- W empik go
Stado - ebook
Stado - ebook
Życie świetnego gliny Johna Wagnera legło w gruzach, kiedy jego żona Sara i syn Mattias nagle zniknęli. Trop prowadzi do December, zapomnianej przez Boga mieściny położonej daleko na północy Szwecji. Sara tam właśnie dorastała i najwyraźniej tam trzeba jej szukać. Gdy dochodzi do brutalnej strzelaniny, a policja wyciąga z jeziora okaleczone zwłoki, John chcąc nie chcąc dołącza do śledztwa.
Aby poradzić sobie z trudną sytuacją po zniknięciu rodziny, policjant zgłasza się na terapię do psycholożki Kim Cordell, która szybko staje się dla niego nieocenionym wsparciem. Rodzi się między nimi szczególna więź – ale John wciąż kocha zaginioną żonę, a Kim sama zmaga się z trudną przeszłością.
Wkrótce okazuje się, że poszukiwania rodziny w miejscu, które przyciąga zło niczym magnes, to zadanie ponad siły nawet wybitnego śledczego.
Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Stado” to pierwsza część dziesięciotomowej serii.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8054-016-2 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy John Wagner parkuje przed domem, serce mu zamiera. Mężczyzna nie wysiada, tylko wygląda przez okno samochodu, a złe przeczucia kłębią się w nim niczym jadowite węże.
„Coś tu nie gra… Coś tu, do cholery, nie gra…”
Drzwi wejściowe są otwarte. A Sara zawsze je zamyka. Naprawdę zawsze. I to na klucz. Nawet w kółko żartowali, że to ona ‒ pochodząca z niewielkiego December na dalekiej północy ‒ zachowuje się jak przeczulona na tym punkcie mieszkanka dużego miasta, podczas gdy sztokholmczyk John często zapomina przekręcić klucz w zamku, nawet gdy wychodzi na dłużej.
Mężczyzna wyłącza silnik. Ma wrażenie, że w żołądku ciąży mu kolczasta kula. Czarna szczelina niedomkniętych drzwi wejściowych. Tylko tyle. A jemu wydaje się, że to otchłań. Wewnątrz jest ciemno, choć przeważnie świeci się jakaś lampa. Sara i Mattias boją się ciemności.
John wysiada z samochodu. Powoli, jakby świat w każdej chwili mógł wybuchnąć. Powietrze niemal dudni, ciemność wpełza do domu. A może to się dzieje tylko w jego głowie?
Tętno mu przyspiesza, jak po sprincie na sto metrów. Jest cicho, wydaje się, że dom zapadł w śpiączkę.
„Jest za cicho…”
Z przyzwyczajenia sięga do biodra po pistolet, lecz nie ma go przy sobie. Broń służbowa została jak zawsze w biurze.
John ostrożnie i ze wzmożoną czujnością podchodzi do drzwi wejściowych. Bierze do ręki komórkę i dzwoni do Sary, ale od razu odzywa się poczta głosowa ‒ nawet nie wiedział, że ona taką ma. Zawsze odbiera telefon.
Poza tym rzadko go wyłącza i pilnuje, żeby był naładowany.
John stawia pierwszy krok na skrzypiących schodach. Biały trampek Mattiasa leży niedbale rzucony przy wejściu. John oddycha tak płytko, że zaczyna go boleć głowa. Ciało reaguje na to, czego mózg nie chce zrozumieć.
Mężczyzna wchodzi do środka z zaciśniętymi w pięści dłońmi.
Nasłuchuje…
Ze środka dobiega jedynie wyjąca cisza…
Stara się bezgłośnie wziąć metalową łyżkę do butów, trzyma ją przed sobą i jest gotowy na wszystko. Przechodzi kilka kroków korytarzem i…
„Czy tu jakoś inaczej pachnie? Tacosy. Mieliśmy jeść dziś wieczorem tacosy. Pewnie je przygotowali”.
John podnosi w milczeniu dwa przewrócone krzesła w kuchni po lewej stronie. Na wyspie kuchennej dostrzega dwa kubki z kawą. Zdejmuje nóż do mięsa z listwy magnetycznej nad zlewem i odkłada łyżkę do butów. Ma oczy dookoła głowy.
Na stole stoją miseczki z ogórkami, pomidorami i salsą. John dotyka patelni na kuchence. Jest letnia, ale palnik pod nią ‒ wyłączony. Nozdrza drażni ostry zapach doprawionego przyprawami do taco mielonego mięsa.
Kiedy próbuje zapalić lampę, serce wali mu jak młotem. W ponurym domu rozlega się ciche kliknięcie. Nic się jednak nie dzieje.
„Awaria albo ktoś wyłączył prąd”.
‒ Sara? ‒ woła. ‒ Mattias?
Jego słowa odpływają w głąb domu, ale nikną bez odpowiedzi. Wtedy mózg wreszcie zaczyna pracować i John zrywa się do biegu. Mija pokoje na dole, pędzi po schodach na piętro. Do pokoju Mattiasa. Na jego łóżku leży pluszowy miś. Następnie John wbiega do sypialni. Łóżko jest niepościelone. Sara nienawidzi bałaganu. Ma kompletnego fioła na punkcie porządku wokół siebie, ponieważ w jej duszy panuje lekki chaos.
„W życiu nie zostawiłaby łóżka w takim stanie”.
‒ Sara? ‒ krzyczy John i zbiega po schodach aż do piwnicy, w której nadal śmierdzi grzybem, bo wciąż nie zamówił osuszacza powietrza. Jakoś się nie złożyło. Jak zwykle wszystko przez jego pracę.
„Czy zniknęli z jego powodu?”
John odsuwa od siebie tę myśl, włącza latarkę w telefonie, świeci nią nerwowo dookoła i wstrzymuje oddech. Nie widzi jednak nic podejrzanego, tu też nie ma ani Sary, ani Mattiasa.
Wraca na górę, stawiając powolne i ciężkie kroki po schodach, i próbuje uporządkować myśli.
„Gdzie oni są, do cholery?”
Może o czymś zapomniał? Zebranie rodziców, spotkanie po szkole czy coś w tym stylu? Lekarz od czubków, pracujący w sztokholmskim oddziale policji, przestrzegał go, że pamięć może szwankować, kiedy człowiek narażony jest, jak w jego przypadku, na tak duży stres związany z pracą, ale…
„Psychiatrzy to szarlatani. Cholera, co on o mnie wie?”
John jest przekonany, że nie zapomniał o niczym ważnym. Sara i Mattias powinni być teraz w domu. Czekać na niego.
„A może się wściekła, bo znowu się spóźniłem?”
Nie, to do Sary niepodobne. Nie lubi mieć sekretów, co jest też jednym z wielu powodów, dla których ją kocha. Sara to otwarta i szczera osoba. Bez filtra, jak sama z siebie żartuje. Na pewno coś by powiedziała. Nie uciekłaby tak po prostu. Poza tym, wychodząc z domu, zamknęłaby za sobą drzwi na klucz.
Chyba że bardzo by się jej spieszyło…
Niepokój ryczy w nim jak jakiś pieprzony tygrys. Rozdziera go, wgryza się i rozdrapuje stare rany w jego sercu.
John dzwoni na komórkę Mattiasa. To samo. Wyłączona. Słychać automatyczny komunikat operatora, że wybrany numer jest niedostępny.
Pocą mu się dłonie, pytania mnożą w głowie. Zarówno dotyczące życia prywatnego, jak i osobistego. Wspinają się jedno przez drugie jak zombie w horrorze. Rzucają się na niego, wszystkie jednocześnie.
Co mogło się stać? Czy zostali porwani? Czy go zostawiła? Czy po prostu pojechała do przyjaciółki? Czy coś się stało Mattiasowi i musieli pędzić do szpitala? Ta myśl, niczym rozżarzony gwóźdź, wbija się w żołądek Johna.
Przewrócone krzesła i dwa kubki z kawą przemawiają jednak przeciwko tej wersji. A także fakt, że się z nim nie skontaktowała. Nieuporządkowane łóżko i… John wraca na górę do sypialni. Otwiera szafę… wszystkie ubrania nadal tam są… ale czy na pewno? Nie wie. Sara ma tak dużo ciuchów, że John nie ma pojęcia, czy jakichś brakuje.
Wchodzi do pokoju syna. Mattias nie wyjechałby bez swojego misia ani Żółwia Ninja bez jednej nogi. John szuka tej zielonej plastikowej zabawki. Jej miejsce to małe łóżeczko dla lalek, które teraz jest puste.
Wraca na dół do kuchni. Siada na krześle, a jego umysł zasnuwa się mgłą, która ostatnio pojawia się coraz częściej. Migrena wgryza się w potylicę gorzej niż kiedykolwiek. John bierze tabletkę, ale zdaje sobie sprawę, że musi minąć pół godziny, nim ona zacznie działać.
W ciągu kolejnych pięciu minut obdzwania przyjaciół Sary i kolegów Mattiasa. Nikt nie wie, gdzie się podziewają. Nikt nie miał z nimi kontaktu. W szpitalach też nic nie wiedzą.
„Nie mogli tak po prostu… zniknąć”.
Wstaje i idzie do drzwi wejściowych. Samochodu Sary nie ma. Nic z tego nie rozumie.
‒ Gdzie jesteś, kochanie? ‒ mówi cicho, po czym siada na schodach przed domem. Pociera dłońmi klatkę piersiową, ciężko mu się oddycha. ‒ Cholera, gdzie jesteście…?2
Dwa miesiące później
Ali leży w bagażniku i jest śmiertelnie przerażony, gdy samochód się zatrzymuje. Nie ma tego, czego od niego chcą. Torturowali go przez trzy godziny. Kikuty palców tętnią bólem. Piecze go szyja z jednej strony, ma zmiażdżone co najmniej dwa żebra. Uparcie dotyka językiem pulsujących dziur po zębach w górnej szczęce, jakby chciał się upewnić, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Jego siostra, Faduma, miała rację. Ona zawsze ma rację, cholera. Chciał tylko trochę dorobić, żeby mogli się przeprowadzić w lepsze miejsce, uciec od życia wśród gnid, wykolejeńców i biedoty. Chciał wnieść swój wkład, a leży tu jak debil.
Są tego warci. Teraz jednak sytuacja nie wygląda najlepiej. Zabiją go, tylko dlatego, że zgubił komórkę. Nawet nie wie, gdzie może być. Powiedziałby im, gdyby było inaczej. Oni mu jednak nie wierzą, a on nie umie ich przekonać. Bezsilność zżera go niczym kwas żołądkowy.
Może go wypuszczą, liczy na to. Ma przecież dopiero szesnaście lat. Dla nich jest zwykłym kurierem, a nie prawdziwym gangsterem. W gangu są trzynastolatkowie więksi od niego. Ali nie stanowi żadnego zagrożenia. Może do tego dojdą. W tej chwili żyje jedynie nadzieją.
Musi przeżyć.
Inszallah…
W bagażniku śmierdzi moczem i starymi ubraniami. Gryzący odór spalin przenika do środka i utrudnia oddychanie. Alemu kręci się w głowie. W ustach czuje gorycz kleju taśmy izolacyjnej i metaliczny posmak krwi, nie ma już siły płakać. Serce bije mocniej, gdy drzwi samochodu się zatrzaskują i na zewnątrz słychać kroki. Jest ciemno. Ktoś chwyta za klapę bagażnika. Ali napina ciało. Próbuje się cofnąć, ale nie ma gdzie. I gdy tylko się porusza, jego żebra jakby wyły z bólu.
‒ Walla, na Boga, on kłamie. Widzę to po jego minie. ‒ Ostry głos, który go przeraża, przenika do bagażnika razem z przeszywającym jesiennym wiatrem.
‒ Stary, to przecież dziecko. Spójrz na niego. Znowu się, kurwa, posikał. Gdyby coś wiedział, już dawno by nam wszystko wyśpiewał. ‒ Mahmouda przebiega dreszcz. Zrywa srebrną taśmę wraz z kawałkami skóry z suchych, popękanych warg Alego. W ustach Mahmouda połyskuje złoty ząb.
Ali się trzęsie, pojawiają się kolejne łzy, choć myślał, że nie jest już w stanie płakać.
‒ Proszę, nikomu nic nie powiem. Znajdę komórkę.
Yusuf śmieje się zgryźliwie, a Mahmoud kręci głową. To jak proces sądowy. Yusuf jest prokuratorem i katem, tymczasem Mahmoud ‒ obrońcą Alego.
Yusuf pochyla się nad nim. Czuć od niego papierosy i curry.
‒ Gdzie jest komórka?
Ogolona głowa błyszczy w świetle księżyca. Drżący ze strachu Ali próbuje się zorientować, gdzie się znajdują, i jednocześnie odpowiada:
‒ Walla, przysięgam na Allaha. Nie wiem. Musisz mi uwierzyć. Był tam, a potem nagle zniknął. Nie mam pojęcia, gdzie on jest, ale obiecuję, że go znajdę.
Mahmoud kładzie rękę na ramieniu kumpla.
‒ Puśćmy go.
‒ Zwariowałeś? Rusz mózgiem, on kłamie. Jeśli go puścimy, poleci nakablować aina, jak pies z podkulonym ogonem. ‒ Yusuf podkreśla swoją wypowiedź, spluwając Alemu prosto w twarz.
Ali szlocha, a strach przed śmiercią oplata go swymi zimnymi mackami niczym ośmiornica. Przyczepiają się do jego kręgów oślizgłymi przyssawkami i wysysają z niego całą siłę. Ledwo może oddychać. Robi się mały. Mniejszy. Najmniejszy.
‒ Chcę do siostry, do domu.
Yusuf bez słowa wyciąga go z bagażnika i rzuca na ziemię. W jego oczach nie ma ani odrobiny współczucia. Wydaje się, że Mahmoud chciałby coś powiedzieć, ale rozsądek podpowiada mu, by się w to nie mieszać.
„Pomóż mi, do cholery!”
Ali zaczyna krzyczeć, ale na jego usta szybko wraca taśma. Ciężko mu się oddycha, bo nos ma zatkany smarkami. Wpada w panikę. Drzewa majestatycznie patrzą na niego z góry jak na frajera. Szydzą z niego swymi intensywnymi wrześniowymi barwami. W oddali słychać szum wody, wszystko wokoło pokrywa mrok.
‒ To piękne miejsce na śmierć ‒ mówi Yusuf, chwytając Alego za kołnierz. ‒ Stary, pomóż mi.
Mahmoud łapie chłopaka za nogi i niosą go w kierunku wody. Ali próbuje krzyczeć, ale wydobywa się z niego jedynie cichy jęk. Mahmoud wygląda na niewzruszonego. Widać, że pogodził się z tym, że przegrał proces. Nikt nie wygrywa z psychopatą Yusufem. To właśnie przed tym przestrzegała go siostra. Że skończy na dnie jeziora. Myślał, że tak dzieje się tylko na filmach. Najwyraźniej horrory mogą się stać rzeczywistością.
„Oni chcą mnie zabić!”
Ta myśl rozpala w Alim ostatnią iskrę życia. Wyciska z jego ciała resztki oporu, jak ze szmaty.
Chłopak próbuje się wyswobodzić, ale nie ma siły. Stracił bardzo dużo krwi, nie ma zębów i jest odwodniony.
Zanim zmarła mama, myślał, że będzie nowym Zlatanem. Miał zarabiać masę pieniędzy i kupić domy wszystkim, których kocha. Miał…
Wrzucają go do łódki przy brzegu, a jego żebra znów krzyczą. Ze starej łodzi unoszą się zapachy wodorostów i igieł sosnowych oraz coś, czego nigdy wcześniej nie czuł. Ogarnia go coraz większa panika. Serce trzepocze jak skrzydło motyla, pcha się do góry i chce wyskoczyć przez gardło.
Ali nie potrafi pływać. Ręce ma związane na plecach i nie może oddychać. Woda wydaje się czarna i żarłoczna.
Odpychają łódź od brzegu i do niej wchodzą. Mahmoud zaczyna wiosłować, tymczasem Yusuf pogwizduje.
‒ Brachu, popatrz na księżyc.
Mahmoud na chwilę przestaje wiosłować, a łódka bezgłośnie sunie po wodzie.
‒ Księżyc w Somalii jest piękniejszy ‒ stwierdza.
‒ Głupku, przecież to ten sam księżyc.
‒ No i co?
‒ Jak tylko znajdziemy komórkę, wrócimy do gry. Będziemy tarzać się w szmalu, brachu. Kurwa, będziemy królami życia i wtedy polecimy pierwszą klasą do ojczyzny. Nakupimy złota, załatwimy sobie żony i sprowadzimy je tu, do Szwecji. Królowie życia ‒ mówi i kopie zalanego łzami Alego.
Ali się poddał.
Wie, że umrze. Jedynym świadkiem będzie księżyc, który wygląda jak trupia czaszka. Zimna i biała. Obojętna. Yusuf podnosi rolkę folii z dna łódki i zaczyna ją rozwijać.
Mahmoud ‒ albo Mackan, jak go nazywają ‒ zerka na Alego, w jego oczach pojawia się cień smutku. Zawsze był dobry dla tego nieszczęśnika. Oczywiście dopóki nie nawalił.
Mahmoud przestaje wiosłować i odkłada wiosła.
‒ Która strona? ‒ pyta, a Yusuf wzrusza ramionami i zaczyna ciasno owijać folią ciało Alego od stóp w górę.
‒ Teraz twoja kolej, ja wybierałem ostatnim razem.
‒ Lewa ‒ wskazuje Mahmoud.
Kiedy głowa Alego zostaje owinięta folią, cichną wszystkie dźwięki, a Ali wpada w histerię. Yusuf bierze do ręki coś długiego i ostrego.
‒ Ostatnia szansa, Ali. Gdzie jest komórka?
Ali nie odpowiada. Co ma powiedzieć? Że nie wie? Bo przecież nie wie. To bez sensu. Umarł już w chwili, gdy zaczęli mu obcinać palce.
„Czy nadal leżą tam na podłodze?” Na tę myśl kwas żołądkowy podchodzi mu do gardła i powoduje mdłości.
‒ Dobra. Masz jaja, muszę przyznać. Coś czuję, że twoja siostra wie, gdzie jest ta komórka. To dlatego nic nie mówisz. Żeby ją chronić. Jak ona ma na imię?
Ali krzyczy. Czuje przypływ nowych sił. Z Fadumą zrobią to samo. Gdy Yusuf kilkakrotnie kłuje go w brzuch przez folię, chłopak drze się mimo zaklejonych ust. Wie, dlaczego tamten tak robi ‒ żeby uszły z niego gazy, bo inaczej wypłynie z powrotem na powierzchnię.
„Nikt mnie nie znajdzie. Nikt się nie dowie…”
Podnoszą go, kołyszą i liczą do trzech, i zaraz potem wpada do wody jak gówno. Czuje, jak zimna woda wbija w niego swe szpony. Wstrzymuje oddech, choć wie, że to nic nie da. Widzi nad sobą falującą, szeroko uśmiechniętą twarz księżyca. Tam gdzie jest powietrze. Coś czerwonego rozprzestrzenia się wokół niego jak akwarela w szklance wody. Jego krew. Czuje pieczenie w żołądku. Coraz trudniej mu powstrzymać czarną, zimną wodę zalewającą płuca. Chciałby machać rękami, ale są owinięte folią, więc nie może nimi poruszyć.
Powoli opada w dół i zastanawia się, czy pójdzie do piekła, a jego łzy mieszają się z jeziorną wodą.
Kiedy jego ciało ląduje na dnie, w głowie pojawia się wspomnienie. A raczej twarz.
Teraz już wie, kto zabrał komórkę. Wykrzykuje imię, podejmując ostatnią próbę walki o życie. Z kolejnym wdechem woda przedostaje się pod taśmę i przenika do płuc.3
Kim Cordell wstrzymuje oddech, gdy dwie osoby dziarskim krokiem idą chodnikiem obok miejsca, w którym stoi jej kia EV6.
„Cholera. Mam nadzieję, że mnie nie zauważą” ‒ myśli i chowa się pod grubym kocem na tylnym siedzeniu. Powinna była wybrać przyciemniane szyby, a nie te zwykłe. Zupełnie jakby leżała skulona na scenie. Każdy może ją zobaczyć.
„Choć kiedy kupowałam ten samochód, nie sądziłam, że będę w nim SPAĆ, więc może powinnam być dla siebie bardziej wyrozumiała”.
Wysuwa głowę spod koca. Harriet Selander wychodzi z piekarni, a za nią ktoś, kogo Kim nigdy wcześniej nie widziała. Tyle że w tak małym mieście jak December, gdzie wszyscy się znają i wszystko o sobie wiedzą, jest to dziwna sprawa. Energicznie mijają jej samochód, prowadząc przy tym ożywioną rozmowę. Na szczęście jej nie widzą.
„Gdyby ludzie wiedzieli, że śpię w samochodzie, w jednej chwili straciłabym wszystkich pacjentów” ‒ myśli Kim i lekko wzdycha. To nie do przyjęcia, że miejscowa psycholożka zachowuje się jak wariatka.
„Tak jakby to była jedyna moja tajemnica…”
Wraz z tą myślą pojawia się ściskanie w boku. A zaraz potem złość.
Trochę czasu jej zajęło, by znaleźć parking, na który nie przyjeżdża zbyt wielu ludzi i skąd nie widać domu na wzgórzu. Domu Parszywca.
Od początku był to jego pomysł, żeby to, co się stało, zachować w tajemnicy. Jej zdaniem natomiast ukrywanie tego było chore. Teraz nawet jest mu za to wdzięczna, bo nie zniosłaby, gdyby ludzie się dowiedzieli, jak bardzo została oszukana. Byłoby to nawet gorsze niż spanie w samochodzie zaparkowanym przy studni w samym sercu miasta.
Nieopodal tego miejsca, kilkaset metrów dalej, również w centrum December, stoi inny dom. Ten, który dostała przy rozwodzie. Ten, w którym od tej pory ma mieszkać. Jednak… to niemożliwe. W każdym razie nie dziś wieczorem. Może jutro.
Kim Cordell, dyplomowana psycholożka, jeszcze bardziej zwija się w kłębek na tylnym siedzeniu i zamyka oczy. Następnego dnia o dziesiątej rano ma umówionego pacjenta i musi być wypoczęta.
Jak zwykle, by zasnąć z uśmiechem na twarzy, wyobraża sobie różne sposoby zamordowania Parszywca.4
John Wagner zatrzymuje się na szczycie wzgórza i spogląda w dół, na dolinę, w której leży miasto December. Miasto, w którym Sara się urodziła, a potem przed nim uciekła. Jej słowa ‒ nie jego. Z tej odległości wygląda na przytulne miasteczko. Takie, jakie widuje się na pocztówkach.
Nigdy nie przebywał w małym mieście dłużej niż przez chwilę. Wychował się w dzielnicy Södermalm i puls Sztokholmu zgrał się z rytmem jego serca. To, że on i Sara zostali parą, jest właściwie dość dziwne. Ona ‒ z dziury zabitej dechami, on ‒ ze stolicy. Ona ‒ z dialektem z północnej Szwecji, z zawsze powolnym i spokojnym sposobem mówienia, który uwielbiał, a on ‒ ze swoją śpiewną intonacją. Jak dwie różne orkiestry grające inną muzykę.
Chciałby dowiedzieć się o Sarze wszystkiego. Wpatruje się w miasto rozciągające się w dole, którego ona niemalże nienawidziła, i choćby z tego powodu on też go nienawidzi.
Minęło osiem tygodni, odkąd Sara i Mattias zaginęli. Nie ma żadnych tropów poza jednym: maszt telekomunikacyjny oddalony stąd o kilkadziesiąt kilometrów odbiera sygnały z jej zegarka Apple Watch.
Żaden z jego kolegów tak naprawdę mu nie wierzy. John nawet był w tej sprawie przesłuchiwany i to jest chyba najgorsze. To, że mu nie wierzą. Śledztwo utknęło w martwym punkcie, a John odszedł z pracy. Nie chciał tam przebywać, nie chciał widzieć tych wszystkich nieufnych spojrzeń.
Nie było żadnych dowodów przemocy, samochód Sary zniknął. Nie znaleziono telefonów ani jej, ani Mattiasa, i od tamtej pory nie były włączane. Nawet John zaczął wątpić, czy rzeczywiście zostali porwani, czy też zwyczajnie zostawiła go bez słowa.
Choć to do niej niepodobne. Zresztą nie odebrałaby mu Mattiasa w ten sposób.
Spogląda na siedzenie pasażera i na najcenniejsze rzeczy należące do Sary i Mattiasa. Jej komputer i leżący na nim pluszak syna. Te dwa przedmioty świadczą o tym, że nie uciekli. Oczywiście mogli w pośpiechu ich nie zabrać, ale on w to nie wierzy.
Kieruje wzrok na dolinę. Czuje kwaśny smak w ustach, mimo że widok jest piękny. Wiocha, o której Bóg zapomniał, mawiała Sara i w zasadzie nic poza tym nie opowiadała. Rzadko wspominała dzieciństwo, a John nigdy jej nie naciskał. Miał nadzieję, że z czasem to się zmieni, ale tak się nie stało.
Wie, że z tym miastem coś jest nie tak, a im więcej się o nim dowiaduje, tym bardziej wydaje mu się to nieprawdopodobne, że Sara wróciła tu z własnej woli.
Dostrzega dym z wysokiego komina. To huta, która choć znajduje się na obrzeżach, wciąż jest sercem December. Należy do rodziny Ackermannów, podobnie jak większość tutejszych przedsiębiorstw. Miasto ze wszystkich stron otaczają góry i można się do niego dostać jedynie dwiema drogami. Jeśli ktoś nie wie o jego istnieniu, nawet nie zauważy, że obok niego przejeżdża. Dwie małe drogi, zjazd z autostrady z jednym drogowskazem.
Słońce dociera w dół tylko na kilka godzin dziennie, a chmury rzucają cienie na las, który pięknie, choć złowieszczo faluje na zboczach.
„Czy jesteście tutaj, wśród cieni?”
John jedzie dalej, drogą prowadzącą w dół, do miasta. Mija pick-upa z kilkoma mężczyznami na pace, którzy piorunują go wzrokiem. Trzymają broń myśliwską, ale w tych swoich ubraniach moro przypominają bardziej żołnierzy niż myśliwych.
‒ Mój Boże. ‒ John kręci głową.
Czuje coraz większy ścisk w piersi, im bliżej miasta się znajduje. Czuje, że Sara i Mattias są tutaj. Musi tak być. Niemal liczy na to, że zostali porwani. Inny scenariusz by go zabił.
Znajdzie ich, choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobi.5
John powoli, niczym opadający jesienny liść, wraca do swojego czterdziestoletniego ciała. Spogląda na torebkę z odżywką proteinową w jednej ręce, na szarą plastikową miarkę w drugiej. Obgryzione paznokcie. Wyblakłe blizny na kłykciach. Gęsta mgła mózgowa stopniowo ustępuje i John odzyskuje jasność umysłu.
„Jak długo byłem nieobecny tym razem?”
Coś za oknem nad zlewem kuchennym przykuwa jego uwagę. Ma wrażenie, że machają do niego żółto-czerwone liście jarzębiny. Podobnie jak robił to Mattias, kiedy widział go po raz ostatni. I wtedy… John odpływa. Znowu. Pogrąża się we wspomnieniach, w smutku i pustce, i odlatuje, jak spadające z drzew liście. Coś jednak ściąga go z powrotem do tego, co tu i teraz.
Odkłada odżywkę i nasłuchuje. Stęka, gdy uświadamia sobie, że na zewnątrz toczy się życie.
Przeniósł się tu, do chatki, bo leży na uboczu, częściowo odizolowana od December, by w spokoju móc wspominać Sarę i Mattiasa, ale wydaje się to niemożliwe.
Zeszłej nocy znów mu się śnili, przed oczami wciąż ma ich twarze. Nie ma nocy, żeby nie pojawiali się w jego snach, i choć nie widział ich już od ponad dwóch miesięcy, ma nadzieję, że wciąż żyją. Wmawia sobie, że na pewno tak jest. Bo gdyby jego bliscy nagle przestali istnieć, to chyba by to… poczuł?
Ogarnia go samotność i wraca myślami do swojego dzieciństwa. John był samotnikiem i nie miał wielu przyjaciół, często czuł się wyobcowany i przez to wpadał w złe towarzystwo. To cud, że został policjantem.
Gdy miał osiemnaście lat, został kibolem drużyny Bajen. Chodził na mecze, ale tak naprawdę piłkę nożną miał gdzieś. Był tam, żeby się bić, gdzieś przynależeć i zdobywać przyjaciół. Przyjaciół, którzy wcale nimi nie byli, więc po dwóch latach czuł się znów zagubiony.
Pewnego dnia, po pijackiej awanturze, do jego stolika dosiadł się jakiś mężczyzna. Pelle. Obaj byli pijani i w tym człowieku zobaczył siebie.
Mówi się, że podobieństwa się przyciągają. Spotkali się kilka razy. Po kilku tygodniach Pelle powiedział mu, że jest policjantem i że jego zdaniem John byłby cholernie dobrym gliną, gdyby tylko się ogarnął. I tak właśnie się stało. John został policjantem.
Pelle zmarł kilka lat później, ale do tego czasu utrzymywali kontakt. Pelle został oficerem dyżurnym, a John pracował w jednostce specjalnej. Właściwie nie różniło się to od życia, które prowadził wcześniej. Znowu się bił, tyle że legalnie. Poza tym poznał gości takich jak on i po raz pierwszy miał w życiu cel i ludzi, których mógł nazwać przyjaciółmi.
Boże, kiedy to było... A teraz? Mieszka w domku na odludziu, znowu jest samotnikiem i mało kto wie o jego istnieniu.
John podchodzi do okna obok drzwi wejściowych, potyka się o brzeg dywanu, po czym odsuwa zasłonę. Oślepia go poranne światło połyskujące na powierzchni jeziora Trollsjön.
‒ Cholera jasna ‒ mówi, gdy widzi, co się dzieje.
Dwie łodzie ciągnące sieć powoli płyną obok siebie. W pobliżu jego chatki kręci się kilku policjantów. Jeden z nich rozwija taśmę między dwoma drzewami. Na widok znajomego niebiesko-białego wzoru serce Johna zaczyna bić szybciej.
Pierwsze, o czym myśli, to Sara i Mattias.
„A jeśli to oni są na dnie jeziora?”
Czuje ucisk w gardle i biegnie do kuchni. Popija tabletki wodą prosto z kranu. Mają mu pomagać na mgłę mózgową, choć nie ma pewności, czy działają. Czasami czuje się po nich dobrze, a czasem jest nieprzytomny, jak przed chwilą. Traci poczucie czasu i przestrzeni oraz zdolność myślenia. Sny przychodzące co noc sprawiają, że rano czuje w duszy niepokój, którego nie umie się pozbyć, jak czegoś, co przymocowano superklejem.
„Nie udało mi się ich odnaleźć, nawet nie wiem, jak i dlaczego zniknęli”.
Mruga kilkakrotnie, żeby się rozbudzić. Trzy razy klepie się po zarośniętym policzku. Szybko wkłada ubrania i wychodzi z domu. Od rosy, która pod koniec września utrzymuje się aż do południa, tenisówki robią się mokre. Słońce ciska na tafle jeziora obelgi swoich promieni.
„To nie może być żadne z nich”.
John idzie powoli w stronę plaży, gdzie stoją policjanci. Dostrzega ciało, przyczynę całego zamieszania, ale nie potrafi stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta.
Ciężko oddycha. Zatrzymuje się. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Jego wzrok wędruje na rosnące na skraju lasu krzaki pełne zgniłych owoców moroszki. Chciał je zebrać, ale zapomniał. Z powrotem spogląda na scenę przy jeziorze.
Technik w białym kombinezonie z materiału przypominającego cienki papier stoi obok znalezionego ciała i robi notatki. Kiedy kuca obok zwłok i kombinezon pęka mu w kroku, klnie… chyba po rosyjsku. Całe miejsce oświetlają silne reflektory. Jakby słońce nie dawało wystarczająco dużo światła. John nie chce na to patrzeć.
„A jeśli to Sara?”
‒ Nie może być! John Wagner? ‒ słyszy głos z akcentem jak u Sary i właśnie z tego powodu się wzdryga, po czym spogląda w lewo.
Nigdy wcześniej nie widział tej kobiety, ale najwyraźniej ona wie, kim on jest. Wygląda sympatycznie. Koło pięćdziesiątki, brązowe włosy z niemodnym balejażem. Idealne zęby zupełnie nie pasują do jej udręczonej twarzy i niebieskoszarych cieni pod oczami.
‒ Tak? ‒ odpowiada John, zastanawiając się, jak wiele o nim słyszała. Czy wie, że nadal jest podejrzanym w sprawie zaginięcia? Czy plotki dotarły aż tutaj?
„Że ja, supergliniarz, nie mogę znaleźć własnej żony i syna…”
‒ Co ty tu robisz? Przysłali cię z miasta?
‒ Mieszkam tutaj.
‒ Nie gadaj. Mona Ott Öster. Szefowa policji w December. Cóż… Witaj w naszej zapadłej dziurze. ‒ Wyciąga do niego rękę. Ma mocny uścisk, jest śmiała i wie, czego chce. Wygląda na dobrego człowieka. Niektórzy ludzie mają taką energię, jakby mieli złote serce i przyjazną duszę. ‒ Słyszałam o twojej rodzinie. Tak jak zresztą wszyscy tu w December, zwłaszcza że Sara była związana z tym miejscem. To wielka tragedia. Bardzo mi przykro. Pojawiły się jakieś nowe tropy? ‒ Zupełnie jak u Sary dialekt Mony miękko wznosi się i opada. Niczym zorza polarna nad powoli sypiącym śniegiem.
‒ Niestety nie. ‒ John nie chce kończyć rozmowy na smutno, więc szybko dodaje: ‒ I dziękuję. ‒ Wskazuje ręką w stronę jeziora. ‒ Mężczyzna czy kobieta?
Serce wali mocno i bezlitośnie. Gdy John próbuje się uspokoić i bierze głęboki wdech w oczekiwaniu na odpowiedź, emocje ściskają go za gardło.
‒ Młody mężczyzna.
‒ To dobrze ‒ mówi John, ale natychmiast tego żałuje. ‒ To znaczy... to niedobrze, oczywiście… Ech. ‒ Naprawdę z dnia na dzień staje się coraz głupszy.
Serce przestaje łomotać, całe ciało się uspokaja. To nie Sara tam leży.
„Ale przecież to może być Mattias”.
Klatka piersiowa Johna kurczy się niczym zgniatana puszka po piwie i mężczyzna zbiera wszystkie siły, by nie pobiec do jeziora jak rozhisteryzowany wariat i nie zażądać okazania zwłok.
‒ Młody mężczyzna, mówisz. Nie… nie chłopiec?
Mona Ott Öster albo nie zauważa szalejących w nim emocji, albo jest na tyle delikatna, że je ignoruje.
Wkłada kciuki za pas i kiwa głową w stronę dramatycznej sceny na brzegu jeziora zaledwie trzydzieści metrów od wynajętej przez Johna chatki.
‒ Jest bardzo ciasno owinięty. ‒ Milknie. Potem kontynuuje ze współczuciem: ‒ Wiem, co myślisz, ale to nie twój syn. Najpewniej to młody człowiek obcego pochodzenia. Nastolatek, ale z pewnością nie jedenastolatek. ‒ Mona przygląda mu się ukradkiem.
‒ Okej ‒ wydobywa z siebie John. Najwyraźniej mówi to zbyt lekkim tonem. Przychodzi mu do głowy myśl, że to może być furtka, sposób na zbliżenie się do tajemnicy zniknięcia jego rodziny, ale szybko ją odrzuca.
„Nigdy by mnie nie zatrudniła. Kiedyś byłem nawet niezłym gliniarzem, a teraz cierpię na zespół stresu pourazowego i mgłę mózgową, a do tego jestem podejrzanym w sprawie zniknięcia własnej rodziny”.
‒ Okej? ‒ dziwi się Mona, marszcząc czoło.
‒ Morderstwo? ‒ pyta John, gładząc się po ramionach. Zrobiło się za zimno na wychodzenie na dwór w samej bluzie. Za kilka dni poranna rosa pewnie zamieni się w szron.
‒ Bez wątpienia. ‒ Kobieta patrzy to na zwłoki, to na niego. ‒ Od kiedy tu mieszkasz?
‒ Raptem od kilku dni.
‒ Muszę zadać ci kilka pytań. Czy słyszałeś lub widziałeś coś podejrzanego?
‒ Raczej nie. Było tu spokojnie aż do dzisiaj.
‒ Rozumiem. Spędzasz tu… wakacje? ‒ Jej wcześniejsze ciepło znika i John czuje się teraz jak na przesłuchaniu.
Stara się uśmiechnąć, jak najuprzejmiej.
‒ Nie. Albo tak… może.
Z uniesionych brwi policjantki widać, że uznała go za bełkoczącego idiotę.
‒ Zrezygnowałem z pracy w policji. Potrzebowałem spokoju. ‒ John ogląda się na domek i żałuje, że w ogóle z niego wyszedł. Nie chce rozmawiać o tym, co się stało. Nie chce się tłumaczyć. ‒ Więc tak, chyba możemy to nazwać wakacjami. I to długimi.
‒ Jak to? Rzuciłeś robotę? Cholera. Ten słynny John Wagner? Policjant, który… Przepraszam, jestem chyba trochę zafascynowana twoją osobą. ‒ W jej oczach pojawia się figlarny błysk. ‒ Słuchaj… przydałby się nam jeszcze jeden dobry policjant w tym mieście.
John robi krok do tyłu, jakby miała go zarazić swoim mundurem. Jakby wystarczyło się o niego otrzeć, a nagle znów miałby przy sobie odznakę i pistolet.
‒ Nie, sorry, skończyłem z tym. I nie jestem taki dobry, nie wierz we wszystko, co mówią.
‒ Ej, ani przez chwilę nie pomyślałam, że mógłbyś stać za zniknięciem swojej rodziny. Nie wyglądasz na takiego, co by mógł być w to zamieszany.
Żołądek Johna skręca się w ciasny supeł.
‒ No nie, nie mógłbym ‒ stwierdza, ale wątpliwości go nie opuszczają. Nienawiść do samego siebie. W pewnym sensie wciąż wydaje mu się, że to jego wina, że ich nie ma.
Mona oddycha z ulgą, przekonana, że mężczyzna przed nią nie jest podejrzany. John musi jednak na nią uważać. Ta kobieta raczej nie należy do osób, które odpuszczają.
John czuje ścisk w żołądku na widok młodej dziewczyny podchodzącej właśnie do miejsca, gdzie leży zawinięte ciało. Stoi tam wraz z innymi ciekawskimi z okolicy zgromadzonymi wokół zwłok. Widać, jak przykłada rękę do ust i się odsuwa.
‒ Spójrz. Ona zna ofiarę ‒ mówi John i rusza w stronę młodej kobiety.
„Ona wie. Mimo że ciała prawie nie widać”.
Budzą się w nim wszystkie stare instynkty, niczym skrzypiąca i zaniedbana, ale w zasadzie porządnie zbudowana maszyna.
‒ Jaka ona? ‒ pyta Mona, ale John już podchodzi do dziewczyny w tłumie.
Ma jakieś dwadzieścia lat, gra twardzielkę, chociaż płacze. Jest czarna, włosy ma zaplecione w rastamańskie warkoczyki, a na twarzy wypisane, że mieszka na przedmieściach.
Kiedy widzi zbliżającego się Johna z utkwionym w nią wzrokiem, odwraca się i zaczyna uciekać.
John nie ma czasu na zastanowienie. Nogi podjęły decyzję za niego. Biegnie za dziewczyną przez las.
Zaskoczona Mona krzyczy coś za nim, ale jego dawne ja przejęło nad nim kontrolę. Ten superglina wciąż w nim siedzi. Skąd ta dziewczyna wie, kto jest owinięty folią? I dlaczego ucieka? Tak czy owak, ma coś z tym wspólnego.
Jest szybsza od Johna. Z łatwością zwiększa dystans. Gdy były policjant zdyszany wypada na szutrową drogę, słyszy ryk silnika, po czym widzi, jak dziewczyna znika za zakrętem na skuterze. Zapewne stuningowanym.
Cholera. Po co w ogóle za nią pobiegł? Przecież to zadanie policji, a on rzucił tę robotę. W December jest tylko po to, żeby odnaleźć żonę i syna. Nic więcej.6
Kim Cordell ciężko oddycha, kiedy wchodzi do swojego gabinetu. W uszach dudni doskonała muzyka death metalowego zespołu Slaughter of the Soul z albumu At the Gates. Nerwowo spogląda na zegar na ścianie.
„Niech to szlag”.
Ma dokładnie siedem minut, zanim pojawi się pierwszy pacjent. Wyjmuje z uszu słuchawki bezprzewodowe i rzuca je z całej siły na biurko, przez co prawie z niego spadają, ale zatrzymują się przy tabliczce z grawerem „lek. psych. Kim Cordell”.
W December nigdy nie będzie bezrobotna. Nikt tu nie przyjeżdża, by realizować swoje marzenia. W tym mieście wszystkie marzenia dostają raka i umierają. Świadczy o tym tutejszy cmentarz. A nawet trzy. Zanim ludzie tam trafią, przychodzą do Kim, traktując ją jak mentalny worek na śmieci.
Co za szczęście, że morderstwa to jej hobby.
Na krześle przy biurku kładzie plastikową torbę z pudełkiem na lunch i najnowszym numerem magazynu „Brott & Mysterier” o autentycznych tajemniczych zbrodniach. Wyciąga opakowanie gum SB12 na nieprzyjemny zapach z ust oraz nową szczoteczkę do zębów, którą kupiła po drodze.
Gdyby dziś rano nie była zmuszona przez dwadzieścia minut grzebać w pudłach w poszukiwaniu swojej przeklętej teczki, może miałaby czas na umycie zębów w domu jak normalny człowiek. Szczoteczka jednak też gdzieś zaginęła, więc musiał jej wystarczyć palec z pastą do zębów i płukanie wodą. Na zębach czuje lepką, mdłą powłokę. Poprawia kołnierz jasnozielonej jedwabnej bluzki.
„Zdążę”.
W chwili gdy się zrywa, by pobiec do łazienki znajdującej się w gabinecie, rozlega się głośne pukanie do drzwi. Cholera, teraz nie zdąży też zrobić sobie kawy.
‒ Chwileczkę! ‒ woła Kim i marszczy brwi, gdy dociera do niej, że Bill przyszedł pięć minut wcześniej.
Wyciska gumę do żucia SB12 ze srebrnego blistra i zaczyna ją żuć. Wyjmuje szczotkę do włosów z szuflady biurka i przeczesuje niesforne rude jak jesienne liście włosy. Zmienia tenisówki, w których przyszła, na buty na obcasie czekające pod biurkiem. Wygładza spódnicę i żakiet, ściąga ramiona do tyłu, zamyka oczy i bierze dwa głębokie oddechy.
„To ja jestem lekarzem, a on psycholem. Nie na odwrót” ‒ myśli, po czym przybiera profesjonalną minę i idzie otworzyć drzwi Billowi Gunnessonowi.
‒ Bill ‒ odzywa się ciepłym i przyjacielskim tonem. ‒ Wejdź.
Kiedy odwraca się twarzą do okna, dostrzega dom na wzgórzu, przez co pochmurnieje równie szybko jak przelotny błysk słońca pod koniec listopada. Podchodzi do okna, tymczasem Bill wchodzi do gabinetu. Ona przez chwilę stoi ze wzrokiem utkwionym w dom w oddali. Nieświadomie dotyka się z prawej strony.
‒ Kim? ‒ słyszy stojącego za sobą pacjenta.
Kobieta zaciąga zasłonę, żeby nie widzieć i nie myśleć.
„Oddychaj”.
To nie ona i jej problemy są tu najważniejsze. Może właśnie dlatego tak bardzo lubi tę pracę? Bo dzięki niej utwierdza się w przekonaniu, że wszyscy wokół też mają mnóstwo problemów i ciągle w nich grzebią? Co więcej, w porównaniu z kłopotami pacjentów, jej problemy bledną.
Czy jakoś tak.
Z profesjonalnym uśmiechem odwraca się do Billa Gunnessona i wskazuje ręką na dwa fotele po drugiej stronie pokoju:
‒ Witaj. Siadaj. Napijesz się kawy?
„Powiedz tak. Powiedz tak”.
‒ Nie, dziękuję. Przed chwilą piłem ‒ odpowiada Bill i człapie w stronę swojego stałego miejsca, gdzie jak zwykle będzie opowiadał o matce.
Cóż to będzie za fascynująca historia.
‒ Dobrze ‒ mówi Kim, nie zmieniając tonu. ‒ W takim razie zaraz możemy zaczynać, niech no tylko… ‒ Rozgląda się. Zastanawia się, co zrobić, i kontynuuje: ‒ Trochę się dziś spóźniłam, a ty przyszedłeś chwilę wcześniej. ‒ Szpera w szafce w poszukiwaniu teczki Billa. ‒ O, tu jest ‒ dodaje, znalazłszy ją, i zajmuje swoje miejsce.
Kiedy przegląda notatki z ostatniego spotkania, zauważa, że Bill patrzy na jej udo, tam gdzie podwinęła jej się spódnica. Obciąga ją i stara się nie pokazać po sobie zmieszania. Bill ma prawie siedemdziesiąt lat i ogólnie rzecz biorąc, jest nieszkodliwy. Spędził mniej więcej tyle samo czasu w więzieniu co na wolności, głównie za drobne, idiotyczne przestępstwa, takie jak włamania, kradzieże i tym podobne, a kiedy skończył sześćdziesiąt pięć lat, doznał mistycznego objawienia i wyszedł na prostą. Od tamtej pory raz w tygodniu przychodzi do Kim, by uporać się ze swoimi problemami. Źródłem ich wszystkich była ‒ oczywiście ‒ jego matka.
‒ Słyszałaś, co znaleźli w jeziorze?
Kim przerywa przeglądanie notatek i napotyka matowe spojrzenie wyblakłych oczu starszego mężczyzny. Sesje z Billem zwykle zaczynają się od tego, że musi coś z niego wyciągnąć. Jakiś wątek, którego będzie mógł się chwycić. Potem, nim zacznie mówić, przez chwilę popłakuje.
‒ Nie. Nic nie wiem. Co znaleźli? ‒ pyta Kim.
Billa twarz się rozpromienia.
‒ Lubisz takie rzeczy, a nic nie słyszałaś?
Kim uśmiecha się cierpliwie.
‒ Byłam zajęta przeprowadzką ‒ wyjaśnia. Prawda jest taka, że właściwie miała się wprowadzić do nowego domu tydzień temu, ale jeszcze wczorajszej nocy spała w samochodzie, bo nie mogła sobie poradzić z… całą sprawą. Tę informację jednak zachowuje dla siebie. Wystarczy, że większość miejscowych uważa ją, ogólnie rzecz ujmując, za… niezorganizowaną.
„Czy tak właśnie jest? Życie wymyka mi się spod kontroli?”
‒ Przeprowadziłaś się? Ależ to wspaniała wiadomość! ‒ ekscytuje się Bill. ‒ Więc już nie śpisz w samochodzie?
„A niech to”.
‒ Cholera. Posiadanie tajemnicy tutaj w December jest równie niemożliwe jak gra w papier, kamień, nożyce z wężem boa ‒ mruczy Kim pod nosem.
Bill Gunnesson śmieje się głośno.
‒ Co prawda, to prawda! Przynajmniej dopóki mamy tu Storchów i Flinchów.
Kim powinna zacząć sesję, ale nie wytrzymuje i pyta:
‒ To co znaleźli w tym jeziorze?
Bill przeciąga się w fotelu. Szorstkie, stare, spracowane ręce mocniej chwytają podłokietników i mężczyzna się pochyla, świdrując ją wzrokiem.
‒ Ciało. To znaczy zwłoki.
‒ Serio?
‒ Tak, serio, serio. Coś, o czym lubisz czytać. ‒ Wskazuje kosz z wszystkimi starymi numerami „Brott & Mysterier”.
‒ Ale czyje to zwłoki?
Bill siada z powrotem głęboko w fotelu, wzrusza ramionami i przez chwilę dłubie w nosie.
‒ Tego nie wiem ‒ stwierdza już mniej pewnym głosem. Jakby uważał na to, co mówi. Wyciera palec wskazujący o dżinsy, a Kim zbiera się na wymioty. Nienawidzi, jak ktoś wygrzebuje gile.
Zupełnie zapomina o teczce na kolanach. Prostuje się i mruży oczy.
‒ Czy aby na pewno?
Bill spuszcza wzrok i bawi się z naderwaną skórką przy paznokciu.
‒ Tu, w dolinie dzieją się straszne rzeczy. Nie mówiąc już o górach. I wiesz o tym równie dobrze jak ja, panienko. ‒ Wciąga ze świstem powietrze przez nos. Obgryza paznokieć palca, którym wcześniej wydłubywał smarki. Kim odwraca wzrok.
„Panienko…? Kurwa, mam trzydzieści dziewięć lat”.
Cisza, jaka między nimi zapada, jest większa niż pokój, w którym siedzą. Cięższa. Pełna spraw, których żadne z nich nie chce poruszyć. Kim odchrząkuje i przypomina sobie o teczce. Znajduje właściwą kartkę, a na karku dostaje gęsiej skórki.
„On ma rację…”
‒ Ostatnim razem rozmawialiśmy o twoich siódmych urodzinach, pamiętasz?
Na zmianę tematu Bill odczuwa widoczną ulgę. Po chwili jednak pochmurnieje, kiedy wraca pamięcią do lat dzieciństwa.
‒ Potrzebowałem jedynie jej uwagi ‒ zaczyna, a oczy szklą mu się od łez. ‒ Ale czy ją dostałem? Gdzie tam. Wolała grać w bingo i zaglądać do butelki, jakby był w niej ukryty skarb.
Znowu dłubanie w nosie.
Znowu obgryzanie paznokcia.
Kim musi się wysilić, by aktywnie słuchać i wyprzeć inne myśli. Jedne przesycone ciekawością i podekscytowaniem, inne czarne jak bezgwiezdna zimowa noc.
„Morderstwo w December?”
Przechodzi ją dreszcz, ale chciałaby wiedzieć więcej, a jednocześnie wcale nie jest zaskoczona.
„Tu, w dolinie dzieją się straszne rzeczy. Nie mówiąc już o górach”.7
Annika nie jest pewna, czy żyje, czy nie. Czuje się tak, jakby piła i ćpała przez całą noc, choć z tego, co wie, wczoraj była prawie trzeźwa. Albo i nie? Może znowu straciła przytomność? A może rzucił się na nią od tyłu i ją ogłuszył?
Próbuje się ruszyć, jednak ciało odmawia posłuszeństwa. W pokoju jest ciemno jak w grobie. Chce otworzyć oczy, ale powieki ciążą. Chętnie przespałaby tydzień lub dwa. Pozbyła się wszystkich problemów, alkoholu i tabletek.
Te używki to dla niej coś w rodzaju autoterapii.
Czuje metaliczny posmak w ustach, język wydaje jej się ciałem obcym.
„Czy znowu mnie bił? Czy to dlatego?”
Jocke zachowuje się coraz gorzej, odkąd zwolniono go z huty, ale jeszcze nigdy nie była w tak złym stanie. Wie, że powinna go zostawić. Tylko dokąd pójdzie? Wszystko należy do niego, ona nie posiada nic wartościowego. Nie pozwalał jej pracować, nie ma nawet przyjaciół. Teraz wie, że nie powinna była się na to godzić, ale wszystko działo się stopniowo i za każdym razem mu wybaczała, aż w końcu już nie mogła.
Czasami się zastanawia, czy Jocke nie cierpi na chorobę dwubiegunową. Raz jest najlepszym mężem na świecie, a po chwili okazuje się najgorszym. Przytłacza ją swoją miłością, zwłaszcza po tym, jak ją uderzy.
Dopóki nie wpadnie w szał, bo powiedziała lub zrobiła coś głupiego. Annika wie, że musi się wziąć w garść. Stać się lepszym człowiekiem. Być bardziej wyrozumiała, jak mawia Jocke.
Szkoda go jej, naprawdę. Ciężko poradzić sobie z utratą pracy, którą wykonywało się przez dwadzieścia lat. A śmierć jego siostry nie poprawiła sytuacji.
Annika próbuje przełknąć ślinę, ale to jak całowanie się z piaskownicą.
Kaszle i odchrząkuje. Swędzi ją klatka piersiowa. Próbuje podnieść rękę, ale… Co do cholery?
Szarpie nią, ale w czymś utknęła. To samo z drugą ręką. Czuje pulsowanie między nogami.
Pieprzony Jocke. Zgwałcił ją? Znowu? Obiecał, że nie będzie już jej związywał. Nienawidzi tego. Czuje się tak jak wtedy, gdy kilku chłopaków ze szkoły ją trzymało i wykorzystało. Ponieważ związane ręce to fantazja seksualna Jockego, raz się na to zgodziła. Oczywiście trochę go poniosło. Potem przez dwa tygodnie nie mogła się ludziom pokazać.
‒ Jocke? ‒ próbuje krzyknąć, ale jej głos brzmi jak stary zardzewiały łańcuch rowerowy.
Drzwi się otwierają i do pomieszczenia wpada słabe światło. Czy jest noc? Jak długo już tu leży? Nie chce zobaczyć siebie w lustrze. Tym razem jest chyba gorzej.
‒ Jocke, proszę. Czy możesz mnie rozwiązać? Muszę się wysikać ‒ kłamie.
Słyszy jego oddech nad sobą. To ją przeraża, musi być ostrożna. Żeby znowu nie stracił panowania nad sobą.
‒ Kochanie, proszę.
Czuje dłoń na opuchniętej twarzy. Teraz naprawdę się boi. Jocke czasami się zamyka. Wtedy po prostu się w nią wpatruje i czeka, aż powie coś głupiego i da mu powód.
‒ Kocham cię ‒ mówi słabym głosem. Słychać strach w jej głosie i łoskot w sercu.
‒ Kocham cię ‒ szepcze, stojąc za nią. ‒ Kocham cię ‒ powtarza, ale tym razem brzmi to inaczej. ‒ Czy ty mnie kochasz? ‒ pyta, a Annika przytakuje.
‒ Najbardziej w całym wszechświecie.
‒ Oto moja miłość ‒ szepcze mężczyzna, po czym odwraca jej ciało. Annika widzi młot uderzający z siłą w jej twarz. Raz za razem, aż do chwili, gdy Annika przestaje cokolwiek czuć.