Srebrne oczy. Five Nights at Freddy’s - ebook
Srebrne oczy. Five Nights at Freddy’s - ebook
Dziesięć lat temu w pizzerii Freddy Fazbear’s Pizza w miasteczku Hurricane miały miejsce okrutne morderstwa. Siedemnastoletnia dziś Charlie od tamtego czasu usiłowała zapomnieć o tym, co się wydarzyło; bezskutecznie, bo to jej ojciec był właścicielem lokalu i twórcą czterech animatronów – olbrzymich pluszowych maskotek, ulubieńców dzieci. W dziesiątą rocznicę tragedii Charlie spotyka się z przyjaciółmi, pragnąc uczcić pamięć zmarłego wtedy kolegi. Razem udają się do zamkniętej pizzerii, gdzie wszystko wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś, a pozostawione w niej maskotki okazują się być krwiożerczymi bestiami… Pierwsza część trylogii opartej na kultowej serii niezależnych gier komputerowych, napisana przez ich twórcę. Seria uzyskała olbrzymią popularność i wysokie oceny graczy i recenzentów. Wytwórnia Warner Bros przygotowuje na jej podstawie film pełnometrażowy
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-146-3 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_W__idzi mnie._
Charlie opadła na czworaki. Utknęła za rzędem automatów do gry, skurczona w wąskiej przestrzeni pomiędzy konsolami a ścianą. Pod stopami miała poskręcane kable i bezużyteczne wtyczki. Była osaczona. Jedyną drogę ucieczki zagradzało to coś, a ona nie była wystarczająco szybka, by je ominąć. Patrząc w prześwity między automatami, widziała, jak stwór krążył w tę i z powrotem. Mimo braku miejsca próbowała się cofnąć. Stopa zaplątała jej się w kabel. Dziewczyna znieruchomiała, po czym wygięła się, by ostrożnie się wyswobodzić.
Usłyszała uderzenie metalu o metal. Najdalszy automat zachwiał się i oparł o ścianę. Napastnik znów zadał cios, rozwalając ekran, po czym dopadł następnej konsoli. Rozbijał je rytmicznie, rozrywał mechanizmy i wciąż się zbliżał.
_Muszę się stąd wydostać, muszę!_ Ta paniczna myśl nie była zbyt pomocna.
Nie było stąd ucieczki. Ramię ją bolało i miała ochotę rozpłakać się w głos. Spod wyświechtanego bandaża sączyła się krew. Miała wrażenie, że wraz z nią opuszczają ją wszelkie siły. Wzdrygnęła się, gdy stojąca kilka stóp od niej konsola uderzyła o ścianę. Zbliżał się. Coraz wyraźniej słyszała zgrzyt zębatek i jeszcze głośniejsze tykanie serwomechanizmów.
Gdy zamykała oczy, wciąż widziała jego wpatrzone w nią oczy, zmatowiałe futro i metal wyzierający spod syntetycznego ciała.
Nagle wyszarpnął stojący przed nią automat. Maszyna przewróciła się, rzucona jak zabawka. Kable spod jej rąk i nóg zostały wyrwane, a Charlie poślizgnęła się i prawie upadła. Gdy złapała równowagę, uniosła wzrok i ujrzała opadający hak…
WITAMY W HURRICANE, UTAH
Charlie uśmiechnęła się krzywo na widok znaku i pojechała dalej. Chociaż świat po drugiej stronie znaku wyglądał dokładnie tak samo, gdy go mijała, ogarnęło ją niecierpliwe wyczekiwanie. Niczego nie poznawała. Z drugiej strony, trudno się dziwić, tak daleko od centrum była tylko szosa i pustka.
Zastanawiała się, jak będą wyglądać pozostali. Kim teraz są. Dziesięć lat temu byli najlepszymi przyjaciółmi. A potem stało się _to_ i wszystko się skończyło, przynajmniej dla Charlie. Nie widziała żadnego z nich od czasu, kiedy miała siedem lat.Kiedy byli dziećmi, ciągle do siebie pisali, zwłaszcza Marla, która pisała tak, jak mówiła – szybko i nieskładnie. Ale wraz z upływem czasu coraz bardziej się od siebie oddalali, listy przychodziły coraz rzadziej, a rozmowy, które doprowadziły do tej wycieczki, były zdawkowe i pełne niezręcznej ciszy. Charlie powtórzyła ich imiona, jakby chciała się upewnić, że nadal je pamięta: Marla. Jessica. Lamar. Carlton. John. I Michael… To właśnie Michael był przyczyną, dla której odbywali tę podróż. Minęło dziesięć lat od jego śmierci, dziesięć lat, od kiedy _to_ się stało. Teraz rodzice Michaela chcieli, aby wszyscy dawni przyjaciele chłopca zebrali się na uroczystość, na której zostanie ufundowane stypendium jego imienia. Charlie wiedziała, że to szlachetny cel, ale cały ten zjazd wydawał jej się dość makabryczny. Zadrżała i zmniejszyła chłodzenie w samochodzie, chociaż wiedziała, że to nie chodziło o zimno.
Dojechawszy do centrum, zaczęła rozpoznawać kolejne miejsca – kilka sklepów i kino, które teraz reklamowało najnowszy letni hit. Zaskoczyło ją to, a potem uśmiechnęła się do siebie.
_Czego się spodziewałaś? Że nic się tu nie zmieni? Że to będzie pomnik chwili twojego wyjazdu, zatrzymany na zawsze lipiec 1985?_
Cóż, dokładnie tego oczekiwała. Spojrzała na zegarek. Miała jeszcze kilka godzin wolnego do spotkania. Pomyślała, że mogłaby wybrać się do kina, ale tak naprawdę wiedziała, na co ma ochotę. Skręciła w lewo i ruszyła za miasto.
Dziesięć minut później zatrzymała się i wysiadła.
Przed nią wznosił dom, którego ciemny obrys był niczym rana na tle błękitnego nieba. Charlie oparła się o samochód, czując, jak zaczyna jej się kręcić w głowie. Przez chwilę oddychała głęboko. Wiedziała, że on tu będzie. Kilka lat temu zajrzała po kryjomu do ksiąg rachunkowych ciotki i odkryła, że kredyt został spłacony, a ona nadal płaci podatek od nieruchomości. Minęło tylko dziesięć lat. Nie było powodu, aby cokolwiek się tu zmieniło. Charlie powoli wspięła się po schodach, patrząc na odłażącą farbę. Trzeci stopień wciąż był obluzowany, a krzaki róż przejęły jedną stronę ganku, wgryzając się cierniami w drewno. Drzwi były zamknięte, ale Charlie nadal miała klucz. Właściwie to nigdy go nie używała. Zdejmując go z szyi i wsuwając do zamka, przypomniała sobie, jak ojciec założył jej go na szyję. _Na wypadek,_ g_dyby kiedyś był ci potrzebny._ No cóż, teraz był.
Drzwi otworzyły się z łatwością. Charlie rozejrzała się wokół. Nie pamiętała wiele z pierwszych lat, które tu spędziła. Miała zaledwie trzy lata i wszystkie wspomnienia zlały się w jedną plamę dziecięcego żalu i bólu. Nie rozumiała, czemu jej mama musiała odejść, nieustannie trzymała się ojca, czując się w miarę pewnie tylko w jego obecności, gdy wtulała się w jego flanelowe koszule i czuła zapach smaru, gorącego metalu i jego własny.
Na wprost niej znajdowały się schody, ale nie ruszyła w ich stronę. Skręciła do salonu, w którym wszystkie meble wciąż były na swoich miejscach. Kiedy była mała, nie zauważała, że ten dom jest trochę za duży jak na ich meble, porozstawiane zbyt szeroko, żeby zapełnić całą tę przestrzeń. Stolik do kawy był w zbyt dużej odległości od kanapy, by wygodnie było do niego sięgać, a fotel stał za daleko, żeby swobodnie porozmawiać. Na środku pokoju na drewnianej podłodze była ciemna plama, którą Charlie szybko obeszła. Skierowała się do kuchni. W szafkach było tylko kilka garnków, rondli i innych naczyń. Gdy Charlie była dzieckiem, nigdy niczego nie brakowało, ale teraz poczuła, że ten niepotrzebny ogrom domu był swego rodzaju przeprosinami, jakby jej ojciec, który stracił tak wiele, starał się dać swojej córce wszystko, co mógł. Do czegokolwiek się zabierał, zawsze przesadzał.
Kiedy była tu ostatnim razem, dom był ciemny i wszystko wydawało jej się złe. Zaniesiono ją po schodach do jej pokoju, chociaż miała siedem lat i szybciej weszłaby na własnych nogach. Ale ciocia Jen weszła na ganek, wzięła ją na ręce i zaniosła, zasłaniając jej twarz ręką, jakby była niemowlęciem w prażącym słońcu. Postawiła Charlie na podłodze i zamknęła za sobą drzwi do pokoju. Kazała jej spakować walizkę, a Charlie zaczęła płakać, że do tak małej walizki nie zmieszczą jej się wszystkie rzeczy.
– Możemy wrócić po resztę później – odparła z niecierpliwością ciocia Jen, gdy Charlie, niezdecydowana, nachylała się nad komodą, rozważając, które koszulki zabrać.
Nigdy nie wróciły po resztę.
Charlie weszła po schodach i skierowała się do swojego starego pokoju. Drzwi były uchylone, a gdy je otwierała, ogarnęła ją dziwna myśl: a co, jeśli jej młodsze ja siedzi wśród zabawek, podniesie na nią wzrok i zapyta: „kim jesteś?”. Weszła do środka.
Tak jak i w pozostałej części domu, tu też nic się nie zmieniło. Ściany miały kolor bladoróżowy, a sufit, który z jednej strony opadał gwałtownie, zgodnie z pochyłością dachu, był w tym samym kolorze. Jej stare łóżko wciąż stało przy ścianie pod dużym oknem. Materac był cały, ale pościel zniknęła. Okno było uchylone, a rozsypujące się koronkowe firanki kołysały się na wietrze. Pod oknem, w miejscu, gdzie przez lata przedostawała się woda, była ciemna wilgotna plama, zdradzając zapuszczenie domu. Charlie weszła na łóżko i ze zgrzytem domknęła okno. Potem zeskoczyła z materaca i odwróciła się w stronę pokoju i wytworów jej ojca.
Podczas pierwszej nocy w domu bała się spać sama. Nie pamiętała tego, ale ojciec opowiadał jej to tyle razy, że miała wrażenie, jakby to było jej własne wspomnienie. Siedziała i czekała, aż do niej przyszedł, wziął ją na ręce, przytulił i obiecał, że dopilnuje, aby już nigdy nie była sama. Następnego ranka wziął ją za rękę i zaprowadził do garażu, po czym zabrał się do pracy, by dotrzymać obietnicy.
Jego pierwszym wynalazkiem był fioletowy królik, teraz wypłowiały od lat spędzonych na słońcu. Jej ojciec nadał mu imię Teodor. Zwierzak był wielkości trzyletniego dziecka – jej ówczesnego wzrostu – miał pluszowe futerko, lśniące oczy i elegancką czerwoną muszkę. Nie robił wiele, machał tylko łapą, kręcił głową na boki i mówił głosem jej ojca „kocham cię, Charlie”. Ale to wystarczało, by był jej nocnym strażnikiem, kimś, kto dotrzymywał jej towarzystwa, gdy nie mogła zasnąć. Teraz Teodor siedział w białym wiklinowym fotelu w kącie pokoju. Charlie pomachała do niego, ale ponieważ był wyłączony, nie odpowiedział tym samym.
Następne zabawki były bardziej skomplikowane. Niektóre działały, a inne nie. Niektóre miały stałe usterki, a inne po prostu nie odpowiadały dziecięcej wyobraźni Charlie. Wiedziała, że tamte ojciec zabierał z powrotem do warsztatu i wykorzystywał ich części, ale nie lubiła patrzeć, jak je rozkłada. Natomiast te, które zachowała, które kochała, były tu teraz i patrzyły na nią wyczekująco. Charlie uśmiechnęła się i nacisnęła guzik przy łóżku. Poddał się z trudem, ale nic nie nastąpiło. Nacisnęła jeszcze raz, dłużej go przytrzymując, i tym razem po drugiej stronie pokoju, ze zgrzytem metalu o metal, zaczął się poruszać jednorożec.
Jednorożec (z jakiegoś powodu, którego już nie pamiętała, Charlie nazwała go Stanley) był z metalu pomalowanego na lśniącą biel. Toczył się po torze w kształcie okręgu, podrzucając i opuszczając sztywno głowę. Tor zgrzytnął, gdy Stanley objechał róg pokoju i zatrzymał się przy łóżku. Charlie kucnęła przy nim na podłodze i poklepała go po boku. Lśniąca farba łuszczyła się, a łeb zardzewiał. Tylko oczy lśniły żywo pośród rozpadu.
– Potrzebujesz malowania, Stanley – powiedziała Charlie.
Jednorożec milcząco wpatrywał się w przestrzeń.
W nogach łóżka znajdowało się koło zrobione z pospawanych razem kawałków metalu. Zawsze uważała, że coś takiego mogłaby znaleźć w łodzi podwodnej. Obróciła je. Przez moment stawiało opór, a potem zaczęło się kręcić jak zwykle. Po drugiej stronie pokoju otworzyły się najmniejsze drzwi szafy. Z wnętrza wyjechała po swoim torze Ella, lalka wielkości dziecka, trzymająca w malutkich rączkach filiżankę i spodeczek, niczym dar. Kraciasta sukienka Elli wciąż wyglądała świeżo, a jej skórzane buciki z lakierowanej skóry lśniły. Wyglądało na to, że szafa uchroniła ją przed niszczycielską wilgocią.
W czasach, gdy Charlie była tego samego wzrostu co Ella, miała identyczną sukienkę.
– Cześć, Ello – rzekła cicho. Kiedy koło się rozkręciło, Ella powróciła do swojej szafy, a za nią zamknęły się drzwi.
Charlie poszła jej śladem. Szafy zostały zbudowane tak, by pasowały do pochyłości dachu i było ich trzy. W najmniejszej, mającej jakiś metr wysokości, mieszkała Ella, następna była o jakieś trzydzieści pięć centymetrów wyższa, a trzecia, najbliżej drzwi do pokoju, była tej samej wysokości co pokój. Charlie uśmiechnęła się do pewnego wspomnienia.
– Czemu masz trzy szafy? – zapytał John, gdy odwiedził ją po raz pierwszy. Spojrzała na niego zdziwiona, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
– Bo tyle ich jest – odparła w końcu. Wskazała obronnym gestem najmniejszą. – Ta i tak należy do Elli. – dodała. A John, zadowolony, skinął głową.
Charlie potrząsnęła głową i otworzyła drzwi środkowej szafy, a raczej próbowała otworzyć. Gałka nie dawała się przekręcić – było zamknięte. Dziewczyna szarpnęła ją kilka razy, ale bez większego przekonania. Wciąż kucając, spojrzała na najwyższą szafę, szafę „dużej dziewczynki”, do której pewnego dnia miała dorosnąć.
_Będzie ci potrzebna dopiero jak urośniesz._ Tak mawiał jej tata, ale ten dzień nigdy nie nadszedł.
Drzwi były lekko uchylone, ale Charlie ich nie ruszała. Nie otworzyły się. Poddały się czasowi.
Kiedy się podnosiła, zauważyła coś błyszczącego wystającego spod krawędzi zamkniętych drzwi środkowej szafy. Nachyliła się, by to podnieść. Wyglądało jak odłamany kawałek płytki obwodu drukowanego. Uśmiechnęła się delikatnie. Swego czasu nakrętki, śruby, żelastwo i najróżniejsze części walały się po całym domu. Jej ojciec zawsze miał jakieś części zamienne w kieszeniach. Trzymał coś, nad czym akurat pracował, odkładał, zapominał, co z tym zrobił, albo jeszcze gorzej, chował „dla bezpieczeństwa” i nigdy więcej nie mógł tego znaleźć. Na obwodzie był też jej włos. Odwinęła go ostrożnie z malutkiego kawałka metalu, do którego się przykleił.
W końcu, jakby próbowała to opóźnić, Charlie przeszła przez pokój i podniosła Teodora. Na plecach nie spłowiał tak bardzo jak z przodu i wciąż miał kolor głębokiego fioletu, który pamiętała. Nacisnęła guzik na jego szyi, ale ani drgnął. Futerko miał wytarte, jedno ucho zwisało na ostatnim sparciałym szwie, a przez dziurę widziała zielony plastik jego płytki obwodu. Charlie wstrzymała oddech, wsłuchując się w coś.
– Ko-am-ie – powiedział królik urywanym, ledwo słyszalnym głosem. Charlie odłożyła zwierzątko. Twarz ją paliła, a w piersi coś ścisnęło. Tak naprawdę nie spodziewała się, że jeszcze usłyszy głos swojego ojca. _Też cię kocham._
Rozejrzała się po pokoju. Kiedy była dzieckiem, był to jej własny magiczny świat i bardzo go broniła. Tylko kilkoro wybranych przyjaciół miało tu prawo wstępu.
Podeszła do łóżka i znów uruchomiła Stanleya. Wyszła, zamykając za sobą drzwi, nim mały jednorożec się zatrzymał.
Wyszła tylnymi drzwiami na podjazd i podeszła do garażu, w którym jej ojciec miał kiedyś warsztat. Kilka kroków od niej, zagrzebany w żwirze, tkwił kawałek metalu. Charlie podniosła go. Składał się z dwóch ruchomych części. Uśmiechnęła się, wyginając go w tę i z powrotem.
_Staw łokciowy. Ciekawe, do kogo miał należeć._
Tak wiele razy stała w tym właśnie miejscu. Zamknęła oczy i ogarnęły ją wspomnienia. Znów była małą dziewczynką. Siedziała na podłodze w warsztacie ojca, bawiąc się kawałkami drewna i metalu, jakby to były klocki. Próbowała z nich wybudować wieżę. W warsztacie było gorąco, pociła się, a do jej nóg, ubranych w szorty i tenisówki, przylepiał się brud. Prawie czuła ostry, metaliczny zapach lutownicy. Ojciec był obok, zawsze w zasięgu wzroku, i pracował nad jednorożcem Stanleyem.
Głowa Stanleya była jeszcze niedokończona – z jednej strony była biała, lśniąca i przyjazna, a błyszczące brązowe oko sprawiało wrażenie, jakby mogło widzieć. Z drugiej składała się z płytek drukowanych i metalowych części. Ojciec spojrzał na nią i uśmiechnął się, a ona odpowiedziała pełnym miłości uśmiechem. W ciemnym kącie za ojcem, ledwie widoczny, wisiał kłąb metalowych kończyn, poskręcany szkielet o płonących srebrnych oczach. Co jakiś czas wzdrygał się dziwnie. Charlie starała się w tamtą stronę nie patrzeć, ale kiedy jej ojciec pracował, a ona bawiła się swoimi prowizorycznymi zabawkami, jej wzrok co chwilę wracał w tamto miejsce. Powykręcane kończyny zdawały się z niej drwić, jakby to był jakiś upiorny błazen, a zarazem było w nich coś, co sugerowało okropny ból.
– Tatusiu? – odezwała się Charlie, ale ojciec nie odrywał się od pracy. – Tatusiu? – powtórzyła głośniej.
Tym razem odwrócił się do niej powoli, jakby nie do końca wiedział, co się wokół dzieje.
– Co się stało, kochanie?
Wskazała metalowy szkielet.
_Czy on cierpi?_ Chciała zapytać, ale kiedy spojrzała w oczy swojego ojca, uświadomiła sobie, że nie da rady. Potrząsnęła głową.
– Nic.
Skinął jej i z nieobecnym uśmiechem wrócił do pracy. Za jego plecami stwór znów wzdrygnął się okropnie, a jego oczy dalej płonęły.
Charlie zadrżała i skupiła się na teraźniejszości. Rozejrzała się wokół. Nie czuła się dobrze tak na widoku. Spojrzała w dół i zauważyła na ziemi coś dziwnego – trzy rowki w dość dużych odstępach od siebie. Uklękła i, rozmyślając, przesunęła po jednym z nich palcem. Żwir był rozsypany, a wyżłobienia głębokie.
_Jakiś statyw do aparatu?_
To była pierwsza obca rzecz, jaką tu zobaczyła. Drzwi do warsztatu były zachęcająco uchylone, a mimo to nie miała ochoty tam wchodzić. Szybko wróciła do samochodu, ale gdy usiadła za kierownicą, zamarła. Nie było kluczyków. Pewnie wypadły jej z kieszeni gdzieś w głębi domu.
Wróciła po swoich śladach, ledwie zaglądając do salonu i kuchni, po czym skierowała się do swojego pokoju. Kluczyki leżały na wiklinowym fotelu, obok królika Teodora. Wzięła je i podrzucała przed chwilę, nie mogąc się zdecydować, by już stamtąd wyjść. Usiadła na łóżku. Jednorożec Stanley stał obok, jak zawsze, a ona zaczęła go odruchowo głaskać po głowie. Gdy była na zewnątrz, zapadł zmrok i w pokoju zrobiło się dość ciemno. Bez słonecznego blasku zniszczenia i rozpad zabawek stały się bardziej widoczne. Oczy Teodora już nie lśniły, a jego cienkie futro i naderwane ucho nadawały mu wygląd chorego włóczęgi. Kiedy spojrzała na Stanleya, rdza wokół oczu sprawiła, że wyglądał, jakby były puste, a jego obnażone zęby, które zawsze przypominały jej uśmiech, zamieniły się w upiorny, wszechwiedzący grymas czaszki. Charlie wstała ostrożnie, by go nie dotknąć, i ruszyła do drzwi. Zahaczyła nogą o koło przy łóżku, potknęła się o tory i upadła. Rozległ się warkot, a gdy uniosła głowę, przed jej nosem pojawiły się stópki w lśniących skórzanych bucikach. Podniosła wzrok. Nad nią stała Ella, cicha i nieproszona, a jej szklane oczy zdawały się widzieć. Filiżanka i spodeczek sterczały sztywno z jej rąk. Charlie podniosła się ostrożnie, by nie potrącić lalki. Wyszła z pokoju, uważając, aby nie uruchomić więcej zabawek. W tym czasie Ella wróciła do swojej szafy.
Charlie zbiegła po schodach, pragnąc jak najszybciej się stąd oddalić. W samochodzie trzy razy próbowała trafić kluczykami w stacyjkę, nim wreszcie jej się udało. Gwałtownie cofając autem, przejechała przez pomyłkę po trawniku, po czym szybko odjechała. Jakieś dwa kilometry dalej zjechała na pobocze i wyłączyła silnik. Wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w dal. Z trudem opanowała oddech. Przestawiła lusterko wsteczne tak, by móc się w nim przejrzeć.
Zawsze spodziewała się, że zobaczy na swojej twarzy ból, złość i smutek, ale nigdy ich tam nie było. Miała różowe policzki, a okrągła twarz była jak zawsze wesoła. Podczas pierwszych tygodni u cioci Jen słyszała wciąż te same słowa, gdy ciocia przedstawiała ją znajomym:
– _Jakie piękne dziecko. Jakie wesołe._ – Charlie zawsze wyglądała tak, jakby miała się zaraz uśmiechnąć. Duże brązowe oczy lśniły radośnie, a wąskie usta były gotowe wygiąć się w uśmiechu, nawet jeśli chciało jej się płakać. Cóż za sprzeczność. Przeczesała jasnobrązowe włosy ręką, jakby to miało sprawić, że magicznie opanuje niesforne loczki, po czym poprawiła z powrotem lusterko.
Odpaliła silnik i włączyła radio z nadzieją, że muzyka przywróci ją do rzeczywistości. Przełączała kolejne stacje, nie słysząc właściwie, co grają, aż w końcu zdecydowała się na audycję, w której prowadzący zdawał się protekcjonalnie krzyczeć na swoich słuchaczy. Nie miała pojęcia, o czym mówił, ale ten arogancki, denerwujący ton wystarczył, by skupiła się na tu i teraz. Wyświetlacz w samochodzie zawsze pokazywał złą godzinę, więc spojrzała na zegarek na ręku. Zbliżała się pora spotkania z przyjaciółmi w knajpce nieopodal centrum miasta, którą wybrali wspólnie.
Charlie wjechała na drogę, a przemowa rozzłoszczonego spikera koiła jej umysł. Kiedy dotarła do restauracji, zatrzymała się na parkingu, ale nie gasiła silnika. Panoramiczne okno knajpki pozwalało jej zajrzeć do środka. Chociaż Charlie nie widziała swoich przyjaciół od lat, wystarczył moment, by rozpoznała ich za szybą.
Najłatwiej było wypatrzeć Jessicę. Zawsze załączała do listów zdjęcia, a teraz wyglądała dokładnie tak, jak na ostatnim. Nawet gdy siedziała, widać było, że jest znacznie wyższa od obu chłopców. I bardzo chuda. Miała na sobie luźną białą koszulę i wyszywaną kamizelkę, a na lśniących, sięgających ramion brązowych włosach kapelusz z rondem, do którego przyczepiła olbrzymi kwiat, który zdawał się przeważać całą konstrukcję. Mówiąc, gestykulowała energicznie.
Naprzeciwko niej siedziało dwóch chłopaków. Carlton wyglądał jak starsza wersja swojej rudowłosej osoby sprzed lat. Wciąż miał trochę dziecinną twarz, ale rysy mu się wyostrzyły, a ufryzowane włosy trzymały się dzięki jakiemuś magicznemu środkowi do układania. Był prawie ładny, jak na chłopaka. Miał na sobie koszulkę gimnastyczną, chociaż pewnie w życiu nie ćwiczył. Rozciągnął się na stole, podpierając rękami podbródek. Obok niego, najbliżej okna, siedział John. John był typem dziecka, które brudziło się, zanim jeszcze zdążyło wyjść na dwór, miało ubranie upaprane farbą, zanim jeszcze nauczyciel rozdał akwarele, plamy z trawy, zanim doszło na plac zabaw i brud pod paznokciami zaraz po umyciu rąk. Charlie wiedziała, że to on, bo to musiał być on, ale wyglądał zupełnie inaczej. Dziecięcy brud zastąpiony został czymś czystym i eleganckim. John miał na sobie świeżo wyprasowaną jasnozieloną koszulę z podwiniętymi rękawami i rozpiętym kołnierzykiem, by nie wyglądać zbyt sztywno. Rozsiadł się, pewny siebie, i z zaciekawieniem kiwał głową, najwyraźniej pochłonięty opowieścią Jessiki. Jedyne, co pozostało z dawnego Johna, to jego włosy, sterczące we wszystkie strony, a do tego miał cień zarostu, dorosłą, śmiałą wersję brudu, którym był pokryty jako dziecko.
Charlie uśmiechnęła się do siebie. W dzieciństwie była jakby zauroczona Johnem, zanim któreś z nich zrozumiało, co to właściwie znaczy. Częstował ją ciasteczkami ze swojego pudełka na drugie śniadanie z obrazkiem transformerów, a raz w przedszkolu wziął na siebie winę, gdy stłukła słój z różnokolorowymi koralikami na plastykę. Pamiętała tę chwilę, gdy słoik wyślizgnął jej się z ręki i obserwowała, jak spadał. I tak nie zdołałaby go złapać, ale nawet nie próbowała. Chciała zobaczyć, jak pęka. Szkło uderzyło w drewnianą podłogę i rozsypało się na tysiące kawałeczków, a wśród nich lśniły kolorowe koraliki. To było takie piękne. A potem się rozpłakała. John dostał pisemne upomnienie dla rodziców, a gdy Charlie mu podziękowała, puścił do niej oko i z ironią pasującą bardziej do kogoś starszego powiedział tylko: „Za co?”.
Od tego czasu John miał prawo wstępu do jej pokoju. Pozwalała mu się bawić Stanleyem i Teodorem, z niepokojem obserwując, jak po raz pierwszy naciskał guziki i uruchamiał zabawki. Byłaby załamana, gdyby mu się nie spodobały, bo instynktownie czuła, że wtedy miałaby o nim gorsze zdanie. Zabawki były jej rodziną. Ale John od razu się nimi zachwycił. Kochał jej mechaniczne maskotki, a więc ona mogła kochać jego. Dwa lata później, za drzewem obok warsztatu ojca, prawie pozwoliła mu się pocałować. A potem stało się _to_ i wszystko się skończyło. Przynajmniej dla Charlie.
Otrząsnęła się, by wrócić do rzeczywistości. Znów spojrzała na elegancki stój Jessiki, a potem na siebie. Fioletowa koszulka, dżinsowa kurtka, czarne dżinsy i glany. Rano wydawało jej się, że to dobry wybór, ale teraz pożałowała, że nie zdecydowała się na coś innego. _Przecież zawsze tak się ubierasz._ Zaparkowała i zamknęła samochód, chociaż ludzie w Hurricane zwykle tego nie robili. A potem ruszyła do knajpy, by po raz pierwszy od dziesięciu lat spotkać się z przyjaciółmi.
Gdy weszła, uderzyły ją ciepło, hałas i światło. Ogłuszyło ją to na moment, ale Jessica zauważyła ją w drzwiach i krzyknęła jej imię. Charlie uśmiechnęła się i ruszyła w ich stronę.
– Cześć – powiedziała niepewnie, spoglądając na nich, ale nie nawiązując pełnego kontaktu wzorkowego.
Jessica przesunęła się po czerwonej kanapie i poklepała miejsce obok siebie.
– Siadaj – rzekła. – Właśnie opowiadałam Johnowi i Carltonowi o moim efektownym życiu – mówiąc to, przewróciła oczami, jakby chciała zarazem okazać skromność i dać do zrozumienia, że jej życie jest naprawdę pasjonujące.
– Wiesz, że Jessica mieszka w Nowym Jorku? – zapytał Carlton.
Mówił z pewną ostrożnością, jakby przed wypowiedzeniem słów zastanawiał się nad nimi. John milczał, ale uśmiechnął się niepewnie do Charlie.
Jessica znów przewróciła oczami, a Charlie przypomniała sobie nagle, że dziewczyna miała to w zwyczaju jeszcze wtedy, gdy byli dziećmi.
– Carlton, w Nowym Jorku mieszka osiem milionów ludzi. To nie jest wielkie osiągnięcie – odezwała się Jessica.
Carlton wzruszył ramionami.
– Ja nigdy nigdzie nie byłem – stwierdził.
– Nie wiedziałam, że nadal tu mieszkasz – powiedziała Charlie.
– A gdzie miałbym mieszkać? Moja rodzina żyje tu od tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego – dodał niższym głosem, udając swojego ojca.
– Naprawdę? – zapytała Charlie.
– Nie wiem – odparł już własnym głosem Carlton. – Możliwe. Dwa lata temu tata ubiegał się o fotel burmistrza. Wiecie, przegrał, ale kto u licha kandyduje na burmistrza? – skrzywił się. – Jak tylko skończę osiemnaście lat, to przysięgam, zmywam się stąd.
– I gdzie pojedziesz? – zapytał John, patrząc poważnie na kolegę.
Carlton spojrzał mu w oczy, przez moment równie poważny. Nagle odwrócił się i wskazał za okno, przymykając jedno oko, jakby namierzał cel. John uniósł brew i spojrzał w stronę wskazywaną przez Carltona. Charlie także próbowała dostrzec, co pokazuje. Carlton nic nie wskazywał. John otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Carlton mu przerwał.
– Albo… – rzekł, wskazując w drugą stronę.
– No dobra. – John podrapał się w głowę, zmieszany. – Czyli gdziekolwiek? – Zaśmiał się.
– A gdzie pozostali? – zapytała Charlie. Wyjrzała przez okno na parking, oczekując kolejnych osób.
– Jutro – rzucił John.
– Przyjadą jutro rano – wyjaśniła Jessica. – Marla przywozi swojego braciszka. Wyobrażasz to sobie?
– Jasona? – Charlie uśmiechnęła się.
Pamiętała Jasona jako zawiniątko z koca, z którego wystawała malutka czerwona twarzyczka.
– No wiecie, na co komu kręcące się pod nogami dziecko? – Jessica poprawiła kapelusz.
– Jestem pewna, że nie jest już dzieckiem. – Charlie pohamowała śmiech.
– No to prawie – odparła Jessica. – W każdym razie zarezerwowałam nam pokój w motelu przy autostradzie. Nic innego nie mogłam znaleźć. Chłopcy zatrzymali się u Carltona.
– Świetnie – stwierdziła Charlie.
Była pod wrażeniem zorganizowania Jessiki, ale wcale jej się ten pomysł nie podobał. Nie miała najmniejszej ochoty dzielić pokoju z Jessicą, która wydawała jej się zupełnie obca. Onieśmielała ją – lśniąca i idealna, mówiąca tonem, który sugerował, że nad wszystkim panuje. Charlie rozważała przez moment, czy nie wrócić na noc do swojego starego domu, ale na samą myśl przeszedł ją dreszcz. W nocy ten dom nie należał już do świata żywych.
_Nie dramatyzuj_ – skarciła samą siebie.
Głos zabrał John. Jego sposób mówienia przykuwał uwagę, pewnie dlatego, że odzywał się rzadziej niż pozostali. Przez większość czasu słuchał, ale nie z powściągliwości. Zbierał informacje i mówił tylko wtedy, gdy miał ochotę podzielić się swoją wiedzą albo sarkazmem. A często jednym i drugim naraz.
– Czy ktoś wie, co się będzie jutro działo?
Zapadła cisza, którą wykorzystała kelnerka, by przyjąć od nich zamówienie. Charlie szybko otworzyła kartę, ale nie mogła skupić wzroku na tekście. Jej kolej na złożenie zamówienia przyszła zdecydowanie za szybko. Zamarła.
– Em… jajka – powiedziała w końcu.
Ponieważ kelnerka nie odwracała od niej stanowczego spojrzenia, uświadomiła sobie, że jeszcze nie skończyła.
– Jajecznica. Z pszenicznym tostem – dodała. Kobieta odeszła.
Charlie znów spojrzała na kartę. Nienawidziła tego w sobie. Kiedy ktoś ją zaskakiwał, traciła poczucie tego, co się wokół niej dzieje. Ludzie byli niezrozumiali, a ich żądania obce.
_Zamówienie kolacji nie powinno być takie trudne._
Pozostali wrócili do rozmowy, więc skupiła się na nich, czując, że zgubiła wątek.
– Co my w ogóle mamy powiedzieć jego rodzicom? – zapytała Jessica.
– Carlton, widujesz ich czasem? – dodała Charlie.
– Nie bardzo – odparł. – Chyba tylko przypadkiem. Czasami.
– Dziwię się, że zostali w Hurricane – odezwała się Jessica z dezaprobatą światowca.
_A mieli inne wyjście?_ – pomyślała Charlie.
Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Musieli po cichu żywić nadzieję, że jednak wróci do domu, bez względu na to, jak bardzo ta myśl była nieprawdopodobna. Nie mogli zostawić jedynego domu, który znał Michael. To by znaczyło, że w końcu naprawdę się poddali. Może o to właśnie chodziło w tym stypendium – to było przyjęcie do wiadomości, że on naprawdę nie wróci.
Charlie była w pełni świadoma tego, że byli w miejscu publicznym, gdzie nie wypadało rozmawiać o Michaelu. W pewnym sensie byli zarówno osobami zainteresowanymi, jak i postronnymi. Byli bliżsi Michaelowi, pewnie bardziej niż ktokolwiek inny w całej restauracji, ale z pominięciem Carltona nie mieszkali już w Hurricane. To nie było ich miejsce.
Zobaczyła, jak łzy kapią na papierową serwetkę, zanim jeszcze je poczuła. Szybko otarła oczy, schylając głowę z nadzieją, że nikt tego nie zauważy. Kiedy podniosła wzrok, John zdawał się przyglądać sztućcom, ale Charlie wiedziała, że widział. Była mu wdzięczna, że nie próbował jej pocieszać.
– John, nadal piszesz? – zapytała Charlie.
Kiedy mieli jakieś sześć lat, John ogłosił, że jest „autorem”, jako że nauczył się czytać i pisać, gdy miał cztery lata, o rok wcześniej niż pozostali. W wieku lat siedmiu napisał swoją pierwszą „powieść”, i ten pełen błędów ortograficznych i tajemniczych ilustracji twór wciskał przyjaciołom i rodzinie, żądając recenzji. Charlie pamiętała, że dała mu tylko dwie gwiazdki.
John roześmiał się na te słowa.
– Obecnie piszę już „e” w dobrą stronę – odparł. – Nie wierzę, że o tym pamiętasz, ale owszem. Piszę. – Urwał, wyraźnie pragnąc coś dodać.
– A co takiego? – zagadnął Carlton, a John spuścił wzrok, jakby przemawiał do stołu.
– Och, głównie opowiadania. Rok temu jedno z nich zostało opublikowane. To znaczy, tylko w czasopiśmie, wiecie, to nic takiego.
Gdy każde z nich wydawało pełne wrażenia okrzyki, znów uniósł głowę, zawstydzony, ale i zadowolony.
– O czym było to opowiadanie? – zapytała Charlie.
John zawahał się, ale zanim zdążył coś powiedzieć, pojawiła się kelnerka z jedzeniem. Wszyscy wybrali coś z menu śniadaniowego: kawę, jajka i bekon, a Carlton naleśniki z borówkami. Kolorowe jedzenie wyglądało tak optymistycznie, zupełnie jak nowy początek dnia. Charlie ugryzła tost i przez chwilę wszyscy jedli w ciszy.
– Carlton – odezwał się nagle John. – A w ogóle to co się stało z Freddym?
Zapadła cisza. Carlton spojrzał z niepokojem na Charlie, a Jessica zapatrzyła się w sufit. John zaczerwienił się, a Charlie odezwała się szybko:
– Spokojnie, Carlton. Ja też chciałabym wiedzieć.
Carlton wzruszył ramionami, dziobiąc nerwowo naleśniki widelcem.
– Zabudowali go – powiedział.
– Co tam zbudowali? – zapytała Jessica.
– Jest tam teraz coś nowego? Nadbudowali go, czy po prostu zburzyli? – zapytał John.
Carlton znów wzruszył ramionami, gwałtownie, jakby to był jakiś tik nerwowy.
– Jak już mówiłem, nie wiem. Jest za daleko od drogi, by coś zobaczyć, a nie zapuszczałem się w tamtą stronę. Mogli to komuś wydzierżawić, ale nie wiem, co dalej. Od lat jest zagrodzone, w budowie. Nie wiadomo nawet, czy budynek jeszcze tam stoi.
– Czyli może tam wciąż być? – zapytała Jessica, a oczy zalśniły jej z ciekawości.
– Jak już mówiłem, nie wiem – odparł Carlton.
Charlie poczuła nagle, że światła restauracji są zbyt mocne. Czuła się odsłonięta. Ledwie tknęła jedzenie, ale wstała z kanapy, wyciągnęła z kieszeni kilka pogniecionych banknotów i rzuciła je na stół.
– Wyjdę na chwilę – rzekła. – Przerwa na dymka – dodała szybko.
_Przecież nie palisz_. Skarciła się za głupie kłamstwo, kierując się do drzwi i przepychając się obok czteroosobowej rodziny bez słowa „przepraszam”. Na zewnątrz było chłodno. Podeszła do swojego samochodu i usiadła na masce. Metal ugiął się trochę pod jej ciężarem. Zamknęła oczy i łapała głębokie hausty powietrza, jakby to była woda.
_Wiedziałaś, że ten temat się pojawi. Wiedziałaś, że będziesz musiała o tym rozmawiać._ Nie mogła pozbyć się tej myśli.
Przez całą drogę nad tym pracowała, starała się przypomnieć sobie wesołe wspomnienia, uśmiechać się i mówić „pamiętacie, jak…?”. Myślała, że jest na to gotowa. Ale oczywiście się myliła. Bo niby czemu uciekła z restauracji jak jakiś dzieciak?
– Charlie?
Otworzyła oczy. Przed nią stał John. W wyciągniętej ręce trzymał jej kurtkę.
– Zapomniałaś kurtki – powiedział, a ona zmusiła się do uśmiechu.
– Dzięki – odparła.
Zarzuciła kurtkę na ramiona i przesunęła się, robiąc dla Johna miejsce na masce samochodu.
– Przepraszam – powiedziała.
W słabym świetle parkingu widziała, jak się zarumienił. Usiadł na masce, pozostawiając między nimi sporo miejsca.
– Nie nauczyłem się, żeby najpierw myśleć, a potem mówić. Przepraszam. – John zapatrzył się w przelatujący nad nimi samolot.
Charlie uśmiechnęła się, tym razem szczerze.
– Nie szkodzi. Wiedziałam, że temat się pojawi. Musiał. Po prostu… wiem, że to zabrzmi głupio, ale nigdy o tym nie myślę. Nie pozwalam sobie. Nikt nie wie, co się stało, poza moją ciotką, a my nigdy o tym nie rozmawiamy. No i przyjeżdżam tutaj, a temat nagle jest wszędzie. Po prostu byłam zaskoczona.
– Oho. – John wskazał na drzwi restauracji, w której stali niepewnie Jessica i Carlton.
Charlie skinęła, by podeszli bliżej.
– Pamiętacie, jak u Freddy’ego zacięła się karuzela, a Marla i ten chłopak Billy musieli jeździć w kółko, dopóki rodzice ich nie zdjęli? – odezwała się Charlie.
John zaśmiał się, a na ten dźwięk i ona się uśmiechnęła.
– Byli zupełnie czerwoni, płakali jak małe dzieci. – Zasłoniła twarz, czując wyrzuty sumienia, że ją to śmieszy.
Zapadła krótka, pełna zaskoczenia cisza, a potem Carlton wybuchnął śmiechem.
– A potem Marla go obrzygała!
– Sprawiedliwość jest słodka! – odezwała się Charlie.
– Prawdę mówiąc, myślę, że to były raczej nachosy – dodał John.
Jessica zmarszczyła nos.
– Obrzydliwość. Po tym wypadku nigdy więcej na niej nie jeździłam.
– Jessico, wyluzuj, przecież ją wyczyścili – powiedział Carlton. – Jestem pewien, że dzieciaki co chwilę gdzieś tam wymiotowały. Te znaki ostrzegające o mokrej podłodze nie brały się z niczego, prawda, Charlie?
– Na mnie nie patrz – odparła dziewczyna. – Ja nigdy nie wymiotowałam.
– Spędzaliśmy tam tyle czasu! Nie ma to jak znać córkę właściciela – powiedziała Jessica, udając, że spogląda na nią oskarżycielsko.
– Nie odpowiadam za to, kim był mój tata! – roześmiała się Charlie.
Jessica zamyśliła się na chwilę, po czym dodała.
– No wiesz, czy można sobie wyobrazić lepsze dzieciństwo niż całe dnie w Pizzerii Miśka Freddy’ego?
– Nie wiem – rzucił Carlton. – Myślę, że przez lata przywykłem do tej muzyki. – Zanucił kilka taktów znajomej melodii.
Charlie nachyliła się do niego, przypominając sobie utwór.
– Uwielbiałam te zwierzęta – odezwała się nagle Jessica. – Właściwie to jak powinno się je określać? Zwierzęta, roboty, maskotki?
– Chyba wszystkie do nich pasują. – Charlie odchyliła się.
– Tak czy inaczej, lubiłam rozmawiać z królikiem. Jak on się nazywał?
– Bonnie – odparła Charlie.
– Tak – mówiła dalej Jessica. – Żaliłam mu się na rodziców. Wydawało mi się, że patrzył na mnie ze zrozumieniem.
Carlton wybuchnął śmiechem.
– Terapia animatroniczna! Polecana przez sześcioro na siedmioro wariatów.
– Zamknij się – warknęła Jessica. – Wiedziałam, że nie był prawdziwy. Po prostu lubiłam do niego mówić.
Charlie uśmiechnęła się.
– Pamiętam to – powiedziała.
Jessica w swoich ślicznych sukieneczkach, z włosami związanymi w dwa grube warkocze, jak dziewczynka ze starej książki, podchodząca do sceny po zakończonym przedstawieniu i szepcząca coś z powagą do animatronicznego królika wielkości człowieka. Jeśli ktoś się do nich zbliżył, natychmiast milkła, czekając, aż zostanie sam na sam ze zwierzakiem, by znów zacząć mu coś opowiadać. Charlie nigdy nie przemawiała do zwierząt w restauracji ojca ani nie czuła z nimi bliskości, jak inne dzieci. Lubiła je, ale one należały do wszystkich. W domu miała własne zabawki, mechanicznych przyjaciół, którzy należeli tylko do niej.
– Lubiłem Freddy’ego – stwierdził John. – Wydawał mi się najfajniejszy.
– Wiecie, niektórych rzeczy z dzieciństwa w ogóle nie pamiętam – powiedział Carlton. – Ale przysięgam, że gdy zamknę oczy, widzę każdy szczegół tego miejsca. Nawet gumę do żucia, którą przyklejałem pod blatami.
– Gumę? To były smarki. – Jessica odstąpiła o krok od Carltona.
Uśmiechnął się szeroko.
– Miałem siedem lat. Czego ode mnie chcesz? Wtedy wszyscy się mnie czepialiście. Pamiętasz, jak Marla napisała na zewnętrznej ścianie „Carlton śmierdzi jak stopy”?
– No bo tak cię było czuć. – Jessica wybuchnęła śmiechem.
Carlton wzruszył tylko ramionami.
– Kiedy nadchodziła pora powrotu do domu, zwykle próbowałem się gdzieś schować. Chciałem tam zostać na noc, żeby mieć to wszystko dla siebie.
– Właśnie, zawsze na ciebie czekaliśmy – powiedział John. – A ty zawsze chowałeś się pod tym samym stołem.
– Czasami mam wrażenie, że pamiętam każdy centymetr tego miejsca, jak Carlton – odezwała się powoli Charlie, a wtedy wszyscy spojrzeli na nią, jakby właśnie na to czekali. – A czasami prawie wcale go nie pamiętam. Tylko fragmenty. Na przykład pamiętam karuzelę i to, jak się zacięła. Pamiętam rysowanie po matach. Takie różne drobiazgi: jedzenie tłustej pizzy, przytulanie się do Freddy’ego w lecie i to, jak jego żółte futro przyklejało mi się do ubrań. Ale wiele z tych rzeczy to takie obrazy, jakby przydarzyły się komu innemu.
Wszyscy patrzyli na nią dziwnie.
– Freddy był brązowy, prawda? – Jessica spojrzała pytająco na pozostałych.
– Wygląda na to, że naprawdę marnie to wszystko pamiętasz – zaśmiał się Carlton, a Charlie odpowiedziała tym samym.
– No jasne, chodziło mi o brązowy – powiedziała.
_Brązowy. Freddy był brązowy._
Oczywiście, że tak. Teraz sobie przypomniała. Ale gdzieś wśród wspomnień tliło się wrażenie, że było coś jeszcze.
Carlton zaczął opowiadać o czym innym. Charlie próbowała się skupić na jego słowach, ale coś ją męczyło. Niepokoiło w związku z jej pomyłką. _To było dziesięć lat temu. Nie możesz mieć demencji w wieku siedemnastu lat. –_ powiedziała sobie, ale przecież to była taka podstawowa sprawa, a ona ją pomyliła. Kątem oka zauważyła, że John przygląda jej się z zamyśloną miną, zupełnie jakby powiedziała coś ważnego.
– Naprawdę nie wiesz, co się z tym stało? – zapytała Carltona gwałtowniej, niż planowała.
Zamilkł zaskoczony.
– Przepraszam – zawołała Charlie. – Przepraszam, nie chciałam ci przerywać.
– Nie szkodzi – odparł. – Ale tak, a raczej nie, naprawdę nie wiem, co się stało.
– Jakim cudem? Przecież tutaj mieszkasz.
– Charlie, przestań – odezwał się John.
– Wiesz, nie kręcę się po tamtej stronie miasta. Wszystko się zmieniło. Miasto się rozrosło – powiedział spokojnie Carlton, jakby nieporuszony jej wybuchem. – I naprawdę nie szukam pretekstów, żeby tam chodzić, wiesz? Bo po co? Już nie ma powodów.
– Moglibyśmy się tam wybrać – zawołał nagle John, a Charlie serce na moment zamarło.
Carlton z niepokojem spojrzał na Charlie.
– Co? To naprawdę ruina. I nie wiem nawet, czy zdołamy się tam dostać.
Charlie poczuła, że kiwa głową. Miała wrażenie, jakby przez cały dzień przygniatały ją wspomnienia, jakby wszystko widziała przez pryzmat lat, a teraz nagle stała się czujna, a jej umysł w pełni rozbudzony. Chciała tam iść.
– Chodźmy – powiedziała. – Nawet jeśli tam już nic nie ma. Chcę to zobaczyć.
Wszyscy milczeli.
Nagle John uśmiechnął się zuchwale i powiedział z przekonaniem:
– Pewnie. Chodźmy.