Srebro i Czerń - ebook
W Krakowie, gdzie historia rzuca długie cienie, a przeszłość nigdy nie umiera, dochodzi do zbrodni. Nie jest to jednak zwykłe zabójstwo. Ofiara pozostawiona jest jak eksponat w makabrycznej instalacji artystycznej, a każdy detal to starannie zakomponowana wiadomość. Do sprawy przydzielony zostaje doświadczony, ale wypalony życiem komisarz policji, który szybko zdaje sobie sprawę, że tradycyjne metody śledcze zawodzą. Nieoczekiwany klucz do zagadki znajduje w wiedzy młodej konserwatorki dzieł sztuki, która potrafi czytać w sekretach ukrytych pod warstwami farby. Razem zagłębiają się w świat, w którym sztuka i zbrodnia są ze sobą nierozerwalnie splecione, a korzenie zła sięgają dekady wstecz. Muszą zmierzyć się z przeciwnikiem, który nie uważa się za mordercę, lecz za artystę wymierzającego sprawiedliwość, i powstrzymać go, zanim jego makabryczna sztuka na zawsze zmieni oblicze miasta.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 408 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Deszcz nie był ulewą. Nie był gwałtowną, wściekłą nawałnicą, która targa rynnami i smaga w okna z furią potępieńca. Ten deszcz był inny. Cichy, uporczywy, niemal medytacyjny. Siąpił z ołowianego nieba od późnego popołudnia, zamieniając brukowane ulice Kazimierza w lśniące, czarne lustra, w których odbijały się rozmazane światła latarni i neonów nielicznych otwartych jeszcze barów. Dźwięk, jaki wydawał, uderzając miarowo o wiekowe dachówki kamienicy przy ulicy Józefa, nie był hałasem, lecz pulsem. Rytmem jesiennej nocy, który usypiał miasto i otulał je wilgotnym, chłodnym całunem.
Na samym szczycie tej kamienicy, na poddaszu, które pamiętało jeszcze szepty z czasów, gdy Kraków był częścią innej, dawno zmarłej monarchii, ten dźwięk stawał się niemal fizycznie obecny. Był tłem, ścieżką dźwiękową dla ciszy, która wypełniała prywatną pracownię konserwatorską Klary Goldberg. Tu, pod stromym spadem dachu, z dala od zgiełku ulicy, świat zewnętrzny zdawał się odległy, prawie nierzeczywisty. Liczyło się tylko to, co działo się w kręgu światła rzucanego przez pojedynczą lampę kreślarską.
Powietrze w pracowni było gęste i ciężkie, nasycone woniami, które dla niewprawnego nosa mogłyby być drażniące, ale dla Klary stanowiły esencję jej świata. Była to alchemiczna mieszanina ostrej, przenikliwej terpentyny, słodkawego, tłustego oleju lnianego i tej niepowtarzalnej, suchej woni starego, wyschniętego na wiór drewna, które przez stulecia wchłaniało w siebie historię. Do tego dochodził subtelny, niemal mineralny zapach pigmentów, kurzu, który był tu wiecznym lokatorem, i ledwo wyczuwalna nuta kawy, która wystygła w jej ulubionym kubku wiele godzin temu.
Klara, pochylona nad wielkim stołem roboczym, zdawała się nie zauważać niczego poza płótnem rozpiętym przed jej oczami. Miała dwadzieścia osiem lat, ale w skupieniu, które malowało się na jej twarzy, było coś z dojrzałości daleko przekraczającej jej wiek. Jej jasne, popielate włosy, zwykle opadające swobodnie na ramiona, teraz były niedbale spięte z tyłu głowy ołówkiem, a kilka niesfornych kosmyków przykleiło się do jej spoconego czoła. Ubrana była w wyświechtany, poplamiony farbami kitel, który nosił na sobie mapę jej poprzednich projektów – plamki cynobru, smugi kobaltu, ślady umbry palonej. Podwinęła rękawy, odsłaniając smukłe, silne przedramiona, również upstrzone kolorowymi śladami. Jej dłonie, narzędzie jej precyzyjnej sztuki, były świadectwem pracy. Paznokcie miała krótkie, a pod nimi, mimo wielokrotnego szorowania, zalegały czarne i brązowe resztki farb. Palce, choć brudne, poruszały się z niewiarygodną delikatnością i pewnością.
W tej chwili jej prawica dzierżyła cieniutki pędzelek z sobolowego włosia, którego koniuszek muskał delikatnie powierzchnię XVII-wiecznego portretu. Był to wizerunek holenderskiego kupca, którego tożsamość zaginęła w mrokach dziejów. Jego twarz, poorana siecią krakelury, wyłaniała się z ciemnego tła, a małe, czujne oczy zdawały się obserwować Klarę z mieszaniną surowości i znużenia. Przez ostatnie tygodnie Klara prowadziła z nim cichy dialog, zdejmując warstwę po warstwie pożółkłe werniksy i nieudolne retusze poprzednich pokoleń konserwatorów. Teraz nadszedł ten magiczny moment, kulminacja jej wysiłków: uzupełnianie ubytków.
Światło lampy kreślarskiej, ostre i bezlitosne, było jej jedynym sprzymierzeńcem. Wyławiało z półmroku każdy, najdrobniejszy szczegół płótna, każdą niedoskonałość, ale także ożywiało coś jeszcze. W jego snopie wirowały miliony drobinek kurzu, niczym galaktyka pyłków tańcząca w ciszy. Wyglądały jak duchy przeszłości, niemi świadkowie setek lat, które ten obraz przetrwał. Klara, zanurzona w swoim świecie, była jedną z nich, zawieszoną w bezczasie, w akcie tworzenia, a raczej od-twarzania.
Jej pędzel, zwilżony odpowiednio przygotowaną farbą, dotknął maleńkiego ubytku tuż przy koronkowej kryzie kupca. Jeden, pewny ruch. Potem drugi. Pracowała metodą punktowania, nanosząc mikroskopijne kropki koloru, które z odległości zlewały się w jednolitą całość, nie fałszując jednak oryginału. To była praca wymagająca benedyktyńskiej cierpliwości i absolutnego skupienia. Każde drgnienie ręki, każdy zbyt mocny nacisk mógł zniszczyć efekt. Ale jej ręka nie drżała. Była spokojna, prowadzona przez lata praktyki i głęboką, instynktowną miłość do tego, co robiła.
Wreszcie odłożyła pędzel. Wyprostowała plecy, czując, jak strzyka jej w kręgosłupie. Przesunęła dłonią po obolałym karku i odsunęła się o krok od stołu, mrużąc oczy, by ocenić efekt. Retusz był niewidoczny. Kryza znów wyglądała na jednolitą, a cała postać nabrała głębi. Uśmiechnęła się do siebie, czując tę wyjątkową mieszankę ulgi i satysfakcji, która zawsze towarzyszyła ukończeniu ważnego etapu pracy. Holenderski kupiec patrzył na nią tak samo surowo jak wcześniej, ale Klara miała wrażenie, że w jego oczach pojawił się cień aprobaty.
Spojrzała na zegarek. 22:42. Westchnęła. Znowu zasiedziała się do późna. Profesor Wolski, jej mentor i właściciel tej pracowni, często żartował, że ma ona w sobie więcej z sowy niż ze skowronka. Zawsze lubiła pracować w nocy. Cisza, spokój, brak telefonów i natrętnych myśli o codziennych sprawach. Tylko ona, obraz i miarowy stukot deszczu.
Deszcz. Dopiero teraz, gdy jej koncentracja opadła, jego obecność znów stała się wyraźna. Bębnił o dachówki i spływał po wielkim, połaciowym oknie, tworząc na nim drżące, wodne zasłony, które zniekształcały widok na dachy Kazimierza. Gdzieś w oddali zamajaczyła samotna syrena karetki, jej zawodzący głos na chwilę przebił się przez monotonię deszczu, by po chwili zniknąć, wchłonięty przez mokrą noc.
Czas kończyć. Jutro sobota, a ona obiecała sobie, że wreszcie odeśpi cały tydzień. Zaczęła porządki, ruchy miała mechaniczne, wyuczone przez lata. Wytarła pędzle w szmatce nasączonej terpentyną, a ostry zapach znów uderzył w jej nozdrza. Zakręciła słoiczki z pigmentami, odłożyła szpachelki i skalpele do drewnianego piórnika. Część z tych narzędzi należała do niej, ale te najcenniejsze, specjalistyczne skalpele o różnych kształtach ostrzy i zestaw japońskich pędzli, pożyczyła od profesora. Zawsze powtarzał, że narzędzia są jak przedłużenie dłoni artysty i nie wolno na nich oszczędzać. Postanowiła odnieść je od razu do jego gabinetu, żeby nie zapomnieć rano.
Jego królestwo mieściło się w drugiej, większej części poddasza, oddzielonej od jej pracowni krótkim korytarzem i grubymi, dźwiękoszczelnymi drzwiami. Zebrała narzędzia, owinęła je ostrożnie w kawałek aksamitu i wyszła ze swojej pracowni, gasząc za sobą lampę kreślarską. Pomieszczenie natychmiast pogrążyło się w mroku, rozświetlanym jedynie bladą poświatą bijącą od okna.
Korytarz był chłodny i cichy. Jej kroki na starych, drewnianych deskach podłogi odbijały się głuchym echem. Pod stopami czuła lekkie ugięcie wiekowego drewna. Minęła kilka oprawionych w ramy rycin przedstawiających dawny Kraków, które wisiały na ścianie z surowej cegły. Zwykle, przechodząc tędy, czuła się jak w przedsionku innego świata. Jej pracownia była miejscem twórczego chaosu, laboratorium, gdzie pachniało chemią i pracą. Gabinet profesora był świątynią wiedzy, porządku i ciszy.
Drzwi do gabinetu były uchylone, co od razu ją zaniepokoiło.
Zdziwiło ją to. Profesor Wolski był człowiekiem niezwykle pedantycznym. Cenił sobie prywatność i porządek. Zawsze zamykał za sobą drzwi, nawet jeśli wychodził tylko na chwilę. Może jeszcze nie wyszedł? Może, tak jak ona, zasiedział się przy pracy? To było prawdopodobne. Często tracił poczucie czasu, pogrążony w lekturze jakiejś rzadkiej księgi lub analizując nowy nabytek do swojej kolekcji.
Pchnęła drzwi delikatnie. Otworzyły się bezszelestnie, na dobrze naoliwionych zawiasach. Wnętrze gabinetu powitało ją znajomym zapachem – wonią starego papieru, skóry, wosku do polerowania mebli i dobrego tytoniu, choć profesor rzucił palenie fajki lata temu. Było to sanktuarium intelektualisty, przestrzeń dopracowana w każdym calu, odzwierciedlająca umysł swojego właściciela.
Ściany, od podłogi aż po wysoki sufit z widocznymi, ciemnymi belkami, pokrywały dębowe regały. Tysiące książek stało na nich w idealnym porządku, grzbietami do przodu, poukładane według jakiegoś tajemniczego, znanego tylko profesorowi klucza. Były tu starodruki w skórzanych oprawach ze złotymi tłoczeniami, współczesne albumy o sztuce, dzieła filozoficzne, historyczne i setki tomów poezji. To nie był zbiór, to była cywilizacja zamknięta w jednym pokoju.
Pomiędzy regałami, na postumentach i w oszklonych gablotach, stały antyki. Rzymska amfora, kilka renesansowych medali, kolekcja XVIII-wiecznych tabakierek, perski astrolab z mosiądzu, który lśnił ciepłym blaskiem w półmroku. Każdy przedmiot miał swoją historię i swoje miejsce. Tu nie było mowy o przypadku.
Pokój oświetlała tylko jedna, stojąca w rogu lampa z abażurem z zielonego szkła, która rzucała ciepłe, intymne światło na fragment pokoju. Reszta tonęła w cieniu. Centralne miejsce zajmowało potężne, dębowe biurko, na którym panował nienaganny ład. Stos papierów równo ułożony pod mosiężnym przyciskiem w kształcie sowy, kałamarz z piórem gotowym do pisania, otwarta księga, której strony przytrzymywały okulary w rogowej oprawie.
Naprzeciwko biurka, pod wielkim oknem wychodzącym na południe, stał ulubiony fotel profesora. Był to masywny, obity ciemnozielonym aksamitem mebel, z wysokim oparciem i wytartymi podłokietnikami. To było jego miejsce kontemplacji. Stąd, ponad dachami Kazimierza, rozciągał się jeden z najpiękniejszych widoków w Krakowie – panorama Starego Miasta z majestatyczną, podświetloną sylwetką Wawelu na horyzoncie. Nawet teraz, mimo deszczu, zamek królewski jaśniał ciepłym, złotym światłem, niczym obietnica trwałości w płynnym, nietrwałym świecie.
I w tym właśnie fotelu siedział profesor Jerzy Wolski.
Siedział tyłem do wejścia, w swojej ulubionej pozie – lekko przechylony w bok, z głową opartą o wysokie oparcie, zwrócony w stronę okna i Wawelu. Klara widziała tylko zarys jego potężnej sylwetki i siwą, starannie przystrzyżoną czuprynę. Nie poruszył się, gdy weszła. Pewnie zasnął, pomyślała z czułością. Ostatnio często znajdowała go tak, z głową opartą o fotel, ale przy ostatniej rozmowie wydawał się inny. Bardziej zmęczony, jakby ciężar tych wszystkich książek i lat w końcu go przygniatał.
Podeszła cicho, stąpając na palcach po grubym, perskim dywanie, który tłumił każdy dźwięk. Nie chciała go budzić. Położy delikatnie narzędzia na skraju biurka i wyjdzie.
– Dobranoc, panie profesorze – szepnęła, zbliżając się do fotela. – Ja już uciekam.
Nie było odpowiedzi. Tylko miarowy stukot deszczu o szybę.
Zrobiła jeszcze dwa kroki i stanęła obok fotela, z boku. I wtedy to zobaczyła.
Pierwszym, co uderzyło ją w oczy, nie była jego twarz, ale postawa. Była w niej nienaturalna, absolutna sztywność. Jak u manekina, a nie śpiącego człowieka. Jego duża, poznaczona plamami starczymi dłoń zwisała bezwładnie z podłokietnika, niemal dotykając podłogi. Druga ręka spoczywała na kolanach. Głowa, choć oparta o fotel, była przekrzywiona pod kątem, który zdawał się niefizjologiczny.
Klara poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej po plecach. Coś było bardzo, bardzo nie tak. Zapach tytoniu i starych książek nagle stał się mdlący.
– Profesorze? – powiedziała głośniej, a jej głos zadrżał.
Pochyliła się, wciąż bojąc się uwierzyć w to, co podpowiadał jej instynkt. Jej wzrok powędrował ku jego twarzy.
Była spokojna, niemal pogodna. Usta miał lekko rozchylone, jakby w westchnieniu. Oczy zamknięte. Ale na lewej, zamkniętej powiece, spoczywało coś małego i okrągłego. Coś, co lśniło w słabym świetle lampy zimnym, srebrnym blaskiem.
Moneta.
Była to mała, srebrna moneta, wciśnięta w jego zamkniętą powiekę z precyzją, która budziła grozę. Nie leżała tam swobodnie – została umieszczona. Jej zimny, metaliczny blask w słabym świetle lampy był jak drzazga w oku, obcy i brutalny element w spokojnej twarzy profesora. To nie była opłata za podróż. To było piętno. Znak.
Wzrok Klary zsunął się niżej, na dłoń opartą na kolanach. Palce profesora, zaciśnięte, choć już nie siłą woli, a pośmiertnym skurczem, trzymały coś jeszcze.
Pojedynczą różę.
Nie była czerwona, ani biała, ani różowa. Była idealnie, atramentowo czarna. Jej płatki, gładkie i aksamitne, zdawały się pochłaniać światło. Wyglądała jak wycięta z nocy, jak fragment żałoby, który przybrał formę kwiatu. Nie miała kolców. Jej łodyga była gładka i ciemna.
Cała scena była tak wystylizowana, tak przerażająco spokojna, że nie wyglądała jak miejsce zbrodni. Wyglądała jak makabryczna instalacja artystyczna. Jak perwersyjny performance, którego jedynym widzem była właśnie ona. Profesor w fotelu, z widokiem na Wawel, srebrna moneta na oku, czarna róża w dłoni. Spokój, porządek, cisza przerywana tylko stukotem deszczu. Było w tym coś z estetyki śmierci, z barokowej alegorii _vanitas_.
Klara stała jak sparaliżowana, a jej umysł odmówił posłuszeństwa. Zamiast pustki, zapanował w nim chaos – strzępy obrazów, wspomnień, zaprzeczeń. Nie, to niemożliwe. To tylko głupi żart. Zasnął. Ale jej ciało wiedziało lepiej. Nie mogła oddychać. Powietrze w pokoju zgęstniało, stało się ciężkie jak ołów, a w uszach narastał ogłuszający, piskliwy dźwięk. Zestaw narzędzi, który trzymała w ręku, wysunął się z jej zdrętwiałych palców. Upadł na miękki dywan z głuchym, niemal niesłyszalnym tąpnięciem.
Patrzyła na niego, na swojego mentora, przyjaciela, na człowieka, który nauczył ją wszystkiego, co wiedziała o sztuce i o życiu. Patrzyła na jego nieruchomą twarz, na srebrne piętno i czarny kwiat. I wtedy dotarło do niej w pełni, z całą brutalną siłą, co widzi.
To nie był sen. To nie była instalacja. To była śmierć.
Z jej gardła, zduszonego przez spazm szoku, wydarł się dźwięk. Nie był to głośny krzyk rozpaczy. Był to cichy, zdławiony skowyt, pełen niedowierzania i pierwotnego strachu. Dźwięk, który natychmiast został wchłonięty przez tysiące książek, przez ciężkie, aksamitne zasłony, przez ciszę tego pokoju.
Cofnęła się o krok, potem o drugi, potykając się o własne nogi. Jej plecy uderzyły o zimny, twardy grzbiet regału. Ból na chwilę przywrócił jej poczucie rzeczywistości. Odwróciła się i rzuciła do ucieczki. Wypadła na korytarz, a potem do swojej pracowni, zatrzaskując za sobą drzwi, jakby mogły one zatrzymać obraz, który na zawsze wypalił się w jej pamięci.
Oparła się o drzwi, zsuwając się po nich na podłogę. Drżała na całym ciele, niekontrolowanymi, gwałtownymi spazmami. W ciemności swojej pracowni, otoczona znajomymi zapachami, które teraz wydawały się obce i groźne, próbowała złapać oddech. Ale płuca nie chciały współpracować. Każdy wdech był płytki i bolesny.
Telefon. Musi zadzwonić.
Gorączkowo, trzęsącymi się rękami, zaczęła obmacywać kieszenie swojego kitla. Pusto. Zostawiła go na stole. Wstała na chwiejnych nogach, niemal na czworakach doczołgała się do stołu roboczego. Jej palce, te same palce, które jeszcze kwadrans temu z taką precyzją nakładały farbę, teraz nie potrafiły uchwycić gładkiej, szklanej powierzchni smartfona. W końcu jej się udało.
Światło ekranu boleśnie raziło ją w oczy. Ikony aplikacji tańczyły i rozmazywały się przed jej wzrokiem. Palce stukały w ekran, nie trafiając w odpowiednie cyfry. Raz, drugi, trzeci. W końcu udało jej się wybrać numer alarmowy. Przyłożyła telefon do ucha, słysząc sygnał oczekiwania, który zdawał się trwać wieczność.
– Numer alarmowy, w czym mogę pomóc? – odezwał się spokojny, opanowany głos dyspozytorki.
Klara otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Chciała krzyczeć, chciała powiedzieć, co się stało, ale jej głos uwiązł w gardle. Słyszała tylko swój własny, urywany oddech i miarowy, nieustępliwy stukot deszczu o dach. Deszczu, który był teraz jedynym świadkiem jej bezgłośnego krzyku.ROZDZIAŁ 2
Sen był czarną, bezdenną studnią. Rzadkim luksusem, w którym Adam Górski zanurzał się niechętnie, zawsze z poczuciem, że to tylko chwilowa ucieczka, pożyczony czas. W tej nocy sen był głębszy niż zwykle, ciężki i pozbawiony marzeń, jakby jego umysł wreszcie poddał się zmęczeniu, które od tygodni zalegało w jego kościach niczym wilgotna mgła. Jego mieszkanie na Krowodrzy, bezosobowa przestrzeń w bloku z wielkiej płyty, tonęło w ciszy. Była to cisza funkcjonalna, pusta, nieprzynosząca ukojenia. Cisza człowieka, który od dawna nie dzielił z nikim nocy.
I wtedy ta cisza została brutalnie rozerwana.
Dźwięk nie był głośny. Był to wibrujący, natarczywy warkot, który wwiercał się w czaszkę, omijając uszy. Telefon na szafce nocnej, stary, poobijany model, który odmawiał ostatecznej śmierci, drżał jak w ataku epilepsji. Dla większości ludzi byłby to tylko budzik lub powiadomienie. Dla Górskiego był to zwiastun. Syrena alarmowa wzywająca go z powrotem do świata, od którego próbował na kilka godzin uciec.
Obudził się gwałtownie. Nie było fazy przejściowej, powolnego wynurzania się ze snu. W jednej sekundzie był w czarnej otchłani, w następnej siedział na łóżku, w pełni przytomny, z sercem walącym o żebra w rytm wibracji telefonu. Ciemność pokoju była gęsta, rozrzedzona jedynie przez chorobliwą, pomarańczową poświatę latarni ulicznej, która przeciskała się przez żaluzje, malując na ścianie pasy światła i cienia.
Sięgnął po telefon, jego palce odnalazły go w ciemności z mechaniczną precyzją. Wyświetlacz rozbłysnął, na chwilę go oślepiając. Numer dyżurnego komendy. Oczywiście. O tej porze nikt inny nie dzwonił. Przesunął palcem po ekranie, przykładając chłodne szkło do ucha.
– Górski.
– Komisarzu, przepraszam, że budzę o tej porze. Mamy wezwanie na ulicę Józefa, na Kazimierzu. Wygląda poważnie.
Głos dyżurnego, młodego chłopaka o nazwisku Kopeć, był napięty, ale starał się zachować profesjonalny spokój. "Poważnie". To słowo w policyjnym żargonie było jak gumka recepturka. Mogło oznaczać wszystko, od bójki z użyciem noża po scenę z horroru.
– Co to znaczy "poważnie", Kopeć? – zapytał Górski, a jego głos był szorstki od snu. Wstał z łóżka, czując chłód podłogi pod bosymi stopami.
– Zgłoszenie od kobiety, znalazła ciało. Mężczyzna, starszy. Jest w kompletnym szoku, plącze się w zeznaniach. Patrol, który dojechał jako pierwszy, potwierdził zgon i poprosił o wezwanie Wydziału Zabójstw. Komisarzu, to jest... dziwne. Chłopaki z patrolu mówią, że denat siedzi w fotelu, a na oku ma położoną jakąś starą, srebrną monetę. I w ręku trzyma czarną różę.
"Dziwne". To było drugie słowo-klucz. Lepsze niż "poważnie". Moneta na oku i czarna róża. To nie brzmiało jak robota osiedlowych bandytów. To oznaczało pracę dla niego.
– Wilk już wie? – zapytał, podchodząc do szafy.
– Tak jest. Powiedziała, że będzie na miejscu za piętnaście minut.
– Będę za dwadzieścia. Prześlij mi dokładny adres. I powiedz technikom, żeby na mnie nie czekali. Niech zaczynają.
Rozłączył się, nie czekając na odpowiedź. Rzucił telefon na pościel i stał przez chwilę w ciemności, pozwalając, by resztki snu odpłynęły, a na ich miejsce wpłynął znajomy, lodowaty spokój. To był jego rytuał przejścia. Z Adama, samotnego mężczyzny w pustym mieszkaniu, stawał się komisarzem Górskim, oficerem Wydziału Zabójstw.
Zapalił małą lampkę nocną. Jej światło było słabe, żółte, ale wystarczyło, by oświetlić surową prostotę sypialni. Łóżko, szafa, komoda. Na ścianie wisiała jedna, wyblakła reprodukcja obrazu Hoppera. Nic osobistego. Żadnych zdjęć. Zdjęcia były w salonie. A właściwie jedno zdjęcie, powielone w dziesiątkach kopii, przypięte do wielkiej tablicy korkowej, która zajmowała całą ścianę. Jego duch. Spojrzał na swoje dłonie. Te same, które pięć lat temu przeglądały jej rzeczy, szukając śladów, których nie było. Przez chwilę miał irracjonalne wrażenie, że jadąc na Kazimierz, jedzie znów po nią, że ta noc jest tylko echem tamtej.
Otrząsnął się z tej myśli. Nie teraz. Teraz liczyła się inna historia. Inna śmierć.
Ubrał się szybko, mechanicznie. Ciemne dżinsy, czarny golf, buty, które wsuwał bez rozwiązywania sznurówek. Na końcu sięgnął po swój pancerz. Beżowy, lekko wymięty prochowiec, który nosił niemal przez cały rok, niezależnie od pogody. Był stary, w kilku miejscach przetarty, pachniał deszczem, papierosami i setkami miejsc zbrodni. Był jak druga skóra. Kiedy go zakładał, czuł, jak oddziela się od świata, jak tworzy barierę między sobą a tym, co miał za chwilę zobaczyć.
Wychodząc z mieszkania, rzucił okiem na drzwi do pokoju córki. Były zamknięte. Jak zawsze. Zofia pewnie spała, albo udawała, że śpi. Ich ostatnia rozmowa, jak większość rozmów, zakończyła się kłótnią i trzaśnięciem tymi właśnie drzwiami. Czasem zastanawiał się, kto zbudował grubszy mur między nimi – on czy ona.
Zbiegł po schodach, omijając windę, która poruszała się z prędkością umierającego lodowca. Nocne powietrze na zewnątrz było rześkie i wilgotne. Deszcz wciąż siąpił, a Krowodrza spała snem sprawiedliwych, otulona monotonnym szumem miasta. Wsiadł do swojego wysłużonego opla, który zaskoczył go i odpalił za pierwszym razem. Ruszył, przecinając puste ulice, kierując się w stronę serca miasta, w stronę Kazimierza.
Jazda przez nocny Kraków była jak podróż przez miasto duchów. Rozmyte światła latarni odbijały się w kałużach, puste przystanki tramwajowe wyglądały jak scenografie teatralne czekające na aktorów. Górski lubił tę porę. Miasto zdejmowało swoją turystyczną maskę, pokazywało swoje prawdziwe, zmęczone oblicze. Myślał o tym, co go czeka. Ulica Józefa. Klimatyczne serce Kazimierza. Tłumy turystów za dnia, galerie, knajpki. I poddasze starej kamienicy, gdzie starszy mężczyzna leżał martwy z monetą na oku i kwiatem w dłoni. Informacje od Kopcia sprawiły, że obraz sytuacji był już niepokojąco wyraźny. To nie pasowało do siebie. To było... dziwne.
Już z daleka zobaczył łunę niebieskich świateł, która pulsowała na tle ciemnych fasad kamienic. Policyjny cyrk przyjechał do miasta. Zaparkował o przecznicę dalej i resztę drogi pokonał pieszo. Ulica Józefa była zablokowana. Dwa radiowozy, nieoznakowany samochód techników i karetka, której załoga prawdopodobnie stała bezczynnie, czekając na prokuratora. Taśma policyjna, żółta i jaskrawa, odcinała fragment chodnika, tworząc nienaturalną granicę. Kilku gapiów, najpewniej wracających z pobliskich barów, stało w bezpiecznej odległości, szepcząc i kręcąc filmy telefonami.
Górski minął ich, nie zaszczycając nawet spojrzeniem. Podniósł taśmę i wszedł na strzeżony teren. Młody posterunkowy, którego widział pierwszy raz w życiu, zatrzymał go, ale widząc twarz Górskiego i jego prochowiec, cofnął się bez słowa. Wszyscy w krakowskiej policji znali ten prochowiec.
Brama kamienicy była otwarta na oścież. W środku, na klatce schodowej, panował już inny rodzaj zgiełku. Technicy w białych kombinezonach wnosili swój sprzęt, rozmawiając przyciszonymi głosami. Pachniało tu wilgocią, stęchlizną i czymś jeszcze – nerwowym oczekiwaniem. Zaczął wspinać się po skrzypiących, drewnianych schodach. Każde piętro było jak podróż w czasie. Parter z odrapanymi ścianami, pierwsze piętro z resztkami dawnej świetności, drugie, trzecie... Aż na sam szczyt. Poddasze.
Już na ostatnim podeście usłyszał trzask migawki aparatu i stłumione komendy. Zobaczył światło w uchylonych drzwiach. I wtedy poczuł ten zapach.
To był zapach terpentyny. Zapach porządku, tworzenia, cierpliwego nakładania warstw. A on przybył tu, by zdrapywać warstwy, by szukać brudu i chaosu ukrytego pod powierzchnią. Ten zapach był jak policzek. Jak drwina. Jakby morderca mówił: «Wszedłeś do mojego świata, komisarzu. Zobaczymy, czy zrozumiesz jego reguły». Ostry, chemiczny, ale jednocześnie... czysty. Górski zatrzymał się na progu. Ten zapach przeniósł go na chwilę w inne miejsce, do sal muzealnych, do pracowni artystów. Był to zapach tworzenia, konserwacji, sztuki. Zapach cierpliwości i precyzji. A teraz, tutaj, w tych okolicznościach, stał się zapachem śmierci. To połączenie było tak absurdalne, tak niestosowne, że aż niepokojące.
Wszedł do środka. Pierwsze pomieszczenie było ewidentnie pracownią. Panował w niej kontrolowany chaos. Stoły robocze, płótna w różnym stadium renowacji, słoiki z pigmentami, pędzle. Wszystko pokryte było pyłem, który tańczył w snopach światła rzucanego przez policyjne lampy. Błyskały flesze, ostre, białe światło na ułamek sekundy wyrywało z mroku detale, by zaraz znów je w nim pogrążyć. Słychać było trzaskanie krótkofalówek, ciche rozmowy techników, szelest foliowych worków na dowody. Ten policyjny zgiełk był brutalnym najazdem na ciszę, która musiała tu panować jeszcze kilka godzin temu. Kontrastował tak bardzo ze spokojem, jaki musiała zastać kobieta, która znalazła ciało.
– Komisarzu.
Odwrócił się. Aspirant Anna Wilk stała tuż za nim. Była jego przeciwieństwem. Młoda, energiczna, z włosami spiętymi w ciasny, regulaminowy kok. Jej strój był nienaganny, ciemny garnitur i biała koszula, jakby właśnie wyszła z biura, a nie została wyrwana z łóżka w środku nocy. W jej ręku spoczywał nieodłączny notatnik i długopis. W jej oczach była mieszanka ambicji i skupienia.
– Cześć, Anka. – Głos miał cichy, ale jego uwaga była już gdzie indziej. – Dobra, Anka. Mów, co masz.
Wilk otworzyła notatnik. Jej głos był rzeczowy, pozbawiony emocji, jakby recytowała listę zakupów.
– Ofiara to Jerzy Wolski, lat sześćdziesiąt osiem. Profesor historii sztuki, właściciel tej pracowni i gabinetu obok. Zgłaszająca to Klara Goldberg, lat dwadzieścia osiem, jego asystentka, konserwatorka. Znalazła go około dwudziestej trzeciej. Jest na dole, w radiowozie, pod opieką psychologa. W ciężkim szoku. Wstępne oględziny patrolu potwierdziły brak oznak życia. Lekarz z karetki oficjalnie stwierdził zgon. Czas zgonu... – zawiesiła na chwilę głos, zerkając do notatek – ...wstępnie określony na dwie do czterech godzin przed znalezieniem ciała. Ale to zweryfikuje dopiero patolog.
Górski ledwo jej słuchał. Kiwał głową w odpowiednich momentach, ale jego umysł już pracował na innych obrotach. Jego wzrok przesuwał się po pracowni, chłonąc detale, szukając czegoś, co nie pasuje. Ale tu wszystko wydawało się nie pasować. Zapach terpentyny. Ofiara – profesor sztuki. To nie była typowa sprawa.
– ...przesunęła się do gabinetu, gdzie znaleziono ciało – kontynuowała Wilk. – Technik "Siwy" już tam jest. Mówi, że niczego nie dotykał, ale scena jest... nietypowa.
"Nietypowa". Trzecie słowo-klucz tej nocy. Górski ruszył w stronę drugich drzwi, tych prowadzących do gabinetu. Wilk podążyła za nim.
Gabinet był jak inny świat. Po chaosie pracowni, to miejsce uderzało swoim nienagannym, absolutnym porządkiem. Tysiące książek w dębowych regałach, kolekcja antyków, ciężkie, aksamitne zasłony. Nawet policyjna ekipa, która tu pracowała, poruszała się z nienaturalną ostrożnością, jakby bali się naruszyć panującą tu harmonię.
Jego oczy skanowały pomieszczenie, wyłapując detale z prędkością komputera. Mózg katalogował, analizował, odrzucał. Brak śladów walki. Absolutnie żadnych. Żadnego przewróconego krzesła, żadnej rozbitej szklanki, żadnej książki strąconej z półki. Dywan bez śladów szamotaniny. To nie był napad rabunkowy, który wymknął się spod kontroli. To nie była kłótnia, która zakończyła się śmiercią.
Jego wzrok zatrzymał się na małym stoliku obok fotela, w którym siedziała ofiara. Stała na nim niska, gruba szklanka, do połowy wypełniona bursztynowym płynem. Whisky. Nietknięta. Żadnych odcisków palców na szklance, oprócz tych, które zostawił technik po pobraniu próbki. Żadnych śladów ust na krawędzi. To był rekwizyt. Element scenografii. Ktoś chciał, żeby ta szklanka tu stała.
Wreszcie spojrzał na centrum tej sceny. Na fotel i jego lokatora. Technik kryminalistyki, siwowłosy mężczyzna o pooranej zmarszczkami twarzy, którego Górski znał od dwudziestu lat, podniósł na niego wzrok i ledwo zauważalnie pokręcił głową. Ten gest mówił więcej niż tysiąc słów. Mówił: "Tego jeszcze, kurwa, nie widziałem".
Górski podszedł bliżej, omijając technika robiącego zdjęcia. Stanął obok fotela, patrząc na ofiarę z boku, tak jak musiała zobaczyć go kobieta, która go znalazła. Profesor Wolski siedział w fotelu, zwrócony w stronę okna, za którym w deszczowej mgle jaśniał Wawel. Jego postawa była sztywna, nienaturalna. Twarz spokojna. I te dwa detale, które sprawiały, że cała scena była tak groteskowa.
Idealnie ułożona na lewym oku mała, srebrna moneta.
I pojedyncza, czarna róża w bezwładnie opuszczonej dłoni.
To nie była zbrodnia z namiętności. Zbrodnie z namiętności są chaotyczne, brudne, pełne krwi i krzyku. To nie był rabunek. Rabusie biorą, co cenne i uciekają, zostawiając za sobą bałagan. To było coś innego. Coś zimnego, wykalkulowanego i precyzyjnego.
To egzekucja.
Nie, to słowo też nie pasowało. Egzekucja to czynność. To było coś więcej.
To rytuał.
Każdy element tej sceny był przemyślany. Każdy rekwizyt miał swoje znaczenie. Fotel, widok na Wawel, whisky, moneta, róża. To była wiadomość, starannie zakomponowana, jak obraz, nad którym pracowałaby ofiara. Morderca nie chciał tylko zabić. Chciał coś powiedzieć.
Górski włożył lateksowe rękawiczki, które podał mu "Siwy". Kucnął przy fotelu, przyglądając się monecie. Była stara, wytarta. Leżała idealnie na środku zamkniętej powieki. Nie ześlizgnęła się, nie była przekrzywiona. Została umieszczona z pietyzmem jubilera.
– Co o tym myślisz, Siwy? – mruknął Górski. Siwy nie podniósł wzroku znad aparatu. – Myślę, że ktoś się bardzo postarał, żeby leżała równo. I że nie ma na niej śladów krwi. Czysta robota. Zbyt czysta. Resztę powie laboratorium.
Górski powoli przeniósł wzrok na twarz ofiary. Nie znał go, ale widział setki takich twarzy. Twarzy ludzi, którzy mieli wszystko – pieniądze, pozycję, szacunek. Twarzy, za którymi często kryły się sekrety, o których nie śniło się ich rodzinom. A potem na różę. Czarna jak grzech. Gładka, bez kolców. Ktoś zadał sobie trud, by znaleźć, albo stworzyć, tak idealny kwiat.
Wstał i cofnął się o krok, obejmując wzrokiem całą scenę. Wilk stała w milczeniu za jego plecami, czekała. Wiedziała, że to jest jego moment. Moment, w którym komisarz Górski przestawał być tylko policjantem, a stawał się... czymś w rodzaju tłumacza. Tłumacza z języka śmierci na język śledztwa.
Patrzył... i widział nie tylko zbrodnię, ale i publiczność. A raczej jej brak. Szaleniec zostawiłby list. Terrorysta zadzwoniłby do mediów. Ten morderca nie chciał rozgłosu. Chciał widza. Jednego, konkretnego widza, który zrozumie symbolikę. Kogoś, kto potrafi czytać w śmierci. I wtedy poczuł zimny dreszcz. To nie była scena dla policji. To było zaproszenie.
Poczuł to w trzewiach. To samo uczucie, które miał kilka razy w swojej karierze, zawsze przy sprawach, które zostawały z nim na lata. Uczucie, że morderca nie gra z policją. On gra z nim.
To nie jest tylko dowód, pomyślał, wpatrując się w srebrny błysk monety. To nie jest tylko symbol.
To wiadomość.
Wiadomość, której on jest adresatem.ROZDZIAŁ 3
Poranek wdarł się na poddasze bezceremonialnie, brudnym, szarym światłem, które rozlało się po pracowni, obnażając bezlitośnie cały jej nocny nieład. Deszcz przestał padać, ale niebo wciąż wisiało nisko nad dachami Kazimierza, ciężkie i ołowiane, jak mokry koc. Wszechobecny zapach terpentyny, który w nocy wydawał się niemal mistyczny, teraz zmieszał się z wonią zimnego potu, kurzu wzbitego w powietrze przez dziesiątki stóp i kwaśnym aromatem taniej, przeparzonej kawy z policyjnego termosu. Magia zniknęła. Pozostał tylko brudny, lepki osad po zbrodni.
Klara Goldberg siedziała na drewnianym zydlu w kącie pracowni, tam, gdzie kazali jej usiąść kilka godzin temu. Była otulona szorstkim, policyjnym kocem, który pachniał naftaliną. Trzymała w dłoniach styropianowy kubek z herbatą, ale nie wypiła ani jednego łyku. Płyn dawno wystygł, a ona wciąż wpatrywała się w niego, jakby próbowała odczytać przyszłość z fusów, które osiadły na dnie. Jej twarz, wczoraj tak skupiona i żywa, teraz była maską. Blada, opuchnięta od płaczu, z ciemnymi smugami rozmazanego tuszu pod oczami. Włosy, wczoraj niedbale spięte ołówkiem, teraz opadały w przetłuszczonych strąkach na ramiona. Patrzyła w jeden punkt na przeciwległej ścianie – spękanie tynku, które przypominało kształtem mapę nieznanego kontynentu. Wpatrywała się w nie z intensywnością, która sugerowała, że tylko to zakotwicza ją w rzeczywistości.
Jej zeznania były jak potłuczone lustro. Każdy odłamek odbijał inny fragment koszmaru, ale żaden nie pokazywał całości. Mówiła, a jej głos był cichy, łamiący się, przerywany nagłymi, suchymi szlochami, które wstrząsały jej drobnym ciałem. Mówiła o zapachu wosku do mebli w jego gabinecie. O tym, jak skrzypiała trzecia deska od progu. O świetle lampy, które odbijało się w srebrze monety. Potem nagle przeskakiwała do wspomnień sprzed tygodnia, o tym, jak profesor chwalił jej pracę nad renesansowym aniołem, o jego śmiechu, o tym, jak przyniósł jej pączki z jej ulubionej cukierni. A potem znów wracała do tej nocy. Do czarnej róży. Do nienaturalnej sztywności jego karku.
Aspirant Wilk siedziała naprzeciwko niej, próbując z tych chaotycznych fragmentów ułożyć spójną narrację. Była cierpliwa, jej głos był spokojny i rzeczowy, ale w jej notatniku wciąż było więcej znaków zapytania niż odpowiedzi.
– Klaro, proszę spróbować sobie przypomnieć. Czy profesor spodziewał się kogoś wczoraj wieczorem? Mówił coś? Wspominał o jakimś spotkaniu?
Klara potrząsnęła głową, nie odrywając wzroku od ściany.
– Nie... On... on lubił pracować w ciszy. Wieczorami czytał. Mówił, że nocą myśli są jaśniejsze. – Nagle jej oczy wypełniły się łzami. – Miał mi pokazać nowe akwaforty. Kupił je na aukcji w Wiedniu. Cieszył się jak dziecko...
Górski stał z boku, oparty o framugę drzwi, z założonymi rękami. Nie zadawał pytań. Obserwował. Słuchał nie tylko tego, co mówiła, ale i tego, jak mówiła. Widział prawdziwy, surowy szok. Widział ból tak wielki, że umysł dziewczyny nie był w stanie go objąć, więc rozpadał się na kawałki. Nie było w tym fałszu. Była tylko rozpacz. Patrzył na jej brudne od farby dłonie, zaciśnięte na kubku, i myślał o kontraście między precyzją, z jaką musiały pracować na co dzień, a bezradnością, w jakiej tkwiły teraz.
W gabinecie obok technicy kończyli swoją pracę. Ciało profesora wciąż siedziało w fotelu, czekając na transport do Zakładu Medycyny Sądowej. Prokurator, młody, ambitny mężczyzna o zmęczonej twarzy, dokonywał ostatnich oględzin, dyktując uwagi swojemu asystentowi. Rytuał śmierci powoli ustępował miejsca rytuałowi biurokracji.
– Komisarzu – Głos Wilk wyrwał go z zamyślenia. Podeszła do niego, zamykając notatnik. – To na razie na nic. Ona jest w rozsypce. Potrzebuje lekarza i snu. Może później, jak ochłonie...
– Nie ochłonie – mruknął Górski. – Nie szybko. Ale masz rację. Dajcie jej spokój. Niech ktoś ją odwiezie do domu. Albo do szpitala.
– Już wezwałam dla niej transport medyczny. Ale jest jeszcze jedna sprawa. Próbowaliśmy się skontaktować z żoną ofiary, Ewą Wolską. Przez całą noc nie odbierała telefonu. Dopiero pół godziny temu się udało. Powiedziała, że była na farmie piękności pod Krakowem. Bez zasięgu. Wraca. Powinna być lada chwila.
Górski kiwnął głową. Czekał na ten moment. Świadek to jedno. Rodzina to drugie. To oni otwierają drzwi do prawdziwego życia ofiary, do jego sekretów, długów i wrogów.
Czekali. Czas w miejscu zbrodni płynie inaczej. Minuty rozciągają się w godziny, wypełnione monotonnymi czynnościami – pakowaniem dowodów, robieniem zdjęć, wypełnianiem formularzy. Górski wyszedł na klatkę schodową, zapalił papierosa. Dym mieszał się z wilgotnym, porannym powietrzem. Patrzył w dół, na policyjne zamieszanie na ulicy. Wiedział, że ta sprawa będzie inna. Czuł to w kościach. Teatralność tej zbrodni, jej zimna precyzja, to nie był styl krakowskich przestępców. To było coś nowego. Coś importowanego. Albo coś bardzo, bardzo starego.
Właśnie gasił papierosa o poręcz, gdy na dole ulicy z piskiem opon zatrzymał się czarny, lśniący mercedes. Zanim umundurowany policjant zdążył do niego podbiec, drzwi od strony kierowcy otworzyły się i wysiadła z niego kobieta.