Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Srebrny błysk śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
5 września 2025
3501 pkt
punktów Virtualo

Srebrny błysk śmierci - ebook

Nora Roberts jako J.D. Robb

Srebrny błysk śmierci

W luksusowym hotelu Roarke Palace pokojówka wchodzi do apartamentu 4602, by przygotować pokój na noc i zostaje brutalnie zamordowana. Zabójca dusi ją cienkim srebrnym drutem. To Sly Yost – wirtuoz muzyki i morderstwa. Elitarny zabójca do wynajęcia.

Porucznik Eve Dallas zna go dobrze. Ale w tym przypadku sama znajomość sprawcy nie wystarczy, by rozwiązać zagadkę. Bo w grę wchodzi coś jeszcze.

W końcu Eve będzie musiała zmierzyć się z przerażającą możliwością – że prawdziwym celem mordercy może być jej mąż, Roarke...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68562-85-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

To było mor­der­stwo.

Czter­dzie­ści sześć pię­ter niżej na­dal toczyło się życie – hała­śliwe, iry­tu­jące, obo­jętne na śmierć.

Maj na nowo­jor­skiej ulicy jak zwy­kle zapie­rał dech w pier­siach. Sprze­dawcy kwia­tów roz­sta­wili na chod­ni­kach pach­nące kramy. Choć raz, mimo kor­ków, w powie­trzu uno­sił się zapach nie­przy­po­mi­na­jący spa­lin.

Prze­chod­nie poru­szali się w tem­pie zależ­nym od nastroju. Nie­któ­rzy w pośpie­chu prze­ci­skali się mię­dzy spa­ce­ro­wi­czami, inni ner­wowo roz­glą­dali się w poszu­ki­wa­niu powietrz­nych auto­bu­sów. Więk­szość miesz­kań­ców mia­sta, zgod­nie z zale­ce­niami pro­jek­tan­tów mody na wio­snę 2059, miała na sobie koszule z dłu­gimi ręka­wami i T-shirty w jaskra­wych kolo­rach.

W tym sezo­nie nawet sprze­da­wane na uli­cach napoje przy­cią­gały wzrok inten­syw­nymi kolo­rami. Wózki z kieł­ba­skami sojo­wymi tonęły w sma­ko­wi­cie pach­ną­cej mgle, a ape­tyczny zapach jedze­nia mie­szał się z bal­sa­micz­nym powie­trzem wie­czoru.

Korzy­sta­jąc z resz­tek dzien­nego świa­tła, mło­dzi nowo­jor­czycy oku­po­wali publiczne korty i boiska, odda­jąc się inten­syw­nym ćwi­cze­niom. W pocie czoła tań­czyli, uga­niali się za pił­kami i rzut­kami lub pod­cią­gali na drąż­kach. Wypo­ży­czal­nie wideo na Times Squ­are świe­ciły pust­kami, bo na uli­cach działy się cie­kaw­sze rze­czy. Jedy­nie wła­ści­ciele sex-sho­pów nie narze­kali na brak klien­teli.

Wio­sną, jak zwy­kle, rosło zain­te­re­so­wa­nie por­no­gra­fią.

Auto­busy powietrzne zwal­niały przed cen­trami han­dlo­wymi. Migo­czące świa­tła na par­kin­gach zachę­cały do postoju przed coraz to nowymi skle­pami.

Kupuj i bądź szczę­śliwy. A jutro? Kupisz jesz­cze wię­cej.

Goście barów i restau­ra­cji relak­so­wali się przy sto­li­kach w ogród­kach. Jedząc kola­cję i leni­wie popi­ja­jąc drinki, roz­ma­wiali o swo­ich pla­nach, pięk­nej pogo­dzie, codzien­nych tro­skach.

Ulica tęt­niła życiem, pod­czas gdy w wie­żowcu śmierć zbie­rała swoje żniwo.

Nie wie­dział, jak się nazywa. I tak imię, które po naro­dze­niu nadała jej matka, nie miało zna­cze­nia. Jesz­cze mniej obcho­dziło go, jak się nazy­wała, scho­dząc z tego świata.

Jedyne, co się liczyło, to jej obec­ność. Poja­wiła się aku­rat w tym miej­scu. Aku­rat o tej porze.

Przy­szła do apar­ta­mentu 4602, żeby spraw­dzić, czy wszystko jest w porządku. Był cier­pliwy, a ona nie kazała na sie­bie zbyt długo cze­kać.

Miała na sobie ele­gancki czarny uni­form i śnież­no­biały far­tu­szek, jakie noszą wszyst­kie poko­jówki w Palace, naj­lep­szym hotelu w mie­ście. Zgod­nie z wymo­gami dyrek­cji, gładko przy­cze­sała lśniące kasz­ta­nowe włosy i spięła je na karku czarną klamrą.

Była młoda i ładna. Spra­wiła mu tym dodat­kową radość. Prze­cież i tak by to zro­bił, nawet gdyby miała dzie­więć­dzie­siąt lat i twarz wiedźmy.

Zada­nie oka­zało się dużo przy­jem­niej­sze, kiedy zauwa­żył, że jest młoda, atrak­cyjna, ma zaró­żo­wione policzki i ładne ciemne oczy.

Oczy­wi­ście naj­pierw zadzwo­niła. Dwa razy z krótką regu­la­mi­nową prze­rwą. Zdą­żył w tym cza­sie ukryć się w prze­past­nej sza­fie w sypialni.

Otwo­rzyła drzwi za pomocą karty iden­ty­fi­ka­cyj­nej.

– Obsługa hote­lowa! – ode­zwała się śpiew­nym gło­sem, w spo­sób, w jaki poko­jówki ogła­szają swoje przy­by­cie do zwy­kle pustych pokoi.

Nie zatrzy­mała się w sypialni. Od razu weszła do łazienki, by wymie­nić ręcz­niki, z któ­rych od rana korzy­stał gość nazwi­skiem James Priory.

Myjąc wannę, dla doda­nia sobie ani­mu­szu, nuciła pod nosem jakąś melo­dię. Gwiżdż, kiedy pra­cu­jesz, pomy­ślał, nie odry­wa­jąc od niej wzroku. Jesz­cze tylko chwilę.

Cze­kał, aż wróci. Rzu­ciła ręcz­niki na pod­łogę przed drzwiami, po czym pode­szła do łóżka, by popra­wić błę­kitną pościel.

Uważ­nie zło­żyła kapę w lewym rogu łóżka, for­mu­jąc ide­al­nie równy trój­kąt. Zauwa­żył, że jest zado­wo­lona z rezul­tatu.

Jemu też się podo­bało.

Poru­szał się jak bły­ska­wica. Ledwo kątem oka dostrze­gła za ple­cami jakiś ruch, był już na niej. Krzy­czała, prze­raź­li­wie, gło­śno, bez prze­rwy, ale pokoje w Palace były dźwię­kosz­czelne.

Chciał, żeby krzy­czała. Wpra­wiła go tym w dobry nastrój. Miło pra­co­wać w takich warun­kach.

Pró­bo­wała wydo­być służ­bowy biper z kie­szeni far­tuszka, ale wykrę­cił jej rękę. Szarp­nął tak mocno, że dziew­czyny krzyk zamie­nił się w ago­nalne skom­le­nie.

– No nie, tym się bawić nie będziemy. – Ode­brał jej biper i rzu­cił pod ścianę. – Nie spodoba ci się – ostrzegł – ale prze­cież nie w tym rzecz. Naj­waż­niej­sze, że ja to lubię.

Zaci­snął dło­nie na jej szyi i pod­niósł ją z pod­łogi. Była lekka, nie ważyła nawet pięć­dzie­się­ciu kilo­gra­mów. Trzy­mał ją w górze, aż z braku tlenu zawi­sła bez­wład­nie w jego rękach.

Miał przy sobie strzy­kawkę ze środ­kiem uspo­ka­ja­ją­cym, na wszelki wypa­dek, ale przy tak drob­nej kobie­cie oka­zała się zby­teczna.

Kiedy puścił ofiarę, upa­dła na kolana. Zatarł z zado­wo­le­niem ręce i uśmiech­nął się pro­mien­nie.

– Muzyka – wydał pole­ce­nie.

Z gło­śnika popły­nęła zapro­gra­mo­wana spe­cjal­nie na tę oka­zję aria z _Car­men_.

Upojne, pomy­ślał, nabie­ra­jąc w płuca powie­trza, jak gdyby w ten spo­sób chciał poczuć zapach dźwię­ków.

– No to do roboty.

Pogwiz­dy­wał, bijąc ją. Nucił, kiedy gwał­cił. Zanim ją udu­sił, zaczął śpie­wać.ROZDZIAŁ 1

1

Śmierć ma wiele róż­nych twa­rzy, a śmierć gwał­towna dodat­kowo kryje się za maską. Zada­nie polega na odkry­ciu jej praw­dzi­wego obli­cza. Dopiero wtedy można wymie­rzyć spra­wie­dli­wość.

Bez względu na to, czy mor­der­stwo popeł­niono z zimną krwią, czy w afek­cie, musiała dotrzeć do jego źró­deł. To jedyne, co mogła zro­bić dla ofiary.

Tej nocy Eve Dal­las, porucz­nik nowo­jor­skiej poli­cji, trzy­mała odznakę, służ­bowy pisto­let i komu­ni­ka­tor w maleń­kiej jedwab­nej torebce, która od początku wyda­wała jej się zbyt fry­wolna.

Zamiast mun­duru miała na sobie cienką błysz­czącą suk­nię wie­czo­rową w kolo­rze doj­rza­łej moreli, ści­śle przy­le­ga­jącą do jej szczu­płego ciała. Odważny dekolt w kształ­cie litery V odsła­niał nagie plecy. Szyję zdo­bił sznur bry­lan­tów. Dwa kamie­nie błysz­czały także w uszach, które nie­dawno, w chwili sła­bo­ści, zgo­dziła się prze­kłuć.

W krót­kie kasz­ta­nowe włosy wpięła bry­lanty, przy­po­mi­na­jące kro­ple desz­czu. Zawsze kiedy wkła­dała ele­gancką biżu­te­rię, czuła się nie­swojo.

Choć w jedwa­biu i dro­gich kamie­niach wyglą­dała osza­ła­mia­jąco, na­dal pozo­stała czujną poli­cjantką. Jej chłodne brą­zowe oczy bez ustanku obser­wo­wały prze­stronną salę balową, twa­rze gości i ochro­nia­rzy. Czuła się cał­ko­wi­cie odpo­wie­dzialna za bez­pie­czeń­stwo.

Bez­sze­lestne kamery, zmyśl­nie ukryte w gip­so­wych kase­to­nach, cały czas pra­co­wały, reje­stru­jąc wszystko, co działo się na sali. Nowo­cze­sne ska­nery były w sta­nie wyło­wić każ­dego, kto pró­bo­wałby wnieść lub ukryć nie­bez­pieczne przed­mioty. Więk­szość kel­ne­rów obsłu­gu­ją­cych przy­ję­cie sta­no­wili spe­cjal­nie wyszko­leni pra­cow­nicy ochrony.

Na bal wpusz­czano tylko zapro­szo­nych gości. Czyt­nik znaj­du­jący się przy drzwiach spraw­dzał auten­tycz­ność holo­gramu na każ­dym zapro­sze­niu.

Powo­dem, dla któ­rego przed­się­wzięto tak wyjąt­kowe środki ostroż­no­ści, była biżu­te­ria i dzieła sztuki o war­to­ści 578 milio­nów dola­rów, wysta­wione w sali balo­wej.

Wszyst­kie gabloty zostały zabez­pie­czone przed roz­bi­ciem. Nie­zli­czone czuj­niki bez prze­rwy mie­rzyły natę­że­nie świa­tła i tem­pe­ra­turę, były w sta­nie wykryć każdą zmianę cię­żaru, reje­stro­wały naj­mniej­szy nawet ruch. Gdyby któ­ryś z gości lub ktoś z obsługi spró­bo­wał ruszyć z miej­sca choćby kol­czyk, natych­miast zablo­ko­wałby auto­ma­tyczne drzwi i włą­czył alarm. W ciągu kilku sekund na sali poja­wi­liby się naj­lepsi ochro­nia­rze, wyse­lek­cjo­no­wani z oddzia­łów spe­cjal­nych nowo­jor­skiej poli­cji.

Eve, z wro­dzo­nym sobie cyni­zmem, uwa­żała, że całe to przed­się­wzię­cie jest jedy­nie nie­po­trzebną pokusą dla zło­dziei. Zbyt wielu zwie­dza­ją­cych, zbyt łatwy dostęp do eks­po­na­tów, zbyt duża powierzch­nia wystawy, ale poza tym wszystko było dość spraw­nie zor­ga­ni­zo­wane.

Tak, jak tego ocze­ki­wała od Roarke’a.

– I cóż, pani porucz­nik? – W jego pyta­niu pobrzmie­wała nutka roz­ba­wie­nia, a może to tylko irlandzki akcent męża przy­cią­gnął jej uwagę.

Prze­cież wszystko, co doty­czyło Roarke’a, przy­cią­gało jej uwagę – oczy, nie­przy­zwo­icie nie­bie­skie, twarz, która mogła ucho­dzić za jedno z naj­do­sko­nal­szych dzieł bożych.

Kiedy się do niej uśmiech­nął, wykrzy­wia­jąc zmy­słowe usta, miała ochotę przy­tu­lić się do niego i tylko raz lekko go ugryźć. Nie odry­wa­jąc od niej wzroku, deli­kat­nie pogła­dził ją po nagim ramie­niu.

Choć byli mał­żeń­stwem od prze­szło roku, takie ukrad­kowe piesz­czoty wciąż wywo­ły­wały u niej dresz­cze pod­nie­ce­nia.

– Cał­kiem udane przy­ję­cie – powie­działa.

Dys­kretny gry­mas Roarke’a natych­miast zmie­nił się w sze­roki uśmiech.

– Prawda? – Nie prze­sta­jąc gła­dzić jej ramie­nia, rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu. Jego czarne jak noc włosy się­gały pra­wie do ramion, nada­jąc mu wygląd irlandz­kiego wojow­nika. Wysoki, dosko­nale zbu­do­wany, w ele­ganc­kim czar­nym kra­wa­cie, robił nie­sa­mo­wite wra­że­nie. Oczy­wi­ście nie tylko na niej. Dostrze­gała to więk­szość kobiet obec­nych na ban­kie­cie. Gdyby Eve była typem zazdro­snej żony, pew­nie kop­nę­łaby już nie­je­den tyłe­czek tylko za spo­sób, w jaki ich wła­ści­cielki zer­kały w stronę Roarke’a.

– Zado­wo­lona z zabez­pie­czeń? – zapy­tał.

– Na­dal uwa­żam, że orga­ni­zo­wa­nie przy­ję­cia w sali balo­wej hotelu, nawet two­jego, to ogromne ryzyko. Te świe­ci­dełka są warte setki tysięcy dola­rów.

Lekko się uśmiech­nął.

– Świe­ci­dełka to nie­zu­peł­nie to okre­śle­nie, o które nam cho­dzi. Magda Lane wysta­wia na aukcję nie­wąt­pli­wie naj­oka­zal­szą kolek­cję dzieł sztuki, biżu­te­rii i pamią­tek.

– Pew­nie. I spo­dziewa się nie­źle na tym zaro­bić.

– Wła­śnie na to liczę. Za zor­ga­ni­zo­wa­nie tego pokazu, zapew­nie­nie bez­pie­czeń­stwa i prze­pro­wa­dze­nie licy­ta­cji Roarke Indu­stries dosta­nie z tego ładną sumkę. – Czuj­nie roz­glą­dał się po sali, obser­wo­wał, jak gdyby to on, a nie jego żona, pra­co­wał w poli­cji. – Samo jej nazwi­sko wystar­czy, żeby cena na otwar­ciu prze­biła war­tość tych cacek. Idę o zakład, że dosta­nie co naj­mniej dwa razy wię­cej niż to wszystko warte.

W gło­wie się nie mie­ści, pomy­ślała Eve. To jakiś absurd.

– Myślisz, że ludzie, ot tak po pro­stu, dadzą pół miliarda za przed­mioty nale­żące do kogoś innego?

– Oczy­wi­ście. Przez zwy­kły sen­ty­ment.

– Jezu Chry­ste. – Eve pokrę­ciła z nie­do­wie­rza­niem głową. – Prze­cież to tylko przed­mioty. No tak. – Mach­nęła ręką. – Zapo­mnia­łam, z kim roz­ma­wiam. Z kró­lem przed­mio­tów.

– Dzię­kuję, kocha­nie. – Posta­no­wił prze­mil­czeć fakt, że sam ma na oku kilka dro­bia­zgów dla sie­bie i żony. Na dys­kretny znak dło­nią poja­wił się przy nich kel­ner, nio­sąc tacę z szam­pa­nem w smu­kłych krysz­ta­ło­wych kie­lisz­kach. Roarke wziął dwa, jeden podał żonie. – Jeśli zba­da­łaś już sys­tem zabez­pie­czeń, może zro­bisz sobie prze­rwę i tro­chę się zaba­wisz?

– A kto twier­dzi, że tego nie robię? – Wie­działa, że tego wie­czoru nie jest poli­cjantką, lecz jego żoną, a to ozna­cza poda­wa­nie ręki, pokle­py­wa­nie po ple­cach i uśmie­cha­nie się do gości. Ale naj­gor­szymi tor­tu­rami, według Eve, było pro­wa­dze­nie nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych roz­mów towa­rzy­skich.

Znał ją jak samego sie­bie. Pod­niósł jej dłoń i poca­ło­wał.

– Jesteś dla mnie zbyt dobra.

– Nie zapo­mi­naj o tym. – Wypiła łyk szam­pana. – No to z kim mam roz­ma­wiać?

– Myślę, że zaczniemy od kobiety wie­czoru. Pozwól, że przed­sta­wię cię Mag­dzie. Na pewno się polu­bi­cie.

– Akto­rzy – mruk­nęła Eve.

– Jesteś uprze­dzona. No, w każ­dym razie – mówił, pro­wa­dząc żonę przez salę – Magda Lane nie jest zwy­czajną aktorką. To żywa legenda. Pięć­dzie­siąt lat w show-biz­ne­sie. Wiesz, że tylko nie­liczni potra­fią tego doko­nać. Prze­trwała wszyst­kie mody, style i zmiany na stoł­kach w prze­my­śle fil­mo­wym. Talent to za mało, żeby odnieść suk­ces. Do tego potrzebny jest krę­go­słup.

Eve po raz pierw­szy widziała w oczach męża taki zapał. Roz­ba­wił ją.

– Nie daje ci spo­koju, co? – zapy­tała z uśmie­chem.

– Od lat. Kie­dyś, jako dzie­ciak, jesz­cze w Dubli­nie, musia­łem na chwilę znik­nąć z ulicy. No wiesz, mia­łem w kie­szeni kilka port­feli i cudzych dro­bia­zgów, a po pię­tach drep­tała mi poli­cja.

Jej nie­uma­lo­wane usta wykrzy­wiły się w iro­nicz­nym uśmie­chu.

– Chłopcy zawsze pozo­staną chłop­cami.

– Cóż, tak bywa. Przy­pad­kiem tra­fi­łem do kina. Mia­łem chyba z osiem lat albo coś koło tego. Sie­dzia­łem w ciem­nej sali, cze­ka­jąc, aż idio­tyczny film kostiu­mowy zanu­dzi mnie na śmierć. I wtedy po raz pierw­szy zoba­czy­łem Magdę Lane. Grała Pamelę w _Zła­ma­nej Olu­mie_.

Wska­zał dło­nią andro­ida, replikę aktorki, odzia­nego w śnież­no­białą suk­nię balową, ozdo­bioną lśnią­cymi kamie­niami. Android wdzięcz­nie prze­cha­dzał się mię­dzy gośćmi, z gra­cją dygał i wachlo­wał się poły­sku­ją­cym bia­łym wachla­rzem.

– Jak, u dia­bła, ona się w tym poru­szała? – zasta­na­wiała się gło­śno Eve. – To musi ważyć tonę.

Nie mógł się nie roze­śmiać. Jego żona, jak zwy­kle, dostrze­gła tylko nie­do­god­no­ści, igno­ru­jąc maje­sta­tyczny prze­pych kre­acji.

– Podobno kil­ka­na­ście kilo­gra­mów. Mówi­łem ci, że ona ma krę­go­słup. Wła­śnie ten kostium miała na sobie, kiedy ujrza­łem ją po raz pierw­szy. Przez godzinę nie pamię­ta­łem o bożym świe­cie. Zapo­mnia­łem, gdzie jestem, kim jestem, nie czu­łem głodu, nie bałem się, że dostanę lanie po powro­cie do domu, jeśli się okaże, że port­fele nie są wystar­cza­jąco grube. Osza­la­łem na jej punk­cie. – Nie prze­ry­wa­jąc opo­wie­ści, roz­glą­dał się wokół, od czasu do czasu posy­łał uśmiech lub machał na powi­ta­nie zna­jo­mym. – Tam­tego lata widzia­łem ten film jesz­cze cztery razy. Nawet pła­ci­łem za wej­ście. To zna­czy raz kupi­łem bilet. Od tej pory, zawsze kiedy chcia­łem zapo­mnieć o pro­ble­mach, sze­dłem do kina.

Eve trzy­mała dłoń męża, pró­bu­jąc wyobra­zić go sobie jako chłopca, sie­dzą­cego w ciem­nym kinie i z zapar­tym tchem śle­dzą­cego, co dzieje się na migo­czą­cym ekra­nie.

Roarke jako ośmio­la­tek odkrył, że obok biedy i prze­mocy, z któ­rymi bory­kał się na co dzień, ist­nieje inny świat.

Jako ośmio­let­nia dziew­czynka Eve Dal­las była tak zdru­zgo­tana, że pró­bo­wała zapo­mnieć o wszyst­kim, co wyda­rzyło się w jej życiu, pomy­ślała.

Czy to nie to samo?

Roz­po­znała aktorkę. Roarke od dawna nie cho­dził do kina – jeśli już, to tylko do swo­jego wła­snego – ale na dysku miał kopie tysięcy fil­mów. Eve przez trzy­dzie­ści lat nie obej­rzała ich tylu co w ciągu ostat­niego roku.

Magda Lane miała na sobie olśnie­wa­jącą suk­nię. W krzy­kli­wej czer­wieni, ści­śle przy­le­ga­ją­cej do jej zachwy­ca­jąco pięk­nego i zmy­sło­wego ciała, wyglą­dała jak dzieło sztuki. Choć miała sześć­dzie­siąt trzy lata, zda­wała się dopiero wkra­czać w wiek średni. Z tego, co zauwa­żyła Eve, aktorka nie była tym fak­tem zachwy­cona.

Jej włosy, w kolo­rze doj­rza­łego zboża, uło­żone w spi­rale, opa­dały na nagie ramiona. Wydatne usta, rów­nie ponętne jak ciało, poma­lo­wała krwi­ście czer­woną szminką, ide­al­nie pasu­jącą do koloru sukni. Na twa­rzy nie miała ani jed­nej zmarszczki, a skórę białą jak ala­ba­ster. Tuż obok brwi wyraź­nie zazna­czał się pie­przyk.

Błysz­czące zie­lone oczy kon­tra­sto­wały z ciem­nymi brwiami. Przez chwilę chłodno mie­rzyły Eve, po czym zwró­ciły się ku Roarke’owi, natych­miast roz­pro­mie­nia­jąc się w uśmie­chu.

Aktorka rzu­ciła ota­cza­ją­cym ją wiel­bi­cie­lom nie­obecne spoj­rze­nie i wycią­ga­jąc ręce, ruszyła w jego stronę.

– Mój Boże, wyglą­dasz osza­ła­mia­jąco.

Roarke pochy­lił się z galan­te­rią i uca­ło­wał jej dło­nie.

– To samo chcia­łem powie­dzieć o tobie. Magdo, jesteś jak zwy­kle olśnie­wa­jąca.

– Tak, ale na tym polega moja praca. Ty się taki uro­dzi­łeś. Szczę­ściarz z cie­bie. A to musi być twoja żona?

– Ow­szem. Eve, Magda Lane – doko­nał pre­zen­ta­cji.

– Porucz­nik Eve Dal­las. – Głos Magdy był jak mgła, niski i tajem­ni­czy. – Od dawna chcia­łam panią poznać. Tak żałuję, że nie byłam na waszym ślu­bie.

– Cóż, zdaje się, że utknę­łam w tym na dobre.

Magda unio­sła brwi, a po chwili uśmiech­nęła się przy­jaź­nie.

– I ja tak myślę. Roarke, pro­szę, zostaw nas same. Chcia­ła­bym bli­żej poznać twoją fascy­nu­jącą żonę, a ty mi w tym prze­szka­dzasz. – Mach­nęła szczu­płą dło­nią, dając mu znak, by odszedł. Bry­lant w pier­ścionku na jej palcu przez uła­mek sekundy odbi­jał świa­tło w tak impo­nu­jący spo­sób, że przy­po­mi­nał ogon komety. Wzięła Eve pod ramię. – A teraz poszu­kajmy jakie­goś spo­koj­nego miej­sca, gdzie nikt nie będzie nam prze­szka­dzać. Te puste roz­mowy są takie nużące. Oczy­wi­ście, myśli pani, że wła­śnie to panią teraz czeka, ale zapew­niam, że nasza roz­mowa nie będzie pusta. Pozwoli pani, że zacznę od wyzna­nia. Wie pani, czego naj­bar­dziej w życiu żałuję? Tego, że pani zabój­czo przy­stojny mąż jest tak młody, że mógłby być moim synem.

Usia­dły przy sto­liku, w odle­głym kącie sali balo­wej.

– Nie rozu­miem, co wiek ma tu do rze­czy? – powie­działa Eve.

Magda roze­śmiała się. Przy­wo­łała gestem kel­nera, wzięła z tacy dwa kie­liszki szam­pana, po czym bez słowa odpra­wiła męż­czy­znę.

– Och, to moja wina. Kie­dyś obie­ca­łam sobie, że ni­gdy nie wezmę kochanka star­szego lub młod­szego ode mnie o wię­cej niż dwa­dzie­ścia lat. Do dziś trzy­mam się tej zasady, choć cza­sami mam wąt­pli­wo­ści. Ale, ale… – prze­rwała, by napić się szam­pana. Nie odry­wała badaw­czego wzroku od Eve. – Nie o Roarke’u chcia­łam roz­ma­wiać, ale o pani. Wła­śnie tak wyobra­ża­łam sobie kobietę, w któ­rej się zako­cha, kiedy przyj­dzie na to czas.

Eve zakrztu­siła się alko­ho­lem.

– Jest pani pierw­szą osobą, która tak uważa. – Przez chwilę wal­czyła ze sobą, w końcu się pod­dała. – Dla­czego pani tak sądzi?

– Atrak­cyjna z pani kobieta, ale to nie uroda go zauro­czyła. Uważa pani, że to zabawne. – Magda poki­wała głową z apro­batą. – I dobrze. Poczu­cie humoru to pod­stawa powo­dze­nia u męż­czyzn. Szcze­gól­nie u takich jak Roarke. – Nie wąt­piła, że wygląd też się liczy. Eve może nie olśnie­wała urodą, a na jej widok męż­czyznom nie odbie­rało mowy, ale zbu­do­wana była pro­por­cjo­nal­nie, miała ładne szczere oczy i inte­re­su­jący dołe­czek w bro­dzie. – Pani uroda go przy­cią­gnęła, ale nie dla niej stra­cił głowę. Dużo o tym myśla­łam, bo wiem, że Roarke zawsze miał sła­bość do pięk­nych kobiet. Sama mam sła­bość do niego i dla­tego pozwo­li­łam sobie zebrać na pani temat tro­chę infor­ma­cji.

Eve pochy­liła wyzy­wa­jąco głowę.

– I co, zda­łam?

Roz­ba­wiona Magda dotknęła czer­wo­nym paznok­ciem brzegu kie­liszka, po czym unio­sła szam­pana i z uśmie­chem wypiła łyk.

– Jest pani inte­li­gentną, silną kobietą, która nie tylko stoi na wła­snych nogach, ale kiedy trzeba, potrafi kop­nąć w tyłek. Ma pani swój rozum. Roz­gląda się pani po sali i zasta­na­wia: „Co za absurd, czyż­by­śmy nie mieli nic lep­szego do roboty?”.

Eve z rosną­cym zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­dała się roz­mów­czyni.

– Jest pani aktorką czy psy­cho­lo­giem? – zapy­tała w końcu.

– Obie pro­fe­sje mają ze sobą dużo wspól­nego – Magda urwała na chwilę, by napić się szam­pana. – Moim zda­niem, nie zale­żało pani i nie zależy pani na jego pie­nią­dzach. Wła­śnie tym go pani zain­try­go­wała. Nie zauwa­ży­łam też, żeby czoł­gała się pani u jego stóp. Gdyby tak było, praw­do­po­dob­nie szybko by się panią znu­dził.

– Nie jestem jego zabawką.

– Oczy­wi­ście, że nie. – Tym razem Magda unio­sła kie­li­szek w toa­ście. – Jest w pani zako­chany do sza­leń­stwa. Aż miło na was patrzeć. A teraz pro­szę mi coś opo­wie­dzieć o pracy w poli­cji. Ni­gdy nie wcie­la­łam się w postać poli­cjantki. Kie­dyś gra­łam kobietę, która łamie prawo, by ochro­nić swo­ich bli­skich, ale ni­gdy nie byłam boha­terką, która broni ludzi w imie­niu prawa. Jak to jest?

– To zwy­czajna robota. Jak w każ­dej zda­rzają się wzloty i upadki.

– Wąt­pię, by była to „zwy­czajna” praca. Macie do czy­nie­nia z mor­der­stwami. Dla nas… cywi­lów, bo chyba tak nas nazy­wa­cie, te sprawy zawsze będą fascy­nu­jące, szcze­gól­nie zabój­stwa.

– Tak, to inte­re­suje tych, któ­rzy nie są ich ofia­rami.

– Ow­szem. – Magda lekko odchy­liła głowę w tył i wybu­chła per­li­stym śmie­chem. – Och, Eve, podoba mi się pani! Tak się cie­szę. Nie chce pani roz­ma­wiać o pracy, w porządku, rozu­miem. Ludzie z zewnątrz uwa­żają, że mój zawód jest nie­sa­mo­wi­cie cie­kawy, a tym­cza­sem to… zwy­czajna robota. Ze wzlo­tami i upad­kami.

– Widzia­łam sporo pani ról. Zdaje się, że Roarke ma na dysku wszyst­kie filmy, w któ­rych pani zagrała. Naj­bar­dziej podo­bała mi się pani jako oszustka, która wszę­dzie zosta­wia ślady. Cał­kiem zabawny film.

– Ach tak, _Przy­nęta i bat_. Z Chase’em Con­ne­rem w roli głów­nej. Mie­li­śmy wtedy romans. Cał­kiem udany. Chcę wysta­wić na licy­ta­cję kostium, który mia­łam na sobie w sce­nie przy­ję­cia. – Rozej­rzała się po sali w poszu­ki­wa­niu przed­mio­tów, które kie­dyś były dla niej ważne, a dziś wywo­ły­wały już tylko uśmiech. – Liczę na wyso­kie ceny. Dzięki tym pie­nią­dzom Fun­da­cja na rzecz Arty­stów Sceny imie­nia Magdy Lane zacznie wresz­cie dzia­łać. Cóż, oddam pod mło­tek kawał kariery, kawał życia. – Odwró­ciła się, by dokład­niej obej­rzeć frag­ment eks­po­zy­cji przed­sta­wia­jący ele­gancki buduar, z lśnią­cym jedwab­nym szla­frocz­kiem i otwartą szka­tułką, z któ­rej na toa­letkę wysy­py­wała się biżu­te­ria. – Uro­cze kobiece cacka, prawda?

– Tak, jeśli się to lubi.

Magda spoj­rzała na Eve z uśmie­chem.

– W pew­nym okre­sie życia uwiel­bia­łam te rze­czy. Ale mądra kobieta, chcąc prze­trwać w tym biz­ne­sie, musi cią­gle na nowo odkry­wać samą sie­bie.

– A kim jest pani teraz?

– Tak, tak… – Magda wes­tchnęła w zamy­śle­niu. – Ludzie pytają, dla­czego to robię, dla­czego roz­staję się z tyloma wspo­mnie­niami. Wie pani, co im odpo­wia­dam?

– Nie, co?

– Że mam zamiar żyć i pra­co­wać jesz­cze dobrych kilka lat. Zdążę zebrać nową kolek­cję. – Aktorka roze­śmiała się i odwró­ciła do Eve. – I taka jest prawda. Ale jest coś jesz­cze. Fun­da­cja. To marze­nie mojego życia. Byłam dobra w swoim zawo­dzie. Dopóki mogę, chcę prze­ka­zać swoje doświad­cze­nia innym, młod­szym. Sty­pen­dia, dota­cje, wszelka pomoc dla uta­len­to­wa­nego narybku. Cie­szy mnie myśl, że mło­dzi akto­rzy i reży­se­rzy będą zaczy­nać karierę z moim imie­niem na ustach. Tak, to próż­ność.

– Nie sądzę. Uwa­żam, że to mądrość.

– Och, zaczyna mi się pani coraz bar­dziej podo­bać. O, Vince do mnie mruga. To mój syn – wyja­śniła Magda. – Odpo­wiada za kon­takt z mediami i bez­pie­czeń­stwo tego przed­się­wzię­cia. To wyjąt­kowo wyma­ga­jący młody czło­wiek – dodała, macha­jąc do syna, znaj­du­ją­cego się na prze­ciw­nym końcu sali. – Bóg jeden wie, skąd to się u niego wzięło. Cóż, to znak, że pora wra­cać do pracy. – Wstała. – Zaba­wię w Nowym Jorku jesz­cze przez kilka tygo­dni. Mam nadzieję, że się spo­tkamy.

– Z przy­jem­no­ścią.

– O, Roarke, jak zwy­kle samą w porę. – Magda uśmiech­nęła się do nad­cho­dzą­cego gospo­da­rza. – Nie­stety, obo­wiązki wzy­wają. Muszę porzu­cić twoją uro­czą żonę. Kochani, chęt­nie sko­rzy­stam z zapro­sze­nia na kola­cję. Będziemy mogli spo­koj­nie poroz­ma­wiać, a przede wszyst­kim zakosz­to­wać wybor­nej kuchni tego two­jego… jak­żeż on się nazywa?

– Sum­mer­set – pod­po­wie­działa Eve.

– Ach tak, oczy­wi­ście, Sum­mer­set. A zatem, do zoba­cze­nia nie­ba­wem. – Aktorka poca­ło­wała Roarke’a w oba policzki i ode­szła.

– Mia­łeś rację. Polu­bi­łam ją.

– Byłem tego pewny. – Roarke deli­kat­nie kie­ro­wał żonę w stronę wyj­ścia. – Wybacz, że psuję ci zabawę, ale mamy drobny pro­blem.

– Z ochroną? Ktoś pró­bo­wał się wymknąć z któ­rąś z bły­sko­tek w kie­szeni?

– Nie, nie cho­dzi o kra­dzież. Nie­stety, to zabój­stwo.

Wyraz jej oczu natych­miast się zmie­nił. W jed­nej chwili z kobiety prze­isto­czyła się w czujną poli­cjantkę.

– Kto?

– Z tego, co wiem, to poko­jówka. – Nie wypusz­cza­jąc ramie­nia Eve, szedł z nią w kie­runku wind. – Zna­le­ziono ją w połu­dnio­wym skrzy­dle na czter­dzie­stym szó­stym pię­trze. Nie znam szcze­gó­łów – wyja­śnił, zanim zdą­żyła zapy­tać. – Szef ochrony hote­lo­wej przed chwilą mnie o tym poin­for­mo­wał.

– Zawia­do­mi­łeś poli­cję?

– Zawia­do­mi­łem cie­bie. – W sku­pie­niu cze­kał, aż winda zatrzyma się na wła­ści­wym pię­trze. – Ochrona wie­działa, że jestem w hotelu i że ty jesteś ze mną. Posta­no­wili naj­pierw powia­do­mić mnie. I cie­bie.

– Już dobrze, nie obra­żaj się. Jesz­cze nie wiemy, czy w ogóle popeł­niono jakieś prze­stęp­stwo. Ludziom zawsze się wydaje, że skoro nie ma świad­ków śmierci, to musiało być mor­der­stwo. Tym­cza­sem naj­czę­ściej cho­dzi o wypa­dek lub zgon z przy­czyn natu­ral­nych.

Kiedy Eve wyszła z windy, jej oczy się zwę­ziły. Na zatło­czo­nym kory­ta­rzu pano­wał chaos. Histe­ry­zu­jąca poko­jówka, męż­czyźni w gar­ni­tu­rach, hote­lowi goście, któ­rzy, zwa­bieni hała­sem, wyj­rzeli z apar­ta­men­tów, by spraw­dzić, co się stało.

Się­gnęła do swo­jej idio­tycz­nej torebki i wyjęła odznakę. Wycią­ga­jąc ją przed sie­bie, ruszyła w stronę pokoju, przed któ­rym gro­ma­dzili się gapie.

– Poli­cja, pro­szę się rozejść. Niech pań­stwo wra­cają do swo­ich apar­ta­men­tów. Pro­szę, żeby pozo­stała tylko ochrona. Niech ktoś się zaj­mie tą kobietą. Kto tu jest sze­fem?

– Ja – ode­zwał się wysoki łysy męż­czy­zna o skó­rze w kolo­rze kawy. – John Bri­gham.

– Panie Bri­gham, pro­szę ze mną. – Nie miała przy sobie uni­wer­sal­nej karty dostępu, więc wska­zała dło­nią, by otwo­rzył drzwi.

Kiedy weszli do środka, czuj­nie rozej­rzała się po salo­nie. Prze­stronny, wygod­nie ume­blo­wany. Pełny barek. A czy­sto jak w kościele. Okna ukryte za ekra­nami, wszyst­kie świa­tła włą­czone.

– Gdzie ta dziew­czyna? – zapy­tała Bri­ghama.

– W sypialni. Na lewo.

– Czy kiedy dotarł pan na miej­sce, drzwi były zamknięte?

– Tak, ale moż­liwe, że zamknęła je kobieta, która ją zna­la­zła. Pani Hilo, poko­jówka.

– To ta, którą widzia­łam na kory­ta­rzu?

– Tak, to ona.

– No dobrze, zobaczmy, co my tu mamy. – Otwo­rzyła drzwi.

Z odtwa­rza­cza w sypialni sączyła się muzyka. Tu także wszyst­kie świa­tła były zapa­lone. Na łóżku leżały zwłoki. Dziew­czyna wyglą­dała jak zepsuta lalka porzu­cona przez nie­grzeczne dziecko.

Jedna ręka wykrzy­wiona pod nie­praw­do­po­dob­nym kątem, twarz zakrwa­wiona i posi­nia­czona od bicia, spód­nica zadarta na bio­dra. Cienka srebrna linka, którą została udu­szona, prze­cięła skórę i wrzy­nała się w gar­dło niczym śmier­cio­no­śny naszyj­nik.

– Myślę, że możemy wyklu­czyć zgon z przy­czyn natu­ral­nych – mruk­nął Roarke.

– Na to wygląda. Bri­gham, kto poza panem i poko­jówką był w apar­ta­men­cie po zna­le­zie­niu ciała?

– Nikogo tu nie wpusz­czamy.

– Czy zbli­żał się pan do zwłok? Czy doty­kał pan cze­goś oprócz drzwi?

– Znam pro­ce­durę, pani porucz­nik. Przez dwa­na­ście lat pra­co­wa­łem w FBI, wydział kry­mi­nalny w Chi­cago. Hilo mnie ostrze­gła. Krzy­czała przez komu­ni­ka­tor, a potem zbie­gła do kan­torka na czter­dzie­stym pię­trze. Byłem na miej­scu w dwie minuty. Wsze­dłem do apar­ta­mentu i od razu odna­la­złem ofiarę. Stwier­dzi­łem, że nie żyje. Wie­dzia­łem, że pan Roarke jest w budynku, więc natych­miast go zawia­do­mi­łem, następ­nie zabez­pie­czy­łem wej­ście, posła­łem po Hilo i cze­ka­łem na przy­by­cie pań­stwa.

– Świet­nie się pan spi­sał, Bri­gham. Sam pan wie, jak czę­sto różni „pomoc­nicy” potra­fią zapa­sku­dzić miej­sce zbrodni. Znał pan ofiarę?

– Nie. Hilo nazywa ją Dar­lene. Małą Dar­lene. Tylko tyle udało mi się z niej wydo­być.

Eve, nie pod­cho­dząc zbyt bli­sko, uważ­nie obej­rzała ciało. Zasta­na­wiała się, jak doszło do mor­der­stwa.

– Niech pan zrobi mi przy­sługę i zapro­wa­dzi tę Hilo w jakieś ustronne miej­sce, gdzie nikt nie będzie jej prze­szka­dzał. Pro­szę z nią pocze­kać, aż po was przy­ślę. Wezwę ekipę. Nie chcę wcho­dzić do środka bez sprzętu.

Bri­gham wyjął z kie­szeni mini­ze­staw zabez­pie­cza­jący.

– Przy­niósł to jeden z moich ludzi – powie­dział, poda­jąc pojem­nik ze sprayem. – Pomy­śla­łem, że może pani nie mieć przy sobie pod­ręcz­nego sprzętu. Jest też rekor­der.

– Brawo, Bri­gham, miał pan rację. A teraz czy mógłby się pan zająć Hilo?

– Oczy­wi­ście. Pro­szę mnie wezwać, kiedy będzie pani chciała z nią poroz­ma­wiać. Zosta­wię kilku moich ludzi, przy­pil­nują wszyst­kiego do czasu, aż pojawi się pani ekipa.

– Dzię­kuję. – Eve potrzą­snęła pojem­ni­kiem. – Dla­czego odszedł pan z firmy?

Po raz pierw­szy Bri­gham się uśmiech­nął.

– Mój obecny prze­ło­żony przed­sta­wił mi pro­po­zy­cję nie do odrzu­ce­nia.

– Założę się, że to twoja robota – zwró­ciła się do Roarke’a, kiedy Bri­gham znik­nął. – Jest bły­sko­tliwy i spo­strze­gaw­czy. – Eve spry­skała buty, ale po namy­śle doszła do wnio­sku, że naj­bez­piecz­niej będzie wejść tam boso. Zdjęła wie­czo­rowe pan­to­fle, spry­skała stopy, dło­nie i podała pre­pa­rat mężowi. – Chcia­ła­bym, żebyś to wszystko fil­mo­wał – powie­działa, odda­jąc mu także rekor­der.

– Nazywa się Dar­lene French. – Roarke odna­lazł dane poko­jówki w swoim kie­szon­ko­wym kom­pu­te­rze. – Pra­co­wała tu od roku. Miała dwa­dzie­ścia dwa lata.

– Tak mi przy­kro. – Eve poło­żyła dłoń na jego ramie­niu i cze­kała, aż mąż ode­rwie gniewny wzrok od ekranu i spoj­rzy na nią. – Obej­rzę zwłoki. Reje­struj wszystko, dobrze?

– Tak, oczy­wi­ście. – Roarke scho­wał kom­pu­ter do kie­szeni i uru­cho­mił kamerę.

– Ofiara to Dar­lene French, kobieta, dwa­dzie­ścia dwa lata, zatrud­niona jako poko­jówka w hotelu Palace. Zwłoki zna­le­ziono w apar­ta­men­cie 4602. Na miej­scu obecna Dal­las, porucz­nik Eve Dal­las. Tym­cza­so­wej pomocy udziela i reje­struje prze­bieg śledz­twa Roarke. Wezwano ekipę. – Eve pode­szła do ciała. – W pomiesz­cze­niu nie stwier­dzono śla­dów walki. Rany i sińce na ciele ofiary, szcze­gól­nie liczne w oko­licy twa­rzy, wska­zują na bru­talne pobi­cie. Plamy krwi ozna­czają, że ofiara została zma­sa­kro­wana na łóżku. – Jesz­cze raz rozej­rzała się po pokoju. Na pod­ło­dze, tuż przy drzwiach do łazienki, zauwa­żyła biper. – Prawa ręka zła­mana – opi­sy­wała dalej. – Sińce na udach i w oko­licy pochwy, przed zgo­nem musiało dojść do gwałtu. – Deli­kat­nie unio­sła bez­władną rękę i dokład­nie ją obej­rzała, żału­jąc, że nie wzięła ze sobą oku­la­rów ska­nu­ją­cych. – O, jest skóra – mruk­nęła. – Nie­źle go drap­nę­łaś, co, Dar­lene? I bar­dzo dobrze. Pod paznok­ciami ofiary widać ślady naskórka. Praw­do­po­dob­nie są też włosy. – Eve ostroż­nie unio­sła ciało. Guziki na pier­siach były zapięte. – Nie bawił się w grę wstępną. Nie podarł jej ubra­nia, nie miał czasu jej roz­bie­rać. Po pro­stu ją ska­to­wał, zła­mał rękę, a potem zgwał­cił. Ofiara została udu­szona cienką linką. Wygląda na srebrną. Końce wywi­nięte, skrzy­żo­wane z przodu, na szyi. Ofiara leżała na ple­cach, kiedy zabójca ją dusił. Udało ci się dokład­nie wszystko sfil­mo­wać? – zapy­tała Roarke’a.

– Tak.

Eve pod­nio­sła głowę dziew­czyny i pochy­liła się, by obej­rzeć linkę.

– Podejdź tu bli­żej, musisz to zare­je­stro­wać – pole­ciła. – Może się prze­su­nąć, kiedy ją odwrócę. Krwa­wie­nie mini­malne, gładka linka. Zro­bił to dopiero po pobi­ciu i zgwał­ce­niu. Sie­dział na niej okra­kiem. – Zmru­żyła w sku­pie­niu oczy. – Ści­skał ją kola­nami. Po tym wszyst­kim pew­nie i tak nie miała siły, żeby się bro­nić. Okrę­cił linkę wokół jej szyi, skrzy­żo­wał końce, pocią­gnął. Nie trwało to zbyt długo.

A jed­nak wal­czyła, jej ciało instynk­tow­nie pró­bo­wało pozbyć się przy­gnia­ta­ją­cego cię­żaru, krzyk uwiązł w ści­śnię­tym linką gar­dle.

Pie­kielny ból, strach. Serce wali jak osza­lałe. Coraz gło­śniej­sze pul­so­wa­nie w uszach. Zaraz eks­plo­duje z braku tlenu.

Pięty wybi­jają rytm śmierci. Dło­nie łapią powie­trze. Krew wybu­cha, ude­rza do głowy, za oczami. Prze­ra­żone serce pod­daje się.

Eve odsu­nęła się od łóżka. Bez sprzętu nie mogła zro­bić nic wię­cej.

– Dowiedz się, kto wyna­jął ten apar­ta­ment, czym dokład­nie zaj­muje się obsługa i na czym pole­gają obo­wiązki poko­jó­wek. Muszę poroz­ma­wiać z tą Hilo – dodała, pod­cho­dząc do ścien­nej szafy. – Chcia­ła­bym też prze­słu­chać wszyst­kich pra­cow­ni­ków, któ­rzy znali ofiarę. – Zer­k­nęła do środka. – Żad­nych ubrań. Kilka zuży­tych ręcz­ni­ków. Mogła je upu­ścić lub po pro­stu rzu­ciła je tu, by zabrać, kiedy będzie wycho­dzić. Czy ktoś tu w ogóle miesz­kał?

– Dowiem się. A krewni? Pew­nie będziesz chciała wie­dzieć, czy miała rodzinę.

– Tak. – Eve wes­tchnęła. – Mąż, jeśli była mężatką, narze­czony, chło­pak, kocha­nek, jakiś były. W dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć to oni są zamie­szani w zbrod­nie na tle sek­su­al­nym. Tym razem wygląda na ten dzie­siąty przy­pa­dek. Nic oso­bi­stego, żad­nej intym­no­ści, namięt­no­ści. Nie był w to jakoś szcze­gól­nie zaan­ga­żo­wany.

– W gwał­cie ni­gdy nie ma niczego intym­nego.

– Mylisz się. – Wie­działa coś na ten temat. – Jeśli sprawca i ofiara mają ze sobą cokol­wiek wspól­nego, jeśli ich coś łączy, choćby naj­bar­dziej ulotna fan­ta­zja sprawcy, to już jest intym­ność. A w tym przy­padku niczego takiego nie było. Założę się, że wię­cej czasu zajęło mu pobi­cie niż gwałt. Nie­któ­rzy męż­czyźni wolą to pierw­sze. Trak­tują to jako grę wstępną.

Roarke wyłą­czył nagry­wa­nie.

– Eve, oddaj tę sprawę komuś innemu.

– Co? – Mru­gnęła, wra­ca­jąc do rze­czy­wi­sto­ści. – Dla­czego mia­ła­bym to zro­bić?

– Nie pakuj się w to. – Pogła­dził jej poli­czek. – Widzę, że spra­wia ci to ból.

Był ostrożny, zauwa­żyła. W prze­ci­wień­stwie do jej ojca. Pobi­cia, gwałty, ter­ror – żyła tym jako dziecko.

– Zawsze boli, jeśli się na to pozwała – powie­działa, po czym spoj­rzała na Dar­lene French. – Nie oddam jej nikomu, Roarke. Nie mogę. Jest moja.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij