- W empik go
Srebrny dzwon - ebook
Srebrny dzwon - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 268 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SWARY GWARKÓW Z PLEBANEM CZYLI ZATRATA BYTOMSKIEJ ŻUPY.
ZDARZENIE ZAPISANE W DZIEJACH DŁUGOSZA I W KRONICE MIECHOWITY.
SREBRNY DZWON.
Od Godów aż do świętego Marka naprawa sztolni trwała. Co strachu Bytomnianie zjedli, co pieniędzy wydali! Cała żupa była zagrożona, cudem prawie pobożny Kacper Olchawa olboryą bytomską od zalewu uratował. Jak się to stało, Bóg jeden wie i stary miernik Kacper Olchawa. Od, gdy nieszczęście na żupę spadło, trzy dni przed domem świętego sakramentu krzyżem leżał, ulitował się Bóg, dał mu myśl…
W świętą wilię Godów pokazał się w kurzawce ponik. Górnik żmigę rąbie, sypie się glajta, pod kilofem łacno ustępuje szlamisko. Chciał gwarek przez galman się przebić, do rudy się dostać; tam, gdzie rudy się spodziewał, zjawiło się źródełko zaskórnej wody. Woda w żupie nie dziwna ci to rzecz, ścieknie przykopą, popłynie do rząpia sztolnią.
Poniechał więc robotnik pracy, na świat wyjechał świętą wilią się cieszyć, rodzącego się Zbawiciela świata powitać. A choć ci to Gody, przecię w ol-boryi i ciągnienie wody z rząpia ustać nie może, boby bijący z ziemi żywioł całą kopalnię zalał.
Toteż w herszybie i szybikach sto pięćdziesiąt koni pracuje, kieraty obraca, stągwie wody na świat wydobywa. Przyszedł hutman do szybu w pierwsze święto, zamieszanie jakieś nad szybem…
– Albo ci to kara boska, abom zmysły stracił.
– Co się dzieje?
– Woda w rząpiu rośnie.
– Jakie ci rośnie?
– Pięć Iatrów ponad stan.
– Ciągcie raźniej.
– Patrzcie panie hutmanie, że konie w potach, że ludzie szaleją.
Zbliżył się hutman do szybu, ukląkł, przyczołgał się na brzeg przepaści, głowę do ziemi przyłożył, słucha. Huczy woda i szumi… Wstał nagle jako giezło blady.
– Zagłada nam! Zagłada!
Bo gdy kopacz żupę we wilię opuścił, niewinne źródełko w ponik urosło, ponik zdradliwie w potok się zamienił, potok rzeką teraz płynie, bytomską żupę zaleje, dostatek pracującego ludu zaleje. A więc wszystkie dzwony Bytomia na płacz, na rozpacz, na zagładę teraz biją…
* * *
Oj Gody ci to były Gody! Płakało miasto, szalało. Gwarkowie jako obłąkani sztolniami do poniku lecą, z niczem nazad wracają, nad szybami ręce łamią. Już zatrata. Woda w rząpiach rośnie i rośnie. Przybywa jej z dnia na dzień. W każdy czas i zwykły dzień ile wody przybędzie, tyle konwiami z szybów kieraty wyciągną, dziś, plziesięć razy tyle wody przybywa, ile kieraty wywlec jej są w stanie. Za tydzień, za dwa tygodnie wszystkie sztolnie zaleje… Sposobu, ratunku na to niema. A gdy gwarkowie rady nie znaleźli, rzekł do nich ośmdziesięcioletni Kacper Olchawa:
– Ja radę znajdę.
Spojrzeli na niego hutmani i mincarze, jak na szaleńca. Łzawemi, wytrzeszczonemi, obłąkanemi oczami palrzą na niego, patrzą na syna jego niedojdę i matołka. Boć całe miasto go znało, całe miasto wiedziało, że Olchawa na starość zdziwaczał, jako niespełna rozumu miał całe życie jego syn, matołek.
Dawniej, o! dawniej inaczej było. Ten gwarek choć w Olkuszu zrodzon, całą żupę bytomską jako własną kieszeń znał, on dwadzieścia szybów wytyczał, jego głos o całem gwarectwie rozstrzygał, on pamiętał, gdzie przed wiekiem rude kopano, on znał poskręcane szybiki i zapadłe sztolnie, w których od stu lat ludzka noga nie postała. On jeden z tych sławnych na cały świat polskich gwarków, których król francuski do siebie wołał, aby górników francuskich szukania rud, kopania soli, bachmaństwa i mincarstwa uczyli*). Górnictwo wszak ci to sztuka na polskiej ziemi zakwitła, wszak ci to w Polsce w VIII wieku już sól kopano, ludy zachodu od nas te] sztuki się uczyły, ludy zachodu polskie słownictwo górnicze i słowiańską zupną gwarę od nas otrzymali. Kacper Olchawa to jeden z tych olkuskich kretów. Jakby w kopalni zrodzon, jakby nie jasność słoneczna, ale piekielna ciemność macią jego oczu była, światem jego była. Sławnym gwarkiem był, w Olkuszu, w Wieliczce, w Bochni, ludzie go za troki bekieszy trzymali, na starość przyszedł na umysł mrok, w ostatnich latach Olchawa jakby podupadł na rozumie.
*) Edykt Ludwika Xl… i r. 1471.
Ten, który tonie, chwyta się wszystkiego, choćby mu podano brzeszczot ostrego miecza. Zwrócili górnicy oczy na Kacpra Olchawę i mówią:
– A więc ratuj.
– Chociem ja nie wasz, chociem ja nie bytomski łyk, chociem ja z Olkusza, chociem ja wam wróg, przecie uratuję.
Jakby odmłodniał staruszek. W kaprawych czerwonych oczach ogniki się zaświeciły, wziął syna matołka, mularzom ze sobą iść kazał. Podeszli sztolnią do poniku, jak daleko tylko podejść się dało, po kolana w wodzie brodzą, a jednak idą. Słyszą jak huczy niezmierna rzeki podziemnej kaskada…
– Mur stawiać I
– Mur stawiać – woła jak echo syn Olchawy, matołek.
Wytrzeszczyli oczy i gwarkowie i murarze…
– Przecie to nie sztuka. Taka rada…
– Poco mur stawiać?
– Tę sztolnię zatkamy, drugą pójdzie woda.
– Ja każę mur stawiać.
Pan ojciec każe mur stawiać, – mówi jak echo syn Olchawy, matołek.
Mur nie pomoże. Ja jestem bachmistrzem i radzę…
– Jasny panie bachmistrzu, teraz rozkazuję ja. Dobrze, ale powiedz, jakie twe zamiary, co chcesz czynić?
– Mur stawiać! – rzekł jak echo stary górnik. Jakby Olchawa tonącym gwarkom miecz podawał.
Chwycili go. Mur stawiają. Ogromne kruchy hałdy wapnem łączą, już zwalczyli płynącą wodę, już mur ponad wodą rośnie i rośnie, W kilka godzin całą sztolnię zamurowali. A Olchawa ludzi ze sobą zabrał, piecami miejsce zalewu okrążył, w osypisku spągi nowy piec bić każe. Łatwa ci to praca, dwa łany gangi wyrąbali, czeluść jakaś czarna…
– Co to?
– Przestrzeń jakaś nieznana. Zaśmiał się Olchawa…
– A ja tę przestrzeń znam!
– Stara, przedwieczna sztolnia. Olchawa krzyczy:
– Cofać się, cofać!
– Cofać się! Cofać! – woła jak echo syn Olchawy, matołek.
Nikt pojąć nie może, czego stary miernik chce, co Olchawa im rozkazuje. Bo z drugiej strony wody znowu mur stawiać każe, aby główny strumień stłumić i zamknąć. On tu strumień zamknie, morze wody się zgromadzi, nowy ściek sobie otworzy, większą mocą w żupę się rzuci. Wiedzą górnicy, że Olchawa szaleje, a jednak rozkazy jego wykonali. Ciężko z płynącym strumieniem walczyli, straszną mocą kamieni i wapna go zarzucili, po pas we wodzie stoją, a mur rośnie i rośnie. Zatkali zupełnie sztolnię, gdzie hałda z hałdą się styka otwory gestem wapnem zalali, czekają ludzie, nadsłuchują ludzie…
– Woda huczy.
– W rząpiu maleje.
– Coraz mniej w szybach wody.
– O cztery łatry spadła.
– O dwa łany spadła. Zastanawiają się ludzie…
– Co Olchawa z wodą uczynił?
Marna pociecha, krótka radość, a żal i smutek długi. Nie masz już wody, a ludzie rozpaczają:
– Na dwa dni będzie spokój.
– Tak, jakby wrejącą w garncu wodę zatkał. Para pokrywę wysadzi, żeleźniak rozwali.
– Zamknął wodę Kacper Olchawa, dziś spokój, dwie drogi jej zamknął, jutro sto dróg woda sobie zrobi. Kurzawki podmyje, szlamiska rozpuści, przez spąg się przedrze.
Tydzień minął, woda się nie przedarła. Przypominają sobie gwarkowie niedawną pracę, teraz dopiero przyszła na myśl znaleziona przez Olchawę nieznana nikomu czarna czeluść i odwieczna sztolnia. Teraz dopiero przyszła myśl…
– Wody w stare góry puścił!
– Poszły wody zapomnianą sztolnią!
– Albo w kurzawkę wsiąkają, albo potokami do Wisły płyną, albo w starych pustkach morze wód się gromadzi.
Otoczyli górnicy miernika Olchawę… Coś ty Kacprze z wodą uczynił? Cuda czynisz? Z dyabłem nieczystym spółkę masz?
– Powiedz nam dokąd poszły wody? Gdzieś je zatracił?
Złożył ręce Olchawa na piersiach, w niebo spojrzał i rzekł:
Bóg wody wziął.
Złożył ręce do modlitwy syn Olchawy, matołek i rzekł jak echo:
– Bóg wody wziął.
Jeszcze gwarectwo czeka, jeszcze dziełu Olchawy nie wierzy. Nie kopią ci gwarkowie rudy, wód pilnują, zepsowane wodą sztolnie do ładu doprowadzają. Hutman do muru ogradzającego ponik się zbliżył, ucho przyłożył słyszy wody, które złowrogo szumią, wyją te wody, kotłują się i huczą. Jeszcze tydzień nieufności, jeszcze tydzień strasznego oczekiwania; święty Marek nadszedł, dzieło Olchawy mocno stoi. Odetchnęli ludzie. Już pewność, że bogata żupa cała, że uratowane dodatki mieszczańskie. Uchwalili rajcowie Olchawie dzięki złożyć, poszedł do niego konsul, burmistrz, i wójt, w domu go nie zastali. Był on wraz z synem matołkiem w żupie.
Dziwne rzeczy czynił. Od miejsca nieszczęcia o kilkaset łatrów się oddalił, idzie tam, gdzie sztolnia zupełnie od wody bezpieczna. Choć syn kagańcem świeci, nie dowidzi starzec, pyta się syna matołka:
– Czy tu piąta dukla?
– Piąta panie ojcze.
– Czy tu wyprawa dębowa?
– Nieinaczej panie ojcze.
Zbliżył się starzec do wyprawy dębowej, jakby czary czynił, pnie wyprawy rachuje. Porachował a jednak nie dowierza sobie.
– Czy od skrętu sztolni dziesiąty pień dębowy?
– Dziesiąty pień dębowy.
– Przyłóż doń ucho.
Przystąpili do pni, głowy ku wyprawom pochylili,
– Huczy?
– Huczą i mówią wody.
Wziął starzec w ręce posułt, za dziesiątym dębem twarda hałda była, na hałdzie wielki znak krzyża świętego wyciosał. Potem kazał przynieść garść wapna, a syn Olchawy, matołek, na czarnym pniu dębowym trupią głowę wymalował.
Spotkali Olchawę w nadszybiu konsul, burmistrz i wójt. Pytają się go:
– Czego żądasz za twe dzieło? Nawet się nie namyślał gwarek.
– Dawajcie dziesięć świec woskowych.
– Świec? Cóż tobie przyjdzie ze świec?
– Nie dla mnie świece…
– Dla kogóż więc?
– Dla świętego Sakramentu!
*
lm dalej w las, tem więcej drzew, im dalej w wiek tem bardziej Olchawa w niemoc zapada. Jakby ten rozum był śniegiem marcowym i z dnia na dzień tajał, jakby był rosa, którą słońce wypija. W pomroce duszy jeden promień jasny: wiara, Olchawa na gwarectwie dużego się majątku dorobił, koło świętego Jana wszystko sprzedał, poszedł do księdza plebana Piotra z Koźla i rzekł:
Pójdę za Panem… Jakto pójdziesz? – Rzekł Chrystus, kto chce być doskonałym, niechże wszystko co ma, sprzeda, rozda ubogim i idzie za mną.
Ożywiły się oczy plebana Piotra z Koźla. Chwycił za rękę Kacpra Olchawę i rzecze:
– Rozdasz ubogim? Kościół jest najuboższym.
– Kościoł?
– Beneficyum zaledwie sto grzywien niesie, dwie kopy pszenicy złodzieje bytomscy ze stodoły mi ukradli, chłopięta wkradli się do mych piwnic, z każdej konwi wina mi nadpili; krowom jeść co dać nie mam, do spichlerza plebańskiego przez strzechę woda się leje. Widziesz, że wiara w uciemiężeniu…
Rozpłakał się gorzko młody O'chawa. Wzruszyły go słowa księdza, mówi, dławiąc się łzami:
– Wiara w uciemiężeniu.
A pleban Piotr z Koźla prawi dalej:
– Gwarki bytomskie, to złodziej w złodzieja. Na żupie się utuczyli, chleba mają w bród, mają na statek, a kaznodziei swojemu za służbę bożą płacić nie chcą, krzywda się dzieje Chrystusowi Panu.
Załkał głośno syn Olchawy:
– Krzywda się dzieje Chrystusowi Panu. A rozżalony pleban mówił:
– Swarzą się ze mną tłuste gwarki bytomskie, spór zacięty o zakościele ze mną wiodą. Naprzód ziemię moją, ziemię kościelną sztolniami podryli, łońskiego roku grunt się o trzy łokcie zapadł, wpadła w dziurę moja krowa, wszystkie nogi sobie połamała. Upomniałem się u wójta, pozwałem gminę przed jego oblicze, śmiechem mnie sąd radziecki zbył, urągali mi bytomscy mieszczanie, mówią, że zakościele jest ich, że na cudze pastwisko nie powinienem wyganiać mojej krowy. Mówili bluźniercą że zako-ściele nie jest Chrystusowe, ale miejskie, że pod ich własnym gruntem sztolnie im kopać się podoba. A przecież jeżeli zakościele jest moje, to i sztolnie w mojej ziemi moje. Zaprzeczyli mi głosu w miejskiej radzie, własność kościołowi zabrali. Pokazałem im pergamin króla Bolesława, udowodniłem, że zakościele do ple-baństwa patrzy. Drwią ze mnie i z pergaminu. Zaskarżyłem gwarectwo i burmistrza do króla jegomości, pozwałem radę przed jego oblicze…
– W sądzie królewskim zwyciężysz wielebny. Krzyknął ksiądz:
– Nie rozdziera] nadzieją serca mojego! Płacz mi został i zgryzota. Zwyciężę, powiadasz? Gdzie tam. Nie masz teraz sprawiedliwości na świece. Wszakci król Kaźmierz z chłopami jeno trzyma, szlachetnych niwecząc i prześladując. Żem ja zaś szlachetnie w Koźlu urodzony, chłopy będą miały posłuch, mieszczanie dostaną Chrystusowe zakościele. Przekleństwo im i zatrata!
– Przekleństwo Kaźmierzowi i zatrata! – zawołał echem syn Olchawy, matołek.
Poszedł Kacper Olchawa za rozkazaniem biblij-nem, sprzedał cały majątek i dał pieniądze ubogiemu kościołowi. Zastrzegł sobie tylko strawę w kuchni plebańskiej, zastrzegł sobie, że tu, na plebanii, będzie dworzyć, zastrzegł sobie, aby mu dwa miedziaki codzień wypłacano. Cały ranek wraz ze synem krzyżem przed domem świętego Sakramentu leżą, potem po mieście się plątają, potem z czeladzią plebańską dary boże spożywają. A jako stary żołnierz bez przyjaciela miecza, tak Kacper Olchawa bez żupy, bez gwarków żyć nie może. Cały czas wolny od modłów w hutniach spędza, cały podwieczór od szybu do szybu się włóczy. Dziś ze synem wstąpił do piwnicy radzieckiej, gdzie gwarkowie się co dzień gromadzili…
*
Złoty wiek mieszczaństwa i górnictwa polskiego. Król polski wydał prawo zupne i hutne: ktokolwiek w obrębie sześciu mil naokoło miasta rude srebrną, ołowianą, galman lub błyszcz znajdzie, ten jest właścicielem wszystkiego, co znalazł, ten ma wyłączne prawo rude kopać, płuczkę czynić, cynę, srebro i ołów rosztować. Ten jest jedynym i wyłącznym właścicielem warpi i wyrobiska, ten oprócz olbory, ktorą dla skarbu państwa płacić ma, żadnym innym ciężarem obarczonym być nie może. Znaleźli łyki rude w Bytomiu, wszystka łaska przywileju na miasto spadła, dobrze się bytomskiemu mieszczaństwu dzieje. Gwarek pana nad sobą niema, co sam ze ziemi pazurami wydobędzie, to jego, a nie lichwiarza, który z cudzego potu, z cudzej pracy żyje. A żupa niesie gwarkowi tyle, że nie przejesz człowiecze chleba, dochodu przepić nie jesteś w stanie. Nie dostatek, ale przepych i zbytek w polskiem mieszczaństwie. Chleb łudzi bodzie. Tak to mieszczaństwo się rozpiera, że wejrzał w ich świetlice Kaźmierz Wielki i prawem osobnem rozrzutności surowo zabronił.
Zakazuje Kaźmierz: na chrzcinach, weselach i stypach nie może być więcej podanych potraw niż pięć na trzydziestu misach, po trzy osoby na jedną misę licząc. Chyba, że są znamienici goście. Jeśli przy stole siedzi ksiądz, dziewka lub cudzoziemiec, to rachunek ten nie obowiązuje. Według Kaźmierzowskiego wilkierza na weselu mieszczańskiem nie może być więcej niż siedmiu trefnisiów, zaś składacze wierszy są zupełnie wykluczeni. Biedni składacze wierszy! Pojąć zaprawdę trudno, co sobie dobry król Kaźmierz upatrzył do ciebie, biedny literacie, że składacza wierszy z chrzcin i z wesela za drzwi wyrzucać kazał. Abyś nie zażył lędźwi w korzeniach pieczonej, abyś zacnej małmazyi się nie napił!
Wyszedł górnik z ziemi, zabłoconą kitkę na ażukę pańską i jenoradek wspaniały zmienił, do piwiarni pod ratuszem idzie. W piwnicy całe mieszczaństwo się gromadzi. Gwarzą, rajcują, suropieczki jedzą, sławne na całą Polskę piwo świdnickie piją. Gęby czerwone, czerewy okrągłe, brzuchy baniate, na szyjach rajców łańcuchy złote. Ujrzeli, że król Kaźmierz nosi włosy w pierścienie trefione, gwarek więc, gdy ze szlamiska wylazł, suszy łeb, wzorem króla włosy trefi, w pierścieniach lecące icki poprzed uszy na piersi puszcza. Zasiedli koło stołu, mali górniczkowie i chłopięta piwo ojcom rozdają; huczy piwnica weselem. Dostatek sytość daje, a pychę rodzi…
Do piwnicy wszedł Kacper Olchawa ze synem, ludzka dusza łatwo o wyświadczonej łasce zapomina, krótko dobro zapamięta, a długo krzywdę na wątrobie nosi. Zapominają już spanoszone bytomiany, jako oikuszanin, Kacper Olchawa żupę od zalewu ocalił, pamiętają mu, że on z plebanem przeciw miastu idzie, spiski z księdzem przeciw gwarkom czyniąc. Wołają zezłoszczone gwarki:
– Witajże żebrawo!
– Plebanowi dobro oddałeś, po prośbie pójdziesz.
– Dziadem jesteś! Odgryzł się Kacper Olchawa:
– Jam dziad. Ale mnie, dziadowi zawdzięczacie, żeście wy panami.
Był pacierz milczenia, wyrzut Olchawy padł na ludzkie sumienia. Ale nigdzie nie utopisz łatwiej statku i sumienia, niż w nadmiarze wypitych puarów, najlepiej też złość się rodzi i pleni napojem gorącym podlewana. Bo gwarek w gwarka już krzeczkę zalał…
– Jako dziewka luźna kochanie ze sobą zachwala, tak ty z zasług twoich popisy czynisz.
– Do radzieckiej piwnicy zaglądasz, choć z plebanem trzymasz.
– Trzymam z tym, u kogo widzę słuszność.
– Słuszność ma pleban P
– Nieinaczej, jeśli o zakościelu mowa. To jego ziemia. On ma w rękach pergamin króla Bolesława.
Porwał się z ławy hutman.
– A znasz ty bańskie prawo?
– Starejszym miernikiem byłem, znam.
– A zatem?
– Zakościele należy do Chrystusa Pana! – zapiszczał syn Olchawy.
– Polskie prawo bańskie powiada, że dziedzic jest dla żupy ziemię odstąpić obowiązany. Ustawa mówi, że grunt żupie potrzebny, musi być gwarkom sprzedanym, choćby stał na nim dom, choćby stał na nim młyn…
– Kupiliście zakościele od plebana?
– Nie kupiliśmy.
– Jeśliście nie kupili, to ziemia jego.
– A sztolnie pod jego ziemią nasze.
– Jakiem prawem?
– Prawem zasiedzenia. My przyznajemy, że ten Ustek ziemi, na który świeci słonko boże, do księdza należy. Ale co pod listkiem, do tego mu wara. Sztolnie nasze i ziemia nasza. Ale nawet i ten listek ziemi będzie musiał sprzedać…
– Nie sprzeda.
– A prawo zupne?
– Prawo obowiązywało zanim sztolnie pod za-kościelem były wybite. Chcieliście ryć sztolnie, trzeba było przyjść do plebana i rzec: księże, sprzedaj! I według prawa bańskiego byłby musiał sprzedać. A wyście się nikogo nie pytali, jeno sztolnie ryli. A sztolnia tego, czyja ziemia…
Wzburzenie powstało okropne.
– Co?! Słyszeliście?!
– Nasze sztolnie należą do plebana?
– Praca naszych rąk?!
– Nasz dorobek. Nasz pot?!
Otoczyli i gwarkowie Kacpra Olchawę, on oparł się o ścianę, nie boi się ciemierwy gwarków i mówi:
– Oddacie wszystko. Nietylko sztolnie oddacie, ale majątki, jakie srebro z tych sztolni i z tych dział dało, oddacie. Król jegomość zawyrokuje…
Wzburzenie coraz większe. Groźba, ie Bytomia nie oddadzą nietylko sztolnie, ale i majątek w sztolniach zdobyty, wzburzyła krew. Pieści wzniosły się w górę…
– Ty wszarzu z Olkusza!
– Nasz bytomski chleb przybłędo jesz, przeciw miastu, które ci gościnę, które ci majątek dało, bluźnisz?
– Oddałem majątek…
– Wrogowi go oddałeś!
– Wynoś się tam, skądeś przyszedł!
– Psami cię do Olkusza wyszczujemy!
– Nie szczuj bracie, nie szczuj. Wszystko co macie, zawdzięczacie mnie, Olkuszaninowi. Kosztem Olkusza wzrośliście, jemuście chleba i dostatku ujęli, żupa wasza urosła z uszczupleniem, ujmą i krzywdą przesławnej, olkuskiej bani…
– Zazdrość ci?
– Będziesz jeszcze krwawiej płakać. Ty i twój Olkusz na psy wnet zejdzie. Dziad dziada ścigać będzie. Bytom rośnie, Olkusz na dziady schodzi, parobkami u nas będziecie, gwarek bytomski zapanuje nad wami!!
– Wszakżeż przyznałem wam, żeście wy pany. Ale z mojej łaski…
Już pięści i kije spaść miały na głowę starowiny, gdy okurzony drogą gwarek wpadł do gospody. Stanął we drzwiach i krzyknął:
– Król jegomość do Bytomia przybywa! Kaźmierz jutro z południa roki sprawować będzie.
* *
Słonce letnie ros letnich jeszcze nie wypiło, gdy król Kazimierz z tłumem łowców, łuczników i oszczepników stanął w Bytomiu. W zamian za serdeczne słowa konsulów, wielką moc upolowanej zwierzyny mieszczanom darował, zaproszony do ratusza na ucztę brzeczki nie tknął, ledwo jedno dzwono szczupaka ze szafranem zjadł, winem usta zwilżył, od reszty sic wyprosił; bachmistrza zawezwał, w sztolnię prowadzić sic kazał. Nie było szybu, ni szybiku, do któregoby nie zajrzał, nie było dukli, ni wądołu, któregoby bacznym nie obejrzał wzrokiem. Nie żałował pańskiego ubrania, we wszystkie wężczyzny poszedł, grubości żmigi sic przypatrywał, najpilniej pytał się, jak czuwają nad wodami, jak się wykonuje kawa *). Strudzony na świat wyszedł. Godzinę w ratuszu spał, poczem burmistrza i wójta zawezwał. Przyszli sławetni, na moment wybieżeli, już bębeoisci na wszystkich rogach na mieście w kotły biją, wszystkich krzywdzących i pokrzywdzonych przed oblicze pańskie na roki wołają.
*
Pierwszy pleban wniósł żałobę. Mówi on: – Większych łotrów, niż te łyki bytomskie, korona polska nigdy nie oglądała. W cymbory ich jeno wziąć i okuć w kajdany. Prawa należenia do rady mi przeczą, stolca w radzie miejskiej odmawiają. Oto moje zakościele sztolniami podryli, jako zwalona w le-
*) Górniczy wyraz ukuty w Polsce od wyiazu caveo czuwam Kawa straż pożarna, strsi ciuwająca nad stanem wód sie sosna kornikami we wszystkich kierunkach stoczona – wygląda moja ziemia, tym oto pargaminem przez króla Bolesława oddana. Nie sprzedałem jej nigdy, o majestacie, nie zastawiłem jej i jednego grosza dzierżawy z nieczystych rąk tych łyków nie wziąłem. Oni twierdzą, ie prawem hańskiem ziemia do nich należy.
Przypadł do stóp Kaźmierza syn Kacpra OL-chawy, płaczem wybuchł niezmiernym i krzyczy:
– Chrystusowe zakościele rabują!
lże matołek wielki huczek robił, więc go wójt za drzwi wytrącił, poczem burmistrz mówił do miłościwego mieszczańskiego króla:
– Ziemia jest nasza. Nikt nam jej zaprzeczyć nie ma prawa. Ksiądz pleban mówi, że zakościele jego, a więc wszystko, co w ziemi, to jego. A kto sztolnie zbudował? Czyim trudem wykonane? Czyim potem zroszone? Pleban nasz jest jako bartnik, który miał pusty ul, gdy zaś pszczoły miodem go napełniły, wygania je z dzierżawy i mówi: to nie wasze, to moje. Temi pszczołami wypędzonemi z dorobku jesteśmy my. Do tego należą sztolnie, kto je pazurami wykopał, do pszczół należy miód, bo one go zniosły pracą gorącego lata.
– Ulituj się nad nami! – Ty królu chłopski!
– Ty opiekunie miast!
– Ty ojcze i dobrodzieju górników!
– Ty coś wdowom i sierotom górników sąsieki pełne złota darował!
Wziął król w rękę pergamin króla Bolesława, je – den i drugi raz go uważnie przeczytał. Potem polecił podać sobie księgę praw bańskich, czytał ustawy i tenor ich rozważał. Potem przywołał do siebie towarzyszących mu na łowach Bogoryę Skotnickiego i Janusza Suchywilka, przesławnych jurystów, i długo nad pismem Bolesława i nad brzmieniem praw zupnych z nimi po łacinie rozmawiał. Długo radzili, nagle jakby na dane hasło, i z ust Kazmierza i z ust Suchywilka padły słowa:
– Dwóch różnych zdań być nie może. Rzekł król Kaźmierz do miasta:
– Zakościele należy do plebana i wszystko co pod zakościelem, należy do szlachetnego Piotra z Koźla, bytomskiego plebana. Wszystkie sztolnie są jego własnością, wszystko srebro, ołów i galman, które w przyszłości da jego ziemia, należą do niego. A co do przeszłości, postanawiam i rozkazuję: Gwarkowie bytomscy zapłacą szlachetnemu Piotrowi z Koźla kruszec, wydobyty z jego ziemi, półtorej kopy groszy pragskich rzetelną monetą.
– Sprawiedliwy królu! – zawołał radośnie pleban.
– Klęska nasza!! – krzyczą gwarki. A ksiądz z radości zmysły traci: