Stacja Muranów - ebook
Stacja Muranów - ebook
"Warszawski Muranów to unikat w skali światowej. Jedyne osiedle mieszkaniowe wzniesione na gruzach i z gruzów dawnego getta. Architektoniczna utopia, której twórcy czerpali z modernistycznych wzorców i socrealistycznych ideałów. Krakowska Nowa Huta i berlińska Karl-Marx-Allee w jednym. A przede wszystkim jedyna w Europie część dawnej "dzielnicy żydowskiej", w której zostało tak niewiele jej materialnych śladów.
Miejsce-po-getcie, niedookreślone, niepewne własnej tożsamości. Chodząc muranowskimi ulicami, wciąż natrafia się na warstwy poprzedniego życia, skorupy, okruchy, kawałki cegieł – i opowieści współczesnych mieszkańców, w których dziwnym trafem przewijają się ich poprzednicy sprzed wojny. Pisanie o Muranowie przypomina zbieranie tych fragmentów z nadzieją, że uda się choć częściowo odtworzyć dawny kształt Dzielnicy Północnej, choć wiadomo, że efektem i tak będzie patchwork. Tym właśnie jest ta książka – połączeniem literatury faktu i reportażu, który może też służyć jako nietypowy przewodnik.
"Stacja Muranów Beaty Chomątowskiej to książka-kłącze, wyrastająca z gruzów dawnej warszawskiej Dzielnicy Północnej. Są w Polsce liczne miasta, których mieszkańcy nie mają nic wspólnego z przedwojennymi lokatorami swoich domów, ale nie ma chyba drugiego takiego miejsca jak Muranów, gdzie znikła niemal zupełnie cała substancja budowlana i niemal cała substancja ludzka, a na gruzach zbudowano nowe miasto-utopię. Autorka poprzez losy kilkudziesięciu bohaterów – z którymi rozmawiała i o których pytała – pisze miejską historię pamięci, a bardziej może zapomnienia, zamiatania pod dywan tragicznej historii. Wielki reportaż, w którym źródła historyczne przeplatają się z migawkami z codzienności, a powstanie w getcie warszawskim odbija się na forach internetowych.
Z jednej strony Chomątowska ponownie wpisuje w dzieje dzielnicy historie bohaterów opisywanych już w wcześniej, . przez Hannę Krall, jak grabarz Pinkus Szenicer czy powstaniec Jakub Wiśnia, z drugiej spisuje sagę Lachertów – rodziny architekta, którego modernistyczne fascynacje poległy w potyczce z socrealizmem. Podkreśla to zresztą tytuł książki – odwołujący się do niezrealizowanej stacji metra, a więc czegoś widmowego, fantomowego. W sytuacji gdy czołowi autorzy rodzimej literatury faktu szukają inspiracji w Zanzibarze, Czechach czy Bośni, książka Beaty Chomątowskiej uświadamia, że najciemniej jest pod latarnią – i stanowi niezwykle cenny dokument genius loci". Paweł Dunin-Wąsowicz "
Świetna książka. Również dlatego, że Beata Chomątowska posiadła wielki dar wywoływania genius loci. Tego się nie można nauczyć – to jest talent nadprzyrodzony". Marian Turski"
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-479-8 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyprowadziła mnie mapa, kupiona za parę złotych w kiosku na Centralnym. Trzymając ją w ręce, szłam na rozmowę o nowej pracy w nowym mieście. Był środek lata, upał. Sandały grzęzły w roztopionym asfalcie. Mapa, wymięta od ciągłego rozkładania, wskazała najpierw aleję Solidarności, potem Jana Pawła II – arterię kantorów i sex shopów. Obie ruchliwe, wypełnione podobnymi, monumentalnymi bryłami. Za to nazwy mijanych przecznic brzmiały znajomo: Nowolipki, Nowolipie, Stawki. Ciągi niskich budynków o monotonnych elewacjach, kojarzących się z koszarami. Przed jednym z nich, obok Pawiaka, stało uschnięte czarne drzewo. Ludzie mieszkający w tym bloku musieli popatrywać na nie codziennie z okien, pijąc swoje poranne kawy i herbaty.
Po krótkim postoju przy rondzie Babka mapa kazała skręcić w prawo, minąć ogródki działkowe i maszerować z powrotem do dworca rozgrzaną, nasłonecznioną ulicą Andersa. W ten sposób powiodła mnie całym obrzeżem dawnego Muranowa, z czego jeszcze nie zdawałam sobie sprawy.
Odtąd chodziłam tą trasą prawie każdego dnia. Praca-dom-praca. Wiedziałam dobrze, gdzie jestem, ale jak długo się dało, unikałam wejścia w głąb osiedla, trzymając się utartego szlaku po liniach prostych i ruchliwych skrzyżowaniach. Pamiętałam, że w środku schowany jest plac z pomnikiem, lecz odwlekałam spotkanie z nim. Bałam się tego, co mogą odsłonić socrealistyczne gmachy, szczelnie wypełniające główne ulice. Widoku niezabliźnionej rany po getcie.
Wreszcie się przemogłam i nie było tak źle. Wielki, pusty plac porośnięty trawą, ale z ławkami i alejkami. Dziwne domy ustawione na wzgórkach. Dużo bram, schodów i wewnętrznych podwórek. Spokój prowincjonalnego miasteczka w samym centrum wielkiego miasta. Ten spokój i cisza były niepokojące, choć trudno wytłumaczyć dlaczego.
Potem – już z perspektywy świadomie wybranego mieszkania, dwa kroki od oswojonego wreszcie placu, na którym wyrósł Ohel, zalążek przyszłego muzeum – odkryłam, że takich jak ja jest więcej. Nie idziemy na Anielewicza, tylko na Gęsią. Zaglądamy w wykopy ku zdziwieniu robotników wymieniających kable, wypatrując kawałków przedwojennych cegieł, popękanych butelek po wodzie kolońskiej, gwoździ i guzików – śladów poprzedniego życia. Nie przepuścimy okazji do rozmowy z emerytem, wspominającym dziecięce poszukiwania skarbów w resztkach ruin. Muranów docenia to i zwykle jest dla nas łaskawy. Cieszy oczy zielenią podwórek, pozwala się fotografować, odsłania tajne przejścia, śladami piwnicznych kotów daje zajrzeć do schronów. Czasem boli. Ból jest jak najbardziej realny. Czuje się go pod podeszwami.
U Maćka, architekta, na Nowolipkach zamieszkała Rachela. Nigdy jej nie widział, ale koegzystują zgodnie na trzydziestu dwóch i pół metrach. Maciek wie, że Rachela była tu wcześniej niż on, i respektuje jej prawa. Kiedy jest niespokojna, gwałtownie trzaska drzwiami i gasi światło, płosząc gości, strofuje ją wtedy delikatnie jak znerwicowane dziecko. Potem znów wszystko wraca do normy, aż do kolejnego ataku.
– Powiem ci, co naprawdę myślę o tym miejscu – mówi Bogdan, syn powojennego komunisty, który przychodzi na Muranów raz do roku, z kwiatami, w rocznicę. – Te dziwaczne nowe bloki nigdy nie powinny tam stanąć. Cieszyłbym się, gdyby je zburzyli i zostawili zaorane pole. Kamień na kamieniu.
Czasem myślę, że kiedyś tak się stanie. Stawiane w rekordowym tempie na płytkim gruzowym tarasie fundamenty nie wytrzymają naporu murów sklejanych ze szczątków cegieł. Hałas obudzi tych, którzy pod Torą nadaremną, pod uwięzioną gwiazdą – jak pisał Jerzy Ficowski – w zasypanych piwnicach ciągle czekają na koniec wojny.
Na razie śpią. Tylko gdzieniegdzie gruz pęka, osypuje się tynk, stemple podpierają bramy.
Trzeba się spieszyć.
------------------------------------------------------------------------
– Warszawa wolna. Jedziemy! – rzuca Józef Sigalin do kolegów.
Siedzą stłoczeni w pokoju przy ulicy Racławickiej w Lublinie – grupa przedwojennych architektów, której kilka dni wcześniej nowe władze, wiedząc już, co się święci, kazały przyspieszyć prace nad planami odbudowy stolicy. Jest wczesne popołudnie 17 stycznia 1945 roku. Pokój służy jednocześnie za siedzibę tymczasowego komunistycznego rządu, zwanego Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego. Parę minut wcześniej rozdzwonił się telefon. Ktoś zameldował, że wojska radzieckie, a razem z nimi żołnierze I Armii Wojska Polskiego, zajęli już wszystko, co zostało z Warszawy. Projektanci – oprócz Sigalina Bohdan Lachert, Julian Puterman-Sadłowski i Eleonora Sekrecka, sformowani naprędce w Grupę Operacyjną „Warszawa” – czekali tylko na ten sygnał, by wreszcie ruszyć na zachód. Od ich relacji o skali warszawskich zniszczeń miał w dużej mierze zależeć dalszy los miasta. Rząd, spodziewając się najgorszego, rozważał przeniesienie stolicy do Poznania, Krakowa lub robotniczej Łodzi. Gdyby do tego doszło, warszawskie ruiny zostałyby nietknięte jako pomnik hitlerowskiej zbrodni¹.
– Możemy jechać – powtarza Sigalin, obwołany kierownikiem ekspedycji, i biegnie załatwiać formalności.
Jako rodowity warszawiak nie może przepuścić podobnej okazji. Swoje miasto widział po raz ostatni jesienią 1939 roku, przed wędrówką na lewy brzeg Bugu, skąd zaniosło go aż do Iranu z Armią Czerwoną². Do Lublina dotarł jako oficer sztabowy I Armii w randze kapitana. Przedwojenny członek partii komunistycznej, sprawdzony w walce na antyhitlerowskim froncie, w tym w bitwie pod Lenino, idealnie nadaje się do roli wiceszefa Biura Planowania i Odbudowy – zalążka przyszłego resortu budownictwa³. Władzom nie przeszkadza, że Sigalin nie ma jeszcze dyplomu architekta (przerwał studia przed wojną, skończy je dopiero w 1946 roku), co chętnie wytykają mu przeciwnicy. Nie brakuje mu bowiem energii, pomysłów i chęci do pracy. Nic więc dziwnego, że pełnomocnictwa na przejazd Grupy Operacyjnej „Warszawa” znajdują się w mgnieniu oka.
Kłopot jest tylko z samochodem. Rozklekotaną ciężarówkę i galon benzyny uda się załatwić dopiero następnego dnia. Lekko opóźniona ekspedycja rusza do stolicy.
– Dostaliśmy „komandirowki”, czyli zaświadczenia po polsku i rosyjsku, zobowiązujące władze radzieckie do udzielenia nam wszelkiej możliwej pomocy – wspomina dziś młodszy syn Bohdana Lacherta Rudolf.
O nim i o bratowej Sigalina Hannie nie ma wzmianki w oficjalnych relacjach. Był wtedy dziewiętnastolatkiem, uczniem liceum budowlanego w Lublinie, planującym studia architektoniczne. Wyjazd potraktuje jak niespodziewaną przygodę.
– Ojciec zabrał mnie ze sobą, bo uznał, że czas wprawiać mnie do przyszłego zawodu. Chciał też wywieźć mnie na jakiś czas z Lublina, gdzie zdążyłem trochę narozrabiać, wdałem się w zatarg z czerwonoarmiejcami, których ze względu na jego polityczne sympatie nazywałem sarkastycznie „przyjaciółmi tatusia”. Gdy spuścili mi lanie, stwierdził, że rozsądniej będzie zmienić przynajmniej na jakiś czas miejsce zamieszkania. Prośbę, ku mojej radości, poparł Sigalin. – Rudolf Lachert odgania łaszące się psy, nalewa kolejny kieliszek wina.
Siedzimy w domu Lachertów na Saskiej Kępie, gospodarz wspomina lubelską wyprawę. Rocznik 1926, emerytowany architekt, autor projektu dworca kolejowego Łódź Kaliska, ciągle pracuje. Teraz głównie nad ambonami strzeleckimi – mimo słusznego wieku, wady wzroku i słabego słuchu jest zapalonym myśliwym (w przeciwieństwie do ojca – jak potem będzie wielokrotnie podkreślał w rozmowach).
– Ale nie jechaliśmy prosto do Warszawy. Wcześniej była jeszcze Podkowa Leśna, gdzie dołączyło do nas trzech kolejnych architektów⁴, i Cieleśnica.
W tej podlaskiej miejscowości przebywa akurat Lech Niemojewski, profesor Politechniki Warszawskiej, organizując ośrodek naukowy na potrzeby nowego rządu. Ten przedwojenny projektant wnętrz transatlantyków M/S Piłsudski i Batory, współautor planu restauracji Łazienek Królewskich, który jeszcze w konspiracji pracował nad planami odbudowy stolicy, uchodzi w środowisku za niekwestionowany autorytet. Nie może go zabraknąć w tak prestiżowej grupie.
Po kolejnych kilku godzinach architekci docierają wreszcie do celu.
„Brzeg warszawski. Tłok, ruch, nawoływania. Dużo wojska. Dziury w jezdni, leje po pociskach. Szpital Św. Łazarza przy ul. Książęcej spalony. Tabliczki z niemieckimi napisami ulic. Kościół Aleksandra – kupa gruzu, sterczy część wieży – zapisuje na gorąco Sigalin. – Niemojewski zdjął czapę. Coraz to mówi głośno, woła prawie: Jest! Stoi! Patrzcie! Zadziwia mnie ta radość, przecież tu strasznie, cmentarz . Dyndające z dachów kawałki blachy. Poprzeczne ulice zawalone gruzami zasypanymi częściowo śniegiem. Ślady stóp ludzkich”⁵.
Na placu Zamkowym pod kołami gazika majaczy ludzka sylwetka.
– Uwaga, trup na drodze! – krzyczy Sigalin i łapie kierowcę za rękę, a potem rzuca się odciągać zmarłego. Okazuje się, że to Zygmunt Waza.
Rudolf Lachert:
– Tylko ktoś, kto był wówczas w Warszawie, jest w stanie uwierzyć, że tak mogło wyglądać miasto. Nawet zdjęcia nie oddają pełni zniszczeń. Ich skalę mogli uświadomić sobie tylko ci, którzy porównywali te resztki z wyglądem ulic sprzed wojny. W południowej części Śródmieścia stały jeszcze wypalone budynki, a nawet rzędy kamienic, ułatwiające orientację w terenie.
– A na północ od placu Bankowego? Co było tam? – pytam.
– Nic.
– Jak to nic?
– Pustka. Nic poza morzem gruzów.
Gruzy, gruzy, gruzy. Wystające gdzieniegdzie półtora metra ponad poziom dawnych ulic. Tak wyglądała w styczniu 1945 roku przedwojenna dzielnica żydowska⁶, potem centrum getta utworzonego przez Niemców. Muranów.
Michał Zylberberg, wędrujący tamtędy po oswobodzeniu lewobrzeżnej Warszawy, zanotuje: „Było tak cicho jak w grobie. Cały obszar pokrywała gruba warstwa śniegu. Biel, która powinna być symbolem czystości, przeraziła mnie. Pod tą bielą wzbierało morze niewinnej krwi żydowskiej. Błądziłem bez celu po ruinach. Nie spotkałem żadnego znaku tego, co tutaj wcześniej istniało”⁷.
Po przejeździe przez ulicę Okopową, gdzie był cmentarz żydowski, w wojskowym bloku meldunków Józefa Sigalina, służącym mu tego pierwszego wieczoru w Warszawie za notatnik, znajdzie się zapisek: „Mury cmentarzy wydają się zbędne: nie dzielą już dwóch światów”.1. PO DZIELNICY
Cała ulica biegła. Ruch wzmagał się szczególnie między pół do drugiej a drugą po południu. Biegano ze sklepu do sklepu po krótkoterminowy kredyt, po ostatnią sumę, która była potrzebna dla spłacenia weksla. Modlitwę odmawiano w biegu, wyprowadzając ostatnie sentencje między bóżnicą a sklepem. Nie wiem, ile sklepów było na Nalewkach. W każdym razie w ciągu pierwszych lat naszego stulecia liczba ich wzrosła dziesięciokrotnie. Duży lokal dzielono na części, a w każdej z nich inny kupiec urządzał swój sklep, czasem było ich pięciu, sześciu.
Bernard Singer (Regnis), Moje Nalewki⁸
Dziś nic nie zostało, tak jakby wymazane, gumką myszką ktoś wytarł i pozostał pusty plac.
focus1, uczestnik pilotażowych badań postaw mieszkańców Muranowa, prowadzonych przez Instytut Psychologii Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego w 2007 roku⁹2. SNY O UTOPII
Czujemy, że nie jesteśmy już ludźmi katedr, pałaców i salonów, lecz ludźmi wielkich hoteli, dworców, szerokich ulic, potężnych bram, krytych targowisk, oświetlonych tuneli, prostych jak wyciął autostrad, uzdrawiającej odnowy miast.
Miasto futurystyczne musimy planować i wznosić na kształt hałaśliwego placu budowy, ruchliwego i dynamicznego, a dom futurystyczny – jak gigantyczną maszynę.
Kazimierz Moczarski, Rozmowy z katem⁴⁹
Po jakimś czasie Stroop przypomniał, że do bilansu zdobyczy niemieckich w Grossaktion doliczyć trzeba ważną pozycję: tereny budowlane pod przyszłą dzielnicę mieszkaniową, dzielnicę nowoczesną, willową, z różami, zielonymi okiennicami i czerwoną dachówką oraz z gmachami NSDAP i SS . Na uwagę Schielkego, że na tak wielkim osiedlu byłaby z pewnością ulica imienia Stroopa, usłyszeliśmy odpowiedź:
– Pan, Herr Schielke, tak mówi, jakby pan nie wiedział, że w szczegółowych planach tej przyszłej dzielnicy ss Reichsführer osobiście wyznaczył, jak ma przebiegać Jürgen Stroop Allee oraz Otto Dehmke Strasse.
Antonio Sant’Elia, Manifest futurystyczny⁵⁰– A myśleliśmy, że będzie przyjemnie – Rudolf Lachert jest niepocieszony.
Atmosfera w domu na Saskiej Kępie kiepska. Oboje z żoną nie mogli zasnąć przez pół nocy, bo długo wyczekiwane spotkanie ze znajomymi z Biura Odbudowy Stolicy, podczas którego mieli świętować sześćdziesiątą piątą rocznicę powołania tej instytucji, niespodziewanie przerodziło się w wieczór rozliczeń.
– Przyszli młodzi architekci, historycy i zaatakowali nas za to, że ich zdaniem zniszczyliśmy miasto, bezrefleksyjnie godząc się na rozbiórkę wielu przedwojennych kamienic, nadających się do odbudowy – mówi Lachert. – Tyle że tak może wydawać się komuś, kto zna temat wyłącznie ze zdjęć. Przecież to były rudery, grożące zawaleniem! Sam o mało nie przypłaciłem życiem wizji lokalnej w którymś budynku, gdy runął pode mną strop niższego piętra. Ludzie koczowali tam w strasznych warunkach. Nie wyobraża sobie pani, jacy byli szczęśliwi, gdy dostali przydział na mieszkanie na Muranowie!
Kiwam głową, bo przypomina mi się fragment powojennych wspomnień Artura Nadolskiego, chłopaka z „dzikiego zachodu”, jak nazywano sąsiadujący z Muranowem fragment dawnej Warszawy na granicy Woli ze Śródmieściem, między dzisiejszym rondem onz a dworcem Warszawa Główna: „W piwnicach naszej kamienicy przez wiele lat mieszkały razem trzy rodziny. A tymczasem Muranów i Mirów pęczniały od przyjezdnych z całej Polski. Tam było życie. Tu była gruźlica. Nawet dary Unry z Zachodu – jak mleko w proszku, czekolada – trafiały częściej do ładnych mieszkań Muranowa niż na Pereca, Krochmalną, Wronią, Grzybowską, Żelazną czy Chłodną”⁵¹.
Ale potakiwać przestaję, gdy przypominam sobie niedawną rozmowę z Jarosławem Trybusiem, krytykiem sztuki. Trybuś, zresztą wielki fan architektury dzisiejszego Muranowa, opowiadając o niej podczas wykładów, lubi podkreślać, że druga wojna światowa oprócz ogromnych zniszczeń, nad którymi ubolewał niemal każdy warszawski architekt, paradoksalnie przyniosła też urbanistom niepowtarzalną szansę spełnienia modernistycznych marzeń snutych jeszcze w latach trzydziestych.
– Podczas okupacji nie przestali projektować. Spodziewając się najgorszego, wielu z nich przygotowywało potajemnie plany odbudowy Warszawy od zera. Dlatego tuż po zakończeniu wojny miasto tak sprawnie zabrało się do tworzenia swojego nowego wizerunku – mówi, zaznaczając, że Muranów był na tym tle miejscem wyjątkowym, bo w tej okolicy nie zostało rzeczywiście nic.
Jedynym wyjściem była budowa od początku, na surowym korzeniu.
„Urbaniści warszawscy – jak odnotowywał brytyjski »The Architects Journal« z 28 marca 1945 roku – mogli wskutek olbrzymich zniszczeń rozporządzać dowolnie terenami miejskimi i w tych warunkach wszystkie uświęcone zakazy społeczne odpadły”.
– W pewnym sensie mieli szczęście. Niewielu dane jest projektowanie tak rozległych obszarów od początku do końca – dodaje Trybuś.
Teza słuszna, choć niepoprawna politycznie. Trudno zaakceptować, że zamiast załamywać ręce nad gruzami, ktokolwiek mógłby dostrzec w wojennym dramacie zawodowe korzyści. Bo oto zrządzeniem losu otwarła się przed nim pusta przestrzeń i nie musi już nawoływać do burzenia zabytkowych kamienic! Co za ulga. To nie mogło się podobać. „Zburzenie Warszawy może być dla urbanistów pragnących realizować nowe koncepcje wielkim ułatwieniem technicznym, ekonomicznym, ale nie psychologicznym. Fakt, że Warszawa została zburzona przez wroga, budzi opór przeciw koncepcjom urbanistycznym, które ten fakt starają się wyzyskać”⁵² – pisze socjolog Stanisław Ossowski w marcu 1945 roku, kiedy Biuro Odbudowy Stolicy już działa. Jego głos mógłby się liczyć w toczonych wtedy dyskusjach o przyszłym wyglądzie miasta, bo sam Ossowski, traktowany jako autorytet, jeszcze niedawno uczestniczył w pracach nad nowatorskimi projektami zaprzyjaźnionych architektów. Emocjonalne zapiski, kreślone w Bukowinie Tatrzańskiej, trafiają jednak do szuflady. Światło dzienne zobaczą dopiero w latach sześćdziesiątych, kiedy będzie za późno. Głód nowych wyzwań twórczych okazuje się zbyt silny. Ci, którzy go czują, nie tylko mają dość przymusowego bezrobocia, jakiemu poddano ich przez ostatnie sześć lat, ale pamiętają też doskonale, że to wojna uniemożliwiła im realizację wielu wcześniejszych śmiałych koncepcji. Tym razem wydaje się, że nic nie stanie im na drodze, a władza spogląda na przygotowane projekty jeśli nie entuzjastycznie, to przynajmniej łaskawie.
Zwłaszcza jeśli chodzi o niedawne getto.
* * *
Jakkolwiek abstrakcyjnie by to brzmiało, architekci zaczynają kreślić plany odbudowy powojennej Warszawy, w tym Dzielnicy Północnej, już podczas pierwszej okupacyjnej zimy, gdy Muranów jest jeszcze nietknięty. We wszystkich można znaleźć te same motywy: szerokie ulice, dużo wolnej przestrzeni, zieleni i światła. Awangardowe ideały Zachodu, które – przynajmniej w tej części Europy – już niedługo odejdą w przeszłość albo przybiorą wynaturzone formy.
Prace ruszają równolegle w kilku ośrodkach. Po pierwsze, na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Uczelnię co prawda zamknęli Niemcy, urządzając w niej średnią szkołę budowlaną, ale kierowana przez profesora Tadeusza Tołwińskiego Pracownia Urbanistyczna działa nadal. Oficjalnie wykonuje prace zlecone przez władze miejskie, a inne – w konspiracji. Współpracują z nią znajomi z Grupy Operacyjnej „Warszawa” – Lech Niemojewski i Bohdan Lachert, późniejszy autor projektu Muranowa Południowego. „Urbanistykę nadziei” – jak sami zainteresowani określają swoją aktywność – uprawia się też w Wydziale Planowania Miasta. Jego szef Stanisław Różański potwierdził co prawda własnym podpisem wydany przez okupacyjne władze zakaz projektowania i zatrudniania nowych pracowników, ale to tylko maskarada: wszystkie pracownie i tak działają, szkicując między innymi różne warianty przyszłej Trasy N-S (dzisiejsza aleja Jana Pawła II) czy przebicia ulicy Marszałkowskiej przez Ogród Saski i przeciągnięcia jej dalej aż na Żoliborz (dzisiejsza ulica Andersa). Sam Różański, do spółki ze Stanisławem Rychłowskim, widzi już w miejscu utworzonego przez Niemców getta dzielnicę ministerstw. Gdyby powstała, byłaby pewnie czymś na kształt europejskiej enklawy w Brukseli, złożonej głównie z biur, zamierającej po zmroku i w weekendy, gdy urzędnicy rozjeżdżają się do domów.
Moderniści, związani przed wojną z awangardową grupą Praesens i Towarzystwem Osiedli Robotniczych, skupiają się wokół Stanisława Ossowskiego, Heleny i Szymona Syrkusów oraz przyszłych projektantów północnej części nowego Muranowa Barbary i Stanisława Brukalskich. Przez trzypokojowe mieszkanie przy ulicy Krasińskiego 18 na Żoliborzu, gdzie ulokowała się stworzona przez nich Pracownia Architektoniczno-Urbanistyczna, przewinie się co najmniej osiemdziesiąt osób, w tym ekonomiści, geografowie, statystycy, pedagodzy, socjolodzy i prawnicy, w większości o lewicowych korzeniach. Wizualizują – jak powiedzielibyśmy dziś – głównie przyszłe osiedla mieszkaniowe. Masowe, tanie mieszkania to obsesja Syrkusów. Opracowanie zasad ich budowy traktują jak zawodową misję. W latach trzydziestych zbudowali według tych reguł osiedle w dzielnicy Rakowiec finansowane z kapitału spółdzielczego.
Jest 1940 rok, pomysł utworzenia getta warszawskiego dojrzewa w wyobraźni Ludwiga Fischera. Tymczasem Zbigniew i Janina Skibniewscy, którym w ramach podziału obowiązków w pracowni przypadło opracowanie zabudowy dzielnic północnych Warszawy, już z góry zakładają, że ta część miasta będzie tabula rasa, pustą kartą do zapisania przez planistów. Nie przypuszczają pewnie, jak złymi prorokami się okażą. A przecież chcą tylko, przynajmniej w wyobraźni, pozbyć się problemów, które stwarza dominująca w krajobrazie dzielnicy nalewkowskiej gęsta, czynszowa zabudowa, w większości w kiepskim stanie technicznym. Jej właściciele na dwa lata przed wojną nie dostawali już zezwoleń na przebudowy czy remonty, bo władze miasta wolały uniknąć odszkodowań, gdyby domy trzeba było wyburzyć pod przyszłe inwestycje. Pamiętano doskonale historię z 1936 roku, kiedy chcąc poszerzyć dzisiejszą ulicę Bonifraterską, łączącą centrum z Żoliborzem, a przebiegającą pod wielką arkadą budynku sądów przy placu Krasińskich, miasto musiało najpierw wykupić za milionowe sumy dziesięć parcel, by zburzyć trzydzieści sześć stojących na nich kamienic. Poszła na ten cel prawie połowa rocznego budżetu Warszawy. „Do istniejącej tu zabudowy ustosunkowujemy się więc zupełnie świadomie negatywnie, pomimo że poszczególne budynki mogłyby zapewne przetrwać jeszcze dość długo”⁵³ – piszą o Dzielnicy Północnej Skibniewscy w 1941 roku, na dwa lata przed wybuchem powstania w getcie. Cóż – moderniści od początku śnili o Nowej Metropolis, zaprzeczeniu miasta przeszłości. A ciasny, przeludniony, pełen kamienic czynszowych Muranów jest tej przeszłości reliktem.
* * *
Gdy Emanuel Ringelblum pisze w Kronice getta warszawskiego o drewnianych parkanach, ustawianych w miejscach zamieszkanych przez Żydów, i „parówkach”, czyli nalotach Niemców na żydowskie kamienice i przymusowym zabieraniu ich mieszkańców do łaźni, żoliborska pracownia działa w najlepsze. Architekci spierają się, pod jakim kątem lepiej przeprowadzić ulicę albo gdzie wytyczyć park.
„Kiedy dziś czyta się te zlecenia, sprawozdania, program, protokoły zebrań, listę osób, które stale lub dorywczo brały udział w pracy pau, a przede wszystkim opracowania, które powstały w latach 1940-1944, można by odnieść wrażenie, że dziedziniec IV Kolonii WSM przy ul. Krasińskiego 18 i zajęty przez pau lokal numer 154 stanowiły w ponurym czasie okupacji oazę, coś w rodzaju Morusowskiej wyspy Utopii, omijanej przez groźne fale represji niemieckich”⁵⁴ – napisze później Helena Syrkus. Nic bardziej mylnego. Działalność pracowni przypomina raczej codzienne stąpanie po kruchym lodzie, tym bardziej że spiritus movens całego przedsięwzięcia, awangardowy architekt i działacz społeczny Szymon Syrkus ma żydowskie korzenie. Po wybuchu wojny odrzuca ofertę zagranicznych przyjaciół, którzy chcą mu pomóc wyemigrować, i na własne ryzyko zostajew Warszawie. Gdyby nie zlecenie na projekt odtworzenia i rozbudowy zbombardowanej dzielnicy Rakowiec, zdobyte w listopadzie 1940 roku dzięki pomocy kolegów, dawnych wykładowców politechniki, między innymi Tadeusza Tołwińskiego, najprawdopodobniej trafiłby do tworzonego wtedy przez Niemców getta. Dzięki zleceniu wygrał życie. Los sprzyjał zresztą Syrkusowi nadal, choć dwa lata później podczas nocnej obławy aresztowano go i wraz z Tołwińskim wywieziono do Auschwitz. Historia jak z częściowo autobiograficznego Filipa Leopolda Tyrmanda, gdzie żydowski chłopak z Warszawy, podając się za Francuza, przetrwał wojnę w samym sercu Niemiec, pracując jako kelner i pomocnik w Głównej Bibliotece imienia Hermanna Göringa. Syrkusowi, podobnie jak powieściowemu Filipowi, nie tylko udaje się zataić „niedobre” pochodzenie, ale dzięki protekcji innego znajomego znaleźć także pracę. Tyle że nie w knajpie, lecz w działającym w obozie niemieckim biurze architektonicznym. Jako numer obozowy 77165 projektuje w Auschwitz na zlecenie esesmanów szklarnie dla ogrodniczych zakładów doświadczalnych i ogrodzenie części obozu zamieszkałej przez niemieckie kierownictwo, nocami snując marzenia o idealnych osiedlach. „Był czas, kiedy nie zajmowałem się specjalnie mieszkaniem minimalnym, ale dużo o tym rozmyślałem – pisze do żony. – Przyzwyczajenia mojego usposobienia prowadzą mnie zawsze do dawnych idei”⁵⁵. Podczas jego nieobecności Helena przeżywa kolejne chwile grozy: Niemcy aresztują innych przyjaciół architektów, a zimą 1943 roku obstawiają budynek pracowni. Na szczęście w środku jest tylko kilku praktykantów, poszukiwani przez gestapo architekci nie przyszli tego dnia do pracy. W pośpiechu udaje się ukryć nielegalne projekty. Ktoś wpada na pomysł, żeby wyłożyć na biurko kilka numerów Goebbelsowskiego tygodnika „Das Reich”. Niemcy nabierają się na kamuflaż i przerywają rewizję.
Współpracownik i przyjaciel Syrkusów Stanisław Brukalski, wywieziony do obozu dla polskich oficerów w Woldenbergu, też nie zasypia gruszek w popiele i organizuje z kolegami po fachu – Janem Knothem, Jerzym Hryniewieckim i Janem Bogusławskim – konkursy architektoniczne dla współwięźniów. Na powojenne osiedla czy odbudowę wsi. Część pomysłów będzie mógł wykorzystać po wojnie. Jego żona Barbara, która została w Warszawie, snuje nie mniej ciekawe rozważania. Przygotowywana przez nią książka Zasady planowania osiedla społecznego zawiera szczegółowe opisy utopijnych dzielnic, nigdy niezrealizowanych w praktyce. Znajdziemy w niej na przykład projekt „sali ciszy”, z której mogliby korzystać wszyscy mieszkańcy oprócz dzieci, znajdując wytchnienie po pracy wykonywanej w hałasie. Łagodne światło, rośliny, akwaria, dzieła sztuki – tak wyobraża sobie autorka owo miejsce, którego regulamin wymaga tylko bezwzględnego zachowania milczenia. Jest też „sala dostaw domowych”, kolejne z kilkunastu „urządzeń społecznych” rozmieszczonych w osiedlu-pionierze, jak nazywa je Brukalska. W zamyśle autorki miałaby działać jako centrala, w której magazynuje się surowe produkty, przetwarza i dostarcza do domów. Wobec tego przedsięwzięcia bledną nawet pozostałe widmowe obiekty, jak osiedlowa jadalnia, ośrodek ogrodniczy, pralnia, która ma całkowicie wyeliminować konieczność prania w domu, i „kąpielisko” zastępujące wanny w prywatnych lokalach. Niewiele brakuje, żeby powstające w latach 1943-1944 wizje przepadły, jak wiele innych wojennych zapisków. Na szczęście Brukalskiej uda się wynieść z powstania jeden egzemplarz odręcznych notatek. Liczy na szansę zrealizowania swych projektów w nowej, powojennej rzeczywistości.
Tymczasem Helena Syrkus, która po aresztowaniu męża przejęła stery żoliborskiej pracowni, po powstaniu warszawskim trafia do Krakowa. Spotyka tam swojego współpracownika Romana Piotrowskiego. W ich rozmowach, podobnie jak w listach Syrkusa i pracach Brukalskich, powraca wciąż temat odbudowy stolicy. Tym bardziej że domyślają się już, co z niej zostało. Podczas jednej z dyskusji padnie po raz pierwszy hasło „prefabrykacji” przy użyciu przemysłowo przerabianego gruzu, by wykorzystać go na masową skalę jako budulec. Architekci wyobrażają sobie, że produkcja prefabrykatów odbywać się będzie na terenach zielonych, uformowanych jako kliny rozdzielające poszczególne dzielnice odbudowywanego miasta. Po wyprodukowaniu wystarczającej ilości materiału potrzebnego do wzniesienia jednego osiedla, robotnicy nasadzą na dotychczasowym miejscu pracy drzewa i krzewy, a potem przeniosą się na kolejny pas zieleni, by tam przygotowywać bazę pod następną budowę. Ten jakże praktyczny zamysł już niedługo powróci w kontekście nowego Muranowa.
Kilka miesięcy wcześniej, we wrześniu 1944 roku, inny projektant, Kazimierz Marczewski, szkicujący w pośpiechu w mieszkaniu przy alejach Ujazdowskich własny projekt dzielnicy mieszkaniowej Muranów, jest już wolny od dylematów, które mieli jego poprzednicy. Budowanie na surowym korzeniu przestało być mrzonką, stało się koniecznością. Nalewki i odbiegające od nich ulice są już tylko polem gruzów. W Warszawie trwa kolejne powstanie, cała stolica płonie. Marczewski kończy projekt i podobnie jak inni, przeczuwając kapitulację, szykuje się do ucieczki.
Kręte drogi dla osłów
Pierwsza powojenna propozycja zabudowy Muranowa, autorstwa trójki architektów: Wacława Kłyszewskiego, Jerzego Mokrzyńskiego i Eugeniusza Wierzbickiego, nie ma już nic wspólnego z żydowskim Muranowem sprzed 1939 roku. Jest wizjonerska – nawet z dzisiejszej perspektywy. Na zamieszczonym w „Architekturze” z 1947 roku rzucie widać jedenastokondygnacyjne wieżowce uzupełnione trzypiętrowymi blokami, przeznaczone dla czterdziestu tysięcy mieszkańców. Otacza je zieleń, a całe osiedle oddzielają od centrum dwie przelotowe arterie.
Wszechwładza geometrii z przewagą kątów prostych, drapacze chmur w otoczeniu niższej zabudowy, rozłożone równomiernie na otwartej, zielonej przestrzeni poprzecinanej szerokimi ulicami. Tak wygląda Plan Voisin, projekt przebudowy centrum Paryża, którym w 1925 roku młody architekt Charles-Edouard Jeanneret-Gris, zaczynający już używać pseudonimu Le Corbusier, szokuje Francuzów na sponsorowanej przez Citroena wystawie. Ścisłe centrum miasta przyszłości ma się składać z dwudziestu czterech wieżowców, wzniesionych na planie krzyża i służących jako biura dla elit. Dziś byliby to pewnie menedżerowie firm doradczych i korporacji prawniczych. Wtedy myślano o naukowcach, przedsiębiorcach, artystach. Pod ziemią Le Corbusier przewidział miejsce dla głównej stacji kolejowej. Wokół serca metropolii ulokował strefę mieszkaniową. Tworzą ją dwa rodzaje budynków. Ustawione w dwóch rzędach na wysokich słupach sześciopiętrowe apartamentowce przeznaczono dla najbogatszych. Ich luksus polega na większym dostępie do światła i świeżego powietrza. Pozwalają napawać się panoramą miasta z wysokości niedostępnej zwykłym śmiertelnikom. Luksusem jest też rozciągająca się wokół nich wolna przestrzeń. Przedstawiciele klasy średniej, którym przydzielono miejsce w niższych blokach w centrum, mają jej do dyspozycji o połowę mniej. Za to niewykwalifikowani robotnicy mogą zapomnieć o wędrówkach spacerkiem do pracy – mieszkania dla nich znajdą się na zielonych przedmieściach.
W idealnym mieście wizjonera uważającego, że „kręte drogi są dla osłów, a człowiek porusza się po linii prostej”, ulice rozciągnięto jak na rusztowaniu, którego poszczególne belki oddalone są od siebie o mniej więcej czterysta metrów. Całość przecinają dwie wielkie, szerokie na ponad sto metrów arterie północ-południe i wschód-zachód, osadzone na betonowych estakadach. Transport osobowy i towarowy ma zejść pod ziemię, bo architekt jest wrogiem tramwajów w nie mniejszym stopniu niż krzywizn. Totalna rewolucja. Taki efekt, zdaniem Corbusiera, można osiągnąć tylko w jeden sposób: burząc większość „gruźliczego” Paryża zabudowanego gęsto dziewiętnastowiecznymi kamienicami. Czegoś podobnego nie widziano od czasów barona Hausmanna, który zresztą na tle przyszłego papieża modernizmu nie wydaje się już reformatorem, tylko zwykłym, może nieco bardziej odważnym niż inni planistą.
Historycy sztuki i krytycy architektury do dziś się kłócą, czy Corbusier rzeczywiście chciał zrealizować swój pomysł, czy była to tylko zręczna prowokacja. Jedno jest pewne: rozpoczął dyskusję nad tym, jak powinna wyglądać urbanistyka dwudziestego wieku i wytyczył jej nowy kierunek.
Jego zwieńczeniem będzie dokument powstały latem 1933 roku na statku Patris II, płynącym z Marsylii do Aten. Znany jest jako Karta Ateńska i zaleca zupełne zerwanie z obowiązującym w dziewiętnastym stuleciu kanonem planowania miast. Stawia diagnozę: historyczne starówki są zbyt gęsto zabudowane, kamienice za ciasne, brakuje światła, sanitariatów, zieleni. W takich warunkach mnożą się i roznoszą zarodki chorób. Postulaty? „Dzielnice mieszkaniowe muszą w przyszłości zajmować najlepsze obszary w mieście, gdzie będą czerpać pożytki z topografii i położenia, jak najkorzystniejszego względem słońca i zieleni”⁵⁶. Dla każdego mieszkania trzeba ustalać minimum nasłonecznienia, nie budować wzdłuż tras komunikacyjnych, wznosić głównie wieżowce, korzystając z osiągnięć techniki. Mają stać w odpowiednio dużych odstępach, by starczyło miejsca na zieleń. I dalej: „niezdrowe” kwartały miast trzeba wyburzać, a na ich miejscach sadzić roślinność, chyba że „są wyrazem wcześniejszej kultury lub odpowiada to powszechnemu interesowi”⁵⁷. Odległość między miejscem pracy a miejscem zamieszkania ma być jak najmniejsza. Na najbardziej obciążonych skrzyżowaniach należy przebić tunele lub wznieść estakady. Piesi powinni używać innych ulic niż kierowcy.
Pierwszy powojenny plan zabudowy Muranowa według „warszawskich tygrysów”, w którym widać wyraźne wpływy Le Corbusiera. Jeśli przyjrzeć mu się jednak dokładnie, przypomina do złudzenia coś, co świat zachodni oglądał już dwie dekady wcześniej.
Ruch nowoczesny jest ponadnarodowy, więc podobne hasła – architektury ściśle podporządkowanej potrzebom mieszkańców – pojawiają się w wielu krajach. Założyciel niemieckiej szkoły Bauhausu Walter Gropius dowodzi, że wszyscy artyści powinni być dobrymi rzemieślnikami, i organizuje w Dessau wzorcowy zespół uczelnianych budynków, każdemu z nich przypisując konkretne funkcje. W Holandii grupa De Stijl wznosi z myślą o gorzej sytuowanych tanie, masowe domy pod hasłem „dobre mieszkanie dla każdego”. Potrzebę zmian, wyzwolenia się z ciasnych podwórek-studni, uchodzących za siedlisko gruźlicy i innych chorób, wyczuwają też urbaniści po drugiej stronie Atlantyku. Clarence Arthur Perry, pracujący nad planem zabudowy obrzeży Nowego Jorku, wymyśla „jednostkę sąsiedzką” (neighbourhood unit). To osiedle, które ma być odrębnym, samowystarczalnym mikrokosmosem. Wzorcowa jednostka liczy pięć, sześć tysięcy mieszkańców. Jej granice wyznaczają arterie przelotowe. Trzy jednostki tworzą już dzielnicę, odpowiednik miasteczka, w którym wszyscy się znają i utrzymują sąsiedzkie stosunki. W granicach każdej z dzielnic mieści się wszystko, czego człowiek potrzebuje na co dzień: szkoły, przedszkola, garaże, sklepy, przychodnia, plac zabaw, kino, teatr. Chodzi o to, by zintegrować mieszkańców i ułatwić im życie, uwalniając od konieczności wyprawiania się w rozmaitych sprawach w inne rejony miasta. Wzajemnym interakcjom ma sprzyjać wytyczona w ramach jednostki przestrzeń publiczna – jak szkoły czy parki.
Wśród podpisów pod Kartą Ateńską nie brakuje znajomych nazwisk. Stanisław i Barbara Brukalscy, Anatolia i Roman Piotrowscy, Szymon Syrkus i jego żona Helena, która podczas prac nad dokumentem pełni funkcję prawej ręki Le Corbusiera. Uwiedziony teorią „jednostki sąsiedzkiej” urbanista i działacz społeczny Teodor Toeplitz rozpisuje się o niej szeroko od lat trzydziestych w periodyku „Dom, Osiedle, Mieszkanie”, uchodzącym za organ prasowy polskich modernistów, zafascynowanych spółdzielczością i budownictwem socjalnym. Nowe trendy dotarły wreszcie nad Wisłę.
Szklane domy
Kiedy młody Charles Jeanneret-Gris, wyposażony w bogaty materiał poglądowy po podróży, w której zahaczył między innymi o Europę Wschodnią, ślęczy w paryskiej Bibliotece Narodowej nad bibliografią do przyszłej pracy Urbanistyka, Warszawa przypomina Paryż sprzed interwencji barona Hausmanna. Wątłe, gęsto zabudowane i zatrzymane w rozwoju centrum otoczone masą rozległych, na poły wiejskich przedmieść. W krajobrazie głównych śródmiejskich ulic dominują kamienice czynszowe, ozdobione dekoracjami czerpiącymi ze wszystkich stylów historycznych. Między nimi trochę drewnianych ruder i zabytkowe rezydencje, w których już niedługo pospiesznie lokowane będą siedziby nowo powstających urzędów państwowych. Na północy, na wzgórzu żoliborskim, stoi cytadela, część rozbudowywanego latami przez władze carskie systemu fortyfikacji. Nad placem Saskim góruje monumentalny sobór Świętego Aleksandra Newskiego, w drugiej części śródmieścia, koło placu Na Rozdrożu – cerkiew Świętego Michała Archanioła Archistratega. Nie pozostawiają wątpliwości co do strefy wpływów, w jakiej znalazło się miasto. Architekci starszego pokolenia postulujący zastąpienie tych rozbiorowych symboli „polskim stylem narodowym” liczą, że odzyskanie niepodległości pozwoli im wreszcie spełnić się zawodowo, dając pole do projektowania budynków nawiązujących do minionych epok, głównie renesansu i baroku, oraz ulubionych minidworków mieszkalnych.
Wiatr zmian wiejący z Zachodu dociera jednak w końcu i do Warszawy. Po wybuchu pierwszej wojny światowej do stolicy wraca spora grupa młodych ludzi wykształconych na zagranicznych politechnikach. Tworzą zalążek środowiska, które w 1915 roku powoła w stolicy Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej. Jego pierwsi studenci od początku lat dwudziestych będą poznawać projekty Le Corbusiera, Waltera Gropiusa i innych wielkich awangardzistów. Ta grupa przez kolejne dwadzieścia lat, a de facto na cztery – przerwane wojną – dekady – nada ton rodzimej architekturze, decydując o wyglądzie największego z polskich miast. Stanisław i Barbara Brukalscy, Helena i Szymon Syrkusowie, Bohdan Lachert z Józefem Szanajcą, Bohdan Pniewski, Wacław Kłyszewski, Jerzy Mokrzyński, Eugeniusz Wierzbicki i kilkadziesiąt innych nazwisk, późniejszych autorów najważniejszych warszawskich realizacji międzywojnia. Zaledwie rok później administrujący Warszawą generalny gubernator północnej części Królestwa Polskiego Hans von Beseler wyda rozporządzenie przyłączające do niej obszerne przedmieścia. Miasto powiększa się za jednym zamachem aż trzykrotnie, wchłaniając między innymi tereny dzisiejszych Woli, Żoliborza, Ochoty, Mokotowa, Saskiej Kępy, Grochowa, Targówka i Bródna. To prawdziwe wyzwanie dla przyszłych absolwentów uczelni technicznej.
Wśród wykształconych za granicą urbanistów, organizujących Wydział Architektury, jest Tadeusz Tołwiński, absolwent politechniki w Karlsruhe. Pod jego kierunkiem Warszawskie Koło Architektów już w grudniu 1916 roku publikuje pierwszy plan rozwoju miasta pod nazwą Szkic wstępny planu regulacyjnego miasta Warszawy, inspirowany między innymi planem Frankfurtu z 1890 roku. Dzieli miasto na strefy o określonej funkcji i gęstości zabudowy. Tołwiński postuluje wyodrębnienie dzielnicy śródmiejskiej. Na południu Warszawy chce stworzyć dzielnicę akademicką i kwartały niewielkich domów mieszkalnych, po drugiej stronie Wisły, na Pradze – obszar przemysłowy, przenosząc tam fabryki z Woli. Do centrum miasta miałyby wdzierać się tak zwane kliny napowietrzające – pasy zieleni, „rozszerzając się ku peryferji i łącząc z lasami i polami podmiejskimi”⁵⁸. Miasto ma rosnąć równomiernie po obu stronach rzeki.
W planie Tołwińskiego pojawia się pierwowzór dzisiejszej ulicy Andersa, jednej z dwóch głównych arterii komunikacyjnych Muranowa, wyznaczającej jego granicę od wschodu. Architekt zakłada poszerzenie Marszałkowskiej na północ, w stronę Żoliborza. Koncepcję tę doprecyzuje w 1925 roku na łamach „Architektury i Budownictwa” Antoni Jawornicki, pisząc o przebiciu przejazdu przez Ogród Saski trasą poprowadzoną po łuku, by zminimalizować straty założenia parkowego.
Mniej więcej w tym samym czasie Stefan Żeromski snuje wizje „Nowego Zakopanego”, utopijnego miasta stworzonego od zera gdzieś w Górach Świętokrzyskich albo Tatrach. Opis utopii brzmi znajomo: dużo zieleni, położenie w pobliżu ujęć wody i linii kolejowej, ale z daleka od istniejących wsi, murowane, ośmiopiętrowe domy, wyposażone w najnowsze urządzenia i otoczone budynkami użyteczności publicznej. Nawet autor Przedwiośnia, świadomie lub nie, uległ wpływom Le Corbusiera.
* * *
Wykarmieni ideami „szklanych domów” studenci Tołwińskiego zyskują szybko dyplomy i dochodzą do głosu. Tym łatwiej, że – jak przyzna później jeden z nich, Bohdan Pniewski – „praca na wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej prawie od chwili jego powstania, skierowała się w pierwszym rzędzie na poszukiwania i eksperymenty, a nie na nauczanie w ścisłym tego słowa znaczeniu. Przede wszystkim dlatego, że były to właśnie lata tak gwałtownych zmian kierunku architektury polskiej”⁵⁹.
Początkowo profesorowie, bywali w świecie i oczytani, dzielą z wychowankami fascynacje nowymi prądami w architekturze światowej. Wizja porozumienia jednak znika, gdy ukazuje się pierwszy numer czasopisma, utworzonego w 1924 roku przez Koło Architektów, w którym działają wspólnie profesorowie i absolwenci. Inauguracyjny numer „Architektury i Budownictwa” wywoła w młodych westchnienie zawodu. Omówienia projektów gmachów stołecznego gimnazjum Batorego czy konkursu na Muzeum Narodowe w Warszawie? To ma być clue numeru? Wolne żarty. A gdzie choćby wzmianka o Pawilonie l’Esprit Nouveau, który właśnie zaprezentował Le Corbusier? Czemu warszawska Międzynarodowa Wystawa Prac Architektonicznych, na której zgromadzono najciekawsze prace architektonicznej czołówki Europy, zasłużyła tylko na krótką notkę? Kartkują pismo rozczarowani. Nie tak to sobie wyobrażali. Czar pryska.
Na szczęście dla nich w tym samym czasie pojawia się awangardowe ugrupowanie Blok, skupiające plastyków – kubistów, konstruktywistów i suprematystów – dążących do objęcia działalnością artystyczną wszystkich dziedzin życia. Pod wpływem czyjej książki kształtuje się światopogląd Bloku? Oczywiście Le Corbusiera, który wydał właśnie dzieło Vers une Architecture (1923), wskazujące na powiązanie zmian w architekturze z postępem technicznym. Grupa ogłasza swój program: twórczość jest działalnością kolektywną, trzeba walczyć z indywidualizmem w sztuce, o jej wartości decyduje zaś nie talent, ale świadoma i systematyczna praca. By zamanifestować związek nowej sztuki z „maszyną”, członkowie Bloku urządzą pierwszą wystawę swoich prac w Salonie Automobilowym Laurin i Klement.
Jako jeden z pierwszych architektów do grupy dołącza Szymon Syrkus, najważniejszy z „młodych gniewnych”. Odtąd będzie nadawał jej ton. Jest obyty w świecie – studiował w Niemczech, Austrii, Francji i Rosji, po dyplomie przez dwa lata podróżował, odwiedzając Paryż, Berlin i Weimar, gdzie poznał osobiście członków Bauhausu. W Krakowie uczył się malarstwa pod okiem Józefa Mehoffera i Wojciecha Weissa, a architektury u Adolfa Szyszko-Bohusza w pracowni na Wawelu, asystując mu w pracach archeologicznych przy kościele Świętego Gereona. Cytuje z upodobaniem Johna Taylora Boyda: „Dom mieszkaniowy ma przed sobą równie długie życia jak automobil – tedy na architekturze jego powinna odbić się taka sama namiętność w kierunku postępu, jaka cechuje znany ze swego olbrzymiego rozwoju przemysł automobilowy”⁶⁰. I projektuje funkcjonalistyczne domy, które pokaże światu na Pierwszej Międzynarodowej Wystawie Nowoczesnej Architektury w Warszawie w 1926 roku.
Co więc robi Syrkus, gdy okazuje się, że „Architektura i Budownictwo” nie spełnia oczekiwań młodych? Rusza z własnym pismem i powołuje własne ugrupowanie – Praesens. Po łacinie „czas teraźniejszy”. Idealnie jak na formację, która chce zerwać z tradycyjnymi zasadami w architekturze i sztukach. „Powstaje w Polsce znany tylko z filmów typ pioniera, który na preriach zakłada osady, pełen brawury i sentymentu typ pioniera-architekta. Potrzebna mu jest jeszcze doza słuchu plastycznego, ażeby wyczuć, którędy ma pójść, nie mając jeszcze przed sobą wytyczonej drogi. Dokoła niego wytwarza się gorąca atmosfera zapału i patosu. Musi zdobyć zaufanie, przebić się przez mur wyrachowania »calówki«, wąskości poglądów klienta, przekory starego pokolenia, niskiego poziomu kultury mieszkaniowej. Bo tu, w Polsce jest dla niego ziemia pracy – Francja, Brazylia, Kanada”⁶¹ – pisze Syrkus o sobie i innych działaczach Praesensu. Ci inni, oprócz samego założyciela i jego żony, to awangardowi plastycy: Katarzyna Kobro, Władysław Strzemiński i Henryk Stażewski oraz architekci: małżeństwo Brukalskich i Bohdan Lachert z Józefem Szanajcą – odkrycie Syrkusa.
Dwaj nierozłączni studenci zwrócą jego uwagę jeszcze na uczelni, nie tylko dlatego że wyglądają jak Flip i Flap – postawny, wysoki Lachert i drobny, lekko garbaty Szanajca – ale przede wszystkim ze względu na ich wspólne prace. Błyszczą one wyraźnie na tle projektów kolegów, też przecież utalentowanych. Nowatorskie, oryginalne, bezbłędnie logiczne. Jak przygotowana przez Szanajcę na zaliczenie dyplomu wizja zabudowy dzielnicy mieszkaniowej wielopiętrowymi domami, w której „prostopadły do arterii komunikacyjnej układ bloków o przeszklonych, uskokowych elewacjach mógł dawać szczególny efekt przy mijaniu ich w pędzącym samochodzie bezkolizyjnymi drogami o wielopoziomowych skrzyżowaniach. Ruchome chodniki przenoszące pieszych, windy przesuwające się w oszklonych klatkach ukazywały wizję funkcjonowania miasta-maszyny”⁶². Syrkus jest zachwycony. Dzwoni do Lacherta, żeby wciągnąć go w szeregi tworzącej się właśnie formacji. Prace dyplomowe dwójki młodych architektów trafią do obu numerów czasopisma „Praesens”, co koledzy po fachu uznają za nie lada wyróżnienie. Robotnicy wylewający fundamenty domu rodziny Lachertów przy ulicy Katowickiej, zaprojektowanego przez sławną spółkę, nie mogą się opędzić od gapiów. To studenci i architekci urządzają sobie wycieczki na teren budowy, by przyjrzeć się z bliska awangardowemu przedsięwzięciu, opartemu na pięciu założeniach architektury nowoczesnej największego guru projektantów – Le Corbusiera.