- W empik go
Srebrny dzwoneczek - ebook
Srebrny dzwoneczek - ebook
Monday Howard właśnie wyszedł z więzienia. Zasądzony wyrok odsiedział „w zastępstwie" za nieroztropnego syna pewnego majętnego mężczyzny. W zamian za przyjęcie na siebie winy, Howard miał otrzymać wysoką zapłatę. Teraz stara się odzyskać obiecane mu należności. O pomoc prosi dawnego znajomego – Tima Osborne’a. Prywatny detektyw nie zdaje sobie sprawy, że zgoda oznacza początek prawdziwej walki. By przetrwać, będzie musiał wykazać się ponadprzeciętnymi umiejętnościami. Jak sobie poradzi?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-265-1173-4 |
Rozmiar pliku: | 388 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jest pan czwarty – powiedział Duke Mallory i obrzucił mnie powątpiewającym spojrzeniem. – W dodatku nie przypominam sobie zaproszenia wysłanego na pańskie nazwisko. Nie przeczę, że w tym, czego się pan dowiedział o tym... hm... konkursie, jest nieco prawdy. Ale łatwo stwierdzić, że pańskie szanse...
– Jeszcze ktoś może się zgłosić – zauważyłem przytomnie. – Wtedy to on będzie ostatni.
Nie odpowiedział, ale zgodził się, żebym zajął krzesło. Usiadłem zakładając nogę na nogę, co chyba nie pasowało do wytwornego gabinetu na dziesiątym piętrze Saratoga Inc. Building. Duke Mallory, niby żywcem wycięty z magazynu mody, siedział za wielkim mahoniowym biurkiem i trzymał w ręku kartkę papieru. Trzymał ostrożnie, jak gdyby była uwalana farbą drukarską.
– Pańskie referencję... – podjął, ale przerwałem mu, ponieważ nie miałem ochoty na długą, uprzejmą rozmowę.
– Znam tylko jedno chińskie przysłowie – powiedziałem. – Mówi ono, że kolor kota nie ma żadnego znaczenia. Ważne, aby łowił myszy.
Zmarszczył czoło i przetarł okulary.
– Słyszałem to już od pana – przypomniał.
– Tak? To jednak tym razem i pan nie jest pierwszy. Nie mam czasu na towarzyskie pogawędki, panie Mallory. Dowiedziałem się, przybyłem, złożyłem ofertę. Skoro poświecił pan swój cenny czas, chciałbym się dowiedzieć, czy mnie pan angażuje i to wszystko.
Szybko podniósł ręce w obronnym geście.
– Nikogo nie angażuję – zastrzegł się. – Moja firma po prostu usiłuje zrobić coś w tej przykrej sprawie i dlatego sięga po takie niekonwencjonalne metody. Jedną z nich jest ten... konkurs. Ale to konkurs zamknięty, dla zaproszonych specjalistów. Proszę wybaczyć, panie Osborne, chyba potrafi pan to zrozumieć. Nie możemy inwestować we wszystkich, którzy się zgłaszają. Oczywiście, że liczymy na zatrudnienie najlepszych, na duże fachowe firmy, na organizacje dysponujące najnowszym sprzętem łączności, transportu i tak dalej. Małe agencje, takie jak pańska, nie mogą się w tych warunkach znaleźć w polu naszego zainteresowania. Co do mojego telefonu... No cóż, wolałem sprawdzić, czy przypadkiem nie wie pan czegoś, co w tej sprawie może okazać się istotne...
Wstałem i gwałtownie wyrwałem kartkę, którą nadal trzymał w dłoni. Były tam wypisane nazwiska osób, które mnie polecały
– Przykro mi – Mallory splótł palce na blacie biurka. – Czy mogę liczyć, że zachowa pan tę niezbędną dozę dyskrecji? W naszej sytuacji rozgłos nie jest najlepszym sojusznikiem, a pańska wizyta stanowi dowód, że o zachowaniu całkowitej tajemnicy trudno nawet marzyć.
– Takie informacje rozchodzą się w branży – zapewniłem. – Firma „Mallory and Co. Pewność i zaufanie” powinna to wiedzieć, zanim podjęła się czegokolwiek.
– Chodzi o to, aby nie interesowali się tym ludzie spoza, jak pan powiedział, branży. Natomiast odrobina reklamy we właściwym środowisku może tylko pomóc.
– Nagroda wynosi sześćdziesiąt osiem tysięcy? – upewniłem się.
– Sześćdziesiąt osiem tysięcy dwieście piętnaście dolarów – odpowiedział uprzejmie. – Nie mogę panu zabronić uczestnictwa w tych zawodach, panie Osborne. Ale powinien pan wiedzieć, że nagroda jest tylko jedna i nie podlega podziałowi.
– To ciekawe – zgodziłem się. – Tylko nie rozumiem, dlaczego akurat dwieście piętnaście.
Popatrzył na mnie z naganą. Dla niego pytanie było pozbawione sensu. Jako finansista uznawał cyfry za świętość, niezależnie od tego, jak okrągło się prezentowały.
Potem pożegnał mnie uprzejmie i zapewnił, że gdybym jednak przypadkiem trafił na jakiś ślad, to jest gotów zastanowić się nad tym, jak mógłby mi to wynagrodzić.
Opuściłem gabinet, a następnie biurowiec w przeświadczeniu, że się starzeję. W ogóle nie widziałem wokół starszych facetów z teczkami, a prawie wyłącznie młode i piękne kobiety.
Widocznie moda docierała także do tak szacownych instytucji ubezpieczeniowych jak „Mallory and Co.”
Na dole odszukałem samochód, usiadłem za kierownicą, a kartkę z nazwiskiem i adresem mojego rozmówcy wyrzuciłem do najbliższego kosza. Nie przypuszczałem, żeby kiedykolwiek te dane były mi jeszcze potrzebne.
Dick Rusty wpadł do mnie poprzedniego dnia. Był niski, śmiał się głośno i miał manię klepania wszystkich po plecach, co nie zawsze przychodziło mu bez wysiłku. Ubierał się ze staranną, konserwatywną elegancją, jak prawdziwy człowiek interesu, używał dobrych płynów po goleniu i częściej odwiedzał kosmetyczkę niż ja swoje biuro.
Zastałem go w mojej poczekalni, kiedy wróciłem z lunchu. Zerwał się do serdecznego powitania, poklepywania i wypowiadania niezliczonych komplementów.
– Jestem w okolicy przejazdem – wyjaśnił. – Nie darowałbyś mi, gdybym cię nie odwiedził.
Mylił się, ale pokiwałem głową i zaprosiłem go do gabinetu. Biegł za mną małymi kroczkami, podniecony i zaciekawiony. Usiadł na krześle dla klientów i rozejrzał się wesołym wzrokiem.
– Nic się tu nie zmieniło - stwierdził z satysfakcją. – Przyjemnie przypomnieć sobie stare kąty. Tylko wykładzinę na podłodze miałeś inną.
– Jest ta sama – wyjaśniłem. – Tylko znacznie starsza. I ja też jestem starszy.
Nie zwracał uwagi na moje biadolenie. Rozsiadł się wygodnie, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki pudełko z jasnej skóry, a z niego cygaro w celofanie. Drugie podsunął mnie, ale nie wykazałem ochoty – zbyt wiele roboty z czymś tak pokaźnym.
– Zawsze ten sam stary Tim! - roześmiał się hałaśliwie. – Nie zmieniony ani o ździebełko!
Byłbym dużo mądrzejszy, gdybym umiał określić, co cię właściwie tutaj trzyma. Łykasz więcej kurzu niż pilot śmigłowca startującego na pustyni Mojave. Gdzie tu perspektywy?
Od czasu, kiedy się usamodzielnił, zorganizował biuro i zaczął odnosić spektakularne sukcesy, zadawał mi to samo pytanie. Teraz był szefem agencji detektywistycznej, największej i bardzo znanej na całym Zachodnim Wybrzeżu, miał swoje oddziały w kilku stanach i największych miastach, organizował właśnie oddział nowojorski.
Zapaliłem papierosa i wzruszyłem ramionami.
– Czekam na swoją szansę – powiedziałem. – Kiedyś musi się zjawić.
– A jeśli nie? Chcesz powiedzieć, że będziesz zbyt stary na to, aby się tym martwić?
– Właśnie.
Znałem jego pytania, a on moje odpowiedzi. Jednakże nie tracił nadziei, co stanowiło pretekst do tego, aby sobie pogawędzić przy kieliszku. Przygotowałem drinki z dyżurnej butelki whisky, którą zawsze mam w biurze i upiłem pierwszy łyk.
– Co właściwie nazywasz wielką szansą? – zapytał.
Tak naprawdę Dick Rusty nigdy nie przychodził bez konkretnego interesu.
– Tego nie wiem, póki nie będę jej miał, tej szansy – wyjaśniłem spokojnie. – Zdrowie, Dick!
Wypiliśmy. Potem Rusty odłożył cygaro na brzeg popielniczki i spojrzał mi w oczy.
– Ja ci powiem, jak to naprawdę z tobą jest, stary. Otóż, ty siedzisz tutaj po prostu z lenistwa. Nie chce ci się ruszyć, żeby cokolwiek zmienić. W tym cały kłopot. Gdybyś tylko zechciał, będziesz od razu miał robotę u mnie.
– Jestem specjalistą w wąskiej dziedzinie – zastrzegłem się. – U ciebie jest za wiele spraw, które mnie interesują. W efekcie nic bym nie mógł robić. I pewnie bym nie lubił, żebyś mi o tym czasem przypominał.
Dopił drinka i odstawił szklankę.
– OK – powiedział. – Przejdźmy do konkretów. Jest tak. Szef firmy ubezpieczeniowej, niejaki Mallory, namówił mnie na pewien interes. Sprawa jest w jakimś sensie poufna, ale to nie dotyczy ciebie, oczywiście. Chodzi mianowicie o to, że w najbliższych tygodniach ten Mallory będzie musiał wywalić kupę forsy w ramach wypłaty odszkodowania za rzecz, którą skutecznie ukradziono pół roku temu. Mallory nie chce płacić, ponieważ odszkodowanie jest tak wysokie, że załatwiłoby nawet tak dużą spółkę, jak jego własna. Wymyślił więc konkurs albo, jak wolisz, przetarg. Zawiadomił mnie, a także Davidsona z Bostonu, facetów z Krajowej Agencji Kontynentalnej i może jeszcze kogoś, że wszystkim jednocześnie udostępni poufne dane w tej sprawie, ale ostatecznie zapłaci tylko jednej, zwycięskiej firmie. Chytry kaprys, bo w sumie wziął wszystkich pod ambicję. A że suma jest znaczna, parę dziesiątków tysięcy dolców, zgodziłem się spróbować.
Przerwał i czekał patrząc, jakie to zrobiło na mnie wrażenie.
– Bardzo ładnie – zgodziłem się. – Czego macie szukać?
Dick Rusty z zakłopotaniem potarł nos.
– Tego jeszcze nie wiemy. Start jest dopiero za dwa dni. Ale sam powiedz, czy to nie interesujący pomysł? I czy nie powinieneś wziąć w tym udziału? Najlepiej byłoby, gdybyś na czas tej akcji skonfederował się ze mną...
Pokręciłem głową. Nowy Jork na razie nie był jego domeną, szukał więc sojuszników i pomagierów.
– Oczywiście, nie byłbyś szeregowym pracownikiem – kusił. – Dałbym ci jakiś odcinek i paru sprawdzonych chłopaków.
Dick Rusty był bardzo ambitny. Gotów byłby wyłożyć wiele tysięcy ze swoich oszczędności, żeby tylko wygrać taki prestiżowy show. Od jakiegoś czasu na tym terenie najbardziej aktywna była spółka detektywistyczna Davidsona i organizowanie tutaj oddziału Agencji Rusty’ego przychodziło z niejakim trudem.
Zakręciłem butelkę i wstawiłem ją do szafki.
– Jestem ci zobowiązany, Dick – odpowiedziałem. – Ale widzę tu przynajmniej parę przeciwwskazań. Po pierwsze, nie ulega wątpliwości, że Mallory’emu chodzi o to, aby jak najdłużej odsuwać termin wypłaty odszkodowania. Będzie więc robił wszystko, żeby nikt nie osiągnął znaczących sukcesów zbyt szybko, ponieważ może się okazać, że praca twoja czy Davidsona jest jego klęską. Załóżmy, że on wie więcej, niż się do tego przyznaje. Ta rzecz może być na przykład za granicą i to tam, gdzie nie opłaci się jechać. W takiej sytuacji właściciel nie odzyska zguby, a Mallory zbankrutuje. Druga sprawa to ten tłok. Nie wierzę, żeby była możliwość jakiegokolwiek rozsądnego działania w takich warunkach. Będziecie sobie bezustannie nadeptywać na krawaty. Wreszcie, poruszenie w branży nie ujdzie uwagi reporterów i wtedy dopiero zacznie się młyn.
Przerwałem i zastanawiałem się przez chwilę, czy jednak nie sięgnąć do szafki, ale powstrzymałem się.
– Więc odmawiasz? – upewnił się mój gość. – Nie mam żalu, ale rozumiesz, liczyłem na ciebie.
– W porządku, stary. Jeśli na coś trafię, dam ci znać przed innymi – obiecałem. – Dzięki za propozycję, ale jest jeszcze jedna sprawa, o której nie wspomniałem. Masz fajnych chłopaków w agencji, jednak obawiam się, że nie sprawdziłbym się w kierowaniu jakąkolwiek grupą. Poza tym jestem konserwatystą, jeśli chodzi o stosowane metody. Myślisz, że dałbym sobie radę z tymi wszystkimi technicznymi nowinkami? Twoi chłopcy robiliby mnie w konia, a ja musiałbym odwalać za nich robotę. Nie, stary, jeszcze raz wielkie dzięki.
Na tym właściwie zakończyła się ta rozmowa. Dick Rusty wyszedł i widziałem przez okno jak wsiadał do wielkiej czarnej limuzyny. Wychodził rozczarowany i już z ręką na klamce powiedział, że wcale nie wierzy w mojego klienta, na którego niby czekałem, bo nikt już mnie nie chce angażować.
Następnego dnia okazało się, że nie pomyliłem się w kwestii zamysłów pana Mallory’ego z firmy ubezpieczeniowej „Mallory and Co. Pewność i zaufanie”. Natomiast Rusty nie miał racji co do braku klientów, ponieważ zgłosił się do mnie ktoś taki.
Późnym popołudniem, gdy nie znalazłem w domu niczego na kolację, z konieczności musiałem się ubrać i pójść do położonego naprzeciwko baru „Kaprys” Goulda. Zanim dostałem swojego hamburgera i kawę, właściciel położył na stoliku pasek papieru.
– Był tu wczoraj jakiś facet do ciebie – wyjaśnił. – Mały typ o myszkujących oczach. Twierdził, że będziesz chciał zatelefonować pod ten numer.
Spojrzałem na gryzmoły i pokiwałem głową. Tak mógł pisać tylko Monday Howard.
– Też go znałeś – przypomniałem. – Wtedy lepiej mu się powodziło.
– Faktycznie, nie wyglądał dobrze – zgodził się Gould. – Jak ktoś, kto wpadł do mnie, bo miał akurat przerwę w rozbiórce domu. Cudzego oczywiście.
Pokiwałem głową. Na pewno się zgadza. Monday Howard to zawodowy pechowiec. Widać znowu powinęła mu się noga. Kiedy ma fart, nikogo nie szuka do interesu.
Barman poślinił palce.
– To daj sobie siana – poradził i wyciągnął spod kontuaru pudełko z warcabami. – Po co ci taki kontakt?
– Lubię go. To pechowiec, ale ma nosa.
– Oby do dobrych interesów! Jeśli ostatnio zdziadział, nie idź jego śladem.
– Z czegoś trzeba żyć – zauważyłem. – Monday żyje głównie z siedzenia.
Popatrzyłem na skrawek gazety, na którym Howard zapisał ołówkiem numer telefonu z południowego Brooklynu.
Numer należał do hoteliku na Bergen Street, gdzie dowiedziałem się, że mój znajomy jest chwilowo nieobecny, a mieszka tam od dwóch dni.
– Wpadnę jutro – zdecydowałem i całe popołudnie grałem w warcaby w pustym o tej porze barze, który zapełniał się dopiero późnym wieczorem. Wypiłem ze trzy porcje ginu i w końcu poszedłem do domu. Monday nie odezwał się.
– Pewnie znowu wpadł – podsumował Gould. – Od razu ci mówiłem, żebyś dał sobie z nim spokój. Twierdziłeś wprawdzie, że jego odsiadki są dokładnie zaplanowane, ale gdy go tylko zobaczyłem i spytał o ciebie, pomyślałem, że przynosi niebezpieczne wyzwanie.
– Potrzebuję niebezpiecznego wyzwania – zapewniłem.2.
Hotel przy Bergen Street nazywał się „Sweet Home” – trzy kondygnacje umeblowanych pokoi do wynajęcia w brudnawym, szarym budynku. Żeby wejść drewnianymi schodami, trzeba było wykazać dużą dozę odwagi, posadzkę na dole zmywano ostatni raz jeszcze przed urodzeniem właściciela, a ten wyglądał na siedemdziesiąt lat. Nie było windy, oddzielnych łazienek ani telewizji, nawet automaty telefoniczne w korytarzach liczyły więcej lat ode mnie.
Recepcjonista nie spytał dokąd idę i w jakim celu, całkowicie pochłonięty opróżnianiem pękatej butelki. Sprawdziłem w zatłuszczonej książce numer pokoju, w którym zatrzymał się mój znajomy i pomachałem dłonią przed oczami staruszka. Nie zamrugał, ale za to robił wrażenie gościa przebywającego w lepszym świecie.
Podłogę na pierwszym piętrze pokrywały skórki owoców i papierki po gumach do żucia, a zamek do pokoju Howarda otwierał się za pomocą kawałka zagiętego drutu.
W apartamencie zobaczyłem tylko wielkie łóżko i grubą szafę. Jak na tak zwane umeblowane pokoje, oznaczało to zupełne minimum. Choć nie, dawniej był tu także stół, ale teraz leżał w kawałkach pod ścianą.
Otworzyłem okno, co się udało po dłuższej gimnastyce i rozejrzałem się po pokoju, be nadziei, że znajdę cokolwiek, co mogłoby mnie zainteresować.
W szafie była tylko granatowa marynarka z metalowymi guzikami i płócienne sportowe buty. Żadnej innej garderoby, żadnego osobistego drobiazgu, żadnego papierka czy puszki po czymkolwiek. Tak jakby nikt tu nie mieszkał, a jeśli nawet, to przebywał tylko przez chwilę.
Usiadłem na łóżku. Monday Howard raczej nie miał szczęścia, a może je miał, na swój sposób. Był recydywistą, głównie siedział w więzieniach, a kiedy już wychodził, mieszkał w takich pokojach jak ten, póki znowu nie dał się złapać i zaprowadzić do pudła. Tam miał utrzymanie na koszt podatników i święty spokój. Ostatnio nie było go kilka miesięcy.
Usłyszałem kroki na korytarzu i ucieszyłem się, że nie musiałem czekać zbyt długo.
Drzwi otworzyły się i wszedł jakiś mężczyzna w ciemnym garniturze i żółtym podkoszulku. Nie był to Monday Howard. Nie zdążyłem mu powiedzieć, że pomylił drzwi, a już wysunął się zza niego chudy ciemonoskóry o prawie łysej czaszce i trochę nieobecnym uśmiechu.
– Masz? – zapytał mnie ten pierwszy.
Wyrzuciłem papierosa na podłogę i wyjaśniłem, że jestem tu tylko gościem. Ale nie chcieli mi wierzyć. Wysoki powiedział, żebym nie zalewał.
– Jest jedenasta – oznajmił. – Miałeś dodatkową godzinę.
– Bierzecie mnie z faceta, który tu mieszka – powtórzyłem. – Pomyłka.
– My się nigdy nie mylimy, człowieku – zasyczał czarny wysuwając się nieco do przodu. – Popatrz na mojego kumpla. Myślisz, że daliby nam tę robotę, gdybyśmy byli do niczego? Nie, na pewno nie. Robimy co do nas należy.
– No – zgodził się wysoki. – Płacisz swoje i już nas tu nie ma.
– Trudna sprawa – rozłożyłem ręce. – Trafiliście pod niewłaściwy adres.
Wysoki machnął dłonią w kierunki swojego kolegi.
– Adres się zgadza – stwierdził. – A ty coś za jeden? Jego adwokat? Nam wszystko jedno, od kogo odbierzemy dług. Możesz to być ty.
Czarny wyjął już wcześniej z kieszeni nóż sprężynowy i teraz pstryknął nim, uwalniając długie, wąskie ostrze. Pokiwał żelazem w powietrzu i cmoknął.
– Jasne – zgodził się. – Nam wszystko jedno.
– Ale mnie nie – próbowałem wycofać się w kierunku szafy – Nie ma powodu od razu brać się do scyzoryków. Możemy to raz dwa wyjaśnić. Może przynajmniej z grubsza zorientujecie mnie, co jest grane.
Wysoki zrobił dwa kroki w prawo.
– Jesteśmy na prowizji – przyznał się. – Jeżeli będziesz się upierał i przedłużał, nie zarobimy na życie. Chyba rozumiesz, że nie możemy do tego dopuścić.
– Dobra – zgodziłem się. – Zapłacę. Ile tego?
– Sto siedemdziesiąt.
– Aż tyle?
Sięgnąłem wolno po portfel do wewnętrznej kieszeni. Nie było w niej gotówki, ale na nich sam portfel zrobił wrażenie. Wcale się nie dziwię, bo taki portfel można kupić tylko w niektórych sklepach.
– Uczynny gość – powiedział radośnie wysoki. – Rozumie nasz położenie.
Rzuciłem portfel na łóżko.
– Tam jest wszystko, co mam przy sobie – pokazałem palcem. – Ale będzie mi przykro, jeśli nic nie zostawicie.
Czarny przełożył nóż do lewej ręki i podszedł do łóżka. Kiedy schylił się po portfel, przyłożyłem mu rewolwer do karku. Drgnął zaskoczony, a jego kolega zamarł z otwartymi ustami. Nie spodziewali się takiego zagrania.
– Rzuć! – poleciłem.
Wykonał polecenie bez słowa sprzeciwu. Cofnął rękę, z drugiej wypuścił nóż. Wysoki odzyskał już rezon.
– To sobie pójdziemy, co? – zaproponował. – Chyba pomyliliśmy adres.
Obaj powoli zaczęli wycofywać się do drzwi, mierząc wzrokiem ułożenie broni w mojej ręce.
– Pozwolisz nam wyjść spokojnie? – zapytał wysoki. – Po co od razu robić hałas...
– OK – schowałem rewolwer do kabury pod pachą. – Nie mam żalu, skoro wykonujecie swoją robotę i w dodatku pomyliliście adres.
Zrozumieli, że nie będzie walki i uśmiechnęli się z ulgą. Czarny schylił się po nóż, ale go powstrzymałem.
– Daj spokój. Chciałbym go mieć na pamiątkę.
Wycofał się, a ja podszedłem do łóżka, podniosłem nóż, złożyłem go i razem z portfelem schowałem do kieszeni. Wysoki chrząknął.
– No to cześć – powiedział. – Może powtórzysz swojemu znajomemu, że nie dotrzymał umowy i nie może liczyć na prolongatę terminu.
– Powtórzę – skinąłem głową i spytałem, czyja to forsa.
Nie odpowiedział od razu. Musiał wymyślić odpowiedź.
– Tego kogoś, kto pożyczył twojemu kumplowi – stwierdził wreszcie.
– Logiczne. Jestem w jakimś sensie jego pełnomocnikiem. Podaj adres, a może będę mógł coś poradzić.
Zawahał się, ponieważ nie przewidywał takiego rozwiązania. Ani on, ani jego szef.
– Byłoby prościej, żebyś się z nami umówił – zaproponował. – Bo to my jesteśmy od pobierania należności.
– Może nie chcę płacić procentów? Nie mam dość kasy ze sobą. Ale mógłbym to uregulować w najbliższej przyszłości.
– Dzisiaj?
– Na przykład. Więc?
– Dobra – zdecydował się. – Niech tak będzie. Zresztą, nie zostawiłeś nam wyjścia. Wierzyciela znajdziesz pod adresem Ulica Zachodnia 7360.
– Gdzie to jest?
– W Kensington, koło Clarendan Avenue. Właściciel lokalu nazywa się Greenwood. Jake Greenwood.
Uśmiechnął się, widząc moje zaskoczenie. Wymieniony przez niego człowiek był najsilniejszą postacią w tamtym rejonie miasta.
– Ucieszy się na twój widok – dodał zadowolony, że zrobił na mnie odpowiednie wrażenie.
Wyszli bez pożegnania, pewni ostatecznego zwycięstwa. Choć może także uradowani i tym, że potyczka zakończyła się polubownie. W takim hotelu jak Sweet Home częściej zdarzały się bardzo przykre zakończenia sporów.
Usiadłem znowu na łóżku i sięgnąłem po papierosa. Wyglądało na to, że Monday Howard zaplątał się ledwo wyszedłszy z kicia. Jake Greenwood miał bardzo długie ręce. Ja też poczułem się zaplątany, bo oczywiście nie dysponowałem sumą stu siedemdziesięciu dolarów.
Monday Howard robił wrażenie człowieka bardzo chorego. Był blady, ruda czupryna przerzedziła mu się od naszego ostatniego spotkania i nie była już lśniąca. On sam patrzył na boki niespokojnie i z lękiem. Co jakiś czas zasłaniał usta dłonią, gdy chwytał go atak kaszlu.
– Nie – odpowiedział na moje pytanie. – Nie widziałem nikogo. Pewnie poszli do kogo innego.
– To prawda, że jesteś dłużnikiem Greenwooda?
– Właśnie zamierzałem mu oddać. Ci dwaj, to Luke Wright i Koko Brandy. Mają ciężkie łapy. Naprawdę im powiedziałeś, że zapłacisz za mnie?
– Masz coś przeciw temu?
Howard zrzucił kurtkę przeciwdeszczową, wyjął z szafy marynarkę z błyszczącymi guzikami i wystroił się w nią. Zmienił buty, przyczesał włosy.
– Powinniśmy wypić za spotkanie – zaproponował. – I trzeba pogadać. Mam na oku coś bardzo interesującego.
– Zawsze masz coś na oku – zauważyłem kwaśno. – Chwilowo jednak wierzyciele cię szukają i jest im pilno. Co zrobisz, gdy tu wrócą?
Mała, chuda twarz Mondaya rozjaśniła się w uśmiechu.
– Mam przecież ciebie, Tim. A poza tym wiesz, że zawsze płacę długi. I Greenwood też to wie. Zaczeka. W tej chwili mam trzydzieści jeden dolarów. To możesz im dać, a reszta w dużej części zależy od ciebie.
Nie mogę powiedzieć, żebym ucieszył się z takiego obrotu sprawy. Ale zawsze miałem słabość do tego pechowca.
Rozmowę kontynuowaliśmy w małym pubie, który znaleźliśmy dwie przecznice od hotelu. Monday Howard wypił szybko podwójną whisky, a potem zadeklarował uroczyście:
– Angażuję cię.
Uśmiechnąłem się smutno. Ten tydzień zaczynał się cudownie. Właśnie ścigany przez wierzycieli facet namawiał mnie, żebym wykonał dla niego jakąś robotę.
– Oczywiście – zgodziłem się. – Pasjami lubię pracować za darmochę.
Wykrzywił się niezadowolony.
– Nic z tych rzeczy – zapewnił. – Zamierzam ci płacić. I to wcale nie najgorzej.
– Pięknie – zgodziłem się. – Ale wyjaśnij jak to jest, że nie chcesz zapłacić Greenwoodowi, chociaż grozi ci nożem, a zamierzasz opłacać moje usługi.
– Chcę cię zaangażować dlatego, żeby mieć z czego oddać Greenwoodowi. Cała reszta będzie dla nas.
– Monday! – powiedziałem z naganą. – To jeden z twoich genialnych pomysłów? Chcesz, abym pracował za darmo, żywiąc się wyłącznie mieszanką tlenu z azotem. A ty spłacisz mnie wówczas, gdy już zostaniesz bogaczem.
– Coś w tym rodzaju – ucieszył się z mojej domyślności. – Posłuchaj, jak to wszystko wygląda, a od razu zmienisz zdanie. Najpierw rzuć okiem na to.
Podał mi arkusz papieru i patrzył z błyskiem w oku, kiedy czytałem, z rosnącym zainteresowaniem. Była to umowa podpisana przez dwóch świadków. Umowę zawarto pomiędzy Howardem a człowiekiem nazwiskiem Anthony Partham. Wynikało z niej, że za pewne pożyteczne usługi tenże pan Partham wypłaci Mondayowi, natychmiast po opuszczeniu przez niego zakładu karnego, sumę dwóch tysięcy sześciuset dolarów w gotówce.
Oddałem Howardowi papier, zapaliłem papierosa i zastanawiałem się, jak mu o tym powiedzieć. Monday jak zwykle miał w sobie zbyt wiele wiary i zbyt mało sceptycyzmu.
Poznaliśmy się kilka lat wcześniej, pomogłem mu wyplątać się z pewnej sprawy. Pracował zwykle jako pomagier – obstawa, goniec, kierowca, nigdy nie trafił na prawdziwe pieniądze, choć stale o tym mówił i snuł rozbudowane plany na przyszłość, gdy będzie już mógł sobie pozwolić na wszystko. Od lat opracowywał wielki, bezpieczny skok. Niewykluczone, że jego pomysły bywały czasem realizowane, ale zwykle on nic z tego nie miał, ponieważ od dzieciństwa prześladował go pech. Monday nie dysponował środkami na ów wielki skok, a ten, kto kupował pomysł i miał pieniądze, miał też zwykle pomysł i na to, żeby wykołować cichego wspólnika. Po którejś z takich eskapad Monday uznał, że skoro już musi co jakiś czas siedzieć za kratkami, to nie za darmo. Zaczął więc wynajmować swoją wolność i był kimś, kto odbywał wyroki za innych. Oczywiście, w grę wchodziły sprawy stosunkowo drobne – oszustwo, kradzieże bądź bezkrwawe napady, po których nie skazywano na wysokie wyroki. Monday dostawał cynk, że policja jest na tropie jakiegoś obywatela, kontaktował się z nim, po czym dawał się ująć w okolicznościach wskazujących przynajmniej na współudział. Znaczną część zarabianych w ten sposób pieniędzy przekazywał swojej młodszej siostrze, mieszkającej gdzieś na Środkowym Zachodzie. Mówił, że obiecał rodzicom pomagać jej, a ona stale znajdowała się w kłopotach.
Teraz patrzył na mnie z zaciekawieniem i oczekiwał, abym go pochwalił za sukces.
– Suma jest zachęcająca, Monday. Nie na próżno, widzę, przesiedziałeś ostatnio pół roku. Ale...
Zmarszczył brwi, znowu dopadł go kaszel.
– Mów, mów – zachęcił mnie po chwili. – Mam do ciebie pełne zaufanie i postąpię dokładnie według twoich wskazówek.
Uznałem, że dość już owijania w bawełnę. Wspomniałem, że ostatnio jakiś pan Partham często pokazuje się w telewizji. Monday Howard uśmiechnął się z zadowoleniem.
– To ten sam – wyjaśnił. – Szacowny członek Rady Miejskiej. Ma kłopot z synalkiem, kleptomanem. Parthamowi zależy na dyskrecji, co mnie zapewnia zajęcie, a także te nowiutkie, pachnące banknoty.
Rozmarzył się i musiałem potrząsnąć go za ramię, żeby powrócił do rzeczywistości.
– Posłuchaj, drogi chłopcze – powiedziałem z naciskiem. – Skup się na chwilę i posłuchaj. Na pewno pan Partham zapłaci ci za milczenie. Ale jest tu coś, nad czym powinieneś się zastanowić. Myślę, że świadkowie tej umowy mogą stanowić pewien problem.
W moim odczucia sprawa była poważna, ale Howard lekceważył ją z typową dla siebie beztroską.
– Amos Burchardt? – zapytał. – Czytałem. Ktoś go rąbnął w jakiejś spelunie. I dobrze, należało mu się.
– To był twój świadek – zauważyłem. – A drugi, Robbit Trask, wyjechał podobno do Argentyny, ścigany przez połowę agentów FBI po tej stronie oceanu. Czy w tej sytuacji radny Partham będzie dla ciebie łaskawy, śmiem wątpić.
– No! – zawołał Monday, nie tracąc nic ze swojego optymizmu. – Dlatego właśnie zwracam się do ciebie. Telefonowałem do domu Parthama, powiedzieli, że jest nieobecny. Myślę, że on nie chce płacić, bo wie o tych dwóch i liczy, że zaoszczędzi. Ty umiesz załatwiać sprawy z takimi gośćmi, prawda? Masz wprawę. W końcu mam papier, gdzie stoi wszystko czarno na białym. Będziesz umiał to rozegrać. No i masz znajomych w prasie, gdyby poszło nie bardzo.
Wbrew oczekiwaniom Howarda, sprawa nie wydawała mi się klarownie czysta. Fakt, że Partham sam nie zafundował sobie spokoju natychmiast po tym, jak Monday opuścił kryminał, wydawał mi się niepokojący. Powiedziałem o tym.
– Może rzeczywiście nie ma go w domu – uspokoił mnie Howard. – A żonie nic nie mówił o wybrykach synalka i o zobowiązaniach wobec mnie. Więc jak będzie, Tim? Załatwisz to dla mnie?
Pogadaliśmy jeszcze chwilę i w końcu zgodziłem się spróbować. Monday Howard przekonał mnie, że forsa jest prawie czysta. Pochodzi z interesu, nawet jeśli interes nie był zupełnie zgodny z prawem.
– Każdy wybiera najlepszy dla siebie sposób zarabiania – oświadczył. – Ja najlepiej umiem siedzieć. I za to należy mi się zapłata, zgodnie z umową. Wziąłem na siebie te pięć miesięcy, które wlepiliby synalkowi radnego za kradzieże w sklepach. Dla mnie to betka, młody mógłby się do końca zdegenerować. Więc nie możesz mówić, że moja praca nie jest społecznie pożyteczna.
Wziąłem umowę, a Howardowi kazałem się ogolić i na wszelki wypadek zmienić adres.
– Bo kto mi zapłaci, jeśli wcześniej dobierze się do ciebie Greenwood?
– Coś wymyślisz – pocieszył nas obu. – Zrobię, jak zaproponowałeś, a po południu zajrzę do twojego biura. Mam nadzieję, że będziesz tylko siedział i słuchał, jak pięknie szeleszczą banknoty.
Nie byłem o tym przekonany. Ten tydzień nie zaczął się fortunnie – tylko obietnice i nadzieje, żadnego konkretnego zarobku.3.
Zatelefonowałem pod numer, który mi podał Monday Howard i zapowiedziałem swoją wizytę na godzinę trzecią po południu. Moja rozmówczyni, żona Anthony’ego Parthama, Barbara, próbowała się wykręcić, ale zmiękła, gdy powiedziałem, że chodzi o jej pasierba. Zapytała tylko o numery rejestracyjne samochodu, którym przyjadę i o nazwisko.
Przed spotkaniem poczyniłem pewne przygotowania, ponieważ chciałem załatwić sprawę najrzetelniej jak umiałem i spodziewałem się, że uda się to jeszcze tego samego dnia.
W dziale prasowym Centralnej Biblioteki Publicznej dla dzielnicy Brooklyn odszukałem w zszywkach gazetowych kilka potrzebnych informacji, ale nie było tego dużo i miałem widać niezbyt zadowolona minę. Panienka, uprzejmie pilnująca dostarczania mi kolejnych roczników i tytułów, wyraziła chęć pomocy.
– Czy szuka pan czegoś konkretnego?
– Owszem. Zbieram materiały do publikacji na temat obyczajowości gangsterów.
Spojrzała na minie z niedowierzaniem. Miała wielkie brązowe oczy pod króciutką grzywką i robiła wrażenie małej, nieśmiałej dziewczynki w szarej, prostej sukience i płytkich pantoflach.
– Nie kłamię – powiedziałem, ale chyba mi nie uwierzyła.
Skończyłem notowanie, zamknąłem notes i poszedłem jeszcze zrobić kilka odbitek kserograficznych umowy Mondaya i tego, co wyszperałem. Kiedy wychodziłem z biblioteki, porozkładałem te papiery w różnych kieszeniach ubrania.
Wszystko to zabrało mi wiele czasu i z trudem zdążyłem na spotkanie umówione w restauracji „Africana”, gdzie zwykle jadali lunch pracownicy pobliskich redakcji gazet.
Ben Culler wykazał moim widokiem umiarkowane zainteresowanie. Miał dwadzieścia dziewięć lat, był dziennikarzem od kilku, a jego doświadczenie i sukcesy zawodowe w pewnym zakresie pochodziły ode mnie.
Nosił się sportowo, ponieważ był sportowcem i nosił się modnie, ponieważ było go na to stać. Z entuzjazmem opowiadał mi o swoim pierwszym jachcie, który kupił za książkę o ubiegłorocznej wojnie pomiędzy rodzinami mafijnymi Filipińczyków i Włochów. Teraz nie potrzebował mnie tak jak kiedyś. Gdy wspomniałem, że może będę w stanie podsunąć mu ciekawy materiał, nawet nie przerwał jedzenia. Nie był już taki jak dawniej, zagubiony i poszukujący każdej sensacji. Teraz sam mógł wybierać tematy do artykułów, coraz dalej odchodząc od brukowych tematów na rzecz polityki wewnętrznej, wielkich pieniędzy i wielkich ambicji polityków. Wydawał się wahać, gdy, nie podając nazwisk, z grubsza scharakteryzowałem mu sytuację.
– Nie jestem pewien, czy mnie to interesuje – przyznał otwarcie. – Przecież wiesz, że zmieniłem dział w gazecie. Zostałem szefem i już nie wypada mi łapać byle czego.
– To nie łap – poradziłem urażony. – Nikt cię nie zamierza zmuszać. Ale chciałem o tym komuś opowiedzieć i przede wszystkim pomyślałem o tobie.
Wyjąłem z kieszeni kopię umowy i pokazałem figurujące na niej nazwisko radnego Parthama. Zawstydził się i potarł nos palcem.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.