- W empik go
Stacho Szafarczyk - ebook
Stacho Szafarczyk - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 224 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W ciszy tej szedł Stacho środkiem gościńca z zaciętością jakąś i uporem, nie wybierając drogi, nie podnosząc oczu od rozmiękłej grudy, w której po koleinach świeciła woda, a wierzchami śnieg się niedawny bielił. Dobrze się już chłopak od cmentarza oddalił, kiedy zdało mu się, że w jednej z tych kolein, wąskiej, zataczającej się po stronach, rozpoznaje ślad bosych kół wozika, którym tatusiową trumnę na mogiłki wywieźli, i śladu tego machinalnie pilnować się zaczął.
Zrazu bił za nim dzwon ze srogośeią jakąś i gniewem, potem jęknął żałośnie raz, drugi, trzeci, potem znów bardzo srogo – i cisza.
Szerokie dworskie pole czerniło się spod śniegów, jak okiem zajrzeć z obu stron gościńca, obtajałe po górkach, a po bruzdach białe. Wiatr hulał tam samopas gwiżdżąc przenikliwie i rozmiatając kupki perzu nad wygon zgrabione; a gdy ucichał, wtedy pole, droga i chłopiec, wszystko ginęło we mgle.
Wtem dał się słyszeć słaby turkot wozu.
– Oho! – rzekł półgłosem chłopak i na przydróźek uskoczył. Nie obejrzał się wszakże, głowy nie podniósł, tylko mocniej się zgarbiwszy przyśpieszył kroku. Zrobiło mu się nagle bardzo zimno, więc zacisnął ręce w rękawach i wyżej podniósł chude, ostro sterczące spod starej sukmanki ramiona.
Wóz turkotał za nim głucho, nierówno, tym turkotem chłopskich wózków, których woźnica, bokiem na półdrabki siadłszy, z jadącymi gawędzi i luźno koniom szle puszcza, aż skończywszy swoje, szarpnie postronki, gwizdnie i krótkim pakulakiem nad szkapą wywinie.
Chłopak turkotu tego słuchał podrażniony, niepewny siebie, coraz bardziej wyciągając i nogi, i szyję, jakby się od niego jak najspieszniej chciał oddalić.
Na cmentarz jeszcze bieżał jak zawsze matczynego się fartucha trzymając, bieżał i popłakiwał, bo mu okrutnie markotno było na sercu. Aż kiedy pod krzyżem na rozstaju dróg wóz się zatrzymał, a kumoszki do matki przepijać zaczęły, jako że to nigdy żałości bez pociechy nie ma być, a gospodarstwo, choć na piąci morgach, bez gospodarza nie obstoi, długo, jako i ten nieboszczyk – świeć Panie jego duszy! – radość z tego będzie miał, chłopaka nagle jakby szydłem przekłuł, płakać przestał, i matczynego fartucha się puściwszy u wozu resztę drogi szedł, na cmentarzu spode łba na ludzi patrzył, a kiedy go kuma po głowie pogłaskać chciała, że to na sierotę każdego litość wzbiera, szarpnął sobą w bok i pochmurzył się więcej jeszcze.
Nawet tego pacierza nie zmówił, choć go ze trzy razy coś zaczynał z jednego i z drugiego końca; kiedy zaś dziad łopatą świeży piasek na tatusiowej mogile przyklepywać zaczął, a matka dobywszy chuściątka groszaki z niego wysypywała dla kościelnych ludzi, zabrał się niewiele myśląc i ruszył z cmentarza sam.
Miarkował on dobrze, o czym baby matce u krzyża gadały. W chałupie, jeszcze nim cieśla trumnę zabił, ba, nim tatuś jeszcze na piękne oczy zamknął, już o tym rada między kumoszkami była. A to dzieciak jeden tylko, a to jeszcze koszulę w zębach nosi, a to pięć morgów gruntu jest, a to kobyłka, a to dwie krowy, a to i przyodziewek, i porządki różne. Gdzie to temu marnieć bez gospodarza! Kobieta młoda, samo zdrowie, to bez chłopa długo nie obstoi…
Słuchał tego Stacho patrząc to na zachodzące bielmem oczy tatusia, to na młodego urlopnika Chrząsta, który choć kulawy często w tych ostatnich terminach do chałupy naglądał, to drew urąbać, to sieczki urżnąć, to ćwiartkę żyta umłócić.
Chłopak lat czternaście na świecie żył i na niejedno już się we wsi napatrzył.
Widział, jak Mrągowiaki co dzień zażerały się z ojczymem, jak Walczak kobietę swoją bijał, za każdym kijem wymawiając, że ją wdową pojął, że na cudze dzieci robić musi, widział, jak się Kudela po sądach włóczył, żeby pasierbów z gruntu wyprawować, widział, w jakiej poniewierce Jasiek po nieboszczyku Czapli u własnej matki był, od kiedy się za parobka wydała, a nowe dzieci w chałupie nastały. Jakby go tedy nożem przebodło owo gadanie kumoszek.
A kiedy Szymon Szafarz, wzmógłszy się na chwilę, głowę na śmiertelnej pościeli dźwignął, na żonę pojrzał i dyszącym ciężko głosem rzekł:
– A gospodarstwo chłopakowi trzymaj, boć to jego poojcowe!… – po czym na syna oczy obróciwszy – a ty sieroto – przydał – z gruntu się wyłuskać nie daj!… Chłopak zaniósł się ogromnym na całą izbę krzykiem:
– Nie umierajta, tatuńciu, nie umierajta!… Dlaboga, rety, nie umierajta!… Dlaboga rety!…
W krzyku tym słychać było i strach okrutny, i żałość, i niepewność srogą. A kiedy stał tak z twarzą posinialą od krzyku, z wytrzeszczonymi na konającego oczyma, trzęsąc się cały i zaciskając drobne pieścić, zdawać się mogło, że tuż mu na grzbiet spadnie kij ojczyma i że jedyną od niego uchronę traci w tej szerokiej, ciemnej, spracowanej ręce, która nagle koszulę na piersi szarpnąwszy z głuchym łoskotem na łóżko upadła.
Ten strach, ta żałość i teraz jeszcze wstrząsały jego wątłym ciałem, kiedy tak skulony przydróżkiem idąc coraz więcej wsiąkał w wielką mgłę zimową, bezbrzeżną, bezpromienną, głuchą.
Wóz tymczasem zbliżył się już znacznie. Jego nierówny turkot coraz wyraźniejazym się stawał, a kiedy wiatr ku ziemi przypadł, do turkotu mieszały się głosy jadących. Obejrzał się chłopak ukradkiem i wskroś mgły dojrzał konia, wóz i trzęsące się na nim głowy kumoszek.
Ale i jego musiano z wozu zoczyć coś niecoś, bo niedługo usłyszał głos matki:
– Stasiek! Stasinek! A kajże ty lecisz, sieroto?… A czekajźe, to cię podwieziewa!… Stasiek!
Chłopak zmiękł i już się zatrzymać miał, kiedy nagle doleciało go wołanie powożącego Chrząsta.
– Wio, maluśki!… Wista, wio!
Natychmiast na pobladłą z zimna i płaczu twarz chłopca wybił posępny ogień wielkiej zawziętości; wyżej tedy podniósł ramiona, sukmankę rękoma koło siebie obcisnął i przyśpieszył kroku.
Chwilę jeszcze biegł za nim głos matki, ale chłopak się zaciął i tylko patrzył, gdzie uskoczyć, jeśli go wóz dogoni.
O sto kroków może sterczał duży, oborany kamień, dokoła którego z dawna puściły się wielką gęstwą tamie i jeżyny. Bezlistne to było teraz, ale tak splątane, że i chłop od biedy skryć by się tu mógł, nie dopieroż dzieciak.
Tego kamienia dopadłszy przysiadł za nim Stacho, głowę między tamie wsadził i na drogę patrzył.
Wóz toczył się zwolna, bo górka tu była i koń folgował sobie.
Stacho słyszał żmudne skrzypienie kół i rozmowy, gwarzenie kumoszek i niespokojny głos matki:
– Kożuchem bym go przynakryła… – Sukmaniątko do cna na nim liche… Kajż on mi się w oczach podział?… Stasiek, Stasinek…
Serce mu bilo jak młotem, kiedy wóz mimo przejeżdżał, tak się bał, żeby go matka nie zobaczyła i nie pojęła z sobą. Zaledwie jednak turkot oddalił się nieco, opanowało chłopaka uczucie bezbrzeżnego opuszczenia, sieroctwa i żalu. Wylazł zza kamienia, o topolę się ramieniem wsparł, sukmanka mu się na piersiach zatrzęsła, wytarł oczy raz, wytarł drugi raz i szeroko je otworzywszy patrzył na ciemny, ruchomy punkt, coraz malejący w mgle grubej, gęstej. Byłby tak może dłużej stał, bo nagle mu się zdało, że nie ma dokąd iść ani po co, ale że go zimnisko srodze podbierać zaczęło, więc znów się skulił, a zszedłszy z przydróżka na gościniec, przed siebie ruszył. Nie szedł wszakże tak prędko jak dotąd i idąc rozmyślał.
– Co też to najlepszego tatuś zrobili, że tak z dobrawoli wzięli i pomarli… Była im to bieda albo co? Nie mieli to konia, wożą, chałupy? Nie robili to na swoim?… Tera krowa na ocieleniu, tera kopczyk kartofli, tera taki łebski wieprzak, tera czapka, tera kożuch nowy… Tera kłoda kapusty, tera żyta więcej niż na sześć posadów do młócki będzie, tera koszul cości aże cztery, tera buty, tera grunt… Gospodarstwo je, przyodziewek je, wszystko… Jużci i prawda, że się to tak samo nie obstod! jeby je c horoba, te kumy z ich doradami! Juźci nie co, tylko matkę zbuntują…
Spuścił głowę i pałającymi oczyma wodził po świeżych śladach powożonego przez Chrząsta wozu.
Wysoko nad nim przelatywała wrona kracząc przykro. Chłopak wtrząsnął się nagle.
– Bić się nie dam! żeby tam nie wiedzieć jak, nie dam! Pójdź ino sam który, spróbuj!
Wydobył z rękawa pięść drobną, siną i pogroził nią niewidzialnemu przeciwnikowi w mgle gęstej, grubej. Posępny ogień objął twarz jego śniadą, chuderlawą, dziecięcą jeszcze, nadając jej wyraz stanowczości i oporu.
Wysada topolowa urywała się tutaj i nagle ogarnęła Stacha szeroka pustka i szeroka cisza, w której nie było ani łopotu i wrzasku wron, ani borykania się gałęzi z hareującą po polach wichurą, w której on sam i myśli jego przepadać się zdawały. Teraz już nie odróżniał nic, ani przed sobą, ani za sobą; teraz się otworzyło przed nim jakby wielkie, mgłą nabrane morze.
Było to podleśne pastwisko dyszące ciepłem oparzelisk swoich, których dech lżejszy, siny kłębił się i przewalał z mgłą chłodną, górną, wypełniając całą przestrzeń od ziemi do nieba. Chłopiec zmrużył oczy i zagłębiał się w morze zwolna, coraz mniej szarością sukmanki swej widny, coraz drobniejszy, coraz przezroczystszy, aż stopiony w jedno z sinym oparem – zniknął.
Wynurzył się dopiero za dworską olszyną, a tuż go objął gwar stojącej pod lasem karczmy, przy której, że wyrąb niedaleko był, zawsze się dość ludzi kręciło.
I teraz stało przed nią kilka chłopskich wozów i mieszczańska bryka. Dwóch Żydków i jakiś surdutowy gadali przy niej; chłopy siedziały w izbie, z której buchała wrzawa.
Pookrywane to starymi sukmanami, to kawałkiem derki podjezdki zanurzały głowy w workach i opałkach z sieczką; para gniadych uwiązanych łbami u bryki wałachów wyciągała z siedzenia rozrzucone siano.
Stacho dojrzał natychmiast, że między wózikami jest i tatusiów także.
Przystanął, oczy mu zabłysnęły, po czym obszedł bokiem i zza węgła przyglądać się zaczął.
Właśnie w otwartych na ścieźaj drzwiach karczmy stanął Chrząst, ocierając rękawem gębę po świeżo wypitym kieliszku. Chłopiec się cofnął, ale oczu nie zdejmował z "kulasa". Chrząst pociągnął nosem na prawo, na lewo, po czym zaćmiwszy papierosa posztykutał z wiaderkiem do stojącej na uboczu studni.
Wtedy Stacho do sieni się chyłkiem wsunąwszy do izby przez drzwi uchylone zajrzał.
Matka siedziała na ławie pod ścianą; z obu jej stron przepijały kumy.
Chłopak przełknął ślinę i przestąpił z nogi na nogę.
Kumy trącały się właśnie.
– Daj Boże!
– Daj Panie Boże!
– Za wasze zdrowie!
– Pijcie z Bogiem.
– A pijcież, kumo!
– Gdzie mi tam do picia…
– Adyć się choć kieliszka chwyćcie!
– Co tam będziecie się, kumo, frasowali, głowę sobie żałością psuli! Albo to wy jedni na świecie?
– A ino?
– Po ludziach się obejrzyjcie, chłopa sobie umówcie i tyła!
– Co mi ta po chłopie!… Ja tam chłopa nie łakoma…
– Albo i parobka od prędkości…
– Za parobka to by i Wałek poszedł.
– Który zaś Wałek?
– A toć Kobylak.
– Albo Szymek Bączyk.
– Szymek?… Zaśby tam Szymka kowal puścił!
– Abo Głogowiak.
Brzęknęło szkło. Kumy rozmawiały i piły.
– Głogowiak tam nie do tego, za Jagną patrzy.
Uwaga ta wywołała chwilę ciszy. Baby milczkiem pociągały z kieliszków.
– Co tu daleko szukać – odezwała się jedna. – Albo to choćby i Chrząst za parobka nie stanie?
– O… Taka niemrawa! Poradzi to robocie?
– Co nie ma poradzić? Nie był to u młyna cości przez dwa roki? Nie robił to w roli?
– Przecie! Choć ze dworu, to przysyłali, żeby szedł, jak Maćka do wojska pojęli.
– Przysyłali?
– Jak Boga kocham.
– Chrząst tam do dworu nie pójdzie. On tam od małego po wiejskich gospodarzach schowany, to on tam do dworu nie ciągnie.