Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Srebrne oczy. Five Nights at Freddy’s - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Srebrne oczy. Five Nights at Freddy’s - ebook

Dziesięć lat temu w pizzerii Freddy Fazbear’s Pizza w miasteczku Hurricane miały miejsce okrutne morderstwa. Siedemnastoletnia dziś Charlie od tamtego czasu usiłowała zapomnieć o tym, co się wydarzyło; bezskutecznie, bo to jej ojciec był właścicielem lokalu i twórcą czterech animatronów – olbrzymich pluszowych maskotek, ulubieńców dzieci. W dziesiątą rocznicę tragedii Charlie spotyka się z przyjaciółmi, pragnąc uczcić pamięć zmarłego wtedy kolegi. Razem udają się do zamkniętej pizzerii, gdzie wszystko wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś, a pozostawione w niej maskotki okazują się być krwiożerczymi bestiami… Pierwsza część trylogii opartej na kultowej serii niezależnych gier komputerowych, napisana przez ich twórcę. Seria uzyskała olbrzymią popularność i wysokie oceny graczy i recenzentów. Wytwórnia Warner Bros przygotowuje na jej podstawie film pełnometrażowy

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8225-146-3
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

_W__idzi mnie._

Char­lie opa­dła na czwo­raki. Utknęła za rzę­dem auto­ma­tów do gry, skur­czona w wąskiej prze­strzeni pomię­dzy kon­so­lami a ścianą. Pod sto­pami miała poskrę­cane kable i bez­u­ży­teczne wtyczki. Była osa­czona. Jedyną drogę ucieczki zagra­dzało to coś, a ona nie była wystar­cza­jąco szybka, by je omi­nąć. Patrząc w prze­świty mię­dzy auto­ma­tami, widziała, jak stwór krą­żył w tę i z powro­tem. Mimo braku miej­sca pró­bo­wała się cof­nąć. Stopa zaplą­tała jej się w kabel. Dziew­czyna znie­ru­cho­miała, po czym wygięła się, by ostroż­nie się wyswo­bo­dzić.

Usły­szała ude­rze­nie metalu o metal. Naj­dal­szy auto­mat zachwiał się i oparł o ścianę. Napast­nik znów zadał cios, roz­wa­la­jąc ekran, po czym dopadł następ­nej kon­soli. Roz­bi­jał je ryt­micz­nie, roz­ry­wał mecha­ni­zmy i wciąż się zbli­żał.

_Muszę się stąd wydo­stać, muszę!_ Ta paniczna myśl nie była zbyt pomocna.

Nie było stąd ucieczki. Ramię ją bolało i miała ochotę roz­pła­kać się w głos. Spod wyświech­ta­nego ban­daża sączyła się krew. Miała wra­że­nie, że wraz z nią opusz­czają ją wszel­kie siły. Wzdry­gnęła się, gdy sto­jąca kilka stóp od niej kon­sola ude­rzyła o ścianę. Zbli­żał się. Coraz wyraź­niej sły­szała zgrzyt zęba­tek i jesz­cze gło­śniej­sze tyka­nie ser­wo­me­cha­ni­zmów.

Gdy zamy­kała oczy, wciąż widziała jego wpa­trzone w nią oczy, zma­to­wiałe futro i metal wyzie­ra­jący spod syn­te­tycz­nego ciała.

Nagle wyszarp­nął sto­jący przed nią auto­mat. Maszyna prze­wró­ciła się, rzu­cona jak zabawka. Kable spod jej rąk i nóg zostały wyrwane, a Char­lie pośli­zgnęła się i pra­wie upa­dła. Gdy zła­pała rów­no­wagę, unio­sła wzrok i ujrzała opa­da­jący hak…

WITAMY W HUR­RI­CANE, UTAH

Char­lie uśmiech­nęła się krzywo na widok znaku i poje­chała dalej. Cho­ciaż świat po dru­giej stro­nie znaku wyglą­dał dokład­nie tak samo, gdy go mijała, ogar­nęło ją nie­cier­pliwe wycze­ki­wa­nie. Niczego nie pozna­wała. Z dru­giej strony, trudno się dzi­wić, tak daleko od cen­trum była tylko szosa i pustka.

Zasta­na­wiała się, jak będą wyglą­dać pozo­stali. Kim teraz są. Dzie­sięć lat temu byli naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. A potem stało się _to_ i wszystko się skoń­czyło, przy­naj­mniej dla Char­lie. Nie widziała żad­nego z nich od czasu, kiedy miała sie­dem lat.Kiedy byli dziećmi, cią­gle do sie­bie pisali, zwłasz­cza Marla, która pisała tak, jak mówiła – szybko i nie­skład­nie. Ale wraz z upły­wem czasu coraz bar­dziej się od sie­bie odda­lali, listy przy­cho­dziły coraz rza­dziej, a roz­mowy, które dopro­wa­dziły do tej wycieczki, były zdaw­kowe i pełne nie­zręcz­nej ciszy. Char­lie powtó­rzyła ich imiona, jakby chciała się upew­nić, że na­dal je pamięta: Marla. Jes­sica. Lamar. Carl­ton. John. I Michael… To wła­śnie Michael był przy­czyną, dla któ­rej odby­wali tę podróż. Minęło dzie­sięć lat od jego śmierci, dzie­sięć lat, od kiedy _to_ się stało. Teraz rodzice Micha­ela chcieli, aby wszy­scy dawni przy­ja­ciele chłopca zebrali się na uro­czy­stość, na któ­rej zosta­nie ufun­do­wane sty­pen­dium jego imie­nia. Char­lie wie­działa, że to szla­chetny cel, ale cały ten zjazd wyda­wał jej się dość maka­bryczny. Zadrżała i zmniej­szyła chło­dze­nie w samo­cho­dzie, cho­ciaż wie­działa, że to nie cho­dziło o zimno.

Doje­chaw­szy do cen­trum, zaczęła roz­po­zna­wać kolejne miej­sca – kilka skle­pów i kino, które teraz rekla­mo­wało naj­now­szy letni hit. Zasko­czyło ją to, a potem uśmiech­nęła się do sie­bie.

_Czego się spo­dzie­wa­łaś? Że nic się tu nie zmieni? Że to będzie pomnik chwili two­jego wyjazdu, zatrzy­many na zawsze lipiec 1985?_

Cóż, dokład­nie tego ocze­ki­wała. Spoj­rzała na zega­rek. Miała jesz­cze kilka godzin wol­nego do spo­tka­nia. Pomy­ślała, że mogłaby wybrać się do kina, ale tak naprawdę wie­działa, na co ma ochotę. Skrę­ciła w lewo i ruszyła za mia­sto.

Dzie­sięć minut póź­niej zatrzy­mała się i wysia­dła.

Przed nią wzno­sił dom, któ­rego ciemny obrys był niczym rana na tle błę­kit­nego nieba. Char­lie oparła się o samo­chód, czu­jąc, jak zaczyna jej się krę­cić w gło­wie. Przez chwilę oddy­chała głę­boko. Wie­działa, że on tu będzie. Kilka lat temu zaj­rzała po kry­jomu do ksiąg rachun­ko­wych ciotki i odkryła, że kre­dyt został spła­cony, a ona na­dal płaci poda­tek od nie­ru­cho­mo­ści. Minęło tylko dzie­sięć lat. Nie było powodu, aby cokol­wiek się tu zmie­niło. Char­lie powoli wspięła się po scho­dach, patrząc na odła­żącą farbę. Trzeci sto­pień wciąż był oblu­zo­wany, a krzaki róż prze­jęły jedną stronę ganku, wgry­za­jąc się cier­niami w drewno. Drzwi były zamknięte, ale Char­lie na­dal miała klucz. Wła­ści­wie to ni­gdy go nie uży­wała. Zdej­mu­jąc go z szyi i wsu­wa­jąc do zamka, przy­po­mniała sobie, jak ojciec zało­żył jej go na szyję. _Na wypa­dek,_ g_dyby kie­dyś był ci potrzebny._ No cóż, teraz był.

Drzwi otwo­rzyły się z łatwo­ścią. Char­lie rozej­rzała się wokół. Nie pamię­tała wiele z pierw­szych lat, które tu spę­dziła. Miała zale­d­wie trzy lata i wszyst­kie wspo­mnie­nia zlały się w jedną plamę dzie­cię­cego żalu i bólu. Nie rozu­miała, czemu jej mama musiała odejść, nie­ustan­nie trzy­mała się ojca, czu­jąc się w miarę pew­nie tylko w jego obec­no­ści, gdy wtu­lała się w jego fla­ne­lowe koszule i czuła zapach smaru, gorą­cego metalu i jego wła­sny.

Na wprost niej znaj­do­wały się schody, ale nie ruszyła w ich stronę. Skrę­ciła do salonu, w któ­rym wszyst­kie meble wciąż były na swo­ich miej­scach. Kiedy była mała, nie zauwa­żała, że ten dom jest tro­chę za duży jak na ich meble, poroz­sta­wiane zbyt sze­roko, żeby zapeł­nić całą tę prze­strzeń. Sto­lik do kawy był w zbyt dużej odle­gło­ści od kanapy, by wygod­nie było do niego się­gać, a fotel stał za daleko, żeby swo­bod­nie poroz­ma­wiać. Na środku pokoju na drew­nia­nej pod­ło­dze była ciemna plama, którą Char­lie szybko obe­szła. Skie­ro­wała się do kuchni. W szaf­kach było tylko kilka garn­ków, ron­dli i innych naczyń. Gdy Char­lie była dziec­kiem, ni­gdy niczego nie bra­ko­wało, ale teraz poczuła, że ten nie­po­trzebny ogrom domu był swego rodzaju prze­pro­si­nami, jakby jej ojciec, który stra­cił tak wiele, sta­rał się dać swo­jej córce wszystko, co mógł. Do cze­go­kol­wiek się zabie­rał, zawsze prze­sa­dzał.

Kiedy była tu ostat­nim razem, dom był ciemny i wszystko wyda­wało jej się złe. Zanie­siono ją po scho­dach do jej pokoju, cho­ciaż miała sie­dem lat i szyb­ciej weszłaby na wła­snych nogach. Ale cio­cia Jen weszła na ganek, wzięła ją na ręce i zanio­sła, zasła­nia­jąc jej twarz ręką, jakby była nie­mow­lę­ciem w pra­żą­cym słońcu. Posta­wiła Char­lie na pod­ło­dze i zamknęła za sobą drzwi do pokoju. Kazała jej spa­ko­wać walizkę, a Char­lie zaczęła pła­kać, że do tak małej walizki nie zmiesz­czą jej się wszyst­kie rze­czy.

– Możemy wró­cić po resztę póź­niej – odparła z nie­cier­pli­wo­ścią cio­cia Jen, gdy Char­lie, nie­zde­cy­do­wana, nachy­lała się nad komodą, roz­wa­ża­jąc, które koszulki zabrać.

Ni­gdy nie wró­ciły po resztę.

Char­lie weszła po scho­dach i skie­ro­wała się do swo­jego sta­rego pokoju. Drzwi były uchy­lone, a gdy je otwie­rała, ogar­nęła ją dziwna myśl: a co, jeśli jej młod­sze ja sie­dzi wśród zaba­wek, pod­nie­sie na nią wzrok i zapyta: „kim jesteś?”. Weszła do środka.

Tak jak i w pozo­sta­łej czę­ści domu, tu też nic się nie zmie­niło. Ściany miały kolor bla­do­ró­żowy, a sufit, który z jed­nej strony opa­dał gwał­tow­nie, zgod­nie z pochy­ło­ścią dachu, był w tym samym kolo­rze. Jej stare łóżko wciąż stało przy ścia­nie pod dużym oknem. Mate­rac był cały, ale pościel znik­nęła. Okno było uchy­lone, a roz­sy­pu­jące się koron­kowe firanki koły­sały się na wie­trze. Pod oknem, w miej­scu, gdzie przez lata prze­do­sta­wała się woda, była ciemna wil­gotna plama, zdra­dza­jąc zapusz­cze­nie domu. Char­lie weszła na łóżko i ze zgrzy­tem domknęła okno. Potem zesko­czyła z mate­raca i odwró­ciła się w stronę pokoju i wytwo­rów jej ojca.

Pod­czas pierw­szej nocy w domu bała się spać sama. Nie pamię­tała tego, ale ojciec opo­wia­dał jej to tyle razy, że miała wra­że­nie, jakby to było jej wła­sne wspo­mnie­nie. Sie­działa i cze­kała, aż do niej przy­szedł, wziął ją na ręce, przy­tu­lił i obie­cał, że dopil­nuje, aby już ni­gdy nie była sama. Następ­nego ranka wziął ją za rękę i zapro­wa­dził do garażu, po czym zabrał się do pracy, by dotrzy­mać obiet­nicy.

Jego pierw­szym wyna­laz­kiem był fio­le­towy kró­lik, teraz wypło­wiały od lat spę­dzo­nych na słońcu. Jej ojciec nadał mu imię Teo­dor. Zwie­rzak był wiel­ko­ści trzy­let­niego dziecka – jej ówcze­snego wzro­stu – miał plu­szowe futerko, lśniące oczy i ele­gancką czer­woną muszkę. Nie robił wiele, machał tylko łapą, krę­cił głową na boki i mówił gło­sem jej ojca „kocham cię, Char­lie”. Ale to wystar­czało, by był jej noc­nym straż­ni­kiem, kimś, kto dotrzy­my­wał jej towa­rzy­stwa, gdy nie mogła zasnąć. Teraz Teo­dor sie­dział w bia­łym wikli­no­wym fotelu w kącie pokoju. Char­lie poma­chała do niego, ale ponie­waż był wyłą­czony, nie odpo­wie­dział tym samym.

Następne zabawki były bar­dziej skom­pli­ko­wane. Nie­które dzia­łały, a inne nie. Nie­które miały stałe usterki, a inne po pro­stu nie odpo­wia­dały dzie­cię­cej wyobraźni Char­lie. Wie­działa, że tamte ojciec zabie­rał z powro­tem do warsz­tatu i wyko­rzy­sty­wał ich czę­ści, ale nie lubiła patrzeć, jak je roz­kłada. Nato­miast te, które zacho­wała, które kochała, były tu teraz i patrzyły na nią wycze­ku­jąco. Char­lie uśmiech­nęła się i naci­snęła guzik przy łóżku. Pod­dał się z tru­dem, ale nic nie nastą­piło. Naci­snęła jesz­cze raz, dłu­żej go przy­trzy­mu­jąc, i tym razem po dru­giej stro­nie pokoju, ze zgrzy­tem metalu o metal, zaczął się poru­szać jed­no­ro­żec.

Jed­no­ro­żec (z jakie­goś powodu, któ­rego już nie pamię­tała, Char­lie nazwała go Stan­ley) był z metalu poma­lo­wa­nego na lśniącą biel. Toczył się po torze w kształ­cie okręgu, pod­rzu­ca­jąc i opusz­cza­jąc sztywno głowę. Tor zgrzyt­nął, gdy Stan­ley obje­chał róg pokoju i zatrzy­mał się przy łóżku. Char­lie kuc­nęła przy nim na pod­ło­dze i pokle­pała go po boku. Lśniąca farba łusz­czyła się, a łeb zardze­wiał. Tylko oczy lśniły żywo pośród roz­padu.

– Potrze­bu­jesz malo­wa­nia, Stan­ley – powie­działa Char­lie.

Jed­no­ro­żec mil­cząco wpa­try­wał się w prze­strzeń.

W nogach łóżka znaj­do­wało się koło zro­bione z pospa­wa­nych razem kawał­ków metalu. Zawsze uwa­żała, że coś takiego mogłaby zna­leźć w łodzi pod­wod­nej. Obró­ciła je. Przez moment sta­wiało opór, a potem zaczęło się krę­cić jak zwy­kle. Po dru­giej stro­nie pokoju otwo­rzyły się naj­mniej­sze drzwi szafy. Z wnę­trza wyje­chała po swoim torze Ella, lalka wiel­ko­ści dziecka, trzy­ma­jąca w malut­kich rącz­kach fili­żankę i spode­czek, niczym dar. Kra­cia­sta sukienka Elli wciąż wyglą­dała świeżo, a jej skó­rzane buciki z lakie­ro­wa­nej skóry lśniły. Wyglą­dało na to, że szafa uchro­niła ją przed nisz­czy­ciel­ską wil­go­cią.

W cza­sach, gdy Char­lie była tego samego wzro­stu co Ella, miała iden­tyczną sukienkę.

– Cześć, Ello – rze­kła cicho. Kiedy koło się roz­krę­ciło, Ella powró­ciła do swo­jej szafy, a za nią zamknęły się drzwi.

Char­lie poszła jej śla­dem. Szafy zostały zbu­do­wane tak, by paso­wały do pochy­ło­ści dachu i było ich trzy. W naj­mniej­szej, mają­cej jakiś metr wyso­ko­ści, miesz­kała Ella, następna była o jakieś trzy­dzie­ści pięć cen­ty­me­trów wyż­sza, a trze­cia, naj­bli­żej drzwi do pokoju, była tej samej wyso­ko­ści co pokój. Char­lie uśmiech­nęła się do pew­nego wspo­mnie­nia.

– Czemu masz trzy szafy? – zapy­tał John, gdy odwie­dził ją po raz pierw­szy. Spoj­rzała na niego zdzi­wiona, nie rozu­mie­jąc, o co mu cho­dzi.

– Bo tyle ich jest – odparła w końcu. Wska­zała obron­nym gestem naj­mniej­szą. – Ta i tak należy do Elli. – dodała. A John, zado­wo­lony, ski­nął głową.

Char­lie potrzą­snęła głową i otwo­rzyła drzwi środ­ko­wej szafy, a raczej pró­bo­wała otwo­rzyć. Gałka nie dawała się prze­krę­cić – było zamknięte. Dziew­czyna szarp­nęła ją kilka razy, ale bez więk­szego prze­ko­na­nia. Wciąż kuca­jąc, spoj­rzała na naj­wyż­szą szafę, szafę „dużej dziew­czynki”, do któ­rej pew­nego dnia miała doro­snąć.

_Będzie ci potrzebna dopiero jak uro­śniesz._ Tak mawiał jej tata, ale ten dzień ni­gdy nie nad­szedł.

Drzwi były lekko uchy­lone, ale Char­lie ich nie ruszała. Nie otwo­rzyły się. Pod­dały się cza­sowi.

Kiedy się pod­no­siła, zauwa­żyła coś błysz­czą­cego wysta­ją­cego spod kra­wę­dzi zamknię­tych drzwi środ­ko­wej szafy. Nachy­liła się, by to pod­nieść. Wyglą­dało jak odła­many kawa­łek płytki obwodu dru­ko­wa­nego. Uśmiech­nęła się deli­kat­nie. Swego czasu nakrętki, śruby, żela­stwo i naj­róż­niej­sze czę­ści walały się po całym domu. Jej ojciec zawsze miał jakieś czę­ści zamienne w kie­sze­niach. Trzy­mał coś, nad czym aku­rat pra­co­wał, odkła­dał, zapo­mi­nał, co z tym zro­bił, albo jesz­cze gorzej, cho­wał „dla bez­pie­czeń­stwa” i ni­gdy wię­cej nie mógł tego zna­leźć. Na obwo­dzie był też jej włos. Odwi­nęła go ostroż­nie z malut­kiego kawałka metalu, do któ­rego się przy­kleił.

W końcu, jakby pró­bo­wała to opóź­nić, Char­lie prze­szła przez pokój i pod­nio­sła Teo­dora. Na ple­cach nie spło­wiał tak bar­dzo jak z przodu i wciąż miał kolor głę­bo­kiego fio­letu, który pamię­tała. Naci­snęła guzik na jego szyi, ale ani drgnął. Futerko miał wytarte, jedno ucho zwi­sało na ostat­nim spar­cia­łym szwie, a przez dziurę widziała zie­lony pla­stik jego płytki obwodu. Char­lie wstrzy­mała oddech, wsłu­chu­jąc się w coś.

– Ko-am-ie – powie­dział kró­lik ury­wa­nym, ledwo sły­szal­nym gło­sem. Char­lie odło­żyła zwie­rzątko. Twarz ją paliła, a w piersi coś ści­snęło. Tak naprawdę nie spo­dzie­wała się, że jesz­cze usły­szy głos swo­jego ojca. _Też cię kocham._

Rozej­rzała się po pokoju. Kiedy była dziec­kiem, był to jej wła­sny magiczny świat i bar­dzo go bro­niła. Tylko kil­koro wybra­nych przy­ja­ciół miało tu prawo wstępu.

Pode­szła do łóżka i znów uru­cho­miła Stan­leya. Wyszła, zamy­ka­jąc za sobą drzwi, nim mały jed­no­ro­żec się zatrzy­mał.

Wyszła tyl­nymi drzwiami na pod­jazd i pode­szła do garażu, w któ­rym jej ojciec miał kie­dyś warsz­tat. Kilka kro­ków od niej, zagrze­bany w żwi­rze, tkwił kawa­łek metalu. Char­lie pod­nio­sła go. Skła­dał się z dwóch rucho­mych czę­ści. Uśmiech­nęła się, wygi­na­jąc go w tę i z powro­tem.

_Staw łok­ciowy. Cie­kawe, do kogo miał nale­żeć._

Tak wiele razy stała w tym wła­śnie miej­scu. Zamknęła oczy i ogar­nęły ją wspo­mnie­nia. Znów była małą dziew­czynką. Sie­działa na pod­ło­dze w warsz­ta­cie ojca, bawiąc się kawał­kami drewna i metalu, jakby to były klocki. Pró­bo­wała z nich wybu­do­wać wieżę. W warsz­ta­cie było gorąco, pociła się, a do jej nóg, ubra­nych w szorty i teni­sówki, przy­le­piał się brud. Pra­wie czuła ostry, meta­liczny zapach lutow­nicy. Ojciec był obok, zawsze w zasięgu wzroku, i pra­co­wał nad jed­no­roż­cem Stan­leyem.

Głowa Stan­leya była jesz­cze nie­do­koń­czona – z jed­nej strony była biała, lśniąca i przy­ja­zna, a błysz­czące brą­zowe oko spra­wiało wra­że­nie, jakby mogło widzieć. Z dru­giej skła­dała się z pły­tek dru­ko­wa­nych i meta­lo­wych czę­ści. Ojciec spoj­rzał na nią i uśmiech­nął się, a ona odpo­wie­działa peł­nym miło­ści uśmie­chem. W ciem­nym kącie za ojcem, led­wie widoczny, wisiał kłąb meta­lo­wych koń­czyn, poskrę­cany szkie­let o pło­ną­cych srebr­nych oczach. Co jakiś czas wzdry­gał się dziw­nie. Char­lie sta­rała się w tamtą stronę nie patrzeć, ale kiedy jej ojciec pra­co­wał, a ona bawiła się swo­imi pro­wi­zo­rycz­nymi zabaw­kami, jej wzrok co chwilę wra­cał w tamto miej­sce. Powy­krę­cane koń­czyny zda­wały się z niej drwić, jakby to był jakiś upiorny bła­zen, a zara­zem było w nich coś, co suge­ro­wało okropny ból.

– Tatu­siu? – ode­zwała się Char­lie, ale ojciec nie odry­wał się od pracy. – Tatu­siu? – powtó­rzyła gło­śniej.

Tym razem odwró­cił się do niej powoli, jakby nie do końca wie­dział, co się wokół dzieje.

– Co się stało, kocha­nie?

Wska­zała meta­lowy szkie­let.

_Czy on cierpi?_ Chciała zapy­tać, ale kiedy spoj­rzała w oczy swo­jego ojca, uświa­do­miła sobie, że nie da rady. Potrzą­snęła głową.

– Nic.

Ski­nął jej i z nie­obec­nym uśmie­chem wró­cił do pracy. Za jego ple­cami stwór znów wzdry­gnął się okrop­nie, a jego oczy dalej pło­nęły.

Char­lie zadrżała i sku­piła się na teraź­niej­szo­ści. Rozej­rzała się wokół. Nie czuła się dobrze tak na widoku. Spoj­rzała w dół i zauwa­żyła na ziemi coś dziw­nego – trzy rowki w dość dużych odstę­pach od sie­bie. Uklę­kła i, roz­my­śla­jąc, prze­su­nęła po jed­nym z nich pal­cem. Żwir był roz­sy­pany, a wyżło­bie­nia głę­bo­kie.

_Jakiś sta­tyw do apa­ratu?_

To była pierw­sza obca rzecz, jaką tu zoba­czyła. Drzwi do warsz­tatu były zachę­ca­jąco uchy­lone, a mimo to nie miała ochoty tam wcho­dzić. Szybko wró­ciła do samo­chodu, ale gdy usia­dła za kie­row­nicą, zamarła. Nie było klu­czy­ków. Pew­nie wypa­dły jej z kie­szeni gdzieś w głębi domu.

Wró­ciła po swo­ich śla­dach, led­wie zaglą­da­jąc do salonu i kuchni, po czym skie­ro­wała się do swo­jego pokoju. Klu­czyki leżały na wikli­no­wym fotelu, obok kró­lika Teo­dora. Wzięła je i pod­rzu­cała przed chwilę, nie mogąc się zde­cy­do­wać, by już stam­tąd wyjść. Usia­dła na łóżku. Jed­no­ro­żec Stan­ley stał obok, jak zawsze, a ona zaczęła go odru­chowo gła­skać po gło­wie. Gdy była na zewnątrz, zapadł zmrok i w pokoju zro­biło się dość ciemno. Bez sło­necz­nego bla­sku znisz­cze­nia i roz­pad zaba­wek stały się bar­dziej widoczne. Oczy Teo­dora już nie lśniły, a jego cien­kie futro i nade­rwane ucho nada­wały mu wygląd cho­rego włó­częgi. Kiedy spoj­rzała na Stan­leya, rdza wokół oczu spra­wiła, że wyglą­dał, jakby były puste, a jego obna­żone zęby, które zawsze przy­po­mi­nały jej uśmiech, zamie­niły się w upiorny, wszech­wie­dzący gry­mas czaszki. Char­lie wstała ostroż­nie, by go nie dotknąć, i ruszyła do drzwi. Zaha­czyła nogą o koło przy łóżku, potknęła się o tory i upa­dła. Roz­legł się war­kot, a gdy unio­sła głowę, przed jej nosem poja­wiły się stópki w lśnią­cych skó­rza­nych buci­kach. Pod­nio­sła wzrok. Nad nią stała Ella, cicha i nie­pro­szona, a jej szklane oczy zda­wały się widzieć. Fili­żanka i spode­czek ster­czały sztywno z jej rąk. Char­lie pod­nio­sła się ostroż­nie, by nie potrą­cić lalki. Wyszła z pokoju, uwa­ża­jąc, aby nie uru­cho­mić wię­cej zaba­wek. W tym cza­sie Ella wró­ciła do swo­jej szafy.

Char­lie zbie­gła po scho­dach, pra­gnąc jak naj­szyb­ciej się stąd odda­lić. W samo­cho­dzie trzy razy pró­bo­wała tra­fić klu­czy­kami w sta­cyjkę, nim wresz­cie jej się udało. Gwał­tow­nie cofa­jąc autem, prze­je­chała przez pomyłkę po traw­niku, po czym szybko odje­chała. Jakieś dwa kilo­me­try dalej zje­chała na pobo­cze i wyłą­czyła sil­nik. Wpa­try­wała się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem w dal. Z tru­dem opa­no­wała oddech. Prze­sta­wiła lusterko wsteczne tak, by móc się w nim przej­rzeć.

Zawsze spo­dzie­wała się, że zoba­czy na swo­jej twa­rzy ból, złość i smu­tek, ale ni­gdy ich tam nie było. Miała różowe policzki, a okrą­gła twarz była jak zawsze wesoła. Pod­czas pierw­szych tygo­dni u cioci Jen sły­szała wciąż te same słowa, gdy cio­cia przed­sta­wiała ją zna­jo­mym:

– _Jakie piękne dziecko. Jakie wesołe._ – Char­lie zawsze wyglą­dała tak, jakby miała się zaraz uśmiech­nąć. Duże brą­zowe oczy lśniły rado­śnie, a wąskie usta były gotowe wygiąć się w uśmie­chu, nawet jeśli chciało jej się pła­kać. Cóż za sprzecz­ność. Prze­cze­sała jasnobrą­zowe włosy ręką, jakby to miało spra­wić, że magicz­nie opa­nuje nie­sforne loczki, po czym popra­wiła z powro­tem lusterko.

Odpa­liła sil­nik i włą­czyła radio z nadzieją, że muzyka przy­wróci ją do rze­czy­wi­sto­ści. Prze­łą­czała kolejne sta­cje, nie sły­sząc wła­ści­wie, co grają, aż w końcu zde­cy­do­wała się na audy­cję, w któ­rej pro­wa­dzący zda­wał się pro­tek­cjo­nal­nie krzy­czeć na swo­ich słu­cha­czy. Nie miała poję­cia, o czym mówił, ale ten aro­gancki, dener­wu­jący ton wystar­czył, by sku­piła się na tu i teraz. Wyświe­tlacz w samo­cho­dzie zawsze poka­zy­wał złą godzinę, więc spoj­rzała na zega­rek na ręku. Zbli­żała się pora spo­tka­nia z przy­ja­ciółmi w knajpce nie­opo­dal cen­trum mia­sta, którą wybrali wspól­nie.

Char­lie wje­chała na drogę, a prze­mowa roz­złosz­czo­nego spi­kera koiła jej umysł. Kiedy dotarła do restau­ra­cji, zatrzy­mała się na par­kingu, ale nie gasiła sil­nika. Pano­ra­miczne okno knajpki pozwa­lało jej zaj­rzeć do środka. Cho­ciaż Char­lie nie widziała swo­ich przy­ja­ciół od lat, wystar­czył moment, by roz­po­znała ich za szybą.

Naj­ła­twiej było wypa­trzeć Jes­sicę. Zawsze załą­czała do listów zdję­cia, a teraz wyglą­dała dokład­nie tak, jak na ostat­nim. Nawet gdy sie­działa, widać było, że jest znacz­nie wyż­sza od obu chłop­ców. I bar­dzo chuda. Miała na sobie luźną białą koszulę i wyszy­waną kami­zelkę, a na lśnią­cych, się­ga­ją­cych ramion brą­zo­wych wło­sach kape­lusz z ron­dem, do któ­rego przy­cze­piła olbrzymi kwiat, który zda­wał się prze­wa­żać całą kon­struk­cję. Mówiąc, gesty­ku­lo­wała ener­gicz­nie.

Naprze­ciwko niej sie­działo dwóch chło­pa­ków. Carl­ton wyglą­dał jak star­sza wer­sja swo­jej rudo­wło­sej osoby sprzed lat. Wciąż miał tro­chę dzie­cinną twarz, ale rysy mu się wyostrzyły, a ufry­zo­wane włosy trzy­mały się dzięki jakie­muś magicz­nemu środ­kowi do ukła­da­nia. Był pra­wie ładny, jak na chło­paka. Miał na sobie koszulkę gim­na­styczną, cho­ciaż pew­nie w życiu nie ćwi­czył. Roz­cią­gnął się na stole, pod­pie­ra­jąc rękami pod­bró­dek. Obok niego, naj­bli­żej okna, sie­dział John. John był typem dziecka, które bru­dziło się, zanim jesz­cze zdą­żyło wyjść na dwór, miało ubra­nie upa­prane farbą, zanim jesz­cze nauczy­ciel roz­dał akwa­rele, plamy z trawy, zanim doszło na plac zabaw i brud pod paznok­ciami zaraz po umy­ciu rąk. Char­lie wie­działa, że to on, bo to musiał być on, ale wyglą­dał zupeł­nie ina­czej. Dzie­cięcy brud zastą­piony został czymś czy­stym i ele­ganc­kim. John miał na sobie świeżo wypra­so­waną jasno­zie­loną koszulę z pod­wi­nię­tymi ręka­wami i roz­pię­tym koł­nie­rzy­kiem, by nie wyglą­dać zbyt sztywno. Roz­siadł się, pewny sie­bie, i z zacie­ka­wie­niem kiwał głową, naj­wy­raź­niej pochło­nięty opo­wie­ścią Jes­siki. Jedyne, co pozo­stało z daw­nego Johna, to jego włosy, ster­czące we wszyst­kie strony, a do tego miał cień zaro­stu, doro­słą, śmiałą wer­sję brudu, któ­rym był pokryty jako dziecko.

Char­lie uśmiech­nęła się do sie­bie. W dzie­ciń­stwie była jakby zauro­czona Joh­nem, zanim któ­reś z nich zro­zu­miało, co to wła­ści­wie zna­czy. Czę­sto­wał ją cia­stecz­kami ze swo­jego pudełka na dru­gie śnia­da­nie z obraz­kiem trans­for­me­rów, a raz w przed­szkolu wziął na sie­bie winę, gdy stłu­kła słój z róż­no­ko­lo­ro­wymi kora­li­kami na pla­stykę. Pamię­tała tę chwilę, gdy słoik wyśli­zgnął jej się z ręki i obser­wo­wała, jak spa­dał. I tak nie zdo­ła­łaby go zła­pać, ale nawet nie pró­bo­wała. Chciała zoba­czyć, jak pęka. Szkło ude­rzyło w drew­nianą pod­łogę i roz­sy­pało się na tysiące kawa­łecz­ków, a wśród nich lśniły kolo­rowe kora­liki. To było takie piękne. A potem się roz­pła­kała. John dostał pisemne upo­mnie­nie dla rodzi­ców, a gdy Char­lie mu podzię­ko­wała, puścił do niej oko i z iro­nią pasu­jącą bar­dziej do kogoś star­szego powie­dział tylko: „Za co?”.

Od tego czasu John miał prawo wstępu do jej pokoju. Pozwa­lała mu się bawić Stan­leyem i Teo­do­rem, z nie­po­ko­jem obser­wu­jąc, jak po raz pierw­szy naci­skał guziki i uru­cha­miał zabawki. Byłaby zała­mana, gdyby mu się nie spodo­bały, bo instynk­tow­nie czuła, że wtedy mia­łaby o nim gor­sze zda­nie. Zabawki były jej rodziną. Ale John od razu się nimi zachwy­cił. Kochał jej mecha­niczne maskotki, a więc ona mogła kochać jego. Dwa lata póź­niej, za drze­wem obok warsz­tatu ojca, pra­wie pozwo­liła mu się poca­ło­wać. A potem stało się _to_ i wszystko się skoń­czyło. Przy­naj­mniej dla Char­lie.

Otrzą­snęła się, by wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Znów spoj­rzała na ele­gancki stój Jes­siki, a potem na sie­bie. Fio­le­towa koszulka, dżin­sowa kurtka, czarne dżinsy i glany. Rano wyda­wało jej się, że to dobry wybór, ale teraz poża­ło­wała, że nie zde­cy­do­wała się na coś innego. _Prze­cież zawsze tak się ubie­rasz._ Zapar­ko­wała i zamknęła samo­chód, cho­ciaż ludzie w Hur­ri­cane zwy­kle tego nie robili. A potem ruszyła do knajpy, by po raz pierw­szy od dzie­się­ciu lat spo­tkać się z przy­ja­ciółmi.

Gdy weszła, ude­rzyły ją cie­pło, hałas i świa­tło. Ogłu­szyło ją to na moment, ale Jes­sica zauwa­żyła ją w drzwiach i krzyk­nęła jej imię. Char­lie uśmiech­nęła się i ruszyła w ich stronę.

– Cześć – powie­działa nie­pew­nie, spo­glą­da­jąc na nich, ale nie nawią­zu­jąc peł­nego kon­taktu wzor­ko­wego.

Jes­sica prze­su­nęła się po czer­wo­nej kana­pie i pokle­pała miej­sce obok sie­bie.

– Sia­daj – rze­kła. – Wła­śnie opo­wia­da­łam Joh­nowi i Carl­to­nowi o moim efek­tow­nym życiu – mówiąc to, prze­wró­ciła oczami, jakby chciała zara­zem oka­zać skrom­ność i dać do zro­zu­mie­nia, że jej życie jest naprawdę pasjo­nu­jące.

– Wiesz, że Jes­sica mieszka w Nowym Jorku? – zapy­tał Carl­ton.

Mówił z pewną ostroż­no­ścią, jakby przed wypo­wie­dze­niem słów zasta­na­wiał się nad nimi. John mil­czał, ale uśmiech­nął się nie­pew­nie do Char­lie.

Jes­sica znów prze­wró­ciła oczami, a Char­lie przy­po­mniała sobie nagle, że dziew­czyna miała to w zwy­czaju jesz­cze wtedy, gdy byli dziećmi.

– Carl­ton, w Nowym Jorku mieszka osiem milio­nów ludzi. To nie jest wiel­kie osią­gnię­cie – ode­zwała się Jes­sica.

Carl­ton wzru­szył ramio­nami.

– Ja ni­gdy ni­gdzie nie byłem – stwier­dził.

– Nie wie­dzia­łam, że na­dal tu miesz­kasz – powie­działa Char­lie.

– A gdzie miał­bym miesz­kać? Moja rodzina żyje tu od tysiąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tego szó­stego – dodał niż­szym gło­sem, uda­jąc swo­jego ojca.

– Naprawdę? – zapy­tała Char­lie.

– Nie wiem – odparł już wła­snym gło­sem Carl­ton. – Moż­liwe. Dwa lata temu tata ubie­gał się o fotel bur­mi­strza. Wie­cie, prze­grał, ale kto u licha kan­dy­duje na bur­mi­strza? – skrzy­wił się. – Jak tylko skoń­czę osiem­na­ście lat, to przy­się­gam, zmy­wam się stąd.

– I gdzie poje­dziesz? – zapy­tał John, patrząc poważ­nie na kolegę.

Carl­ton spoj­rzał mu w oczy, przez moment rów­nie poważny. Nagle odwró­cił się i wska­zał za okno, przy­my­ka­jąc jedno oko, jakby namie­rzał cel. John uniósł brew i spoj­rzał w stronę wska­zy­waną przez Carl­tona. Char­lie także pró­bo­wała dostrzec, co poka­zuje. Carl­ton nic nie wska­zy­wał. John otwo­rzył usta, by coś powie­dzieć, ale Carl­ton mu prze­rwał.

– Albo… – rzekł, wska­zu­jąc w drugą stronę.

– No dobra. – John podra­pał się w głowę, zmie­szany. – Czyli gdzie­kol­wiek? – Zaśmiał się.

– A gdzie pozo­stali? – zapy­tała Char­lie. Wyj­rzała przez okno na par­king, ocze­ku­jąc kolej­nych osób.

– Jutro – rzu­cił John.

– Przy­jadą jutro rano – wyja­śniła Jes­sica. – Marla przy­wozi swo­jego bra­ciszka. Wyobra­żasz to sobie?

– Jasona? – Char­lie uśmiech­nęła się.

Pamię­tała Jasona jako zawi­niątko z koca, z któ­rego wysta­wała malutka czer­wona twa­rzyczka.

– No wie­cie, na co komu krę­cące się pod nogami dziecko? – Jes­sica popra­wiła kape­lusz.

– Jestem pewna, że nie jest już dziec­kiem. – Char­lie poha­mo­wała śmiech.

– No to pra­wie – odparła Jes­sica. – W każ­dym razie zare­zer­wo­wa­łam nam pokój w motelu przy auto­stra­dzie. Nic innego nie mogłam zna­leźć. Chłopcy zatrzy­mali się u Carl­tona.

– Świet­nie – stwier­dziła Char­lie.

Była pod wra­że­niem zor­ga­ni­zo­wa­nia Jes­siki, ale wcale jej się ten pomysł nie podo­bał. Nie miała naj­mniej­szej ochoty dzie­lić pokoju z Jes­sicą, która wyda­wała jej się zupeł­nie obca. Onie­śmie­lała ją – lśniąca i ide­alna, mówiąca tonem, który suge­ro­wał, że nad wszyst­kim panuje. Char­lie roz­wa­żała przez moment, czy nie wró­cić na noc do swo­jego sta­rego domu, ale na samą myśl prze­szedł ją dreszcz. W nocy ten dom nie nale­żał już do świata żywych.

_Nie dra­ma­ty­zuj_ – skar­ciła samą sie­bie.

Głos zabrał John. Jego spo­sób mówie­nia przy­ku­wał uwagę, pew­nie dla­tego, że odzy­wał się rza­dziej niż pozo­stali. Przez więk­szość czasu słu­chał, ale nie z powścią­gli­wo­ści. Zbie­rał infor­ma­cje i mówił tylko wtedy, gdy miał ochotę podzie­lić się swoją wie­dzą albo sar­ka­zmem. A czę­sto jed­nym i dru­gim naraz.

– Czy ktoś wie, co się będzie jutro działo?

Zapa­dła cisza, którą wyko­rzy­stała kel­nerka, by przy­jąć od nich zamó­wie­nie. Char­lie szybko otwo­rzyła kartę, ale nie mogła sku­pić wzroku na tek­ście. Jej kolej na zło­że­nie zamó­wie­nia przy­szła zde­cy­do­wa­nie za szybko. Zamarła.

– Em… jajka – powie­działa w końcu.

Ponie­waż kel­nerka nie odwra­cała od niej sta­now­czego spoj­rze­nia, uświa­do­miła sobie, że jesz­cze nie skoń­czyła.

– Jajecz­nica. Z psze­nicz­nym tostem – dodała. Kobieta ode­szła.

Char­lie znów spoj­rzała na kartę. Nie­na­wi­dziła tego w sobie. Kiedy ktoś ją zaska­ki­wał, tra­ciła poczu­cie tego, co się wokół niej dzieje. Ludzie byli nie­zro­zu­miali, a ich żąda­nia obce.

_Zamó­wie­nie kola­cji nie powinno być takie trudne._

Pozo­stali wró­cili do roz­mowy, więc sku­piła się na nich, czu­jąc, że zgu­biła wątek.

– Co my w ogóle mamy powie­dzieć jego rodzi­com? – zapy­tała Jes­sica.

– Carl­ton, widu­jesz ich cza­sem? – dodała Char­lie.

– Nie bar­dzo – odparł. – Chyba tylko przy­pad­kiem. Cza­sami.

– Dzi­wię się, że zostali w Hur­ri­cane – ode­zwała się Jes­sica z dez­apro­batą świa­towca.

_A mieli inne wyj­ście?_ – pomy­ślała Char­lie.

Jego ciała ni­gdy nie odna­le­ziono. Musieli po cichu żywić nadzieję, że jed­nak wróci do domu, bez względu na to, jak bar­dzo ta myśl była nie­praw­do­po­dobna. Nie mogli zosta­wić jedy­nego domu, który znał Michael. To by zna­czyło, że w końcu naprawdę się pod­dali. Może o to wła­śnie cho­dziło w tym sty­pen­dium – to było przy­ję­cie do wia­do­mo­ści, że on naprawdę nie wróci.

Char­lie była w pełni świa­doma tego, że byli w miej­scu publicz­nym, gdzie nie wypa­dało roz­ma­wiać o Micha­elu. W pew­nym sen­sie byli zarówno oso­bami zain­te­re­so­wa­nymi, jak i postron­nymi. Byli bliżsi Micha­elowi, pew­nie bar­dziej niż kto­kol­wiek inny w całej restau­ra­cji, ale z pomi­nię­ciem Carl­tona nie miesz­kali już w Hur­ri­cane. To nie było ich miej­sce.

Zoba­czyła, jak łzy kapią na papie­rową ser­wetkę, zanim jesz­cze je poczuła. Szybko otarła oczy, schy­la­jąc głowę z nadzieją, że nikt tego nie zauważy. Kiedy pod­nio­sła wzrok, John zda­wał się przy­glą­dać sztuć­com, ale Char­lie wie­działa, że widział. Była mu wdzięczna, że nie pró­bo­wał jej pocie­szać.

– John, na­dal piszesz? – zapy­tała Char­lie.

Kiedy mieli jakieś sześć lat, John ogło­sił, że jest „auto­rem”, jako że nauczył się czy­tać i pisać, gdy miał cztery lata, o rok wcze­śniej niż pozo­stali. W wieku lat sied­miu napi­sał swoją pierw­szą „powieść”, i ten pełen błę­dów orto­gra­ficz­nych i tajem­ni­czych ilu­stra­cji twór wci­skał przy­ja­cio­łom i rodzi­nie, żąda­jąc recen­zji. Char­lie pamię­tała, że dała mu tylko dwie gwiazdki.

John roze­śmiał się na te słowa.

– Obec­nie piszę już „e” w dobrą stronę – odparł. – Nie wie­rzę, że o tym pamię­tasz, ale ow­szem. Piszę. – Urwał, wyraź­nie pra­gnąc coś dodać.

– A co takiego? – zagad­nął Carl­ton, a John spu­ścił wzrok, jakby prze­ma­wiał do stołu.

– Och, głów­nie opo­wia­da­nia. Rok temu jedno z nich zostało opu­bli­ko­wane. To zna­czy, tylko w cza­so­pi­śmie, wie­cie, to nic takiego.

Gdy każde z nich wyda­wało pełne wra­że­nia okrzyki, znów uniósł głowę, zawsty­dzony, ale i zado­wo­lony.

– O czym było to opo­wia­da­nie? – zapy­tała Char­lie.

John zawa­hał się, ale zanim zdą­żył coś powie­dzieć, poja­wiła się kel­nerka z jedze­niem. Wszy­scy wybrali coś z menu śnia­da­nio­wego: kawę, jajka i bekon, a Carl­ton nale­śniki z borów­kami. Kolo­rowe jedze­nie wyglą­dało tak opty­mi­stycz­nie, zupeł­nie jak nowy począ­tek dnia. Char­lie ugry­zła tost i przez chwilę wszy­scy jedli w ciszy.

– Carl­ton – ode­zwał się nagle John. – A w ogóle to co się stało z Fred­dym?

Zapa­dła cisza. Carl­ton spoj­rzał z nie­po­ko­jem na Char­lie, a Jes­sica zapa­trzyła się w sufit. John zaczer­wie­nił się, a Char­lie ode­zwała się szybko:

– Spo­koj­nie, Carl­ton. Ja też chcia­ła­bym wie­dzieć.

Carl­ton wzru­szył ramio­nami, dzio­biąc ner­wowo nale­śniki widel­cem.

– Zabu­do­wali go – powie­dział.

– Co tam zbu­do­wali? – zapy­tała Jes­sica.

– Jest tam teraz coś nowego? Nad­bu­do­wali go, czy po pro­stu zbu­rzyli? – zapy­tał John.

Carl­ton znów wzru­szył ramio­nami, gwał­tow­nie, jakby to był jakiś tik ner­wowy.

– Jak już mówi­łem, nie wiem. Jest za daleko od drogi, by coś zoba­czyć, a nie zapusz­cza­łem się w tamtą stronę. Mogli to komuś wydzier­ża­wić, ale nie wiem, co dalej. Od lat jest zagro­dzone, w budo­wie. Nie wia­domo nawet, czy budy­nek jesz­cze tam stoi.

– Czyli może tam wciąż być? – zapy­tała Jes­sica, a oczy zalśniły jej z cie­ka­wo­ści.

– Jak już mówi­łem, nie wiem – odparł Carl­ton.

Char­lie poczuła nagle, że świa­tła restau­ra­cji są zbyt mocne. Czuła się odsło­nięta. Led­wie tknęła jedze­nie, ale wstała z kanapy, wycią­gnęła z kie­szeni kilka pognie­cio­nych bank­no­tów i rzu­ciła je na stół.

– Wyjdę na chwilę – rze­kła. – Prze­rwa na dymka – dodała szybko.

_Prze­cież nie palisz_. Skar­ciła się za głu­pie kłam­stwo, kie­ru­jąc się do drzwi i prze­py­cha­jąc się obok czte­ro­oso­bo­wej rodziny bez słowa „prze­pra­szam”. Na zewnątrz było chłodno. Pode­szła do swo­jego samo­chodu i usia­dła na masce. Metal ugiął się tro­chę pod jej cię­ża­rem. Zamknęła oczy i łapała głę­bo­kie hau­sty powie­trza, jakby to była woda.

_Wie­dzia­łaś, że ten temat się pojawi. Wie­dzia­łaś, że będziesz musiała o tym roz­ma­wiać._ Nie mogła pozbyć się tej myśli.

Przez całą drogę nad tym pra­co­wała, sta­rała się przy­po­mnieć sobie wesołe wspo­mnie­nia, uśmie­chać się i mówić „pamię­ta­cie, jak…?”. Myślała, że jest na to gotowa. Ale oczy­wi­ście się myliła. Bo niby czemu ucie­kła z restau­ra­cji jak jakiś dzie­ciak?

– Char­lie?

Otwo­rzyła oczy. Przed nią stał John. W wycią­gnię­tej ręce trzy­mał jej kurtkę.

– Zapo­mnia­łaś kurtki – powie­dział, a ona zmu­siła się do uśmie­chu.

– Dzięki – odparła.

Zarzu­ciła kurtkę na ramiona i prze­su­nęła się, robiąc dla Johna miej­sce na masce samo­chodu.

– Prze­pra­szam – powie­działa.

W sła­bym świe­tle par­kingu widziała, jak się zaru­mie­nił. Usiadł na masce, pozo­sta­wia­jąc mię­dzy nimi sporo miej­sca.

– Nie nauczy­łem się, żeby naj­pierw myśleć, a potem mówić. Prze­pra­szam. – John zapa­trzył się w prze­la­tu­jący nad nimi samo­lot.

Char­lie uśmiech­nęła się, tym razem szcze­rze.

– Nie szko­dzi. Wie­dzia­łam, że temat się pojawi. Musiał. Po pro­stu… wiem, że to zabrzmi głu­pio, ale ni­gdy o tym nie myślę. Nie pozwa­lam sobie. Nikt nie wie, co się stało, poza moją ciotką, a my ni­gdy o tym nie roz­ma­wiamy. No i przy­jeż­dżam tutaj, a temat nagle jest wszę­dzie. Po pro­stu byłam zasko­czona.

– Oho. – John wska­zał na drzwi restau­ra­cji, w któ­rej stali nie­pew­nie Jes­sica i Carl­ton.

Char­lie ski­nęła, by pode­szli bli­żej.

– Pamię­ta­cie, jak u Freddy’ego zacięła się karu­zela, a Marla i ten chło­pak Billy musieli jeź­dzić w kółko, dopóki rodzice ich nie zdjęli? – ode­zwała się Char­lie.

John zaśmiał się, a na ten dźwięk i ona się uśmiech­nęła.

– Byli zupeł­nie czer­woni, pła­kali jak małe dzieci. – Zasło­niła twarz, czu­jąc wyrzuty sumie­nia, że ją to śmie­szy.

Zapa­dła krótka, pełna zasko­cze­nia cisza, a potem Carl­ton wybuch­nął śmie­chem.

– A potem Marla go obrzy­gała!

– Spra­wie­dli­wość jest słodka! – ode­zwała się Char­lie.

– Prawdę mówiąc, myślę, że to były raczej nachosy – dodał John.

Jes­sica zmarsz­czyła nos.

– Obrzy­dli­wość. Po tym wypadku ni­gdy wię­cej na niej nie jeź­dzi­łam.

– Jes­sico, wylu­zuj, prze­cież ją wyczy­ścili – powie­dział Carl­ton. – Jestem pewien, że dzie­ciaki co chwilę gdzieś tam wymio­to­wały. Te znaki ostrze­ga­jące o mokrej pod­ło­dze nie brały się z niczego, prawda, Char­lie?

– Na mnie nie patrz – odparła dziew­czyna. – Ja ni­gdy nie wymio­to­wa­łam.

– Spę­dza­li­śmy tam tyle czasu! Nie ma to jak znać córkę wła­ści­ciela – powie­działa Jes­sica, uda­jąc, że spo­gląda na nią oskar­ży­ciel­sko.

– Nie odpo­wia­dam za to, kim był mój tata! – roze­śmiała się Char­lie.

Jes­sica zamy­śliła się na chwilę, po czym dodała.

– No wiesz, czy można sobie wyobra­zić lep­sze dzie­ciń­stwo niż całe dnie w Piz­ze­rii Miśka Freddy’ego?

– Nie wiem – rzu­cił Carl­ton. – Myślę, że przez lata przy­wy­kłem do tej muzyki. – Zanu­cił kilka tak­tów zna­jo­mej melo­dii.

Char­lie nachy­liła się do niego, przy­po­mi­na­jąc sobie utwór.

– Uwiel­bia­łam te zwie­rzęta – ode­zwała się nagle Jes­sica. – Wła­ści­wie to jak powinno się je okre­ślać? Zwie­rzęta, roboty, maskotki?

– Chyba wszyst­kie do nich pasują. – Char­lie odchy­liła się.

– Tak czy ina­czej, lubi­łam roz­ma­wiać z kró­li­kiem. Jak on się nazy­wał?

– Bon­nie – odparła Char­lie.

– Tak – mówiła dalej Jes­sica. – Żali­łam mu się na rodzi­ców. Wyda­wało mi się, że patrzył na mnie ze zro­zu­mie­niem.

Carl­ton wybuch­nął śmie­chem.

– Tera­pia ani­ma­tro­niczna! Pole­cana przez sze­ścioro na sied­mioro waria­tów.

– Zamknij się – wark­nęła Jes­sica. – Wie­dzia­łam, że nie był praw­dziwy. Po pro­stu lubi­łam do niego mówić.

Char­lie uśmiech­nęła się.

– Pamię­tam to – powie­działa.

Jes­sica w swo­ich ślicz­nych sukie­necz­kach, z wło­sami zwią­za­nymi w dwa grube war­ko­cze, jak dziew­czynka ze sta­rej książki, pod­cho­dząca do sceny po zakoń­czo­nym przed­sta­wie­niu i szep­cząca coś z powagą do ani­ma­tro­nicz­nego kró­lika wiel­ko­ści czło­wieka. Jeśli ktoś się do nich zbli­żył, natych­miast mil­kła, cze­ka­jąc, aż zosta­nie sam na sam ze zwie­rza­kiem, by znów zacząć mu coś opo­wia­dać. Char­lie ni­gdy nie prze­ma­wiała do zwie­rząt w restau­ra­cji ojca ani nie czuła z nimi bli­sko­ści, jak inne dzieci. Lubiła je, ale one nale­żały do wszyst­kich. W domu miała wła­sne zabawki, mecha­nicz­nych przy­ja­ciół, któ­rzy nale­żeli tylko do niej.

– Lubi­łem Freddy’ego – stwier­dził John. – Wyda­wał mi się naj­faj­niej­szy.

– Wie­cie, nie­któ­rych rze­czy z dzie­ciń­stwa w ogóle nie pamię­tam – powie­dział Carl­ton. – Ale przy­się­gam, że gdy zamknę oczy, widzę każdy szcze­gół tego miej­sca. Nawet gumę do żucia, którą przy­kle­ja­łem pod bla­tami.

– Gumę? To były smarki. – Jes­sica odstą­piła o krok od Carl­tona.

Uśmiech­nął się sze­roko.

– Mia­łem sie­dem lat. Czego ode mnie chcesz? Wtedy wszy­scy się mnie cze­pia­li­ście. Pamię­tasz, jak Marla napi­sała na zewnętrz­nej ścia­nie „Carl­ton śmier­dzi jak stopy”?

– No bo tak cię było czuć. – Jes­sica wybuch­nęła śmie­chem.

Carl­ton wzru­szył tylko ramio­nami.

– Kiedy nad­cho­dziła pora powrotu do domu, zwy­kle pró­bo­wa­łem się gdzieś scho­wać. Chcia­łem tam zostać na noc, żeby mieć to wszystko dla sie­bie.

– Wła­śnie, zawsze na cie­bie cze­ka­li­śmy – powie­dział John. – A ty zawsze cho­wa­łeś się pod tym samym sto­łem.

– Cza­sami mam wra­że­nie, że pamię­tam każdy cen­ty­metr tego miej­sca, jak Carl­ton – ode­zwała się powoli Char­lie, a wtedy wszy­scy spoj­rzeli na nią, jakby wła­śnie na to cze­kali. – A cza­sami pra­wie wcale go nie pamię­tam. Tylko frag­menty. Na przy­kład pamię­tam karu­zelę i to, jak się zacięła. Pamię­tam ryso­wa­nie po matach. Takie różne dro­bia­zgi: jedze­nie tłu­stej pizzy, przy­tu­la­nie się do Freddy’ego w lecie i to, jak jego żółte futro przy­kle­jało mi się do ubrań. Ale wiele z tych rze­czy to takie obrazy, jakby przy­da­rzyły się komu innemu.

Wszy­scy patrzyli na nią dziw­nie.

– Freddy był brą­zowy, prawda? – Jes­sica spoj­rzała pyta­jąco na pozo­sta­łych.

– Wygląda na to, że naprawdę mar­nie to wszystko pamię­tasz – zaśmiał się Carl­ton, a Char­lie odpo­wie­działa tym samym.

– No jasne, cho­dziło mi o brą­zowy – powie­działa.

_Brą­zowy. Freddy był brą­zowy._

Oczy­wi­ście, że tak. Teraz sobie przy­po­mniała. Ale gdzieś wśród wspo­mnień tliło się wra­że­nie, że było coś jesz­cze.

Carl­ton zaczął opo­wia­dać o czym innym. Char­lie pró­bo­wała się sku­pić na jego sło­wach, ale coś ją męczyło. Nie­po­ko­iło w związku z jej pomyłką. _To było dzie­sięć lat temu. Nie możesz mieć demen­cji w wieku sie­dem­na­stu lat. –_ powie­działa sobie, ale prze­cież to była taka pod­sta­wowa sprawa, a ona ją pomy­liła. Kątem oka zauwa­żyła, że John przy­gląda jej się z zamy­śloną miną, zupeł­nie jakby powie­działa coś waż­nego.

– Naprawdę nie wiesz, co się z tym stało? – zapy­tała Carl­tona gwał­tow­niej, niż pla­no­wała.

Zamilkł zasko­czony.

– Prze­pra­szam – zawo­łała Char­lie. – Prze­pra­szam, nie chcia­łam ci prze­ry­wać.

– Nie szko­dzi – odparł. – Ale tak, a raczej nie, naprawdę nie wiem, co się stało.

– Jakim cudem? Prze­cież tutaj miesz­kasz.

– Char­lie, prze­stań – ode­zwał się John.

– Wiesz, nie kręcę się po tam­tej stro­nie mia­sta. Wszystko się zmie­niło. Mia­sto się roz­ro­sło – powie­dział spo­koj­nie Carl­ton, jakby nie­po­ru­szony jej wybu­chem. – I naprawdę nie szu­kam pre­tek­stów, żeby tam cho­dzić, wiesz? Bo po co? Już nie ma powo­dów.

– Mogli­by­śmy się tam wybrać – zawo­łał nagle John, a Char­lie serce na moment zamarło.

Carl­ton z nie­po­ko­jem spoj­rzał na Char­lie.

– Co? To naprawdę ruina. I nie wiem nawet, czy zdo­łamy się tam dostać.

Char­lie poczuła, że kiwa głową. Miała wra­że­nie, jakby przez cały dzień przy­gnia­tały ją wspo­mnie­nia, jakby wszystko widziała przez pry­zmat lat, a teraz nagle stała się czujna, a jej umysł w pełni roz­bu­dzony. Chciała tam iść.

– Chodźmy – powie­działa. – Nawet jeśli tam już nic nie ma. Chcę to zoba­czyć.

Wszy­scy mil­czeli.

Nagle John uśmiech­nął się zuchwale i powie­dział z prze­ko­na­niem:

– Pew­nie. Chodźmy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: