów. Ani słowa, do­póki nie przy­jadę.

– Kiedy bę­dziesz?

– W tej chwili je­stem w au­cie. Będę za kilka mi­nut. Mó­wię po­waż­nie – żad­nego sar­ka­zmu, cię­tych ri­post ani żar­ci­ków. Nic a nic. Po­wiedz im, że cze­kasz na praw­nika, i nic wię­cej.

– Do­brze.

Wciąż trzy­ma­jąc te­le­fon w ręku, pra­wie zde­rzyła się ze słu­pem, gdy wje­chała na miej­sce par­kin­gowe dla nie­peł­no­spraw­nych i za­wró­ciła. Kie­ro­wała się ku wy­jaz­dowi.

– Czemu w ogóle cię za­trzy­mali?

– Po­wie­dzieli, że do­stali do­nos. Ktoś miał też przy­je­chać z na­ka­zem. To nie ja wsa­dzi­łem do ba­gaż­nika te pu­dła, na­wet nie wie­dzia­łem, że tam są, więc po­zwo­li­łem im prze­szu­kać sa­mo­chód. – Ja­mie zmarsz­czyła brwi, w gło­wie miała na­tłok my­śli.

– Masz po­dej­rze­nia, kto mógł je tam wło­żyć?

– Nie mam po­ję­cia. Nie ro­zu­miem, co się w ogóle dzieje.

– No do­brze, ani słowa Du­stin. Już jadę.

Zje­chała spi­ral­nym zjaz­dem z par­kingu na ulicę z za­mia­rem do­sta­nia się do cen­trum. Jesz­cze tego ranka uwie­rzy­łaby w po­ten­cjal­nie każdy sce­na­riusz. Mar­tin Ash mógł zo­stać uznany za win­nego i wy­pro­wa­dzony z sali są­do­wej, ge­ne­ru­jąc sen­sa­cję, któ­rej tak chciały me­dia. Mógł też być unie­win­niony i wy­pusz­czony na wol­ność. Ni­gdy jed­nak nie przy­szłoby jej do głowy, że Du­stin Webb znów za­wita w jej ży­ciu.

Stra­cili kon­takt pięt­na­ście lat temu, i to nie z jej winy. Przez pierw­sze kilka lat, gdy Du­stin słu­żył w woj­sku, igno­ro­wał wszyst­kie li­sty, te­le­fony i SMS-y. Usi­ło­wała zna­leźć go w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, ale za­kła­da­nie tam konta nie było w jego stylu. Nie po­ja­wił się na­wet wtedy, gdy z przedaw­ko­wa­nia zmarł jej mąż. Wy­słał kwiaty i kartkę, a w niej kilka słów o tym, że mo­dli się za nią. Na­wet nie wie­działa, że jest wie­rzący. To był ostatni raz, gdy mieli kon­takt.

Mimo wszystko to za­koń­cze­nie nie ne­go­wało prze­cież po­czątku ich zna­jo­mo­ści; i bez zna­cze­nia był też fakt, w jak nie­praw­do­po­dob­nych oko­licz­no­ściach na­wią­zała się ta przy­jaźń. Miała wtedy dzie­więć lat.

Na za­wsze zo­sta­nie jej w pa­mięci trzy­na­sto­la­tek, który wpro­wa­dził się pew­nego dnia obok i wiecz­nie prze­sia­dy­wał na ganku lub cały dzień grał w ko­szy­kówkę. Sły­szała kie­dyś, jak są­sie­dzi opo­wia­dali jej ma­mie o czte­rech ro­dzi­nach za­stęp­czych, do któ­rych tra­fił chło­pak, i o tym, jak jego ciotka i wu­jek w końcu zde­cy­do­wali się nim za­opie­ko­wać. Ja­mie nie wie­działa wtedy, czym jest ro­dzina za­stęp­cza i dla­czego Du­stin nie miesz­kał z ro­dzi­cami, ale zda­wała so­bie sprawę, że jest osa­mot­niony. Ni­gdy nie zwra­cał na nią uwagi, gdy ba­wiła się na ze­wnątrz, więc dała mu spo­kój.

Pew­nego razu jed­nak jej czarny la­bra­dor wy­ko­pał dziurę pod pło­tem i prze­do­stał się do ogródka są­siadki. Du­stin zła­pał szcze­niaka i przy­pro­wa­dził go z po­wro­tem; zna­lazł Ja­mie sie­dzącą na drze­wie w ogródku.

– Hej, dzie­ciaku, nie zgu­bi­łaś ko­goś?

– Coco, co ty ro­bisz na dwo­rze? – spy­tała, scho­dząc z drzewa. – Dzięki, że go zła­pa­łeś.

– Nie było ła­two. Szybki jest. Wiesz, że wy­ko­pał dziurę pod pło­tem?

Ze­sko­czyła na zie­mię i wy­cią­gnęła ręce, by wziąć psa. Szcze­niak po­li­zał Du­stina po twa­rzy.

– Lubi cię. Masz psa?

– Nie, ni­gdy nie mia­łem. Ciotka Pat ma aler­gię.

– Kie­dyś miała psa, za­nim jej syn po­szedł na stu­dia. Za­brał go ze sobą.

– No ja­sne. – Skrzy­wił się. – Tak czy siak, je­śli jesz­cze kie­dyś znajdę go u nas, przy­niosę go z po­wro­tem. – Od­wró­cił się, by odejść, ale Ja­mie go za­trzy­mała.

– Masz na imię Du­stin?

– Tak – od­po­wie­dział, przy­sta­jąc.

– A ja Ja­mie.

– To faj­nie.

– Lu­bisz tu miesz­kać?

Chło­pak po­słał jej roz­ba­wiony uśmiech i od­parł:

– Może być.

– Co to jest ro­dzina za­stęp­cza?

– Skąd o tym wiesz? – Ro­zej­rzał się, jakby ktoś miał ich pod­słu­chi­wać, i pod­szedł bli­żej.

– Bo ja wiem. Chyba sły­sza­łam, jak ktoś coś mó­wił.

– No to sprawdź so­bie, co to zna­czy.

– Spraw­dzi­łam. Czy to tak, jak­byś miesz­kał z ob­cymi?

– Coś w tym stylu. – Znów się uśmiech­nął.

– Jak to się stało, że tam tra­fi­łeś?

– Moi ro­dzice umarli.

– Przy­kro mi. Nie wie­dzia­łam, nie chcia­łam…

– Nic się nie stało – wtrą­cił szybko. – Wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy, dawno temu.

– Lu­bisz miesz­kać z cio­cią?

– Ra­czej ona nie lubi miesz­kać ze mną.

– Skąd wiesz?

– Dużo za­da­jesz py­tań, wiesz?

– Już to kie­dyś sły­sza­łam.

– To jak spra­wić, by mnie po­lu­biła?

– Kto?

– Ciotka Pat. Wi­dzia­łaś, jak za­cho­wuje się przy swo­ich dzie­ciach, może mi coś pod­po­wiesz.

– Dla nich była miła. Może musi się do cie­bie przy­zwy­czaić.

– Nikt się ni­gdy do mnie nie przy­zwy­czaja – od­parł.

– No to ja za­cznę, skoro się za­ko­le­go­wa­li­śmy.

Du­stin uśmiech­nął się sze­roko, ale wie­działa, że jest roz­ba­wiony.

– Tak so­bie wma­wiaj, dzie­ciaku. Zo­ba­czymy, co po­wiesz za kilka mie­sięcy.

Ob­ser­wo­wała, jak wraca do swo­jego ogródka, i za­sta­na­wiało ją, czy jesz­cze kie­dyś z nią po­roz­ma­wia. Na­za­jutrz jed­nak za­wo­łała do niego przez płot, gdy spo­tkali się na ze­wnątrz.

– Hej, Du­stin!

– Cześć, dzie­ciaku – od­po­wie­dział.

Wspięła się na ławkę sto­jącą pod pło­tem i spoj­rzała na niego z góry.

– Le­piej się dziś czu­jesz?

– Prze­cież do­brze się czu­łem wczo­raj.

– Nie by­łeś zbyt za­do­wo­lony. Zro­bi­łam ci przy­krość?

– Nie. Nie biorę tak wszyst­kiego do sie­bie.

– Nie zde­ner­wo­wały cię moje py­ta­nia?

– Oczy­wi­ście, że nie.

– To mogę py­tać jesz­cze?

– No do­bra. – Du­stin wes­tchnął i usiadł przy ogro­do­wym sto­liku.

– Masz bab­cię?

– Oby­dwie nie żyją.

Znów zda­wało jej się, że go roz­zło­ściła.

– Lu­bisz sztukę?

– Czy lu­bię co? – Du­stin się za­śmiał.

– Sztukę. A może mu­zykę? Wy­glą­dasz jak mu­zyk.

– A jak wy­gląda mu­zyk?

– Nie wiem. Chyba faj­nie.

– Czyli wy­glą­dam faj­nie.

– Nie po­wie­dzia­łam tego. Po pro­stu… Mu­zycy wy­glą­dają faj­nie.

– No do­brze. Lu­bię sztukę i mu­zykę, chyba.

– Grasz w war­caby?

– Kie­dyś gra­łem.

– A chcesz te­raz?

– Te­raz nie – od­po­wie­dział.

– A ju­tro?

– Na­trętna je­steś, co?

– Prze­cież nie masz nic do ro­boty. Jest lato, do­piero co się tu prze­pro­wa­dzi­łeś i ni­kogo nie znasz.

– Może ju­tro – od­rzekł.

Ja­mie uśmiech­nęła się do wspo­mnień, bo od tam­tej pory czę­sto grali w war­caby, mimo że Du­stin wo­lał gry kom­pu­te­rowe. Mama nie po­zwa­lała jej jed­nak przy­cho­dzić w od­wie­dziny do ciotki Pat, gdyż ta uwiel­biała nie­na­ganny po­rzą­dek. Poza tym uwa­żała, że mię­dzy nią a Du­sti­nem jest za duża róż­nica wieku, by mo­gli prze­sia­dy­wać u sie­bie w domu. Za­miast tego spo­ty­kali się i ba­wili w ogro­dzie.

Mimo że ich przy­jaźń za­częła się z jego strony dość nie­chęt­nie, kilka mie­sięcy póź­niej prze­stał już uda­wać, że zu­peł­nie przy­pad­kiem prze­cho­dził obok, gdy aku­rat spo­tkali się na dwo­rze. Prze­stał być rów­nież aż tak za­że­no­wany fak­tem, że Ja­mie była od niego dużo młod­sza. Z każ­dym dniem to­le­ro­wał jej la­winę py­tań co­raz bar­dziej, sam rów­nież od­wdzię­cza­jąc się tym sa­mym.

Przy­jaź­nili się aż do czasu, gdy była na­sto­latką – on w tym cza­sie stu­dio­wał – prze­cho­dząc ra­zem przez wszyst­kie etapy jej rand­ko­wa­nia i pierw­szych mi­ło­ści. Po­le­gała na nim jak na przy­ja­cielu, a on trak­to­wał ją jak naj­skryt­szą po­wier­niczkę. Wła­śnie z tego po­wodu jego odej­ście bez słowa było tak nie­spo­dzie­wane, a ci­sza, która za­pa­no­wała od tam­tej pory, tak bo­le­sna.

Ja­mie na­wet nie zda­wała so­bie sprawy, że wró­cił z po­wro­tem do Atlanty. Jej matka wciąż miesz­kała po są­siedzku z ciotką Pat i nic o tym nie wspo­mniała.

Gdy tak pę­dziła w kie­runku obrzeży cen­trum, zmie­nia­jąc gwał­tow­nie pasy, by omi­nąć ka­retki i za­mknięte ulice, prze­szło jej przez myśl, że prze­cież nie miało to te­raz żad­nego zna­cze­nia. W tej chwili Du­stin po­trze­bo­wał jej po­mocy, a ona nie za­mie­rzała ro­bić mu wy­rzu­tów. Mu­siała od­su­nąć za­szło­ści na bok i zdać się na wy­pra­co­wany przez lata pro­fe­sjo­na­lizm. Nie mo­gła do­pu­ścić do tego, by prze­szłość z Du­sti­nem – za­koń­czona bądź nie – wpły­nęła w ja­ki­kol­wiek spo­sób na jej de­cy­zje.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: