Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Srebrny dzwon - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Srebrny dzwon - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 268 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZCION­KA­MI DRU­KAR­NI NA­RO­DO­WEJ W KRA­KO­WIE.

SWA­RY GWAR­KÓW Z PLE­BA­NEM CZY­LI ZA­TRA­TA BY­TOM­SKIEJ ŻUPY.

ZDA­RZE­NIE ZA­PI­SA­NE W DZIE­JACH DŁU­GO­SZA I W KRO­NI­CE MIE­CHO­WI­TY.

SREBR­NY DZWON.

Od Go­dów aż do świę­te­go Mar­ka na­pra­wa sztol­ni trwa­ła. Co stra­chu By­tom­nia­nie zje­dli, co pie­nię­dzy wy­da­li! Cała żupa była za­gro­żo­na, cu­dem pra­wie po­boż­ny Kac­per Ol­cha­wa ol­bo­ryą by­tom­ską od za­le­wu ura­to­wał. Jak się to sta­ło, Bóg je­den wie i sta­ry mier­nik Kac­per Ol­cha­wa. Od, gdy nie­szczę­ście na żupę spa­dło, trzy dni przed do­mem świę­te­go sa­kra­men­tu krzy­żem le­żał, uli­to­wał się Bóg, dał mu myśl…

W świę­tą wi­lię Go­dów po­ka­zał się w ku­rzaw­ce po­nik. Gór­nik żmi­gę rą­bie, sy­pie się glaj­ta, pod ki­lo­fem łac­no ustę­pu­je szla­mi­sko. Chciał gwa­rek przez gal­man się prze­bić, do rudy się do­stać; tam, gdzie rudy się spo­dzie­wał, zja­wi­ło się źró­deł­ko za­skór­nej wody. Woda w żu­pie nie dziw­na ci to rzecz, ściek­nie przy­ko­pą, po­pły­nie do rzą­pia sztol­nią.

Po­nie­chał więc ro­bot­nik pra­cy, na świat wy­je­chał świę­tą wi­lią się cie­szyć, ro­dzą­ce­go się Zba­wi­cie­la świa­ta po­wi­tać. A choć ci to Gody, prze­cię w ol-bo­ryi i cią­gnie­nie wody z rzą­pia ustać nie może, boby bi­ją­cy z zie­mi ży­wioł całą ko­pal­nię za­lał.

To­też w her­szy­bie i szy­bi­kach sto pięć­dzie­siąt koni pra­cu­je, kie­ra­ty ob­ra­ca, stą­gwie wody na świat wy­do­by­wa. Przy­szedł hut­man do szy­bu w pierw­sze świę­to, za­mie­sza­nie ja­kieś nad szy­bem…

– Albo ci to kara bo­ska, abom zmy­sły stra­cił.

– Co się dzie­je?

– Woda w rzą­piu ro­śnie.

– Ja­kie ci ro­śnie?

– Pięć Ia­trów po­nad stan.

– Ciąg­cie raź­niej.

– Pa­trz­cie pa­nie hut­ma­nie, że ko­nie w po­tach, że lu­dzie sza­le­ją.

Zbli­żył się hut­man do szy­bu, ukląkł, przy­czoł­gał się na brzeg prze­pa­ści, gło­wę do zie­mi przy­ło­żył, słu­cha. Hu­czy woda i szu­mi… Wstał na­gle jako gie­zło bla­dy.

– Za­gła­da nam! Za­gła­da!

Bo gdy ko­pacz żupę we wi­lię opu­ścił, nie­win­ne źró­deł­ko w po­nik uro­sło, po­nik zdra­dli­wie w po­tok się za­mie­nił, po­tok rze­ką te­raz pły­nie, by­tom­ską żupę za­le­je, do­sta­tek pra­cu­ją­ce­go ludu za­le­je. A więc wszyst­kie dzwo­ny By­to­mia na płacz, na roz­pacz, na za­gła­dę te­raz biją…

* * *

Oj Gody ci to były Gody! Pła­ka­ło mia­sto, sza­la­ło. Gwar­ko­wie jako obłą­ka­ni sztol­nia­mi do po­ni­ku lecą, z ni­czem na­zad wra­ca­ją, nad szy­ba­mi ręce ła­mią. Już za­tra­ta. Woda w rzą­piach ro­śnie i ro­śnie. Przy­by­wa jej z dnia na dzień. W każ­dy czas i zwy­kły dzień ile wody przy­bę­dzie, tyle kon­wia­mi z szy­bów kie­ra­ty wy­cią­gną, dziś, plzie­sięć razy tyle wody przy­by­wa, ile kie­ra­ty wy­wlec jej są w sta­nie. Za ty­dzień, za dwa ty­go­dnie wszyst­kie sztol­nie za­le­je… Spo­so­bu, ra­tun­ku na to nie­ma. A gdy gwar­ko­wie rady nie zna­leź­li, rzekł do nich ośm­dzie­się­cio­let­ni Kac­per Ol­cha­wa:

– Ja radę znaj­dę.

Spoj­rze­li na nie­go hut­ma­ni i min­ca­rze, jak na sza­leń­ca. Łza­we­mi, wy­trzesz­czo­ne­mi, obłą­ka­ne­mi ocza­mi pal­rzą na nie­go, pa­trzą na syna jego nie­doj­dę i ma­toł­ka. Boć całe mia­sto go zna­ło, całe mia­sto wie­dzia­ło, że Ol­cha­wa na sta­rość zdzi­wa­czał, jako nie­speł­na ro­zu­mu miał całe ży­cie jego syn, ma­to­łek.

Daw­niej, o! daw­niej in­a­czej było. Ten gwa­rek choć w Ol­ku­szu zro­dzon, całą żupę by­tom­ską jako wła­sną kie­szeń znał, on dwa­dzie­ścia szy­bów wy­ty­czał, jego głos o ca­łem gwa­rec­twie roz­strzy­gał, on pa­mię­tał, gdzie przed wie­kiem rude ko­pa­no, on znał po­skrę­ca­ne szy­bi­ki i za­pa­dłe sztol­nie, w któ­rych od stu lat ludz­ka noga nie po­sta­ła. On je­den z tych sław­nych na cały świat pol­skich gwar­ków, któ­rych król fran­cu­ski do sie­bie wo­łał, aby gór­ni­ków fran­cu­skich szu­ka­nia rud, ko­pa­nia soli, bach­mań­stwa i min­car­stwa uczy­li*). Gór­nic­two wszak ci to sztu­ka na pol­skiej zie­mi za­kwi­tła, wszak ci to w Pol­sce w VIII wie­ku już sól ko­pa­no, ludy za­cho­du od nas te] sztu­ki się uczy­ły, ludy za­cho­du pol­skie słow­nic­two gór­ni­cze i sło­wiań­ską zup­ną gwa­rę od nas otrzy­ma­li. Kac­per Ol­cha­wa to je­den z tych ol­ku­skich kre­tów. Jak­by w ko­pal­ni zro­dzon, jak­by nie ja­sność sło­necz­na, ale pie­kiel­na ciem­ność ma­cią jego oczu była, świa­tem jego była. Sław­nym gwar­kiem był, w Ol­ku­szu, w Wie­licz­ce, w Boch­ni, lu­dzie go za tro­ki be­kie­szy trzy­ma­li, na sta­rość przy­szedł na umysł mrok, w ostat­nich la­tach Ol­cha­wa jak­by pod­upadł na ro­zu­mie.

*) Edykt Lu­dwi­ka Xl… i r. 1471.

Ten, któ­ry to­nie, chwy­ta się wszyst­kie­go, choć­by mu po­da­no brzesz­czot ostre­go mie­cza. Zwró­ci­li gór­ni­cy oczy na Kac­pra Ol­cha­wę i mó­wią:

– A więc ra­tuj.

– Cho­ciem ja nie wasz, cho­ciem ja nie by­tom­ski łyk, cho­ciem ja z Ol­ku­sza, cho­ciem ja wam wróg, prze­cie ura­tu­ję.

Jak­by od­młod­niał sta­ru­szek. W ka­pra­wych czer­wo­nych oczach ogni­ki się za­świe­ci­ły, wziął syna ma­toł­ka, mu­la­rzom ze sobą iść ka­zał. Po­de­szli sztol­nią do po­ni­ku, jak da­le­ko tyl­ko po­dejść się dało, po ko­la­na w wo­dzie bro­dzą, a jed­nak idą. Sły­szą jak hu­czy nie­zmier­na rze­ki pod­ziem­nej ka­ska­da…

– Mur sta­wiać I

– Mur sta­wiać – woła jak echo syn Ol­cha­wy, ma­to­łek.

Wy­trzesz­czy­li oczy i gwar­ko­wie i mu­ra­rze…

– Prze­cie to nie sztu­ka. Taka rada…

– Poco mur sta­wiać?

– Tę sztol­nię za­tka­my, dru­gą pój­dzie woda.

– Ja każę mur sta­wiać.

Pan oj­ciec każe mur sta­wiać, – mówi jak echo syn Ol­cha­wy, ma­to­łek.

Mur nie po­mo­że. Ja je­stem bach­mi­strzem i ra­dzę…

– Ja­sny pa­nie bach­mi­strzu, te­raz roz­ka­zu­ję ja. Do­brze, ale po­wiedz, ja­kie twe za­mia­ry, co chcesz czy­nić?

– Mur sta­wiać! – rzekł jak echo sta­ry gór­nik. Jak­by Ol­cha­wa to­ną­cym gwar­kom miecz po­da­wał.

Chwy­ci­li go. Mur sta­wia­ją. Ogrom­ne kru­chy hał­dy wap­nem łą­czą, już zwal­czy­li pły­ną­cą wodę, już mur po­nad wodą ro­śnie i ro­śnie, W kil­ka go­dzin całą sztol­nię za­mu­ro­wa­li. A Ol­cha­wa lu­dzi ze sobą za­brał, pie­ca­mi miej­sce za­le­wu okrą­żył, w osy­pi­sku spą­gi nowy piec bić każe. Ła­twa ci to pra­ca, dwa łany gan­gi wy­rą­ba­li, cze­luść ja­kaś czar­na…

– Co to?

– Prze­strzeń ja­kaś nie­zna­na. Za­śmiał się Ol­cha­wa…

– A ja tę prze­strzeń znam!

– Sta­ra, przed­wiecz­na sztol­nia. Ol­cha­wa krzy­czy:

– Co­fać się, co­fać!

– Co­fać się! Co­fać! – woła jak echo syn Ol­cha­wy, ma­to­łek.

Nikt po­jąć nie może, cze­go sta­ry mier­nik chce, co Ol­cha­wa im roz­ka­zu­je. Bo z dru­giej stro­ny wody zno­wu mur sta­wiać każe, aby głów­ny stru­mień stłu­mić i za­mknąć. On tu stru­mień za­mknie, mo­rze wody się zgro­ma­dzi, nowy ściek so­bie otwo­rzy, więk­szą mocą w żupę się rzu­ci. Wie­dzą gór­ni­cy, że Ol­cha­wa sza­le­je, a jed­nak roz­ka­zy jego wy­ko­na­li. Cięż­ko z pły­ną­cym stru­mie­niem wal­czy­li, strasz­ną mocą ka­mie­ni i wap­na go za­rzu­ci­li, po pas we wo­dzie sto­ją, a mur ro­śnie i ro­śnie. Za­tka­li zu­peł­nie sztol­nię, gdzie hał­da z hał­dą się sty­ka otwo­ry ge­stem wap­nem za­la­li, cze­ka­ją lu­dzie, nad­słu­chu­ją lu­dzie…

– Woda hu­czy.

– W rzą­piu ma­le­je.

– Co­raz mniej w szy­bach wody.

– O czte­ry ła­try spa­dła.

– O dwa łany spa­dła. Za­sta­na­wia­ją się lu­dzie…

– Co Ol­cha­wa z wodą uczy­nił?

Mar­na po­cie­cha, krót­ka ra­dość, a żal i smu­tek dłu­gi. Nie masz już wody, a lu­dzie roz­pa­cza­ją:

– Na dwa dni bę­dzie spo­kój.

– Tak, jak­by wre­ją­cą w garn­cu wodę za­tkał. Para po­kry­wę wy­sa­dzi, że­leź­niak roz­wa­li.

– Za­mknął wodę Kac­per Ol­cha­wa, dziś spo­kój, dwie dro­gi jej za­mknął, ju­tro sto dróg woda so­bie zro­bi. Ku­rzaw­ki pod­my­je, szla­mi­ska roz­pu­ści, przez spąg się prze­drze.

Ty­dzień mi­nął, woda się nie przedar­ła. Przy­po­mi­na­ją so­bie gwar­ko­wie nie­daw­ną pra­cę, te­raz do­pie­ro przy­szła na myśl zna­le­zio­na przez Ol­cha­wę nie­zna­na ni­ko­mu czar­na cze­luść i od­wiecz­na sztol­nia. Te­raz do­pie­ro przy­szła myśl…

– Wody w sta­re góry pu­ścił!

– Po­szły wody za­po­mnia­ną sztol­nią!

– Albo w ku­rzaw­kę wsią­ka­ją, albo po­to­ka­mi do Wi­sły pły­ną, albo w sta­rych pust­kach mo­rze wód się gro­ma­dzi.

Oto­czy­li gór­ni­cy mier­ni­ka Ol­cha­wę… Coś ty Kac­prze z wodą uczy­nił? Cuda czy­nisz? Z dy­abłem nie­czy­stym spół­kę masz?

– Po­wiedz nam do­kąd po­szły wody? Gdzieś je za­tra­cił?

Zło­żył ręce Ol­cha­wa na pier­siach, w nie­bo spoj­rzał i rzekł:

Bóg wody wziął.

Zło­żył ręce do mo­dli­twy syn Ol­cha­wy, ma­to­łek i rzekł jak echo:

– Bóg wody wziął.

Jesz­cze gwa­rec­two cze­ka, jesz­cze dzie­łu Ol­cha­wy nie wie­rzy. Nie ko­pią ci gwar­ko­wie rudy, wód pil­nu­ją, ze­pso­wa­ne wodą sztol­nie do ładu do­pro­wa­dza­ją. Hut­man do muru ogra­dza­ją­ce­go po­nik się zbli­żył, ucho przy­ło­żył sły­szy wody, któ­re zło­wro­go szu­mią, wyją te wody, ko­tłu­ją się i hu­czą. Jesz­cze ty­dzień nie­uf­no­ści, jesz­cze ty­dzień strasz­ne­go ocze­ki­wa­nia; świę­ty Ma­rek nad­szedł, dzie­ło Ol­cha­wy moc­no stoi. Ode­tchnę­li lu­dzie. Już pew­ność, że bo­ga­ta żupa cała, że ura­to­wa­ne do­dat­ki miesz­czań­skie. Uchwa­li­li raj­co­wie Ol­cha­wie dzię­ki zło­żyć, po­szedł do nie­go kon­sul, bur­mistrz, i wójt, w domu go nie za­sta­li. Był on wraz z sy­nem ma­toł­kiem w żu­pie.

Dziw­ne rze­czy czy­nił. Od miej­sca nie­szczę­cia o kil­ka­set ła­trów się od­da­lił, idzie tam, gdzie sztol­nia zu­peł­nie od wody bez­piecz­na. Choć syn ka­gań­cem świe­ci, nie do­wi­dzi sta­rzec, pyta się syna ma­toł­ka:

– Czy tu pią­ta du­kla?

– Pią­ta pa­nie oj­cze.

– Czy tu wy­pra­wa dę­bo­wa?

– Nie­ina­czej pa­nie oj­cze.

Zbli­żył się sta­rzec do wy­pra­wy dę­bo­wej, jak­by cza­ry czy­nił, pnie wy­pra­wy ra­chu­je. Po­ra­cho­wał a jed­nak nie do­wie­rza so­bie.

– Czy od skrę­tu sztol­ni dzie­sią­ty pień dę­bo­wy?

– Dzie­sią­ty pień dę­bo­wy.

– Przy­łóż doń ucho.

Przy­stą­pi­li do pni, gło­wy ku wy­pra­wom po­chy­li­li,

– Hu­czy?

– Hu­czą i mó­wią wody.

Wziął sta­rzec w ręce po­sułt, za dzie­sią­tym dę­bem twar­da hał­da była, na hał­dzie wiel­ki znak krzy­ża świę­te­go wy­cio­sał. Po­tem ka­zał przy­nieść garść wap­na, a syn Ol­cha­wy, ma­to­łek, na czar­nym pniu dę­bo­wym tru­pią gło­wę wy­ma­lo­wał.

Spo­tka­li Ol­cha­wę w nad­szy­biu kon­sul, bur­mistrz i wójt. Py­ta­ją się go:

– Cze­go żą­dasz za twe dzie­ło? Na­wet się nie na­my­ślał gwa­rek.

– Da­waj­cie dzie­sięć świec wo­sko­wych.

– Świec? Cóż to­bie przyj­dzie ze świec?

– Nie dla mnie świe­ce…

– Dla ko­góż więc?

– Dla świę­te­go Sa­kra­men­tu!

*

lm da­lej w las, tem wię­cej drzew, im da­lej w wiek tem bar­dziej Ol­cha­wa w nie­moc za­pa­da. Jak­by ten ro­zum był śnie­giem mar­co­wym i z dnia na dzień ta­jał, jak­by był rosa, któ­rą słoń­ce wy­pi­ja. W po­mro­ce du­szy je­den pro­mień ja­sny: wia­ra, Ol­cha­wa na gwa­rec­twie du­że­go się ma­jąt­ku do­ro­bił, koło świę­te­go Jana wszyst­ko sprze­dał, po­szedł do księ­dza ple­ba­na Pio­tra z Koź­la i rzekł:

Pój­dę za Pa­nem… Jak­to pój­dziesz? – Rzekł Chry­stus, kto chce być do­sko­na­łym, nie­chże wszyst­ko co ma, sprze­da, roz­da ubo­gim i idzie za mną.

Oży­wi­ły się oczy ple­ba­na Pio­tra z Koź­la. Chwy­cił za rękę Kac­pra Ol­cha­wę i rze­cze:

– Roz­dasz ubo­gim? Ko­ściół jest naj­uboż­szym.

– Ko­ścioł?

– Be­ne­fi­cy­um za­le­d­wie sto grzy­wien nie­sie, dwie kopy psze­ni­cy zło­dzie­je by­tom­scy ze sto­do­ły mi ukra­dli, chło­pię­ta wkra­dli się do mych piw­nic, z każ­dej kon­wi wina mi nad­pi­li; kro­wom jeść co dać nie mam, do spi­chle­rza ple­bań­skie­go przez strze­chę woda się leje. Wi­dziesz, że wia­ra w ucie­mię­że­niu…

Roz­pła­kał się gorz­ko mło­dy O'cha­wa. Wzru­szy­ły go sło­wa księ­dza, mówi, dła­wiąc się łza­mi:

– Wia­ra w ucie­mię­że­niu.

A ple­ban Piotr z Koź­la pra­wi da­lej:

– Gwar­ki by­tom­skie, to zło­dziej w zło­dzie­ja. Na żu­pie się utu­czy­li, chle­ba mają w bród, mają na sta­tek, a ka­zno­dziei swo­je­mu za służ­bę bożą pła­cić nie chcą, krzyw­da się dzie­je Chry­stu­so­wi Panu.

Za­łkał gło­śno syn Ol­cha­wy:

– Krzyw­da się dzie­je Chry­stu­so­wi Panu. A roz­ża­lo­ny ple­ban mó­wił:

– Swa­rzą się ze mną tłu­ste gwar­ki by­tom­skie, spór za­cię­ty o za­ko­ście­le ze mną wio­dą. Na­przód zie­mię moją, zie­mię ko­ściel­ną sztol­nia­mi pod­ry­li, łoń­skie­go roku grunt się o trzy łok­cie za­padł, wpa­dła w dziu­rę moja kro­wa, wszyst­kie nogi so­bie po­ła­ma­ła. Upo­mnia­łem się u wój­ta, po­zwa­łem gmi­nę przed jego ob­li­cze, śmie­chem mnie sąd ra­dziec­ki zbył, urą­ga­li mi by­tom­scy miesz­cza­nie, mó­wią, że za­ko­ście­le jest ich, że na cu­dze pa­stwi­sko nie po­wi­nie­nem wy­ga­niać mo­jej kro­wy. Mó­wi­li bluź­nier­cą że zako-ście­le nie jest Chry­stu­so­we, ale miej­skie, że pod ich wła­snym grun­tem sztol­nie im ko­pać się po­do­ba. A prze­cież je­że­li za­ko­ście­le jest moje, to i sztol­nie w mo­jej zie­mi moje. Za­prze­czy­li mi gło­su w miej­skiej ra­dzie, wła­sność ko­ścio­ło­wi za­bra­li. Po­ka­za­łem im per­ga­min kró­la Bo­le­sła­wa, udo­wod­ni­łem, że za­ko­ście­le do ple-bań­stwa pa­trzy. Drwią ze mnie i z per­ga­mi­nu. Za­skar­ży­łem gwa­rec­two i bur­mi­strza do kró­la je­go­mo­ści, po­zwa­łem radę przed jego ob­li­cze…

– W są­dzie kró­lew­skim zwy­cię­żysz wie­leb­ny. Krzyk­nął ksiądz:

– Nie roz­dzie­ra] na­dzie­ją ser­ca mo­je­go! Płacz mi zo­stał i zgry­zo­ta. Zwy­cię­żę, po­wia­dasz? Gdzie tam. Nie masz te­raz spra­wie­dli­wo­ści na świe­ce. Wszak­ci król Kaź­mierz z chło­pa­mi jeno trzy­ma, szla­chet­nych ni­we­cząc i prze­śla­du­jąc. Żem ja zaś szla­chet­nie w Koź­lu uro­dzo­ny, chło­py będą mia­ły po­słuch, miesz­cza­nie do­sta­ną Chry­stu­so­we za­ko­ście­le. Prze­kleń­stwo im i za­tra­ta!

– Prze­kleń­stwo Kaź­mie­rzo­wi i za­tra­ta! – za­wo­łał echem syn Ol­cha­wy, ma­to­łek.

Po­szedł Kac­per Ol­cha­wa za roz­ka­za­niem bi­blij-nem, sprze­dał cały ma­ją­tek i dał pie­nią­dze ubo­gie­mu ko­ścio­ło­wi. Za­strzegł so­bie tyl­ko stra­wę w kuch­ni ple­bań­skiej, za­strzegł so­bie, że tu, na ple­ba­nii, bę­dzie dwo­rzyć, za­strzegł so­bie, aby mu dwa mie­dzia­ki co­dzień wy­pła­ca­no. Cały ra­nek wraz ze sy­nem krzy­żem przed do­mem świę­te­go Sa­kra­men­tu leżą, po­tem po mie­ście się plą­ta­ją, po­tem z cze­la­dzią ple­bań­ską dary boże spo­ży­wa­ją. A jako sta­ry żoł­nierz bez przy­ja­cie­la mie­cza, tak Kac­per Ol­cha­wa bez żupy, bez gwar­ków żyć nie może. Cały czas wol­ny od mo­dłów w hut­niach spę­dza, cały pod­wie­czór od szy­bu do szy­bu się włó­czy. Dziś ze sy­nem wstą­pił do piw­ni­cy ra­dziec­kiej, gdzie gwar­ko­wie się co dzień gro­ma­dzi­li…

*

Zło­ty wiek miesz­czań­stwa i gór­nic­twa pol­skie­go. Król pol­ski wy­dał pra­wo zup­ne i hut­ne: kto­kol­wiek w ob­rę­bie sze­ściu mil na­oko­ło mia­sta rude srebr­ną, oło­wia­ną, gal­man lub błyszcz znaj­dzie, ten jest wła­ści­cie­lem wszyst­kie­go, co zna­lazł, ten ma wy­łącz­ne pra­wo rude ko­pać, płucz­kę czy­nić, cynę, sre­bro i ołów rosz­to­wać. Ten jest je­dy­nym i wy­łącz­nym wła­ści­cie­lem war­pi i wy­ro­bi­ska, ten oprócz ol­bo­ry, kto­rą dla skar­bu pań­stwa pła­cić ma, żad­nym in­nym cię­ża­rem obar­czo­nym być nie może. Zna­leź­li łyki rude w By­to­miu, wszyst­ka ła­ska przy­wi­le­ju na mia­sto spa­dła, do­brze się by­tom­skie­mu miesz­czań­stwu dzie­je. Gwa­rek pana nad sobą nie­ma, co sam ze zie­mi pa­zu­ra­mi wy­do­bę­dzie, to jego, a nie li­chwia­rza, któ­ry z cu­dze­go potu, z cu­dzej pra­cy żyje. A żupa nie­sie gwar­ko­wi tyle, że nie prze­jesz czło­wie­cze chle­ba, do­cho­du prze­pić nie je­steś w sta­nie. Nie do­sta­tek, ale prze­pych i zby­tek w pol­skiem miesz­czań­stwie. Chleb łu­dzi bo­dzie. Tak to miesz­czań­stwo się roz­pie­ra, że wej­rzał w ich świe­tli­ce Kaź­mierz Wiel­ki i pra­wem osob­nem roz­rzut­no­ści su­ro­wo za­bro­nił.

Za­ka­zu­je Kaź­mierz: na chrzci­nach, we­se­lach i sty­pach nie może być wię­cej po­da­nych po­traw niż pięć na trzy­dzie­stu mi­sach, po trzy oso­by na jed­ną misę li­cząc. Chy­ba, że są zna­mie­ni­ci go­ście. Je­śli przy sto­le sie­dzi ksiądz, dziew­ka lub cu­dzo­zie­miec, to ra­chu­nek ten nie obo­wią­zu­je. We­dług Kaź­mie­rzow­skie­go wil­kie­rza na we­se­lu miesz­czań­skiem nie może być wię­cej niż sied­miu tref­ni­siów, zaś skła­da­cze wier­szy są zu­peł­nie wy­klu­cze­ni. Bied­ni skła­da­cze wier­szy! Po­jąć za­praw­dę trud­no, co so­bie do­bry król Kaź­mierz upa­trzył do cie­bie, bied­ny li­te­ra­cie, że skła­da­cza wier­szy z chrzcin i z we­se­la za drzwi wy­rzu­cać ka­zał. Abyś nie za­żył lę­dź­wi w ko­rze­niach pie­czo­nej, abyś za­cnej mał­ma­zyi się nie na­pił!

Wy­szedł gór­nik z zie­mi, za­bło­co­ną kit­kę na ażu­kę pań­ską i je­no­ra­dek wspa­nia­ły zmie­nił, do pi­wiar­ni pod ra­tu­szem idzie. W piw­ni­cy całe miesz­czań­stwo się gro­ma­dzi. Gwa­rzą, raj­cu­ją, su­ro­piecz­ki je­dzą, sław­ne na całą Pol­skę piwo świd­nic­kie piją. Gęby czer­wo­ne, cze­re­wy okrą­głe, brzu­chy ba­nia­te, na szy­jach raj­ców łań­cu­chy zło­te. Uj­rze­li, że król Kaź­mierz nosi wło­sy w pier­ście­nie tre­fio­ne, gwa­rek więc, gdy ze szla­mi­ska wy­lazł, su­szy łeb, wzo­rem kró­la wło­sy tre­fi, w pier­ście­niach le­cą­ce icki po­przed uszy na pier­si pusz­cza. Za­sie­dli koło sto­łu, mali gór­nicz­ko­wie i chło­pię­ta piwo oj­com roz­da­ją; hu­czy piw­ni­ca we­se­lem. Do­sta­tek sy­tość daje, a py­chę ro­dzi…

Do piw­ni­cy wszedł Kac­per Ol­cha­wa ze sy­nem, ludz­ka du­sza ła­two o wy­świad­czo­nej ła­sce za­po­mi­na, krót­ko do­bro za­pa­mię­ta, a dłu­go krzyw­dę na wą­tro­bie nosi. Za­po­mi­na­ją już spa­no­szo­ne by­to­mia­ny, jako oiku­sza­nin, Kac­per Ol­cha­wa żupę od za­le­wu oca­lił, pa­mię­ta­ją mu, że on z ple­ba­nem prze­ciw mia­stu idzie, spi­ski z księ­dzem prze­ciw gwar­kom czy­niąc. Wo­ła­ją ze­złosz­czo­ne gwar­ki:

– Wi­taj­że że­bra­wo!

– Ple­ba­no­wi do­bro od­da­łeś, po proś­bie pój­dziesz.

– Dzia­dem je­steś! Od­gryzł się Kac­per Ol­cha­wa:

– Jam dziad. Ale mnie, dzia­do­wi za­wdzię­cza­cie, że­ście wy pa­na­mi.

Był pa­cierz mil­cze­nia, wy­rzut Ol­cha­wy padł na ludz­kie su­mie­nia. Ale nig­dzie nie uto­pisz ła­twiej stat­ku i su­mie­nia, niż w nad­mia­rze wy­pi­tych pu­arów, naj­le­piej też złość się ro­dzi i ple­ni na­po­jem go­rą­cym pod­le­wa­na. Bo gwa­rek w gwar­ka już krzecz­kę za­lał…

– Jako dziew­ka luź­na ko­cha­nie ze sobą za­chwa­la, tak ty z za­sług two­ich po­pi­sy czy­nisz.

– Do ra­dziec­kiej piw­ni­cy za­glą­dasz, choć z ple­ba­nem trzy­masz.

– Trzy­mam z tym, u kogo wi­dzę słusz­ność.

– Słusz­ność ma ple­ban P

– Nie­ina­czej, je­śli o za­ko­ście­lu mowa. To jego zie­mia. On ma w rę­kach per­ga­min kró­la Bo­le­sła­wa.

Po­rwał się z ławy hut­man.

– A znasz ty bań­skie pra­wo?

– Sta­rej­szym mier­ni­kiem by­łem, znam.

– A za­tem?

– Za­ko­ście­le na­le­ży do Chry­stu­sa Pana! – za­pisz­czał syn Ol­cha­wy.

– Pol­skie pra­wo bań­skie po­wia­da, że dzie­dzic jest dla żupy zie­mię od­stą­pić obo­wią­za­ny. Usta­wa mówi, że grunt żu­pie po­trzeb­ny, musi być gwar­kom sprze­da­nym, choć­by stał na nim dom, choć­by stał na nim młyn…

– Ku­pi­li­ście za­ko­ście­le od ple­ba­na?

– Nie ku­pi­li­śmy.

– Je­śli­ście nie ku­pi­li, to zie­mia jego.

– A sztol­nie pod jego zie­mią na­sze.

– Ja­kiem pra­wem?

– Pra­wem za­sie­dze­nia. My przy­zna­je­my, że ten Ustek zie­mi, na któ­ry świe­ci słon­ko boże, do księ­dza na­le­ży. Ale co pod list­kiem, do tego mu wara. Sztol­nie na­sze i zie­mia na­sza. Ale na­wet i ten li­stek zie­mi bę­dzie mu­siał sprze­dać…

– Nie sprze­da.

– A pra­wo zup­ne?

– Pra­wo obo­wią­zy­wa­ło za­nim sztol­nie pod za-ko­ście­lem były wy­bi­te. Chcie­li­ście ryć sztol­nie, trze­ba było przyjść do ple­ba­na i rzec: księ­że, sprze­daj! I we­dług pra­wa bań­skie­go był­by mu­siał sprze­dać. A wy­ście się ni­ko­go nie py­ta­li, jeno sztol­nie ryli. A sztol­nia tego, czy­ja zie­mia…

Wzbu­rze­nie po­wsta­ło okrop­ne.

– Co?! Sły­sze­li­ście?!

– Na­sze sztol­nie na­le­żą do ple­ba­na?

– Pra­ca na­szych rąk?!

– Nasz do­ro­bek. Nasz pot?!

Oto­czy­li i gwar­ko­wie Kac­pra Ol­cha­wę, on oparł się o ścia­nę, nie boi się cie­mier­wy gwar­ków i mówi:

– Od­da­cie wszyst­ko. Nie­tyl­ko sztol­nie od­da­cie, ale ma­jąt­ki, ja­kie sre­bro z tych sztol­ni i z tych dział dało, od­da­cie. Król je­go­mość za­wy­ro­ku­je…

Wzbu­rze­nie co­raz więk­sze. Groź­ba, ie By­to­mia nie od­da­dzą nie­tyl­ko sztol­nie, ale i ma­ją­tek w sztol­niach zdo­by­ty, wzbu­rzy­ła krew. Pie­ści wznio­sły się w górę…

– Ty wsza­rzu z Ol­ku­sza!

– Nasz by­tom­ski chleb przy­błę­do jesz, prze­ciw mia­stu, któ­re ci go­ści­nę, któ­re ci ma­ją­tek dało, bluź­nisz?

– Od­da­łem ma­ją­tek…

– Wro­go­wi go od­da­łeś!

– Wy­noś się tam, ską­deś przy­szedł!

– Psa­mi cię do Ol­ku­sza wy­szczu­je­my!

– Nie szczuj bra­cie, nie szczuj. Wszyst­ko co ma­cie, za­wdzię­cza­cie mnie, Ol­ku­sza­ni­no­wi. Kosz­tem Ol­ku­sza wzro­śli­ście, je­mu­ście chle­ba i do­stat­ku uję­li, żupa wa­sza uro­sła z uszczu­ple­niem, ujmą i krzyw­dą prze­sław­nej, ol­ku­skiej bani…

– Za­zdrość ci?

– Bę­dziesz jesz­cze krwa­wiej pła­kać. Ty i twój Ol­kusz na psy wnet zej­dzie. Dziad dzia­da ści­gać bę­dzie. By­tom ro­śnie, Ol­kusz na dzia­dy scho­dzi, pa­rob­ka­mi u nas bę­dzie­cie, gwa­rek by­tom­ski za­pa­nu­je nad wami!!

– Wszak­żeż przy­zna­łem wam, że­ście wy pany. Ale z mo­jej ła­ski…

Już pię­ści i kije spaść mia­ły na gło­wę sta­ro­wi­ny, gdy oku­rzo­ny dro­gą gwa­rek wpadł do go­spo­dy. Sta­nął we drzwiach i krzyk­nął:

– Król je­go­mość do By­to­mia przy­by­wa! Kaź­mierz ju­tro z po­łu­dnia roki spra­wo­wać bę­dzie.

* *

Słon­ce let­nie ros let­nich jesz­cze nie wy­pi­ło, gdy król Ka­zi­mierz z tłu­mem łow­ców, łucz­ni­ków i oszczep­ni­ków sta­nął w By­to­miu. W za­mian za ser­decz­ne sło­wa kon­su­lów, wiel­ką moc upo­lo­wa­nej zwie­rzy­ny miesz­cza­nom da­ro­wał, za­pro­szo­ny do ra­tu­sza na ucztę brzecz­ki nie tknął, le­d­wo jed­no dzwo­no szczu­pa­ka ze sza­fra­nem zjadł, wi­nem usta zwil­żył, od resz­ty sic wy­pro­sił; bach­mi­strza za­we­zwał, w sztol­nię pro­wa­dzić sic ka­zał. Nie było szy­bu, ni szy­bi­ku, do któ­re­go­by nie zaj­rzał, nie było du­kli, ni wą­do­łu, któ­re­go­by bacz­nym nie obej­rzał wzro­kiem. Nie ża­ło­wał pań­skie­go ubra­nia, we wszyst­kie węż­czy­zny po­szedł, gru­bo­ści żmi­gi sic przy­pa­try­wał, naj­pil­niej py­tał się, jak czu­wa­ją nad wo­da­mi, jak się wy­ko­nu­je kawa *). Stru­dzo­ny na świat wy­szedł. Go­dzi­nę w ra­tu­szu spał, po­czem bur­mi­strza i wój­ta za­we­zwał. Przy­szli sła­wet­ni, na mo­ment wy­bie­że­li, już bę­be­oisci na wszyst­kich ro­gach na mie­ście w ko­tły biją, wszyst­kich krzyw­dzą­cych i po­krzyw­dzo­nych przed ob­li­cze pań­skie na roki wo­ła­ją.

*

Pierw­szy ple­ban wniósł ża­ło­bę. Mówi on: – Więk­szych ło­trów, niż te łyki by­tom­skie, ko­ro­na pol­ska nig­dy nie oglą­da­ła. W cym­bo­ry ich jeno wziąć i okuć w kaj­da­ny. Pra­wa na­le­że­nia do rady mi prze­czą, stol­ca w ra­dzie miej­skiej od­ma­wia­ją. Oto moje za­ko­ście­le sztol­nia­mi pod­ry­li, jako zwa­lo­na w le-

*) Gór­ni­czy wy­raz uku­ty w Pol­sce od wy­ia­zu ca­veo czu­wam Kawa straż po­żar­na, str­si ciu­wa­ją­ca nad sta­nem wód sie so­sna kor­ni­ka­mi we wszyst­kich kie­run­kach sto­czo­na – wy­glą­da moja zie­mia, tym oto par­ga­mi­nem przez kró­la Bo­le­sła­wa od­da­na. Nie sprze­da­łem jej nig­dy, o ma­je­sta­cie, nie za­sta­wi­łem jej i jed­ne­go gro­sza dzier­ża­wy z nie­czy­stych rąk tych ły­ków nie wzią­łem. Oni twier­dzą, ie pra­wem hań­skiem zie­mia do nich na­le­ży.

Przy­padł do stóp Kaź­mie­rza syn Kac­pra OL-cha­wy, pła­czem wy­buchł nie­zmier­nym i krzy­czy:

– Chry­stu­so­we za­ko­ście­le ra­bu­ją!

lże ma­to­łek wiel­ki hu­czek ro­bił, więc go wójt za drzwi wy­trą­cił, po­czem bur­mistrz mó­wił do mi­ło­ści­we­go miesz­czań­skie­go kró­la:

– Zie­mia jest na­sza. Nikt nam jej za­prze­czyć nie ma pra­wa. Ksiądz ple­ban mówi, że za­ko­ście­le jego, a więc wszyst­ko, co w zie­mi, to jego. A kto sztol­nie zbu­do­wał? Czy­im tru­dem wy­ko­na­ne? Czy­im po­tem zro­szo­ne? Ple­ban nasz jest jako bart­nik, któ­ry miał pu­sty ul, gdy zaś psz­czo­ły mio­dem go na­peł­ni­ły, wy­ga­nia je z dzier­ża­wy i mówi: to nie wa­sze, to moje. Temi psz­czo­ła­mi wy­pę­dzo­ne­mi z do­rob­ku je­ste­śmy my. Do tego na­le­żą sztol­nie, kto je pa­zu­ra­mi wy­ko­pał, do psz­czół na­le­ży miód, bo one go znio­sły pra­cą go­rą­ce­go lata.

– Uli­tuj się nad nami! – Ty kró­lu chłop­ski!

– Ty opie­ku­nie miast!

– Ty oj­cze i do­bro­dzie­ju gór­ni­ków!

– Ty coś wdo­wom i sie­ro­tom gór­ni­ków są­sie­ki peł­ne zło­ta da­ro­wał!

Wziął król w rękę per­ga­min kró­la Bo­le­sła­wa, je – den i dru­gi raz go uważ­nie prze­czy­tał. Po­tem po­le­cił po­dać so­bie księ­gę praw bań­skich, czy­tał usta­wy i te­nor ich roz­wa­żał. Po­tem przy­wo­łał do sie­bie to­wa­rzy­szą­cych mu na ło­wach Bo­go­ryę Skot­nic­kie­go i Ja­nu­sza Su­chy­wil­ka, prze­sław­nych ju­ry­stów, i dłu­go nad pi­smem Bo­le­sła­wa i nad brzmie­niem praw zup­nych z nimi po ła­ci­nie roz­ma­wiał. Dłu­go ra­dzi­li, na­gle jak­by na dane ha­sło, i z ust Ka­zmie­rza i z ust Su­chy­wil­ka pa­dły sło­wa:

– Dwóch róż­nych zdań być nie może. Rzekł król Kaź­mierz do mia­sta:

– Za­ko­ście­le na­le­ży do ple­ba­na i wszyst­ko co pod za­ko­ście­lem, na­le­ży do szla­chet­ne­go Pio­tra z Koź­la, by­tom­skie­go ple­ba­na. Wszyst­kie sztol­nie są jego wła­sno­ścią, wszyst­ko sre­bro, ołów i gal­man, któ­re w przy­szło­ści da jego zie­mia, na­le­żą do nie­go. A co do prze­szło­ści, po­sta­na­wiam i roz­ka­zu­ję: Gwar­ko­wie by­tom­scy za­pła­cą szla­chet­ne­mu Pio­tro­wi z Koź­la kru­szec, wy­do­by­ty z jego zie­mi, pół­to­rej kopy gro­szy prag­skich rze­tel­ną mo­ne­tą.

– Spra­wie­dli­wy kró­lu! – za­wo­łał ra­do­śnie ple­ban.

– Klę­ska na­sza!! – krzy­czą gwar­ki. A ksiądz z ra­do­ści zmy­sły tra­ci:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: