- W empik go
Srebrna Klinga - Ponadczasowe historie miłosne Barbary Cartland - ebook
Srebrna Klinga - Ponadczasowe historie miłosne Barbary Cartland - ebook
Krystian Drysdale jest okrutnym, surowym poborcą podatkowym. Grabi biednych ludzi z ostatnich pieniędzy. Wzbudza powszechny strach. Piękna, młoda Pantea postanawia poświęcić się i pomimo odrazy jaką budzi w niej Krystian wychodzi za niego, aby ratować swojego brata, który zaginął, a okrutny poborca obiecał, że w zamian za ślub użyje swoich znajomości i odnajdzie Richarda. W podróży Pantea i Krystian zostają napadnięci przez grupę rozbójników. Jeden z nich okazuje pomocną dłoń Pantei i jest głęboko zdumiony tym, że młoda dziewczyna uwierzyła okrutnemu poborcy. Przekazuje jej informacje, że jej brat nie żyje, a ona niepotrzebnie zaufała temu brutalnemu człowiekowi. Rozbójnik wyzywa Krystiana na pojedynek w wyniku walki okrutny poborca ginie. W tym samym czasie toczy się kwestia przejęcia majątku po zmarłym Richardzie. Na pierwszego spadkobiercę zgłasza się podstępny Rudoolf, jest jeszcze jednak kuzyn Lucjusz, o którym słuch zaginął Podobno został rozbójnikiem. Czy Lucjusz okaże się następcą majątku? Czy Pantea rozpozna w nim rozbójnika, który tak bardzo jej pomógł? Czy nikczemne plany Rudolfa wyjdą na jaw?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-117-7136-5 |
Rozmiar pliku: | 437 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok 1658
W powozie było ciemno, a słabe światło latarni migoczące w rytm podskoków na wyboistej, kamienistej drodze, raczej podkreślało, niż rozjaśniało mrok.
Wysoko na niebie świecił księżyc i Pantea pomyślała, że aż nazbyt wyraźnie widzi twarz mężczyzny siedzącego obok niej. Zdjął z głowy kapelusz z szerokim rondem i rozparł się wygodnie na wyściełanym siedzeniu. Była pewna, że jego oczy śledzą każdy jej ruch.
Skuliła się w rozpaczliwej nadziei, że stanie się taka mała, iż jej nie zauważy. Modliła się w duchu, żeby zapadły jeszcze głębsze ciemności i pochłonęły ją całkowicie.
Obserwował ją! Widziała ostry kontur haczykowatego nosa. Jego oczy nie ustawały w poszukiwaniu jej wzroku. Nie potrzeba było światła księżyca ani płomienia dopalającej się świecy, żeby zobaczyć rysy jego twarzy. Znała je na pamięć — wąskie, okrutne, a jednak zmysłowe usta; kwadratowa szczęka nadająca twarzy wyraz brutalności; gęste, krzaczaste brwi nad nieufnymi, błyszczącymi oczami, które dostrzegały każdy, nawet najmniejszy szczegół. O tak, znała tę twarz tak dobrze jak własną. Ta twarz prześladowała ją w snach i na jawie przez ostatnie dwa miesiące.
Od pierwszej chwili wiedziała, że nie zdoła przed nim uciec. Ale też od pierwszej chwili, kiedy pojawił się w Staverley, wzbudzając w niej strach i odrazę, było już za późno.
Wiedziała, choć nie śmiała tej myśli do siebie dopuścić, że każda następna wizyta była tylko pretekstem, żeby ją zobaczyć. A potem przychodził znowu i znowu, zawsze podając ten sam powód. Niepokoił ojca i doprowadzał do histerycznego strachu służbę. Tak więc ona jedna musiała pozostać spokojna, musiała stawić mu czoło, stanąć do walki. Domyślała się, że dręczenie ich sprawiało mu przyjemność. Dostrzegała to w nikłym uśmiechu tlącym się w kącikach ust, w wyrazie jego oczu, które patrzyły na nią tak, jak patrzy kot na mysz, zanim rzuci się na swoją zdobycz. Wreszcie wyjawił cel swoich wizyt.
Na myśl o tym ciałem Pantei wstrząsnęły dreszcze. Mężczyzna natychmiast pochylił się w jej stronę i na tle okna zarysowała się jego głowa z prostymi, gładko zaczesanymi włosami.
— Zimno pani? — zabrzmiał niski głos.
— Nie... nie, jest mi ciepło, dziękuję panu — odpowiedziała prawie szeptem.
— Mamy przed sobą długą drogę. Czy nie sądzi pani, że byłoby rozsądniej okryć ramiona szalem?
Mówiąc to wyciągnął rękę w kierunku płaszczy i szali leżących na mniejszym siedzeniu naprzeciwko. Na widok grubych, owłosionych palców Pantea zawołała z naciskiem:
— Nie... nie... Dziękuję, niczego mi nie trzeba!
Usiadł z powrotem zwrócony twarzą ciągle w jej stronę.
— Proszę się odprężyć — rzekł. — Niepotrzebnie się pani niepokoi.
— Jak pan może tak mówić?! — obruszyła się gwałtownie Pantea. — Rano ojciec przeczyta mój list i ogarnie go rozpacz, beznadziejna rozpacz.
— Ucieszy się na wieść, że jego syn jest bezpieczny.
— Tak, ucieszy go ta wiadomość — powiedziała — o ile naprawdę
Richard będzie bezpieczny! Jest pan pewny, absolutnie pewny, że może go uratować?
— Dałem pani moje słowo.
— A jeśli został już pojmany, czy jest pan aż tak ważny, aby mieć wpływ na to, aby go uwolniono?
— Zapewniam panią, że wpływy Krystiana Drysdale’a są niemałe — brzmiała sucha odpowiedź. — Moja przyjaźń z lordem protektorem jest wszystkim dobrze znana. Nigdy nie kwestionowano moich możliwości. Jestem przekonany, że bez trudu uzyskam zawieszenie wykonania wyroku na młodym rojaliście, raczej głupcu niż zdrajcy.
Pantea uniosła dumnie głowę.
— Czy trzeba być głupcem, żeby okazać lojalność wobec prawowitego władcy?
Krystian Drysdale parsknął śmiechem.
— Takie słowa to zdrada — odrzekł. — Teraz, gdy już jesteś moją żoną, muszę cię prosić, żebyś zważała na to, co mówisz.
— Nawet gdybym po stokroć była pańską żoną, nie zapomnę, że naszym prawowitym władcą jest Karol Stuart i że uzurpator zajął tron po jego zamordowanym ojcu.
Słowa padały szybko z jej ust, mówiła z przejęciem, zapominając o strachu. Powóz skręcił i snop księżycowego światła musnął jej twarz, oświetlając piękne duże oczy, mały, zadarty nosek i miękkie pukle jasnych włosów okalających czoło.
Była to śliczna twarz, twarz dziecka, ale mężczyzna, który na nią patrzył, nie był poruszony jej dziecięcą niewinnością. Jego oczy zwęziły się odrobinę, gdy dotknął drżących palców Pantei.
— Dziś wieczorem nie będziemy się zajmować takimi głupstwami — odezwał się. — Będziemy pamiętać tylko o tym, że jesteś moją żoną.
W jego głosie zabrzmiała ohydna, głodna nuta, która sprawiła, że Pantea zapomniała, o czym przed chwilą mówiła. Pamiętała już tylko, gdzie i u czyjego boku się znajduje.
Ponownie wtuliła się w narożnik powozu, próbując jak przedtem ukryć się w ciemnościach, ale teraz było już za późno.
— Przysuń się do mnie bliżej — rozkazał Krystian.
Jeszcze mocniej wcisnęła się ramionami w narożnik siedzenia w nadziei, że zniknie. W głuchej ciszy, jaka między nimi zapadła, słyszała tylko głośne bicie swego serca.
— Słyszysz, co mówię? — upomniał ją. — Czyżbyś tak szybko zapomniała słowa przysięgi małżeńskiej? Przyrzekałaś posłuszeństwo.
— Ja... ja jestem blisko pana — odpowiedziała po chwili drżącym głosem.
Roześmiał się. Odczuwał w tej chwili przyjemność, przyjemność dręczenia jej, wiedział bowiem, że i tak w końcu postawi na swoim, jak zawsze.
— Przysuń się bliżej — powtórzył.
Próbując dodać sobie odwagi, Pantea wzięła głęboki oddech i rzekła:
— Jestem wystarczająco blisko. Poślubiłam pana, bo obiecał pan uratować mojego brata. Odjechałam z panem w głuchą noc, nie mówiąc nic ojcu tylko dlatego, że na samą myśl, iż ktoś z rodziny wiąże się z „okrągłogłowym” , doznałby uczucia wstydu i obrzydzenia. Zrobiłam to mimo wszystko. Teraz jednak nie może pan... nie, nie może pan... wymagać ode mnie żadnych innych uczuć oprócz nienawiści.
Ostatnie słowa wymówiła prawie szeptem, czując, że strach przed mężczyzną, którego poślubiła, chwyta ją za gardło. A kiedy już je wyrzekła, nie miała odwagi spojrzeć na niego. Wpatrywała się bezmyślnie przed siebie.
I gdy tak czekała, sama przerażona swoją odwagą, usłyszała jego śmiech, śmiech mężczyzny całkowicie pewnego siebie, który zawsze dostaje to, czego pożąda.
— A więc nienawidzisz mnie! — odezwał się. — Cóż, będę musiał ciebie nauczyć, co znaczy miłość, a nauka ta z pewnością dostarczy mi wiele przyjemności.
Mówiąc to wyciągnął ręce i pod dotykiem jego palców, po części z przerażenia, a po części z rozpaczy, z piersi Pantei wyrwał się nagły okrzyk. Wówczas spod sobolej mufki wydobyło się ciche warczenie. Krystian pospiesznie cofnął rękę i zaklął pod nosem.
— Na Boga, co trzymasz na kolanach? — zawołał.
— To tylko Bobo... mój pies — odparła niepewnym głosem.
— Ten kundel mnie ugryzł! — wykrzyknął. — Nie jestem miłośnikiem zwierząt, zwłaszcza tych, które wbijają we mnie zęby.
— Przykro mi, jeśli Bobo pana zranił. Próbował mnie bronić, bo krzyknęłam.
— Postaw tę małą bestię na podłodze — rozkazał.
— Dobrze mu tutaj, gdzie jest — odpowiedziała Pantea, głaszcząc warczącego ciągle po cichu psa.
— Słyszałaś, co kazałem ci zrobić?!
— Dlaczego mam być panu posłuszna? — zapytała. — Pies jest mój. Kocham go i może siedzieć na moich kolanach tak długo, jak zechce.
Raz jeszcze odezwała się hardo, trzymając jednak na wodzy uczucie nienawiści do tego mężczyzny, który z każdym wypowiadanym słowem stawał się coraz bardziej dokuczliwy, coraz straszniejszy. Odniosła wrażenie, że po raz pierwszy jej ton i postawa dotknęły go do żywego.
— Zrobisz to, co ci każę! — wrzasnął. —Postaw psa na podłodze.
Powóz, ciągniony przez konie miarowo i bez pośpiechu, wjeżdżał pod górę. Pantea, wyprostowana i milcząca, nie wykonała żadnego gestu, aby spełnić polecenie męża. Czując rosnące między nimi napięcie, wzięła psa na ręce i przytuliła policzek do jego głowy. W nieokiełznanej złości, rzucając przekleństwami, wyrwał go z jej ramion.
Zwierzę zawarczało i raz jeszcze wbiło ostre zęby w palec mężczyzny, który skrzywił się z bólu. Po chwili dało się słyszeć głuche uderzenie pałki i małe, bezwładne ciało upadło na podłogę. Pantea krzyknęła z bólu i rozpaczy:
— Zabiłeś go! Zabiłeś go!
Gdyby ramiona Krystiana jej nie powstrzymały, Pantea rzuciłaby się na podłogę. Oniemiała z przerażenia, przez chwilę myślała tylko o tym, że zraniono jej ukochane zwierzątko.
— Zabiłeś go, ty potworze! — wykrzyknęła ponownie i wtedy, zupełnie nagle, ujrzała twarz Krystiana tuż przy sobie, poczuła ramię obejmujące ją żelaznym uściskiem i dostrzegła drugą rękę, umazaną krwią, sięgającą w kierunku jej podbródka.
— Zabiłeś go — wyjęczała, lecz gdy wypowiadała te słowa, ich znaczenie umykało już ze świadomości przed nową, jeszcze straszniejszą myślą świtającą jej w głowie.
— Głuptasie! Dam ci inną, bardziej podniecającą zabawkę. — Głos Krystiana był teraz stłumiony i jedwabisty.
Przywarł gorącymi, głodnymi wargami do ust Pantei. Próbowała się bronić, walczyć z nim, ale była zupełnie bezsilna. Poczuła, jak ogarnia ją ciemność, jeszcze straszniejsza i bardziej przerażająca niż wszystko, co mogła sobie wyobrazić, jak ją obejmuje, zapiera jej dech i popycha ją w otchłań zwątpienia ciemniejszą niż czeluście samego piekła.
Czuła, że jego usta, ręce, jego bliskość odbierają jej siły, zagrażają jej istnieniu. Zapomniana, w głębokim mroku nie mogła się ani poruszyć, ani krzyknąć.
Chciała zemdleć, umrzeć z przerażenia, a jednak nie traciła przytomności. I gdy wydawało się jej, że nie zniesie już dłużej męczarni duszy i cała, poczuła niespodziewane szarpnięcie. Po chwili ramiona Krystiana rozluźniły uścisk i mogła uwolnić się od jego ust łapiąc oddech. Zanim zrozumiała, co się stało i co spowodowało jej uwolnienie, drzwi powozu otworzyły się na oścież i w ciemnościach rozległ się głos, ostry, nie znoszący sprzeciwu:
— Pieniądze albo życie!
Krystian wymamrotał kilka dziwnych słów, przekleństw, jak się domyślała, a potem zabrzmiał ten sam wyraźny, rozkazujący głos:
— Muszę państwa prosić o wyjście z powozu, żeby mój człowiek mógł go przeszukać.
Krystian znów zaczął przeklinać, lecz tym razem słowa uwięzły mu w gardle, gdyż w drzwiach pojawiła się lufa pistoletu.
— To jest gwałt, za który zostaniecie powieszeni — wybełkotał.
— Wychodzić, i to szybko! — zabrzmiała krótka odpowiedź.
Krystian zabrał swój kapelusz z szerokim rondem i wyszedł z powozu wprost w księżycową poświatę.
Noc była ciepła jak na luty, bezwietrzna, ale na bezlistnych gałęziach drzew można było dostrzec ślady świeżego śniegu, a i ziemia połyskiwała bielą na tle ciemnego, gęstego lasu po obu stronach drogi.
Znajdowali się na małej polanie. Jedno szybkie spojrzenie wystarczyło, żeby Krystian Drysdale zrozumiał powagę sytuacji. Obaj woźnice trzymali ręce w górze, konie stały nieruchomo. Na drodze, tuż przed nimi, na pełnokrwistej klaczy, z twarzą zakrytą czarną maską siedział rozbójnik. Przy drzwiach powozu z pistoletami w obu rękach czekał jeszcze jeden dżentelmen gościńca, a za nim, nie uwiązany, a jednak posłusznie czekający na rozkaz, stał wspaniały ogier.
Rozbójnik, który stał przed nim, jak zauważył Krystian, był ubrany staranniej niż człowiek siedzący na koniu. Jego płaszcz z czarnego aksamitu zdobił piękny haft, buty do konnej jazdy zrobione były ze skóry najprzedniejszego gatunku, a pod szyją miał przypięty błyszczącym diamentem żabot z najkosztowniejszej weneckiej koronki. Przez chwilę wydawało się, że Krystian Drysdale nie może złapać oddechu, wreszcie charczącym głosem wyrzucił z siebie słowa:
— Srebrna Klinga! To znowu ty!
— Sługa uniżony, panie Drysdale — odrzekł kpiąco rozbójnik, wykonując dworski ukłon. — Przecież obiecałem panu ostatnim razem, że niedługo znów się spotkamy.
— Śledziłeś mnie? — zapytał Krystian.
— Powiedziałbym raczej, że mieliśmy pana na oku — odparł rozbójnik. — Jak już mówiłem w czasie naszego ostatniego spotkania, nie darzę sympatią poborców podatkowych, zwłaszcza gdy wykorzystują swoje stanowisko do prześladowania niewinnych ludzi, którzy nie mają nikogo, kto stanąłby w ich obronie.
— Ty zuchwały łotrze! Zapłacisz mi za to — rzucił Krystian.
— O ile sobie dobrze przypominam, słyszałem te same pogróżki podczas naszego ostatniego spotkania — uśmiechnął się rozbójnik. — Dopuściłem się wtedy poważnego niedopatrzenia. Nie wiedziałem, że masz przy sobie dużo pieniędzy z podatków, które właśnie ściągnąłeś. Tym razem nie będę taki głupi.
Krystian Drysdale poruszył się gwałtownie, ale rozbójnik postąpił krok do przodu.
— Mój pistolet jest naładowany, szanowny panie — ostrzegł, a zwracając się do dwóch mężczyzn na koźle, zawołał: — Hej, wy tam, zejdźcie i zwiążcie swego pana.
— On nie jest naszym panem — odparł jeden z wieśniaków drżącym głosem o wyraźnie prowincjonalnym akcencie. — Wynajął nas, żebyśmy zawieźli go do kościoła z narzeczoną, a potem w podróż poślubną.
— Ślub! — zawołał rozbójnik. — Cóż to za diabelskie sztuczki tym razem, panie Drysdale? Założę się o sto gwinei, że czymś to pachnie, jeśli pan to zaplanował. Związać go! — rozkazał, gdy mężczyźni gramolili się z kozła. — A ty przypilnuj wszystkiego — zwrócił się do swego zamaskowanego towarzysza. Ów ruszył do przodu i prowadząc Krystiana przed koniem doszedł do wysokiego dębu. Tu rzucił woźnicom linę i z pistoletem w dłoni pouczył ich, jak przywiązać złorzeczącego poborcę do drzewa.
Przez chwilę mężczyzna, którego Krystian Drysdale nazwał „Srebrną Klingą”, przyglądał się tej scence z uśmiechem. Potem odwrócił się w stronę powozu, zajrzał do środka i znalazł w nim skuloną Panteę, obojętną wobec tego, co działo się na zewnątrz, kołyszącą w ramionach małego pieska nie dającego znaku życia. Delikatnymi palcami dotykała rozbitej czaszki, na którą spadła ciężka laska. Po twarzy płynęły jej łzy.
Rozbójnik patrzył na nią w zdumieniu, wreszcie zdejmując z głowy kapelusz zapytał cicho:
— Czy mogę pani w czymś pomóc?
Podniosła wzrok. Jego zamaskowana twarz nie przestraszyła jej wcale, wręcz przeciwnie, z ufnością, jaką okazuje się staremu przyjacielowi, wyciągnęła w jego stronę martwego pieska.
— Czy on naprawdę nie żyje? — odezwała się załamującym się głosem.
Rozbójnik wziął od niej zwierzę i stanął w smudze księżycowego światła. Spojrzał na roztrzaskany łepek i wprawnymi palcami poszukał serca.
— Kto to zrobił? — zapytał, choć znał już odpowiedź.
Spojrzał przez polanę w stronę, gdzie przywiązany do drzewa Krystian groził przestraszonym woźnicom karą, jaka ich czeka, gdy znów będzie wolny. Pantea dostrzegła to spojrzenie.
— Mój pies go ugryzł — wyjaśniła.
Wyszła z powozu i w świetle księżyca rozbójnik zauważył, że była jeszcze dzieckiem. Policzki miała mokre od łez błyszczących na jej długich, ciemnych rzęsach. Promienie księżyca ujawniły także jej fizyczną niedojrzałość — piersi zaledwie rysujące się pod koronką sukni, szczupłe, nie rozwinięte ramiona i dłonie, małe, dziecięce, jeszcze nie kobiece. Była bardzo drobna. Gdy nachyliła się nad psem, którego trzymał na rękach, jej włosy opadły do przodu i musnęły rękaw jego aksamitnego płaszcza.
— Niestety, pani pies nie żyje — powiedział cicho.
Załkała, ale szybko się uspokoiła. Wyciągnęła ręce i wzięła martwe zwierzę w swoje ramiona.
— Czy moglibyśmy... czy moglibyśmy go pochować?
Rozbójnik nie wydawał się zdziwiony tą prośbą.
— Tak, oczywiście — odrzekł.
Obszedł powóz i spod tylnej osi wyjął łopatę, która służyła o tej porze roku do odkopywania kół z zasp i błota. Przeciął drogę i przez las doszedł do małego strumienia. Tu, pod srebrzystą brzozą, w księżycowym świetle prześwitującym przez nagie gałęzie drzew, zaczął kopać dół. Zajęło mu to tylko kilka minut, ziemia bowiem była miękka. Potem, nadal bez słowa, wziął psa z ramion Pantei, położył go w grobie i szybko przykrył ziemią.
Kiedy skończył, Pantea uklękła przy kopczyku. Była taka mała i wzruszająca. Szeroka suknia z satyny i aksamitu, bogato marszczona, podkreślała delikatność krągłej szyi i wdzięk pochylonej głowy. Rozbójnik czekał. Dopiero kiedy się podniosła i z dziecięcą bezradnością starła z oczu łzy, zapytał:
— Dlaczego poślubiła pani tego człowieka?
— Musiałam! Nie mogłam zrobić nic innego — odrzekła. Spojrzała na małą mogiłę i dodała z zawziętością: — Już przedtem go nienawidziłam, ale teraz będę go nienawidzić aż do śmierci.
Była wzruszająca i bezradna w swej złości.
Rozbójnik powtórzył:
— Dlaczego go pani poślubiła?
Pantea spojrzała mu prosto w oczy. Na jej twarzy pojawił się wyraz rozpaczy.
— Aresztowano mojego brata. Pan Drysdale obiecał, że go uratuje. Postawił jednak jeden warunek: muszę go poślubić.
— Czy jest pani pewna, że on uratuje brata, teraz gdy zrobiła już pani to, czego zażądał?
Pantea wykonała nieznaczny gest ręką.
— Przecież obiecał.
Rozbójnik patrzył na nią w milczeniu. Kiedy tak stał, po raz pierwszy dokładnie mu się przyjrzała. Oprócz mocno zarysowanego podbródka i ust, które wydały jej się dobrotliwe i wcale nie okrutne, nie widziała więcej szczegółów jego twarzy. Ręce miał szczupłe, arystokratyczne, a na jednym z palców nosił sygnet z zielonym kamieniem.
Było w nim coś eleganckiego, coś, co ją upewniało, że rozmawia z dżentelmenem ze swojej sfery. Nagle usłyszała dobiegający z oddali pełen złości głos Krystiana, który ciągle przeklinał i złorzeczył. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Bezwiednie, jakby szukając ochrony, podeszła bliżej do rozbójnika.
— Czy nie ma pani krewnych? — zapytał prawie ze złością. — Dlaczego nie powstrzymali pani przed zrobieniem takiego głupstwa?
— Nie miałam odwagi powiedzieć o tym ojcu. Jest bardzo chory. Wiadomość, że mój brat jest w więzieniu, zabiłaby go. Teraz dowie się, że jego syn był w niebezpieczeństwie, ale nic mu już nie grozi.
— Uciekła pani z domu, żeby wyjść za mąż?
— Zaczekałam, aż wszyscy zasną — wyjaśniła — potem zeszłam na dół i wybiegłam przez furtkę w ogrodzie. On... czekał na mnie przed bramą.
— Czekał! — powtórzył rozbójnik. — Pan Krystian Drysdale, poborca podatkowy, człowiek, który wyciska ostatnią kroplę krwi z wdów i sierot, który wymusza pieniądze od rojalistów jako pokutę za przestępstwo wierności, a gdy nie mają już nic więcej do oddania, denuncjuje ich.
Pantea krzyknęła.
— Czy to znaczy, że obiecywał pomoc, a potem ich zdradzał?
— Robił to dziesiątki razy — odrzekł ponuro, a widok jej oczu, szeroko otwartych z przerażenia, zaparł mu dech w piersi.
— A jeśli — podjęła — jeśli mimo wszystko nie uratuje mego brata?
Rozbójnik zacisnął usta.
— Może w pani przypadku zachowa się jak człowiek honoru — odrzekł, ale ton jego głosu nie zabrzmiał przekonująco.
Wiedziała, że próbuje tylko dodać jej otuchy. Ukryła twarz w dłoniach.
— W głębi serca wiedziałam, że nie można mu ufać — wyznała.
Westchnął.
— Jest pani na to wszystko za młoda. Ile ma pani lat?
— Skończyłam trzynaście, ale nie dbam o siebie, liczy się tylko mój brat.
— Czy wyjawi mi pani jego imię? — zapytał i szybko dodał: — Proszę mi wierzyć, nie pytam ze zwykłej ciekawości. Jeden z moich ludzi był wczoraj w Londynie i przywiózł wieści o tych, których ostatnio aresztowano. Może jest wśród nich pani brat.
— Mój brat to Richard Evelyn, wicehrabia St Clare.
Rozbójnik drgnął, spytała więc szybko:
— Czy słyszał pan o nim?
— Tak, słyszałem — odrzekł powoli. — Pani ojcem jest markiz Staverley?
— Tak — potwierdziła Pantea.
Zawahał się, lecz po chwili ujął jej dłoń w swoją.
— Posłuchaj, mała Panteo — odezwał się i to, że zna jej imię, wcale jej nie zdziwiło. — Muszę ci coś powiedzieć, coś strasznego. Powinnaś być dzielna i znieść to.
— Co to takiego? — spytała ledwie słyszalnym głosem.
Czuła siłę jego palców, miała wrażenie, że ją podtrzymują, dodają odwagi, której jej brakowało.
— Twojego brata powieszono wczoraj na Charing Cross — powiedział bardzo cicho. — Umarł nieustraszony, z uśmiechem na ustach. Kiedy zakładali mu sznur na szyję zawołał: „Niech żyje król Karol! Śmierć tyranowi!”
Pantea wydała urwany okrzyk i z twarzą wtuloną w ramię rozbójnika zaniosła się rozdzierającym płaczem. Nie wiedziała, jak długo tulił ją w swoich ramionach, ale gdy potok łez się zmniejszył, przyłożył do jej oczu miękką, płócienną chusteczkę. Wzięła ją z wdzięcznością.
— Richard na pewno chciałby, żebyś była dzielna i żebyś wróciła do ojca, który teraz potrzebuje cię bardziej niż kiedykolwiek.
— Ale jak mam to zrobić? — zapytała urywanymi słowami, ciągle jeszcze pochlipując.
— Rozprawię się z tym człowiekiem, który poślubił cię dzięki kłamstwom i fałszywym obietnicom — odrzekł. — Zaczekaj tutaj, aż wrócę.
Uśmiechnął się do niej dodając jej otuchy. Kiedy uwolnił ją z uścisku i odwrócił się, żeby odejść, przywarła do jego ramienia.
— Co zamierza pan zrobić?
Uniósł jej dłoń do ust.
— Nie martw się — rzekł cicho. — Po prostu zaczekaj tu na mnie. Kiedy wrócę, będziesz mogła pojechać do domu.
Zaufała mu bez dalszych pytań. A jednak, gdy się oddalał, krocząc po suchych gałęziach i liściach, dzwoniąc ostrogami, poczuła nagły niepokój. Co się z nią stanie, jeśli zniknie z jej życia tak nagle, jak się zjawił, jeśli już nigdy go nie zobaczy, jeśli odejdzie i zostawi ją samą z Krystianem Drysdale’em, jej mężem.
Na samą myśl o tym poczuła mdłości. Poślubiła „okrągłogłowego”, bo obiecywał jej, że uratuje Richarda. Ale Drysdale przez cały czas wiedział, że wyrok już zapadł, i że nikt, bez względu na wpływy, nie mógł uzyskać ułaskawienia.
Kiedy przed sześciu tygodniami Richard zwierzył się jej ze swoich zamiarów, przeczuła jego śmierć. Tego dnia w Staverley stała przy oknie w bibliotece patrząc na jezioro. Było późne popołudnie. Słońce zachodziło za ogromne dęby w parku; mrok przysłonił niebo, którego odbicie w tafli jeziora stało się ciemne i tajemnicze.
Miała dziwne uczucie, że stoi jakby na ziemi niczyjej, pomiędzy przeszłością a przyszłością, że przodkowie, których portrety zdobiły ściany biblioteki, stanęli obok niej i patrzą na jezioro, które od czasów, gdy zbudowano ten dom, odbijało jak zwierciadło historię rodziny. Wydawało jej się wtedy, że dziedzice Staverley przesuwają się kolejno przed jej obliczem w powolnej procesji. Najpierw Sir Hubert Vyne, który przybył do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą, potem Vyne’owie, którzy zdobyli zaszczyty i sławę w wyprawach krzyżowych, dalej ich wnukowie popierający Plantagenetów, a za nimi członkowie rodziny, którzy wiernie i z honorem służyli Tudorom.
Pomyślała o zaszczytach i tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie przez wieki aż do teraźniejszości i zrozumiała tak wyraźnie, jakby ktoś wypowiedział to głośno, że dni jej ojca są policzone.
Był chory od dawna. Teraz, gdy nad taflą jeziora pojawiła się wieczorna mgła, zdawało jej się, że pradziadowie zamieszkujący Staverley wciągają go do swojej twierdzy, czekają, by się do nich przyłączył. I gdy ból zaciążył śmiertelną udręką w jej sercu, przypomniała sobie, że przecież Richard stanie na czele rodu — Richard, który kochał Staverley i jego wspaniałą historię tak bardzo jak ona sama.
Myślała właśnie o bracie, kiedy zobaczyła, że idzie ku niej przez trawnik. Mgła podniosła się z jeziora i przesłoniła Richarda. Wydawało się, że nie był już istotą żywą, ale duchem przezroczystym i bezcielesnym. Targnął nią wtedy nagły niepokój, nie zdążyła go jednak określić, gdyż Richard doszedł do tarasu i ujrzawszy ją w oknie, pomachał wesoło ręką. Otworzyła drzwi, a on wszedł do pokoju. Pomyślała wtedy, jak niedorzeczne były jej ponure myśli, choć wyraz jego twarzy świadczył o tym, że wydarzyło się coś złego.
— Co się stało? — zapytała.
— Dlaczego o to pytasz? — odparł zdziwiony. — Co się miało stać?
— Wyglądasz jakoś inaczej — wyjaśniła. — Jesteś zadowolony i szczęśliwy, ale jest coś jeszcze. Och, Richardzie, powiedz mi, co się stało.
Pocałował ją w policzek.
— Jak na swój wiek jesteś zbyt spostrzegawcza — zauważył. — Powinnaś się bawić lalkami, zamiast myśleć o poważnych sprawach.
— Nie jestem już dzieckiem — obruszyła się — i muszę być poważna, kiedy ojciec jest chory i wszyscy się zamartwiają.
— A czym tak się martwią? — zapytał szybko.
— Cóż za głupie pytanie — odparła. — Wiesz dobrze, że wszyscy są przestraszeni. Krystian Drysdale był tu znowu, wypytywał o coś i zabrał na podatki wszystkie pieniądze, jakie mieliśmy.
— O co pytał? — drążył Richard.
— O nic nowego. Czy ukrywamy w tajemnych schowkach zbiegłych rojalistów, czy ktoś poszedł na mszę; te same pytania, które zadaje za każdym razem, gdy przychodzi.
Richard spojrzał przez ramię, jakby się obawiał, że ktoś ich podsłuchuje.
— Muszę ci coś powiedzieć, Panteo. Nie powinienem obarczać cię swoimi tajemnicami, ale lepiej, żebyś znała prawdę. Dzięki temu będziesz mogła zbić z tropu każdego, kto się okaże zbyt wścibski.
— Cóż to takiego? — zapytała i poczuła, jakby jakaś zimna ręka chwyciła ją za serce. Bała się, choć nie wiedziała dlaczego.
— Wyjeżdżam na jakiś czas — wyjaśnił. — Nie wolno ci nikomu mówić, że wyjechałem, bo musielibyśmy wymyślić jakiś przekonujący powód mojej nieobecności.
— Dlaczego? O co chodzi? Dokąd wyjeżdżasz?
W odpowiedzi pociągnął ją na kanapę obok siebie i szepnął do ucha:
Nasz król jest w Anglii.
Pantea wydała stłumiony okrzyk.
— Ale gdzie? Jak się tutaj dostał?
— Wylądował w Essex tydzień temu. Teraz jest w Londynie i zamierzam się do niego przyłączyć. Och, Panteo, może los się odmieni. Może to odpowiednia chwila, żeby powstać i osadzić go na tronie.
Choć Richard mówił z przejęciem, Pantea była dziwnie spokojna.
— Bądź ostrożny — błagała. — Przyrzeknij mi, że będziesz na siebie uważał!
— Oczywiście, że będę. Jak możesz w to wątpić? — rzucił lekceważąc obawy siostry.
Ale jej przeczucie niebezpieczeństwa się sprawdziło. Król, bez przebrania, tylko z przefarbowanymi na blond włosami, co gorsza nieudolnie przefarbowanymi, rozmawiał ze swoimi stronnikami, przyjmował zapewnienia o ich lojalności. Ktoś go jednak wydał. Wożono go potem od domu do domu i tylko dzięki szczęśliwemu trafowi udało mu się zbiec z powrotem do Francji.
Po jego wyjeździe nastąpiła fala aresztowań. Topór, szubienica i więzienie z nieludzkimi torturami czekały tych, których pojmano. Ci zaś, którzy uniknęli aresztowania, ukrywali się w nadziei, że uda im się dostać na statek płynący do Francji. Pantea żyła w strachu od chwili, gdy doszły ją wieści, że odkryto miejsce pobytu królewskiego wygnańca.
Kiedy Richard nie wrócił do domu, miała nadzieję, że znalazł schronienie u któregoś z przyjaciół. A potem Krystian Drysdale przyniósł tę straszną wiadomość, że nazwisko jej brata jest na liście podejrzanych. Przekazując złe wieści bacznie obserwował jej twarz. Gdy stała przed nim, pobladła z wrażenia, nie mogąc wymówić słowa, zbyt jednak dumna, żeby się załamać i rozpłakać, zaproponował jej transakcję.
— Wyjdź za mnie, a uratuję twojego brata — powiedział. — Decyzja należy do ciebie.
— Dlaczego chce mnie pan poślubić? — wyjąkała wreszcie, lecz natychmiast skurczyła się, gdy na nią spojrzał.
— Czy chcesz, żebym powiedział, że cię kocham? — odrzekł.
Już wtedy wiedziała, choć była jeszcze dzieckiem, że nie czuł do niej miłości. Nie miała jednak wyboru, musiała przyjąć tę propozycję. Ojciec ciągle wypytywał o Richarda, przeczuwając bliską śmierć. Chciał zobaczyć syna i nie mógł zrozumieć, dlaczego jest tak długo poza domem, skoro czeka na niego tyle ważnych spraw.
Nie miała czasu na myślenie, zastanawianie się. Krystian Drysdale postawił sprawę jasno. Jeśli chce uratować Richarda, musi działać szybko, bez zwłoki. Zgodziła się wyjść za niego, choć wiedziała, że się tym samym unieszczęśliwia. Wierzyła wtedy, że liczy się tylko to, by Richard mógł żyć i zająć miejsce ojca na czele rodu.
Teraz wiedziała, że jej poświęcenie było daremne. Krystian Drysdale oszukał ją. Richard zginął na Charing Cross płacąc karę za lojalność wobec swego króla. Nie mogła uwierzyć, że już nigdy nie wejdzie na galerię holu w Staverley, już nigdy jej nie zawoła. A teraz... co z nią się stanie?
Richard nie żyje, ale została ona — żona Krystiana Drysdale’a! Chciała krzyczeć z przerażenia. Wolałaby raczej umrzeć, niż stawić czoło przyszłości jako żona „okrągłogłowego”. A przecież ten nieznajomy, wyjęty spod prawa złodziej, któremu powierzyła swój sekret, w jakiś dziwny, sobie właściwy sposób, dał jej nadzieję.
Oparła się o drzewo, patrząc, jak rozbójnik się oddala. W wolnej przestrzeni między drzewami dostrzegła powóz, pusty i nie strzeżony, a jakieś dwadzieścia jardów dalej — przywiązanego do drzewa Krystiana, który przeklinał i złorzeczył tak, że aż powietrze wydawało się skażone jego wściekłością. Kiedy rozbójnik podszedł do niego, stangreci natychmiast się wycofali. Spojrzał na nich przelotnie.
— Rozwiążcie mężczyznę, który was wynajął — rzucił.
Patrzyli na niego zbyt zdumieni, żeby wykonać jakikolwiek ruch, więc wyciągnął szpadę wiszącą u jego boku i przeciął liny, którymi związany był poborca podatkowy. Uwolniony mężczyzna poruszał ramionami, aby przywrócić krążenie.
— Opamiętałeś się wreszcie — warknął — a może moja kochająca żona wstawiła się za mną?
W odpowiedzi rozbójnik wskazał na szpadę, którą Krystian nosił u swego boku.
— Wyciągaj szpadę! — zawołał. — Będziesz walczył ze mną o swoje życie.
Przez chwilę Krystian Drysdale bacznie mu się przyglądał. Potem wykrzywił usta i zapytał drwiąco:
— Czy to ma być rycerskość? Zapewniam cię, kolego, że jeszcze tej nocy moja żona będzie smacznie spała w mych ramionach i może przyśni jej się twoja śmierć.
— Zobaczymy — rzekł rozbójnik i zaczął zdejmować swój czarny, aksamitny płaszcz.
Po chwili Krystian poszedł w jego ślady.
— Nie zapominaj, że jestem świetnym szermierzem, łotrze! — rzucił.
Rozbójnik nie odpowiedział. Położył płaszcz pod drzewem i stojąc w jedwabnej koszuli z koronkowymi mankietami opadającymi na dłonie, sprawdzał klingę. Z zadumą przyglądał się swojemu przeciwnikowi.
Choć krępy i ciężki, Krystian Drysdale miał jednak zadatki na szermierza. Poruszał się szybko i zwinnie. W przeciwieństwie do rozbójnika, ruchów Krystiana nie krępowały ciężkie buty do konnej jazdy. Był z nich dwóch wyższy, miał dłuższe ramiona, a siła jego mięśni rzucała się w oczy, gdy tak stał, gotów do walki, w zwykłej, batystowej koszuli. Był groźnym przeciwnikiem, a uśmiech na jego wąskich, okrutnych ustach był uśmiechem człowieka, który zamierza zabić.
Szybko, bez zbędnych słów, obaj mężczyźni przygotowywali się do walki. Drugi rozbójnik wraz z woźnicami wycofali się w cień drzew. Konie, samotne i nie pilnowane, skubały krótką, ośnieżoną trawę na poboczu drogi.
Na chwilę zapadła kompletna cisza. Pierwszy przerwał ją rozbójnik.
— Stawaj do walki! — zawołał, a jego klinga błysnęła w świetle księżyca.ROZDZIAŁ 2
Rok 1662
Na rzece kołysały się różnego typu łodzie i okręty, wszystkie przyozdobione kolorowymi żaglami, flagami, girlandami, łukami z kwiatów i innymi wspaniałościami, tworząc olśniewające widowisko, od którego trudno było oderwać oczy. Ludzie stali na dachach pałacu Whitehall, tłoczyli się na błotnistych brzegach rzeki, ryzykowali upadek wspinając się na rusztowania po to, żeby z szeroko otwartymi oczami śledzić statki manewrujące w poszukiwaniu najlepszego miejsca, z którego można by obserwować przybycie Ich Królewskich Wysokości z Hampton Court.
Okazałe łodzie burmistrzów i kompanii handlowych przepychały się pomiędzy mniejszymi, przystrojonymi dla uczczenia Restauracji różnokolorowymi materiami i wstążkami. To tło podkreślało urodę dam i młodych, wesołych zalotników, grających na instrumentach i rzucających papierowe kotyliony do innych łodzi. Hałas był ogłuszający, albowiem oprócz rozradowanego, dowcipkującego tłumu, na lądzie i na statkach popisywały się liczne orkiestry. W oddali rozbrzmiewały salwy armatnie.
— Chyba nie będziemy słyszeć portugalskiego akcentu królowej — zażartowała hrabina Castlemaine, otoczona kręgiem kawalerów, którzy wraz z nią obserwowali paradę z tarasu pałacu.
— Podobno akcent Jej Królewskiej Mości lub raczej nieznajomość angielskiego sprawia, że trudno zrozumieć to, co mówi — zauważył ktoś z przekąsem, a hrabina wybuchnęła śmiechem, choć jej niebieskie oczy pozostały czujne.
Była zazdrosna o królową i wcale tego nie kryła. Jej przyjaciele i ci, którzy płaszczyli się przed nią z powodu jej pozycji na dworze, wiedzieli, że powrót króla z podróży poślubnej będzie przełomowym momentem w życiu Barbary Castlemaine. Wróci do niej czy ulegnie urokowi swojej portugalskiej oblubienicy? Cały dwór się o to zakładał i Barbara dobrze wiedziała, że wszyscy obserwują ją tego popołudnia, czekając na króla i królową.
Wyglądała prześlicznie. Jej ciemne włosy o kasztanowym odcieniu stanowiły wspaniałe tło dla sznurów pereł wplecionych w kędziory, a biel jej skóry i błękit powabnych oczu uwydatniała suknia z żółtego, wzorzystego jedwabiu. Była piękna, co do tego nie było wątpliwości, ale urodziła już królowi dwoje dzieci, a Karol znany był ze swojej niestałości i kaprysów.
Barbara stała oparta o szarą, kamienną balustradę, sprawiając wrażenie bardzo pewnej siebie, tak więc ci, którzy ją bacznie obserwowali, byli przekonani, że jej kusząca, drażniąca uroda zwycięży tego dnia.
Minęły właśnie dwa lata, odkąd król wjechał triumfalnie do Londynu w asyście dwudziestu tysięcy konnych i pieszych, wymachujących mieczami i krzyczących z radości. Tego dnia ulice usłane były kwiatami, z udekorowanych okien zwisały gobeliny, biły dzwony, a z fontann tryskało wino. Nareszcie można było zapomnieć o niedostatku i cierpieniach czasu wygnania, rodziła się nowa era.
Nikogo nie dziwiło, że spragniony przyjemności król zwrócił uwagę na Barbarę Palmer, okrzykniętą najpiękniejszą kobietą swoich czasów. Miała wtedy zaledwie dwadzieścia lat i była mężatką. Jej mąż, przygotowujący się do służby politycznej w Inner Temple, nie był świadom swobodnego życia, jakie wiodła Barbara, odkąd w wieku szesnastu lat zamieszkała w domu swego ojczyma, earla Angleze’a. Największą zaletą Rogera Palmera, earla Castlemaine, była jego niewzruszona uprzejmość, która miała zostać wkrótce wystawiona na największą próbę przez romans jego żony z królem.
Zbyt słaby, żeby zapanować nad Barbarą, mógł dać upust swej złości tylko w zaciszu domowym. W życiu publicznym zmuszony był przyjąć tytuł, który zawdzięczał jej niewierności.
Earl Castlemaine wchodził właśnie na taras, elegancko ubrany, w peruce ułożonej w loki, które nie pasowały jednak do jego bladej, raczej nieciekawej fizjonomii. Barbara zauważyła, że się zbliżał, ale pilnowała, by się z tym nie zdradzić do momentu, aż się z nią zrównał. Wtedy spojrzała na niego i udając zdziwienie złożyła chłodny, lekko kpiący, choć głęboki ukłon, na który jej mąż odpowiedział uprzejmym skinieniem głowy.
Przez ostatnie kilka tygodni kiedy byli sami, dochodziło między nimi do gwałtownych kłótni i Barbara zdecydowała, że Roger Palmer nie jest już jej potrzebny. On ją nudził, a ona go irytowała, tak więc nie miało sensu podtrzymywanie małżeństwa, które stało się uciążliwe dla obojga, chociaż Roger udawał, że nadal ją kocha.
— Twój pan i władca jest dzisiaj bardzo elegancki — zadrwił któryś z dworzan.
Uśmiechnęła się.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Rudolfie? Zawsze jestem pełna podejrzeń, kiedy prawisz komuś komplementy.
Mówiąc to odwróciła się i podeszła do niańki, która pojawiła się na tarasie trzymając w ramionach niemowlę spowite w koronki i wstążki.
— Mój maleńki Charles — zawołała lady Castlemaine głosem pełnym macierzyńskiej miłości i biorąc dziecko od piastunki popatrzyła z czułością na drobną, pomarszczoną twarzyczkę i ciemne włosy swojego synka.
Ale chwila czułości trwała krótko. Z niecierpliwością oddała dziecko niańce i powróciła do grupy zajętych rozmową kawalerów.
— Czekamy już bardzo długo — odezwała się spoglądając w dół na rzekę.
— Tyle lat czekaliśmy na powrót naszego króla, że tych kilka minut nie ma znaczenia — zauważył ktoś trzeźwo.
Wydawało się, że Barbara tego nie usłyszała. Patrzyła na dworzan zbierających się w małe grupy. Kierowali się powoli ku schodom pałacu Whitehall, po których król miał wkrótce poprowadzić swą małżonkę.
Siląc się na wesołość, zdjęła jednemu z kawalerów przyozdobiony piórami kapelusz i włożyła go sobie na głowę.
— Byłabym wyjątkowo przystojnym mężczyzną — zauważyła.
Kawalerowie roześmiali się.
— Wolę cię jako kobietę — szepnął jęj do ucha mężczyzna, którego nazwała Rudolfem.
Ta uwaga przypomniała Barbarze powód, dla którego tutaj była, i walkę, jaką miała stoczyć. Zdjęła kapelusz i wolnym krokiem ruszyła wzdłuż tarasu.
W tłumie napierającym, żeby zobaczyć gromadzącą się arystokrację, rozległ się nagle okrzyk:
— Popatrzcie, jak ta stara wystroiła się na tę okazję!
Z pałacu wyszła właśnie starsza dama. Szła wyprostowana, jej ruchy były pełne godności, ale lat jej nie mogły ująć. Na pokrytej zmarszczkami twarzy koloru kości słoniowej dominował patrycjuszowski nos w kształcie dziobu papugi. Ubrana była w staromodną, niezbyt gustowną suknię, za to jej biżuteria rzucała blask i lśniła w słońcu przyciągając zazdrosne spojrzenie Barbary Castlemaine. Pochłaniała wzrokiem brylanty starszej damy, nie widząc, kto jej towarzyszy, aż do momentu, gdy któryś z mężczyzn u jej boku mruknął do drugiego:
— Stara dziwaczka, ale w jakim towarzystwie. Nie wiedziałem, że na dworze jest nimfa.
Wtedy Barbara spostrzegła, że starsza dama nie była sama. Obok niej z wdziękiem kroczyła dziewczyna. Niewysoka, prawie o głowę niższa od Barbary; wszystko w niej było kruche i delikatne — od smukłej, białej szyi po maleńkie stopy wystające spod koronkowej spódnicy.
Włosy w kolorze bladego złota, zwisające w kędziorach po obu stronach twarzy i wijące się delikatnie wokół czoła, nadawały jej wyraz uduchowionego i nieskalanego piękna. Nadzwyczajny odcień szarości ogromnych oczu w głębi mienił się niemal purpurą, a karminowe usta o idealnym kształcie łuku Kupidyna uśmiechały się rozkosznie.
Ubrana była w suknię koloru delikatnej zieleni wiosennych pąków i było w niej coś tak pięknego, młodzieńczego i świeżego, że Barbara instynktownie wyczuła, iż mężczyzna, który nazwał ją nimfą, nie przesadził.
— Kim ona jest? — zabrzmiał ostro głos Barbary.
Nie musiała dodawać, o kogo pyta, gdyż wszystkie oczy zwrócone były w tę samą stronę.
— To wdowa po hrabim Darlingtonie — odpowiedział Rudolf Vyne. — Mówiono mi, że przybyła z prowincji i zamieszkała w pałacu. Jej mąż poległ wiernie służąc ojcu króla. Nie rozumiem jednak, dlaczego po tylu latach hrabina zdecydowała się powrócić do dworskiego życia.
— Cóż, to chyba oczywiste — zauważyła cierpko Barbara Castlemaine. — Dziewczyna jest jej wnuczką.
— Nie, jest córką jej bratanka — sprostował Rudolf.
— Skąd ty to wiesz? Kim ona jest? — Barbara przyjrzała mu się badawczo.
— To lady Pantea Vyne. Tak się składa, że jest moją kuzynką — wyjaśnił Rudolf.
— Twoją kuzynką — powtórzyła Barbara. — Dlaczego mi nie powiedziałeś, że przybywa do Londynu?
— Prawdę mówiąc, uszło to mojej uwagi. Ktoś przekazał mi tę wiadomość miesiąc temu i dodał, że Pantea jest spadkobierczynią fortuny. Ale nie mogę zrozumieć, jak to się stało. Nasza rodzina w okresie Republiki została ogołocona ze wszystkiego, co posiadała.
— Poznajmy zatem tę twoją kuzynkę — powiedziała nieco zgryźliwie Barbara.
Wiedziała, że każda nowa twarz na dworze, w dodatku ładna, to dla niej potencjalne zagrożenie. Nie chciałaby jednak w tej chwili walczyć z większą liczbą rywalek, niż było to absolutnie konieczne. Toczyła bitwę z królową, ale wrodzona bystrość umysłu sygnalizowała jej, że lady Pantea Vyne jest wystarczająco urodziwa, żeby stać się groźną przeciwniczką. Ruszyła szybko w stronę wdowy i Pantei, które stały przy kamiennej balustradzie obserwując paradę.
Pantea śmiała się z małej łodzi przystrojonej dziwnymi maskami zwierząt, której cała załoga przebrana była za małpy.
— Musi im być bardzo gorąco w tych futrach — mówiłą właśnie do hrabiny, gdy Rudolf Vyne skłonił się przed nimi wymachując zamaszyście kapeluszem z piórami.
— Pani, pozwolisz, że się przedstawię — zwrócił się do wdowy.
— Nie ma potrzeby — zareagowała ostro. — Jesteś, pan, moim bratankiem, Rudolfem. Rozpoznałabym cię wszędzie z powodu twojego podobieństwa do ojca. Spodziewałam się, że cię tutaj spotkam. Wieści o twojej reputacji dotarły nawet do Wiltshire.
— Nie powinna pani wierzyć we wszystko, co o mnie mówią — zauważył uprzejmie Rudolf, ale gdy schylił się, żeby ucałować dłoń ciotki, dostrzegł w jej przenikliwych oczach wyraźną ironię i poczuł się nieswojo.
— Domyślam się, że chcesz poznać swoją kuzynkę, Panteę — rzekła wskazując na stojącą obok niej dziewczynę.
Pantea ukłoniła się z wdziękiem.
Z bliska jest jeszcze piękniejsza — pomyślał Rudolf, i w tym momencie przypomniał sobie o Barbarze Castlemaine.
— Czy pozwolą panie, że przedstawię im lady Castlemaine? — zapytał, lecz ku jego zdziwieniu hrabina wyprostowała się, a jej twarz nabrała surowego wyrazu.
— Nie życzę sobie zawierać znajomości z lady Castlemaine — powiedziała ozięble i odwróciła się do nich plecami.
Rudolf poczuł, że się czerwieni. Wydawało mu się, że był już na dworze zbyt długo, żeby cokolwiek mogło go zaskoczyć, jednak to, że ciotka publicznie odmówiła poznania najbardziej faworyzowanej kobiety w całej Anglii, było dla niego szokiem, który na moment odebrał mu mowę.
Nie wiedział, co powiedzieć ani co uczynić. I gdy tak stał niezdecydowany, usłyszał wściekły okrzyk Barbary, która odwróciła się na pięcie i zbiegła z tarasu.
Wtedy właśnie poczuł dłoń na swoim ramieniu i usłyszał szept Pantei:
— Tak mi przykro, tak bardzo przykro.
Po czym i ona się odwróciła i stanęła obok ciotki przy balustradzie, zostawiając go samego. Przez moment się wahał, czy pójść do lady Castlemaine, która najwyraźniej wpadła w jeden ze swoich złych nastrojów, czy też próbować ułagodzić ciotkę.
Pantea zdecydowała za niego. Rzuciła mu spojrzenie, w którym dostrzegł jakby błaganie. Natychmiast podszedł do ciotki.
— Wybacz, ciociu Anno, jeśli cię obraziłem.
— Nie obraziłeś mnie — odparła hrabina. — Jestem po prostu staroświecka i przywiązuję wagę do tego, kogo poznaję i komu przedstawiam swoją bratanicę.
— Ależ, ciociu Anno, lady Castlemaine jest wszędzie przyjmowana.
— Może w Londynie, ale dzięki Bogu, są jeszcze w tym kraju przyzwoite domy, do których nie zostałaby zaproszona.
— W takim razie musieliby nie przyjmować i króla — zauważył cierpko.
— Rudolfie, nie jestem przygotowana na to, żeby dyskutować o zasadach i normach moralnych Jego Królewskiej Mości — zareagowała ostro ciotka. — Obchodzą mnie tylko moje własne. Oby niebiosa sprawiły, że królowa wniesie do Whitehall powagę i dobre obyczaje.
Rudolf westchnął. Wiedział, że sprzeczanie się z ciotką nie ma najmniejszego sensu, ale przeczuwał, że jest skazana na rozczarowanie. Wieści na temat królowej docierające z Hampton Court, nie były szczególnie zachęcające. Olbrzymie krynoliny królowej wszystkich rozśmieszały. Podobnie było z jej orszakiem. Damom, tak skromnym, że nie zhańbiłyby swego dziewictwa położeniem się w pościeli raz tkniętej przez mężczyznę, towarzyszyła gromada pobożnych, lecz brudnych mnichów portugalskich, z których każdy przywiózł ze sobą wielu krewnych.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.