Stacja pośrednia - ebook
Stacja pośrednia - ebook
Umiejscowiona na rozstaju kosmicznych szlaków farma staje się centrum galaktycznej
afery…
Enoch Wallace, nie przypomina innych ludzi. Żyje samotnie w lasach Wisconsin, chodzi z
dziewiętnastowieczną strzelbą i w ogóle się nie starzeje. Ten ostatni fakt w końcu przyciąga
uwagę służb rządowych w osobie wścibskiego agenta wywiadu. W rzeczywistości Enoch jest
ostatnim żyjącym weteranem wojny secesyjnej i od blisko stulecia kieruje tajną stacją dla
kosmitów podróżujących między gwiazdami. Jednakże dary wiedzy i długowieczności, jakie
otrzymał od przybyszy z kosmosu, okazały się straszliwym brzemieniem, pozwoliły bowiem
Enochowi ujrzeć wiszącą nad ludzkością groźbę zagłady. Pozostała jednak pewna szansa… Tyle
że lekarstwo może się okazać gorsze od choroby.
„Stacja pośrednia, która zdobyła nagrodę Hugo, to powieść niezwykle pomysłowa, wzruszająca i
pełna człowieczeństwa. Z pewnością dowodzi ona, że Clifford D. Simak zasłużył na tytuł klasyka
science fiction”.
SFFWorld.com
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-970-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hałas wreszcie ustał. Dym unosił się niczym cienkie, blade kosmyki mgły nad udręczoną ziemią, połamanymi płotami i brzoskwiniowymi drzewami zdruzgotanymi przez ogień dział. Nad kilkoma kilometrami kwadratowymi ziemi, na których jeszcze przed chwilą ludzie rzucali się na siebie z wrzaskiem, walcząc w szale zapiekłej nienawiści, zapanowała na moment cisza, nawet jeśli nie pokój.
Wydawało się, że powtarzający się łoskot, rozlegający się od horyzontu po horyzont, będzie trwał bez końca, podobnie jak tryskające ku niebu fontanny ziemi, szalone kwiczenie koni, ochrypłe krzyki ludzi, głuchy huk słyszalny, gdy skończył się gwizd, błysk stali oraz jaskrawe kolory łopoczące na wietrze podczas bitwy.
Wtem wszystko to się skończyło i zapadła cisza.
Była obcą nutą, na którą nie było miejsca tutaj i tego dnia. Mąciły ją jęki bólu, błagania o wodę i modlitwy o śmierć – krzyki, wołania i skargi, które będą się ciągnęły bez końca w blasku letniego słońca. Później leżące na ziemi kształty znieruchomieją i ucichną, pojawi się też smród przyprawiający o mdłości wszystkich, którzy będą tędy przechodzić, a groby będą płytkie.
Nigdy nie zbierze się tu pszenicy, drzewa nie zakwitną, a gdy wróci wiosna, pochyły stok wypełnią niewypowiedziane słowa, niepopełnione czyny oraz wilgotne sylwetki wypłakujące bezsensowność i pustkę śmierci.
Dumnie brzmiące nazwy okryły się jeszcze większą chwałą, ale na zawsze pozostaną już tylko nazwami, niosącymi się echem przez wieki – Żelazna Brygada, Piąty Pułk z New Hampshire, Pierwszy Pułk z Minnesoty, Drugi Pułk z Massachusetts, Szesnasty Pułk z Maine.
I był też Enoch Wallace.
Nadał ściskał strzaskany muszkiet w pokrytych pęcherzami dłoniach. Twarz miał brudną od prochu, a na butach pył i zakrzepłą krew.
Ale żył.
2
Doktor Erwin Hardwicke obracał ołówek między dłońmi – irytujący nawyk – wlepiając w siedzącego po drugiej stronie biurka mężczyznę zamyślone spojrzenie.
– Nie potrafię zrozumieć, dlaczego przyszedł pan do nas – oznajmił Hardwicke.
– No cóż, jesteście Narodową Akademią Nauk i pomyślałem sobie…
– A pan jest agentem wywiadu.
– Niech pan posłucha, doktorze. Jeśli pan sobie życzy, możemy uznać tę wizytę za nieoficjalną. Niech mnie pan traktuje jak zdezorientowanego obywatela zwracającego się z prośbą o pomoc.
– Nie chodzi o to, że nie chcę panu pomóc. Po prostu nie mam pojęcia, na czym ta pomoc miałaby polegać. Cała ta sprawa jest pełna niejasności i domniemań.
– Do cholery, nie może pan zaprzeczać dowodom, nawet tak nielicznym – obruszył się Claude Lewis.
– Zgoda – ustąpił Hardwicke. – Zacznijmy od początku. Punkt po punkcie. Twierdzi pan, że ten mężczyzna…
– Nazywa się Enoch Wallace – przerwał mu Lewis. – Chronologicznie ma sto dwadzieścia cztery lata. Urodził się na farmie położonej kilka kilometrów od miasteczka Millville w stanie Wisconsin, dwudziestego drugiego kwietnia tysiąc osiemset czterdziestego roku. Jest jedynym dzieckiem Jedediaha i Amandy Wallace. Gdy Abe Lincoln zwrócił się o ochotników, Enoch zgłosił się jako jeden z pierwszych. Walczył w Żelaznej Brygadzie, którą w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim wybito niemal do nogi pod Gettysburgiem. Ale potem jakoś zdołał załatwić sobie przeniesienie do innej jednostki i walczył w Wirginii pod rozkazami Granta. Brał też udział w ostatniej bitwie, pod Appomattox…
– Dokładnie go pan sprawdził.
– Przestudiowałem jego akta. Dane o zaciągu można znaleźć w siedzibie władz lokalnych w Madison. Resztę, łącznie z danymi o zwolnieniu do cywila, mamy tutaj, w Waszyngtonie.
– Mówił pan, że on wygląda na jakieś trzydzieści lat.
– Ani dnia więcej. Być może nawet mniej.
– Ale nie rozmawiał pan z nim.
Lewis potrząsnął głową.
– Może to nie ten sam człowiek. Gdyby miał pan odciski palców…
– W czasach wojny secesyjnej jeszcze o nich nie wiedziano.
– Ostatni uczestnik tej wojny zmarł kilka lat temu – zauważył Hardwicke. – To chyba był dobosz z armii Konfederacji. Z pewnością zaszła jakaś pomyłka.
Lewis potrząsnął głową.
– Też tak myślałem, kiedy przydzielili mi tę sprawę.
– Jak to się stało, że pan ją dostał? Czemu wywiad zajmuje się takimi problemami?
– Przyznaję, że to dość niezwykłe – odparł Lewis. – Ale liczne implikacje…
– Ma pan na myśli nieśmiertelność.
– Być może nasunęła się nam ta myśl. Szansa na nieśmiertelność. Ale były też inne kwestie. To dziwna sprawa i uznaliśmy, że wymaga sprawdzenia.
– Ale wywiad…
– Zadaje pan sobie pytanie, dlaczego nie naukowcy? – przerwał mu z uśmiechem Lewis. – Logicznie rzecz biorąc, zapewne tak powinno być. Ale jeden z naszych ludzi zetknął się z tym przypadkiem na wakacjach. Ma krewnych w Wisconsin. Nie w tamtej okolicy, jakieś pięćdziesiąt kilometrów stamtąd. Usłyszał pogłoski. Nic wielkiego, po prostu ktoś wspomniał o tym od niechcenia. Dlatego zaczął węszyć. Nie dowiedział się zbyt wiele, ale to wystarczyło, żeby uznał, że coś w tym może być.
– To właśnie mnie dziwi – podjął Hardwicke. – Jak to możliwe, że jakiś facet mieszkał w jednym miejscu przez sto dwadzieścia cztery lata i nie stał się celebrytą znanym na cały świat? Potrafi pan sobie wyobrazić, co by z taką sprawą zrobili dziennikarze?
– Drżę na samą myśl o tym – przyznał Lewis.
– Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
– To trochę trudno wytłumaczyć. Musiałby pan znać okolicę i ludzi, którzy tam mieszkają. Południowo-zachodnia część Wisconsin leży w miejscu, gdzie łączą się dwie rzeki, Missisipi na zachodzie i Wisconsin na północy. Z dala od rzek jest tam tylko szeroka, otwarta preria, żyzna ziemia, pełna bogatych farm i miasteczek. Ale bliżej ich brzegów teren jest pagórkowaty i kamienisty. Wysokie wzgórza i skarpy, głębokie wąwozy i strome urwiska. W niektórych miejscach tworzy się coś w rodzaju izolowanych od świata zatok. Drogi są tam kiepskie, a farmy małe i ubogie. Mieszkających na nich ludzi zapewne więcej łączy z czasami pionierów sprzed stu lat niż z dwudziestym wiekiem. Oczywiście, mają samochody i radia, a wkrótce mogą mieć nawet telewizory. Mimo to nadal pozostają konserwatywni i zaściankowi. Nie wszyscy rzecz jasna, nawet nie większość, ale można tam znaleźć takie izolowane społeczności. W dawnych czasach było tam mnóstwo małych gospodarstw, ale obecnie trudno by było z nich wyżyć. Sytuacja ekonomiczna stopniowo zmusza ludzi do wynoszenia się stamtąd. Sprzedają farmy za bezcen i przenoszą się gdzie indziej, głównie do wielkich miast, gdzie łatwiej można zarobić na życie.
Hardwicke pokiwał głową.
– I oczywiście ci, którzy tam zostali, są najbardziej konserwatywni i zaściankowi.
– Zgadza się. Obecnie większość ziemi należy do nieobecnych właścicieli, którzy nawet nie udają, że ją uprawiają. Mogą trzymać na niej kilka sztuk bydła, ale na tym koniec. To przydaje się tym, którzy chcą coś odliczyć od podatku. Czasami ziemia jest też lokatą kapitału, a oni ulokowali go tam całkiem sporo.
– Chce pan powiedzieć, że ci zacofani ludzie… tak ich pan nazwał, prawda… uczestniczą w zmowie milczenia?
– Być może nie ma to aż tak formalnego charakteru – odparł Lewis. – Oni po prostu tacy są. To pozostałość po wizji świata pionierów z dawnych lat. Pilnowali swego nosa. Nie chcieli, by inni wtrącali się w ich sprawy, i sami nie mieszali się w cudze. Jeśli ktoś chciał żyć tysiąc lat, to mogło być niezwykłe, ale to był jego cholerny interes. A jeśli chciał mieszkać sam i nie życzył sobie, by zawracano mu głowę, to również nie powinno nikogo obchodzić. Mogli rozmawiać o tym między sobą, ale nigdy z obcymi. Nie chcieliby, żeby nieznajomi się tym interesowali. Przypuszczam, że z czasem zaakceptowali fakt, że Wallace ciągle jest młody, podczas gdy oni się starzeją. Przestali się temu dziwić. Młode pokolenia przyjmują ten fakt do wiadomości, ponieważ starsi nie widzą w tym nic nadzwyczajnego. Zresztą nikt nie widuje Wallace’a zbyt często. To raczej samotnik. W sąsiedztwie uważa się całą tę sprawę za coś w rodzaju legendy. Kolejną szaloną opowieść, której nie warto przyglądać się zbyt blisko. Może to tylko żart, który powtarzają sobie ludzie na tym zadupiu. Coś w rodzaju opowieści o Ripie van Winkle’u, w której zapewne nie ma ani słowa prawdy. Jeśli ktoś zacznie się tym za bardzo interesować, może się ośmieszyć.
– Ale wasz człowiek to zrobił.
– Tak. Niech mnie pan nie pyta dlaczego.
– Ale to nie jemu przydzielono tę sprawę.
– Był potrzebny gdzie indziej. A poza tym znano go tam.
– A pan?
– Zajęło mi to dwa lata pracy.
– Ale poznał pan tę opowieść.
– Nie całą. Mam więcej pytań niż na początku.
– Widział go pan.
– Wiele razy – przyznał Lewis. – Ale nigdy z nim nie rozmawiałem. Nie sądzę, by w ogóle mnie zauważył. Codziennie wybiera się na spacer, a potem odbiera pocztę. Listonosz przynosi mu wszystko, czego potrzebuje. Paczkę mąki, funt boczku, tuzin jaj, cygara i czasami alkohol.
– Przepisy pocztowe chyba tego zabraniają.
– Oczywiście. Ale listonosze postępują tak od lat. To nikomu nie szkodzi, dopóki ktoś nie podniesie rwetesu. A nikt tego nie zrobił. Listonosze to zapewne jedyni przyjaciele, jakich miał w życiu.
– Jak rozumiem Wallace nie poświęca zbyt wiele czasu na uprawę roli.
– W ogóle jej nie uprawia. Ma mały ogródek warzywny, ale na tym koniec.
– W takim razie z czego żyje? Musi mieć jakieś źródło dochodów.
– Ma – potwierdził Lewis. – Raz na jakieś pięć albo dziesięć lat wysyła trochę kamieni szlachetnych do pewnej firmy w Nowym Jorku.
– Czy to legalne?
– Jeśli pyta pan o to, czy pochodzą z kradzieży, nie sądzę, żeby tak było. Gdyby ktoś chciał się przyczepić, zapewne znalazłby jakieś wykroczenie. Nie w dawnych czasach, kiedy zaczął to robić, ale prawa się zmieniają i podejrzewam, że zarówno on, jak i nabywcy, naruszają kilka z nich.
– I nie ma pan nic przeciwko temu?
– Sprawdziłem tę firmę – odpowiedział Lewis. – Zareagowali dość nerwowo. Przede wszystkim dlatego, że bezczelnie okradali Wallace’a. Powiedziałem im, żeby dalej kupowali te klejnoty, a jeśli pojawi się ktoś zainteresowany całą tą sprawą, mają go odesłać prosto do mnie. Kazałem im trzymać gębę na kłódkę i niczego nie zmieniać.
– Nie chce pan, żeby ktoś go spłoszył – stwierdził Hardwicke.
– Ma pan cholerną rację. Nie chcę. Chcę, żeby listonosz nadal robił mu zakupy, a firma z Nowego Jorku kupowała od niego klejnoty. Żeby wszystko zostało tak, jak jest. A zanim pan mnie zapyta, skąd pochodzą te klejnoty, powiem panu, że nie wiem.
– Może ma kopalnię.
– Musiałaby być naprawdę niezła. Diamenty, rubiny i szmaragdy w tym samym miejscu.
– Podejrzewam, że pomimo niskich cen zarabia całkiem nieźle.
Lewis skinął głową.
– Najwyraźniej wysyła klejnoty tylko wtedy, gdy zabraknie mu gotówki. Jego potrzeby nie są zbyt wielkie. Żyje skromnie, sądząc po jedzeniu, jakie kupuje. Ale prenumeruje mnóstwo dzienników i czasopism, a także pism naukowych. Kupuje też całą masę książek.
– Podręczników?
– To też, oczywiście, ale przede wszystkim dotyczące nowych odkryć z dziedziny fizyki, chemii, biologii i tak dalej…
– Nie rozumiem…
– Jasne, że nie. Ja też tego nie pojmuję. Nie jest naukowcem. A przynajmniej nie ma formalnego wykształcenia naukowego. W czasach, gdy chodził do szkoły, nie było o nie łatwo. Przynajmniej nie w dzisiejszym sensie. A gdyby nawet czegoś się nauczył, dzisiaj nie miałoby to żadnej wartości. Ukończył wiejską szkółkę z jedną salką lekcyjną, a potem uczył się przez rok w tak zwanej akademii, która działała przez kilka lat w Millville. Powinien pan wiedzieć, że jej poziom stanowczo wykraczał ponad przeciętną, jak na lata pięćdziesiąte dziewiętnastego wieku. Wallace był naprawdę bystrym młodzieńcem.
Hardwicke potrząsnął głową.
– To brzmi niewiarygodnie. Sprawdził pan wszystko?
– Na ile było to możliwe. Musiałem być bardzo ostrożny. Nie chciałem, żeby ktokolwiek się zorientował. Zapomniałem o jednym. On bardzo dużo pisze. Kupuje wielkie oprawne księgi rachunkowe, za każdym razem po dwanaście. A do tego mnóstwo atramentu.
Hardwicke wstał zza biurka i zaczął spacerować po pokoju.
– Panie Lewis – zaczął. – Gdyby pan się nie wylegitymował i gdybym pana nie sprawdził, pomyślałbym, że to wszystko to wyjątkowo niesmaczny żart.
Wrócił do biurka, usiadł na miejscu, sięgnął po ołówek i znowu zaczął obracać go w palcach.
– Zajmuje się pan tą sprawą od dwóch lat – odezwał się po chwili. – Ma pan jakieś pomysły?
– Ani jednego – przyznał Lewis. – Jestem całkowicie zbity z tropu. Dlatego tu przyszedłem.
– Niech mi pan opowie więcej o jego historii. Po wojnie secesyjnej.
– Kiedy był w wojsku, umarła jego matka – zaczął Lewis. – Jego ojciec i sąsiedzi pochowali ją na farmie. Wtedy często tak robiono. Młody Wallace dostał przepustkę, ale nie zdążył na pogrzeb. Balsamowanie było w tamtych czasach rzadkością, a podróż trwała długo. Potem wrócił na wojnę. O ile byłem w stanie to ustalić, to była jego jedyna przepustka. Jego stary mieszkał sam i pracował na farmie. Nieźle sobie radził. Najwyraźniej był dobrym farmerem, bardzo dobrym, jak na ową epokę. Prenumerował czasopisma rolnicze i stosował nowoczesne metody. Przywiązywał wagę do takich spraw, jak płodozmian i zapobieganie erozji gleby. Farma nie była zbyt imponująca według dzisiejszych standardów, ale mógł się z niej utrzymać, a nawet trochę zaoszczędzić. Potem Enoch wrócił z wojny i przez jakiś rok pracowali razem. Wreszcie stary Wallace kupił konną kosiarkę listwową. To było takie ustrojstwo wyposażone w podłużne ostrze. Służyło do ścinania trawy albo zboża. Bardzo nowoczesne, jak na tamte czasy. Bez porównania lepsze niż kosa. Pewnego popołudnia stary Wallace poszedł na pole i nagle konie poniosły. Coś musiało je przestraszyć. Ojciec Enocha spadł z siedzenia i dostał się pod ostrze. To nie była przyjemna śmierć.
Hardwicke skrzywił się z niesmakiem.
– To straszne – stwierdził.
– Enoch zaniósł ciało ojca do domu, a potem wziął karabin i poszedł polować na konie. Znalazł je w rogu pastwiska, zastrzelił oba i zostawił je na miejscu. Dosłownie. Ich szkielety latami leżały w tym samym miejscu, zaprzężone do kosiarki, dopóki uprząż nie zbutwiała. Wrócił do domu i przygotował ciało ojca do pogrzebu. Umył je, ubrał w porządny czarny garnitur i położył na desce, po czym poszedł do stodoły i zbił trumnę. Następnie wykopał grób, obok grobu matki, kończąc pracę w świetle lampy. Wreszcie wrócił do domu i siedział przy ojcu. Rankiem poszedł zawiadomić najbliższego sąsiada, a ten przekazał wiadomość pozostałym. Ktoś znalazł pastora. Późnym popołudniem odbył się pogrzeb i Enoch wrócił do domu. Mieszka w nim po dziś dzień, ale nigdy już nie uprawiał ziemi. Pomijając ogród.
– Mówił pan, że tamtejsi ludzie nie rozmawiają z obcymi. Mimo to dowiedział się pan bardzo wiele.
– Zajęło mi to dwa lata. To była typowa infiltracja. Kupiłem używanego grata i pojawiłem się w Millville, udając poszukiwacza żeń-szenia.
– Kogo?
– Poszukiwacza żeń-szenia. Żeń-szeń to taka roślina.
– Wiem. Ale już od lat nikt tego nie kupuje.
– Popyt jest niewielki. Trzeba szukać okazji. Czasami można trochę sprzedać eksporterom. Ale poszukiwałem też innych leczniczych roślin i udawałem, że mam sporą wiedzę na temat ich wykorzystania. Właściwie to nie udawałem. Sporo się o tym nauczyłem.
– Prosta dusza, którą tamtejsi ludzie potrafili zrozumieć – skwitował Hardwicke. – Kulturowy atawizm. Ktoś nieszkodliwy, kto może mieć trochę nierówno pod sufitem.
Lewis skinął głową.
– Udało mi się lepiej, niż się spodziewałem. Kręciłem się po okolicy i ludzie ze mną rozmawiali. Nawet znalazłem trochę żeń-szenia. Najwięcej się dowiedziałem od rodziny Fisherów. Mieszkają nad samą rzeką, poniżej farmy Wallace’a, która znajduje się na wzniesieniu. Mieszkają tam prawie tak samo długo jak Wallace’owie, ale to zupełnie inny rodzaj ludzi. Fisherowie polują na szopy, łowią ryby i pędzą bimber. Znaleźli we mnie pokrewną duszę. Byłem tak samo niezaradny i przegrany jak oni. Pomagałem im przy pędzeniu i przy piciu bimbru, a czasem również w sprzedawaniu go. Chodziłem z nimi na polowania i na ryby, siedziałem z nimi i dużo ze sobą gadaliśmy. Pokazali mi parę miejsc, w których mogłem znaleźć żeń-szeń. Mówili na niego „sang”. Myślę, że dla socjologa byliby prawdziwą kopalnią złota. Była tam taka dziewczyna, głuchoniema, ale ładna. Potrafiła zaklinać kurzajki.
– Znam ten typ ludzi – stwierdził Hardwicke. – Urodziłem się i wychowałem w górach na południu.
– To oni opowiedzieli mi o koniach i kosiarce. Pewnego dnia wybrałem się na pastwisko Wallace’a i zacząłem kopać. Znalazłem końską czaszkę i trochę kości.
– Nie wiadomo, czy to był koń Wallace’a.
– Może ma pan rację – przyznał Lewis. – Ale znalazłem też części kosiarki. Nie zostało z niej zbyt wiele, ale można ją było zidentyfikować.
– Wróćmy do historii Enocha – zasugerował Hardwicke. – Po śmierci ojca został na farmie. Nigdy jej nie opuścił?
Lewis potrząsnął głową.
– Nadal mieszka w tym samym domu. Nic w nim nie zmienił. Budynek nie postarzał się bardziej od właściciela.
– Był pan w środku?
– W środku nie. Ale w pobliżu. Opowiem panu o tym.
3
Miał równo godzinę. Wiedział o tym, bo od dziesięciu dni dokładnie śledził zachowanie Wallace’a. Od chwili, gdy mężczyzna wychodził z domu, do momentu, kiedy wracał z pocztą, nigdy nie mijała mniej niż godzina. Czasami trwało to trochę dłużej, gdy listonosz się spóźniał albo się zagadali. Lewis powiedział sobie jednak, że może liczyć na najwyżej godzinę.
Wallace zniknął za wzniesieniem, zmierzając w stronę skały górującej nad urwiskiem, u którego podstawy płynęła rzeka Wisconsin. Wdrapie się na jej szczyt i będzie tam stał z karabinem pod pachą, gapiąc się na dziką dolinę rzeki. Potem zejdzie na dół i ruszy wiodącą przez las ścieżką do miejsca, gdzie w pewnej porze roku kwitły różowe obuwiki. Następnie znowu skieruje się w górę i dotrze do źródła tryskającego ze stoku tuż poniżej pola leżącego odłogiem od ponad stulecia, po czym ruszy wzdłuż zbocza, aż dojdzie do niemal całkowicie zarośniętej dróżki prowadzącej do skrzynki pocztowej.
Lewis obserwował go od dziesięciu dni i Wallace ani razu nie zmienił trasy. Agent powtarzał sobie, że zapewne nie zrobił tego od lat. Wallace nigdzie się nie śpieszył. Szedł powoli, jakby miał nieskończenie wiele czasu. Zatrzymywał się też po drodze, by odnowić znajomość ze starymi przyjaciółmi – drzewem, wiewiórką albo kwiatem. Był twardym człowiekiem. Nadal było w nim wiele z żołnierza. Po trudnych latach walki pod rozkazami różnych dowódców zostało mu wiele rozmaitych nawyków. Idąc, trzymał głowę wysoko, a ręce miał wyprostowane. Posuwał się naprzód swobodnym krokiem kogoś, kto wie, czym jest forsowny marsz.
Lewis wyszedł z gęstego skupiska drzew, które ongiś było sadem. Kilka drzew – powykręcanych, sękatych i poszarzałych ze starości – nadal rodziło żałosne, gorzkie jabłka.
Zatrzymał się na skraju zagajnika i chwilę patrzył na stojący na szczycie wzniesienia budynek. Przez mgnienie oka odnosił wrażenie, że oświetla go niezwykły blask, jakby wydestylowana esencja światła słońca dotarła tu przez przestrzeń kosmiczną i padła akurat na ten dom, by odróżnić go od wszystkich innych domów na świecie. Skąpany w tej poświacie budynek wyglądał nieziemsko, jakby rzeczywiście był czymś nadzwyczajnym. Potem poświata zniknęła – jeśli rzeczywiście tam była – ustępując miejsca zwykłemu słonecznemu światłu, padającemu na pola i lasy.
Lewis potrząsnął głową, karcąc się za głupie myśli. Nie istniało nic takiego jak nadzwyczajny blask słońca. To był tylko zwyczajny dom, choć bardzo dobrze zachowany.
Takich budynków nie widywało się w dzisiejszych czasach zbyt często. Był prostokątny – długi, wąski i wysoki – ze staromodnymi ozdobami na okapach i szczytach. Sprawiał ponure wrażenie, niemające nic wspólnego z wiekiem. Wyglądał tak już w chwili, gdy go wybudowano. Ponury i prosty, ale silny – podobnie jak zamieszkujący go ludzie. Mimo to był w dobrym stanie. Farba z niego nie złaziła, nie widziało się żadnych oznak zużycia ani rozkładu.
U jego końca usytuowano niewielką przybudówkę, właściwie niewiele więcej niż szopę. Wyglądała jak obcy element, który dostarczono z jakiegoś innego miejsca i przytwierdzono do budynku, by zasłonić boczne drzwi. Być może prowadzące do kuchni, pomyślał Lewis. Z pewnością wieszano tam pranie i zostawiano buty albo kalosze. Zapewne była tam ławka na wiadra i kanki na mleko, a być może również koszyk na jajka. Z dachu sterczała rura od pieca, długa na prawie metr.
Lewis podszedł do domu i okrążył przybudówkę. Drzwi do niej były uchylone. Wszedł na ganek, otworzył je szeroko i zamarł ze zdumienia.
To nie była zwykła szopa. Najwyraźniej tu właśnie mieszkał Wallace.
Piec, od którego odchodziła rura, stał w kącie. To był nieduży staromodny piecyk, mniejszy od typowego pieca kuchennego. Stały na nim dzbanek do kawy, patelnia i blacha do pieczenia. Na haczykach wbitych w deskę za nim wisiały inne przybory kuchenne. Naprzeciwko pieca, pod ścianą stało spore łóżko z czterema drewnianymi słupkami w rogach, przykryte wymiętą kołdrą. Zszyto ją z wielu różnobarwnych kawałków tkaniny, układających się w skomplikowany wzór, zgodnie z modą, która zachwycała damy sto lat temu. W drugim kącie ustawiono stół i krzesło. Na ścianie nad stołem wisiała szafka, w której umieszczono naczynia kuchenne. Na blacie stała lampa naftowa. Była sfatygowana, ale klosz miała czysty, jakby wymyto ją i starannie wyczyszczono tego ranka.
Nie było tu drzwi prowadzących do domu i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek istniały. Deski zewnętrznej ściany budynku tworzyły czwartą ścianę szopy.
Lewis nie potrafił w to uwierzyć. Nie było drzwi, a Wallace mieszkał w przybudówce, mimo że obok stał dom. Jakby istniał jakiś powód, dla którego nie powinien w nim mieszkać, lecz jednocześnie nie było mu wolno się od niego oddalać. Może to było coś w rodzaju pokuty, jakby był średniowiecznym pustelnikiem, żyjącym w chacie w lesie albo w grocie na pustyni.
Stanął pośrodku pomieszczenia i rozejrzał się wkoło, w nadziei, że znajdzie jakiś powód tej niezwykłej sytuacji. W przybudówce nie było jednak nic poza podstawowymi sprzętami niezbędnymi do prostego życia – piecem do gotowania posiłków i ogrzewania wnętrza, łóżkiem służącym do spania, stołem, przy którym można było jeść, i lampą rozpraszającą ciemności. Nie było nawet zapasowego kapelusza (chociaż, jeśli się nad tym zastanowić, Wallace zawsze chodził z gołą głową) ani płaszcza.
Nie zauważył też gazet ani czasopism, a przecież Wallace nigdy nie wracał od skrzynki pocztowej z pustymi rękami. Prenumerował „New York Timesa”, „Wall Street Journal”, „Christian Science Monitor” i waszyngtoński „Star”, a także wiele pism poświęconych nauce i technice. Tu jednak ich nie było. Ani książek, których kupował bardzo wiele, czy oprawnych ksiąg rachunkowych. Lewis nie widział absolutnie nic, na czym można by było pisać.
Przyszło mu na myśl, że ta przybudówka z jakichś niezrozumiałych powodów jest tylko na pokaz. Że ma wywołać wrażenie, że to właśnie tu jest mieszkanie Wallace’a. Może w rzeczywistości mieszkał w domu. Ale jeśli tak, to czemu miały służyć wszystkie te niezbyt skuteczne wysiłki?
Lewis odwrócił się ku drzwiom i wyszedł z przybudówki. Okrążył dom i dotarł do ganku przed drzwiami frontowymi. U podstawy schodów zatrzymał się i rozejrzał wkoło. Było tu cicho. Słońce stało już dość wysoko na niebie. Robiło się coraz cieplej. Ukryty zakątek Ziemi spokojnie czekał na upał.
Agent spojrzał na zegarek. Zostało mu czterdzieści minut. Podszedł do drzwi. Wyciągnął rękę i spróbował obrócić gałkę. Bez powodzenia. W ogóle się nie poruszyła. Jego zaciśnięte palce ślizgały się po niej.
Spróbował raz jeszcze, z takim samym skutkiem. To było tak, jakby gałkę pokryto jakąś twardą, śliską substancją, czymś w rodzaju lodu, a jego palce nie były w stanie jej uchwycić.
Pochylił głowę, by sprawdzić, czy jest czymś powleczona, ale nie zauważył niczego w tym rodzaju. Wszystko wyglądało normalnie. Być może zbyt normalnie. Gałka była czysta, jakby ktoś ją wytarł i wypolerował. Nie było na niej nawet śladu kurzu.
Spróbował zadrapać ją paznokciem kciuka, lecz on również się ześliznął. Lewis przesunął otwartą dłoń po powierzchni drzwi. Ona też była śliska. Nie wyczuł nawet śladu tarcia. Dłoń przesuwała się po drewnie, jakby posmarowano ją tłuszczem. Tyle że nie było żadnego tłuszczu ani niczego, co tłumaczyłoby śliskość drzwi.
Odsunął się od drzwi i podszedł do ściany. Deski również były śliskie. Spróbował paznokciem i otwartą dłonią, ale efekt był taki sam. Cały dom pokryto czymś, co czyniło go śliskim i gładkim. Tak gładkim, że kurz nie trzymał się powierzchni ani nie wpływała na nią pogoda.
Przesunął się do okna. Dopiero w tej chwili, gdy spojrzał na nie z bliska, zauważył coś, co nadawało domowi jeszcze bardziej ponury wygląd. Okna były czarne. Nie było zasłon ani firanek, tylko czarne prostokąty, jak puste oczodoły spoglądające z czaszki, którą był dom.
Podszedł bliżej i uniósł dłonie, osłaniając oczy przed słońcem. Nadal nie widział nic w środku. Wpatrywał się w nieprzeniknioną ciemność, w ogóle nieodbijającą światła. Nie widział własnego odbicia ani absolutnie niczego poza ciemnością, jakby szyba pochłaniała światło, wsysała je, zatrzymywała w swym wnętrzu. Gdy raz w nią uderzyło, już nie wracało.
Lewis zszedł z ganku i powoli okrążył dom, przyglądając mu się z uwagą. Wszystkie okna były tylko czarnymi plamami, w których światło znikało bez śladu, a ściany były śliskie i gładkie.
Uderzył pięścią w deski. To było tak, jakby walnął w skałę. Przyjrzał się kamiennej podmurówce, tam gdzie wystawała nad ziemię. Szpary między kamieniami wypełniała zaprawa murarska i widział też nierówności na ich powierzchniach, ale dotykiem nie wyczuwał żadnej szorstkości.
Szorstkie kamienie pokryto niewidzialną powłoką, wystarczająco grubą, by wypełniła wszystkie zagłębienia. Nie sposób jednak było jej wykryć, zupełnie jakby była niematerialna.
Lewis wyprostował się i spojrzał na zegarek. Zostało mu tylko dziesięć minut. Musi się śpieszyć.
Ruszył w dół stoku, ku gąszczowi starego sadu. Zatrzymał się na jego skraju i obejrzał za siebie. Dom wyglądał teraz inaczej. Nie był po prostu zwykłym budynkiem. Miał osobowość, łypał na niego drwiąco, jakby w jego środku wzbierał złośliwy chichot, gotowy wyrwać się na zewnątrz.
Lewis wszedł do sadu i ruszył z wysiłkiem naprzód. Nie było tu ścieżki, a pod osłoną drzew trawa i zielsko wyrastały wysoko. Musiał się pochylać, by przejść pod nisko zwisającymi konarami, a w pewnym momencie okrążył drzewo wyrwane przed laty z korzeniami przez wichurę.
Po drodze zerwał kilka jabłek, skarłowaciałych i kwaśnych. Wszystkie wyrzucał po jednym nadgryzieniu. Nie nadawały się do jedzenia, jakby nieuprawiana gleba przydała im gorzkiego smaku.
Po drugiej stronie sadu znalazł płot i otoczone nim groby. Tutaj trawa i zielsko nie wyrosły tak wysoko, a płot nosił ślady niedawnej naprawy. U podnóża każdego grobu, naprzeciwko trzech nieobrobionych nagrobków, posadzono krzaki peonii, szeroko rozrośnięte i od lat nieprzycinane.
Zatrzymał się przy zbutwiałych sztachetach. To był grób rodziny Wallace’ów.
Ale powinny być tylko dwa kamienie. Kto leżał pod trzecim?
Podszedł do rozpadającej się furtki i wszedł do środka. Stanął przed grobami i przeczytał napisy na kamieniach. Kanciaste litery wyglądały niezgrabnie. Z pewnością wykuły je niewprawne ręce. Nie było żadnych pobożnych frazesów, fragmentów wierszy, podobizn baranków, aniołków czy innych symbolicznych postaci, jakie były modne w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku.
Na pierwszym kamieniu: Amanda Wallace 1821–1863
Na drugim: Jedadiah Wallace 1816–1866
A na trzecim…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki