Stalowe Szczury 4. Otto - ebook
Stalowe Szczury 4. Otto - ebook
Paryż wzięty!
Harmonia przygrywa radośnie, gdy oddziały pod flagą Kaiserreichu wkraczają do zdobytej szturmem stolicy Francji. Jest lato 1918 roku, a Wielka Wojna potoczyła się w sposób, który zaskoczył równie bardzo tych chwilowo pokonanych, jak i ulotnych, nietrwałych zwycięzców ofensywy. Gdzieś pośród pożarów stolicy pewna nieco spóźniona kompania inżynieryjno-szturmowa musi wyciągać nogi, żeby zdążyć wraz z wycofującymi się oddziałami… Leczy gdy niemalże wpadają pod koła rozpędzonej ciężarówki, wiozącej tajemniczy ładunek, o którym nigdy nie powinno byli się dowiedzieć, wielu innych wyciągnie kopyta.
Radosna niczym pijacki śpiew, krwawa jak nóż rzeźnika, lekka na podobieństwo spirytusu, okopowo-szturmowa historia o przygodzie, przyjaźni, złocie, obrazach, malinowym koniaczku, tunelach, bitwach, kantynach i latrynach, nietypowych orientacjach wszelakiego rodzaju… oraz, rzecz jasna, o psie.
Jeśli do tej pory wydawało ci się, że wiesz, co może wydarzyć się na wojnie… No cóż.
Najwyraźniej twoje źródła historyczne nie miały dość ani faktów, ani fantazji.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-391-2 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powiedz mi, mój drogi, czy nie jest to naprawdę piękny widok?
Otto uśmiechnął się półgębkiem, podniósł głowę znad gazety.
– Niezaprzeczalnie – odezwał się, siorbiąc parującą herbatę z porcelanowej filiżanki. – Z całą pewnością taki właśnie jest.
– Ale chodź tu do mnie, na balkon. Posmakujmy razem tę chwilę.
Westchnął ciężko, złożył „Le Petit Parisien” i podniósł się od stolika. Słońce świeciło dokładnie w ich okna, na dworze ćwierkały ptaki, słychać było nawoływania i śmiechy przechodzących ulicą. Ktoś grał na harmonii, kilka nierównych głosów śpiewało wesołą piosenkę. Stojąca na balkonie postać zdawała się otoczona aureolą miękkiego, ciepłego blasku, tańczącego i przelewającego się pośród delikatnych koronek na obrębieniu sukni w kolorze gęstego pudru.
– Faktycznie, robi to wrażenie. – Otto przysłonił oczy od słońca, oparł się jedną ręką o barierkę.
Na wprost przed nimi idealnie prostą wstęgą ciągnęła się Avenue d’Eylau, z jej pięknymi, białymi domami o zadbanych fasadach i ukwieconych oknach, dosłownie wbijająca się pełnym rozpędem w zieloną ścianę ogrodów Trocadéro. Gdzieś za nimi był niewidoczny stąd Pont d’Iéna, a ponad tym wszystkim górowała wieża Eiffla – lekka, ażurowa, niemalże gibka w swym stalowym pięknie, ciągnąca się wysoko i dumnie, niczym inne podobne jej konstrukcje przez wszystkie wieki historii człowieka, nieustannie pragnącego wznieść tryumfującą pięść ku niebu.
Przez chwilę Ottonowi zdawało się, że zauważył ruch na szczycie stalowej konstrukcji. Nie powinno to być możliwe z tej odległości, a jednak... Sięgnął po leżącą na marmurowym stoliku lornetkę, wyregulował ostrość. Faktycznie, małe figurki przesuwały się po wieży, wspinając się wyżej i wyżej, ku zatkniętej na samym szczycie, dumnie łopoczącej niebiesko-biało-czerwonej fladze.
– Paryż to prawdziwa perła architektury – westchnął, odrywając okular od oczu.
– Posmakuj ze mną tę chwilę, Otto. – Poczuł na ramieniu dotknięcie delikatnych, wysmukłych palców. – Udawajmy przez pewien czas, że jesteśmy tutaj tylko ty i ja, a ta chwila będzie trwać wiecznie...
Strząsnął dłoń niecierpliwym ruchem.
– Daj spokój. Nie mamy czasu na twoje głupie zabawy.
– Zabawy? Jak możesz mi to robić? Łamiesz mi serce... – Franz obrócił do niego wąsatą, nieogoloną twarz, na której wyraźnymi plackami znaczyła się gruba warstwa pudru.
– Dość! – warknął Otto, wyrywając z rąk towarzysza broni wachlarz. Zamachnął się i rzucił go przez barierkę, a delikatny muślin rozpięty na fiszbinach spłynął w dół niczym ranna gołębica, prosto pod podkute buty maszerujących po paryskim bruku oddziałów liniowych. – Zostało dwadzieścia minut. Kończ zaminowywanie, uzbrajaj ładunki i wychodzimy.
– Ech – sapnął z niezadowoleniem Franz, ściągając z głowy damski kapelusz i rozpinając guziki ciut przydużej na niego sukni. Materiał zsunął się na podłogę, odsłaniając brudny, wymięty mundur szturmowca z dystynkcjami starszego kaprala. – A tak fajnie było... Ale weź popatrz, czy to nie jest piękne?
– W pewien sposób... – wbrew sobie zgodził się Otto, raz jeszcze obracając się, żeby popatrzeć na panoramę zdobytego miasta.
Paryż zaś płonął.
Płonęły domy i kamienice, paliły się drewniane składy nad Sekwaną. Gorące czerwcowe powietrze ponad miastem przepełniał zapach dymu i gotującej się na dachach smoły, w powietrzu wirowały duże, czarne płaty sadzy, opadające powoli ku ziemi niczym płatki śniegu.
Pozostając wiernym duchowi miasta i narodu, pożar też się nie spieszył. Smakował domy ustawione pojedynczo w ciasnych rządkach, delektował się pięknie rzeźbionym, osiemnastowiecznym drewnem belek podtrzymujących dachy. Nieśmiało, jakby wstydliwie lizał zabudowania komórek biedoty, żeby chwilę potem rzucić się na nie i pożreć na raz, w całości.
Zgrzytając podkutymi trzewikami po kamiennych schodach, zbiegli na dół, po drodze łomocząc do drzwi mijanych mieszkań.
– Kwadrans! – wołał Otto. – Zbierać się, wychodzimy! Zbiórka na dole!
Kiedy w końcu wyłonili się ze sklepionego wejścia do kamienicy, przestępujący tam już jakiś czas z nogi na nogę Blumstein wzniósł ręce do nieba.
– Aj-waj, no panie gefrajter! Kto to słyszał, tak długo marudzić? Toż tutaj już, patrz pan, panie gefrajter, ostatnie oddziały przechodzą! Zaraz nic dla nas nie zostanie przecież, nic nie zostanie!
Otto uśmiechnął się pod wąsem, poklepał kolegę po ramieniu.
– Całe miasto nasze, Alojz. Brać, co tylko chcesz, przebierać.
Blumstein załamał dłonie teatralnym gestem, pokręcił głową.
– Całe miasto na zatracenie, panie gefrajter! Kolebka wolności, równości i praw człowieka pracującego! To na tym bruku rodziły się ideały, to tutaj chrupały karki tyranów! I jak się nie pospieszymy, to wszystko nam przepadnie!
Franz, wciąż nie do końca przełączony z jednej roli w drugą, spłynął po schodach nieco zbyt baletowym krokiem. Dopiero na dole, widząc ostatnie szeregi maszerujących na wschód kompanii łączności, odchrząknął, poprawił mundur. Podszedł do Blumsteina, zupełnie bezceremonialnie rozpiął mu pas i kurtkę, rozchylił poły na boki.
– No to pokaż, ile tam tej wielkiej historii uratowałeś. – Uśmiechnął się kwaśno. – O, panie idealista! To ja widzę, że pracujemy dla potomnych na schwał.
– Oj, panie obergefrajter – cmoknął Blumstein, wstydliwie spuścił głowę. – Robi się, robi, co tylko może...
– Mhm, ten ładny... Ile?
Szabrownik spojrzał na wskazany przez kolegę zegarek z dewizką, zmrużył wąskie, przebiegłe ślepia.
– Osiem – wypalił.
– No chyba żeś się, Alojz, dzisiaj nie obrzezał! – parsknął Franz.
– Aj-waj, aj-waj! – Blumstein złapał się za głowę, zaczął targać pejsy. – Panie obergefrajter, pan chce Blumsteinowi zdrowie odebrać!
– Ja właśnie o ciebie dbam, Alojz. Osiem papierosów za ten złom? Trzy ci mogę dać.
– A pan starszy kapral popatrzy, jaki ładny jest – chytrze uśmiechnął się Blumstein. Odczepił przypięty do pętelki łańcuszek, wziął w rękę model wybrany przez potencjalnego klienta spomiędzy dzisiejszej oferty. Od razu zapiął też kurtkę, żeby przygodne oczy nie ciekawiły się nazbyt jego dobytkiem, pochowanym po wewnętrznej stronie ubrania. – O, pan sam zobaczy, o. I otwiera się jak trzeba, i wskazówki gładko chodzą...
– Mmm. Ale widać, że nie pierwszy właściciel.
– No co pan! – obruszył się Blumstein. – Sam z szuflady wyjmowałem...!
– Tutaj, o, widzisz? Cecha z lombardu, obok druga.
– No cecha, cecha. Ciężko było człowiekowi, to zastawił.
– Nie. Po dłużnikach i pijakach nie biorę – ze smutkiem westchnął Franz.
– Ech, pan i pana oczy... A może drugi pan kapral reflektuje? Mam w chlebaku kilka ładnych pudełek na tytoń...
Otto potrząsnął głową, zajęty nabijaniem fajki. Ich kompania powoli zbierała się przy wyjściu z tymczasowego lokum, na dole byli już Auerbach i Wentzl, Schimmanick ze swoją ułamaną szablą, wyłonił się też Hassel ze swoją czeredą... W końcu w drzwiach pokazał się Weiss.
– Szkoda tego miasta. – Otto pyknął fajkę raz i drugi, tytoń w końcu załapał. – Jednak kawał historii w tych murach.
Blumstein od razu zbliżył się do niego, sięgnął do chlebaka i podsunął mu pod nos srebrne puzderko. Konspiracyjnie uchylił pięknie niellowane w kwiaty wieczko, słońce zagrało odblaskiem w wyłożonym macicą perłową wnętrzu z monogramem poprzedniego właściciela, prześliznęło się refleksami po przecudnie wykończonym, ażurowym zamknięciu.
– No to ja mówię przecież, panie kapral! Ratować trzeba dziedzictwo wieków, zadbać, żeby kultura przetrwała...
– A ja mówię, na przemiał to wszystko – warknął Weiss, zbiegając po schodach. Popatrzył wyzywająco na mijających ich akurat żołnierzy liniowych, wysunął w przód szczękę. – No? I co się gapisz, jeden z drugim? Dawno wam nikt przerwy na papierosa nie zrobił?!
Otto skrzywił się, poprawił wiszącą na ramieniu nieregulaminową dwururkę.
– Spokojnie, Siegfried. Przecież tylko patrzą.
– Podludzie! – charknął Weiss. – Patrzysz na takiego i z kształtu czaszki widzisz od razu, że żaden z niego Niemiec. I to miasto to samo: spalić, zburzyć, zaorać! Co to w ogóle za architektura ma być?!
Franz spojrzał żałośnie na Ottona, ale ten machnął tylko lekceważąco ręką: nie warto. Szeregowy Weiss bardzo często zaraz po przebudzeniu był nie do życia... I kiedy chciało mu się spać. I przez cały okres pomiędzy w zasadzie też. Szeregowy Weiss w ogóle był materiałem dość łatwopalnym i miał, jak to zwykł mawiać sam Otto, krótki zapłon.
– Jak w takim razie powinno twoim zdaniem wyglądać porządne miasto, Siegfried? – koncyliacyjnie zagadnął Otto, ćmiąc swoją fajkę. – Bo zakładam, że masz określoną wizję ideału.
Weiss wzruszył ramionami. Wyglądało to trochę, jakby dwa tłoki maszyny parowej poruszyły się w cylindrach.
– Jak Berlin. Albo Akwizgran przynajmniej, o! Katedra w Kolonii, opera drezdeńska! To jest architektura, tam czujesz prawdziwą germańską siłę!
– No cóż, w takim razie przynajmniej tobie nasz sapersko-wyburzeniowy trud nie jest niemiły... Wszyscy?
– Wszyscy, Herr Gefreiter! – odkrzyknął Dühl, wybiegając z kamienicy jako ostatni.
Ruszyli bezładną grupką wzdłuż ulicy, rozmawiając i śmiejąc się. Słońce grzało, rzucając odblaski od pootwieranych na oścież okien o małych, prostokątnych szybkach, białe firanki falowały i powiewały w podmuchach niosącego się ponad dachami zefirku. Ponad ulicą śmigały jaskółki, świergocąc radośnie w pogoni za wszędobylskimi muszkami. Słychać było cichnącą w oddali piosenkę marszową, śpiewaną nierównymi, ochrypłymi głosami żołnierzy.
Można było uwierzyć, że to po prostu piękny, pogodny, czerwcowy dzień. Że są tylko grupką kolegów, którzy po pracy wyszli na kufel czegoś chłodnego...
– O, jak bym się piwa napił – mlasnął Weiss. – Porządnego, niemieckiego lagera.
...i tylko kołyszące się przy pasach ciężkie, stalowe hełmy, wymalowane w nieregularne kolorowe plamy, psuły ten obraz sielanki. Tylko wypchane do niemożliwości prowiantem plecaki ciążyły na ramionach, ponad którymi wystawały i tak już skrócone trzonki łopat saperskich. Długie, szerokie bagnety o liściopodobnych ostrzach i ząbkowanych tylcach tkwiły w pochwach, przyjemnie uwierały w biodro kabury z wszelakiej maści pistoletami – przydziałowymi, kupnymi, znaleźnymi, zdobycznymi...
Czwarta kompania dwudziestego szóstego batalionu podświadomie wyrównała krok, ludzie ustawili się w równe czwórki za idącymi przodem Ottonem i Franzem. Plecy wyprostowały się same z siebie, brody uniosły, usta zadrgały cieniem uśmieszku.
Otto w końcu zatrzymał się, wziął od Dühla bęben z kablem. Szybko, fachowo rozciął i rozdzielił przewody, dokręcił do śrub i wyciągnął generator prądu do Franza.
– Panie dowódco, życzy pan sobie czynić honory?
Maurer wzdrygnął się, potrząsnął głową.
– Nie, nie. Dla mnie za głośno, zbyt blisko. Może rozwińmy kawałek dalej, tam, za róg?
– Szkoda przewodu. Uwaga!
Otto zakręcił szybko korbką, uśmiechnął się radośnie i pstryknął przyciskiem.
Fasada kamienicy wybrzuszyła się, a potem eksplodowała burą lawiną cegieł, kamieni i potrzaskanego drewna. Dudniący huk potoczył się echem po ulicy, uderzył w uszy ścianą dźwięku, odbił od zaułka – a potem zaległa dzwoniąca cisza.
Otto otworzył usta, podłubał palcem w uchu. Chmura szarego pyłu rozpełzła się po ulicy, wyciągając aż ku ich butom. Przez chwilę z kurzu wystawał jeszcze wąski, ledwie trzymający się fragment fasady kamienicy ze wciąż widocznym balkonem, na którym jakimś cudem uchował się stolik i nadal stojący na nim kwiatek w doniczce – a potem wszystko to powoli, majestatycznie przewróciło się prosto na ulicę, rozwalając w ogromne rumowisko.
– Perła architektury – mruknął do siebie Otto.
– Szkoda... – szepnął cicho Franz.
– Ano szkoda. Mówiłem, że trzeba było jeszcze po dwie dziury wykuć, toby się i te dwa sąsiednie budynki złożyły, a tak... fuszerka, ot co.
Wsadził fajkę w usta, machnął na towarzyszy ręką.
– Naprzóód, marsz! Kompaniaa... śpiewa!
– Wir sind des Geyers schwarzer Haufen, heia, hoho...! – poniosło się po ulicach Paryża.Rozdział I Ciężarówka
W zasadzie nie do końca wiadomo było, kto konkretnie podpalił miasto. Kiedy pierwsze wysunięte czujki Osiemnastej Armii dotarły do przedmieść te kilka dni wcześniej, zwiadowcy nie meldowali o pożarach... Ale, z drugiej strony, były ważniejsze rzeczy do uwzględnienia w meldunkach: Paryż był pusty, niebroniony!
Mówią, że generał Oskar von Hutier aż usiadł, kiedy dotarł do niego ten meldunek. Hutier usiadł, jego adiutant podskoczył, przybyły z wiadomością goniec strzelił obcasami i zasalutował – a paręset tysięcy ludzi w centralnym odcinku frontu poderwało się do biegu, gnanych naprędce rozkazami rozsyłanymi gorączkowo na każdy szczebel dowodzenia: naprzód, vorwärts, schneller! Przełamaliśmy front, Francuzi w rozsypce!
Trudno było w to uwierzyć.
Po czterech latach gnicia w okopach, bezsensownych szturmów, kontrataków grzęznących w lepkim od krwi błocie, życia wartego mniej niż papier, na którym kanceliści pieczołowicie zapisywali i wykreślali kolejne numery ginących pod huraganem ołowiu batalionów – nareszcie przełom!
Osiemnasta Armia jako pierwsza rzuciła się w powstałą lukę.
Rzeczywiście, okazało się, że na ich odcinku armia przeciwnika poskładała się jak domino, a potem sypnęła się cała linia frontu. Szturmowcy wpadali z palcami na językach spustu do pustych ziemianek. Skradali się, szli, biegli, aż w końcu spacerkiem promenowali po kilometrach porzuconych okopów. Znajdowali polowe kantyny, w których na stołach stała wciąż jeszcze ciepła kawa.
Trzy kilometry zdobytej ziemi. Pięć. Dziesięć. Dwadzieścia. Półsta. Sto... Aż w końcu zamajaczył przed nimi sam Paryż.
Ludzie rzucali się sobie w ramiona, śmieli się w głos jak histerycy. Zarośnięci, groźni, surowi żołnierze płakali jak dzieci: wojna wreszcie się kończy! Teraz, kiedy Rosja wycofała się, a Francja wreszcie upadnie, wszystko pójdzie jak z płatka!
Oczywiście niedobitki i desperaci próbowali stawiać opór. Naprędce powołana do życia milicja obywatelska wznosiła barykady, za którymi brodaci staruszkowie w pogryzionych przez mole mundurach kulili się z fuzjami, pamiętającymi jeszcze wojny minionej epoki. Francuskie lotnictwo przypuszczało rozpaczliwe ataki na balony obserwacyjne i sterowce, nieuchronnie nadciągające wraz z wojskiem, próbując chociażby minimalnie opóźnić marsz zwycięzców na stolicę.
Weszli do niebronionego miasta szykiem niemalże defiladowym.
Osiemnasta Armia zajęła Paryż.
Tak po prostu.
Już w samym mieście doszło, oczywiście, do starć. Osłaniający pospieszną ewakuację ministerstw, urzędów i muzeów żołnierze w błękitnych mundurach walczyli, trzeba im to oddać, jak lwy. Rzucali się w samobójczych atakach na wielokrotnie liczniejsze oddziały ubranych w znoszony Feldgrau synów Kaisera.
Ulice dosłownie zasłane były wywleczonymi na dwór i palonymi w ogromnych stosach dokumentami, większość skrzyżowań zablokowano, a ulice przekopano. Na odchodnym cofający się wysadzili jeszcze stację wodociągową, więc zalany czerwcowym skwarem Paryż był na dobrą sprawę jedną wielką pustynią.
Cztery dni radości. Dziewięćdziesiąt sześć godzin niczym nieskrępowanego świętowania w stolicy znienawidzonego wroga. Pijaństwa, muzyki na ulicach, obżerania się wszystkim, co tylko zdołali odnaleźć w splądrowanych cukierniach i sklepach kolonialnych.
A potem stało się nieuniknione: przyszedł rozkaz do odwrotu.
W pierwszej chwili żołnierze nie chcieli uwierzyć. Nie, powtarzali, niemożliwe! To plotka, kłamstwo, sabotaż! Fałszywa wieść puszczona przez dywersantów! Przecież miasto jest nasze, wygraliśmy! Wojna się skończyła...
...nie skończyła.
Natura nie znosi próżni, więc w pustkę pozostawioną przez Osiemnastą Armię von Hutiera od razu uderzyła trzymająca do tej pory odcinek przy Peronne brytyjska Piąta Armia Birdwooda. Wspomagani przez pierwsze oddziały dowiezionych na front Amerykanów, Anglicy zaatakowali z gwałtowną desperacją, ciskając na front dosłownie wszystko, co tylko mieli.
Na trzy przerażające dni ziemia zatrzęsła się od nawały ciężkiej artylerii, a potem przez pole ruszyły czołgi. Potężne, przysadziste cielska brytyjskich marków, pomiędzy nimi, śmigające jak trutnie wokół królowych, lżejsze francuskie renaulty, wozy pancerne Daimlera, australijskie motocykle z karabinami maszynowymi – wszystko to walcem żelaza i ognia runęło na pozycje ledwo trzymających się Niemców.
Rozciągnięte ponad miarę linie komunikacyjne nie wytrzymały obciążenia, logistyka posypała się, oddziały frontowe podały tyły. Niedawni zdobywcy Paryża znaleźli się w okrążeniu, odcięci od swoich głównych sił. Birdwood zdążył już zapewne otworzyć szampana, nalać sobie piwa albo zaparzyć herbatę – czymkolwiek tam świętują Anglicy – dopóki nie okazało się, że jego ludzie, zachodząc Niemców od tyłu, sami trafili w pułapkę, bo na ich własne plecy od razu skwapliwie wsiedli szturmowcy stacjonującej nieopodal Drugiej Armii von der Marwitza, do tej pory czający się w bezpiecznych okopach.
Ci poużywali sobie na Brytolach niemalże tydzień, dopóki ich samych nie rozjechał walec artyleryjski Trzeciej Armii Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego.
Na którą od razu potem uderzyła Siedemnasta Armia Deutsches Heer.
Szybko zaatakowana przez Pierwszą Armię Jego Królewskiej Mości.
Zdziesiątkowaną wkrótce przez oddziały kontratakujące Szóstej Armii.
Odrzuconej w tył przez Pierwszą.
Nie minęły dwa tygodnie, a do tej pory stabilna, spokojna, dobrze wszystkim znana linia frontu wojny pozycyjnej zamieniła się w czysty, przez nikogo nieplanowany i niekontrolowany, niemożliwy do objęcia jakimkolwiek umysłem chaos.
Podobno planiści w Sztabie Generalnym pracowali w dwunastogodzinnych zmianach, siwiejąc z dnia na dzień. Z ich bezustannej, wytężonej pracy po jakimś tygodniu wyłonił się jednak wniosek równie oczywisty, co przerażający: nikt nie był w stanie z jakąkolwiek dozą pewności stwierdzić, jak naprawdę wygląda sytuacja.
Pewne było tylko to, że Paryż pozostawał zawieszony w absurdalnym bąblu strategicznej pustki, niemożliwy do utrzymania, ale zarazem zbyt trudny do zajęcia. Osiemnasta Armia znalazła się pośrodku liczącego kilkadziesiąt kilometrów pasa ziemi niczyjej, po którym kręciły się jednostki o trudnej do określenia przynależności, pozbawione łączności nie tylko ze sztabem, ale i jedne z drugimi – Francuzi, Belgowie, Brytyjczycy, rzuceni w sam środek tego kałszkwału, zupełnie nieprzygotowani Amerykanie, Niemcy, oddziały węgierskie, ciemnoskórzy żołnierze kolonialni, pozbawieni własnego państwa i cara Kozacy, żołnierze, cywile, dezerterzy i maruderzy...
Samo miasto też, na dobrą sprawę, stało się polem boju. Tu i ówdzie na południu i zachodzie wciąż trwały w ufortyfikowanych kwartałach oddziały Francuzów. Podobno kilka podmiejskich fortów odmówiło kapitulacji, przechodząc na obronę okrężną.
Leżąca na dębowym stole w kwaterze generała Anthoine’a mapa od niedawna została wzbogacona, na jego wyraźne życzenie i z jego własnego pomysłu, w dodatkowy rodzaj oznaczeń. Do tej pory stały na niej rzeźbione z drewna pionki w trzech kolorach: błękitnym, oznaczające dumną armię Francji; czerwonym, symbolizujące oddziały wrażej armii niemieckiej, oraz pomalowane na nieszczególnie przez pana generała lubiany, ale w tej sytuacji stosowny kolor oliwkowy, oznaczający wojska sprzymierzonej Anglii.
Teraz obok nich – albo raczej: równolegle z nimi – pojawiły się jeszcze dwa typy figurek. Identyczne z już istniejącymi, ale wykonane z kolorowego szkła we właściwych kolorach, oznaczały pozycje, na których dany korpus i dywizja powinny się znajdować wedle faktycznych meldunków – oraz jeszcze jedne, zupełnie przezroczyste, symbolizujące pozycje, na których określona jednostka mogła w danej chwili być.
Generał był z pomysłu dumny. Jego kancelista, pieczołowicie przepisujący teraz na maszynie kolejną kartę z listy ewakuowanych obiektów Paryża, uważał to za skrajny debilizm.
Nic to nie wnosiło, tylko pogłębiało chaos. Poza tym jaka niby miała być różnica pomiędzy „powinny” a „mogły”? To przecież czysto arbitralna kategoria, a...
Syknął ze złością, kiedy palec trafił w nie ten klawisz. Cofnął do początku słowa, szybkimi uderzeniami zaiksował już napisany wyraz. Odetchnął, upił łyk zimnej kawy, pomasował bolący kark. Jeszcze tylko dwie karty...
Wreszcie skończył, wykręcił z maszyny ostatnią kartkę, położył na reszcie. Wyrównał rogi, tak jak pan generał lubił, ułożył na drewnianej podkładce i przewiązał gumką, za którą wsadził pióro. Wstał, poprawił mundur i ruszył do sąsiadującego z jego pokoikiem gabinetu przełożonego.
– Monsieur le general? – Zapukał, nacisnął klamkę.
Generał dywizji François Paul Anthoine, kawaler l’Ordre national de la Légion d’honneur, w obecnej chwili najważniejszy, bo zarazem jedyny człowiek odpowiadający za sprawy organizacyjne niedawno ewakuowanego Paryża, stał przy ustawionych obok okna balkonowego sztalugach.
Oświetlony przez czerwcowe słońce ogród, zasadzony pielęgnowanymi przez całe pokolenia pałacowych ogrodników krzewami, starannie dobieranymi kwiatami i rozłożystymi, kilkusetletnimi platanami, faktycznie musiał inspirować... Twarz samego Anthoine’a zdradzała najwyższy stopień natchnienia, lekko przymknięte oczy i położona na ustach końcówka pędzla nadawały całej postaci wyraz uduchowienia i artystycznej wzniosłości.
– Monsieur le general? – powtórzył kancelista. – Przyniosłem dokumenty do podpisu.
Anthoine drgnął, jakby dopiero teraz zauważył adiutanta.
– Ach tak, panie kapitanie. Proszę położyć je na biurku, przejrzę w wolnej chwili.
– To pilne, monsieur le general. Niemcy zaczęli wycofywać się z miasta.
Oczy generała zwęziły się w dwie szparki, po twarzy przeleciał grymas. Doskoczył do oficera, wyrwał mu z ręki papiery, zaczął przeglądać drżącymi rękami.
– To na pewno wszystko? – zapytał, nerwowo oblizując wargi i wodząc palcem po poszczególnych pozycjach.
– Tak jest, monsieur le general. Co do jednej sztuki.
– Nie widzę tutaj... Ach. Tak. Uff.
Anthoine odetchnął z ulgą, uśmiechnął się. Wyciągnął z kieszeni chustkę, przetarł nagle spocone czoło. Pokiwał głową, odkładając papiery na stół.
– Dziękuję wam, kapitanie.
– Monsieur le general, sztab czeka na pana podpisy. Na dole jest już goniec, który...
– Zaraz. Dziękuję, panie kapitanie. Spocznij.
Kancelista zasalutował sztywno, odwrócił się i wyszedł. Anthoine drżącą ręką nalał sobie do szklanki wina, wypił duszkiem. Usiadł za stołem i otworzył papiery na właściwej stronie.
Była tam. Czekała na niego. Zaklęta w rządek nierówno odciśniętych na kartce literek, ukryta pod pozornie nic nieznaczącą sygnaturą. Niewidoczna dla nikogo poza nim, wreszcie schowana przed obleśnymi spojrzeniami grubian z plebsu. Należąca tylko do niego.
Umoczył pióro w kałamarzu, wzniósł nad papierem. Przez chwilę zawahał się, zduszony jęk wyrwał się z jego piersi... A potem szybkim, gwałtownym ruchem skreślił jedną z pozycji. I jeszcze jedną, i kolejną.
Odetchnął z ulgą, opadł w tył na fotel. Przez chwilę siedział tak po prostu, potem nabrał tchu i zawołał:
– Kapitanie Lescaux!
Po chwili kancelista wszedł, zasalutował. Anthoine spojrzał na niego, skinął, żeby podszedł bliżej.
– Przejrzałem dokumenty, panie kapitanie. Wygląda na to, że tutaj wkradł się błąd.
Kancelista nachylił się przez biurko, popatrzył na wykreślone pozycje. Potrząsnął głową.
– To niemożliwe, monsieur le general. Przygotowałem zestawienie ściśle wedle dokumentów ze sztabu.
– A jednak, panie kapitanie. Proszę przepisać te trzy karty, wtedy podpiszę całość.
– Monsieur le general! Dokumenty, które nam dosłano...
– Powiedziałem: przepisać, panie majorze.
Kapitan Felix Lescaux drgnął, popatrzył na Anthoine’a. Zamrugał. Otworzył usta, zamknął.
– ...le general?
Anthoine uśmiechnął się dobrotliwie, ale jego oczy błysnęły groźnie. Sięgnął po papierośnicę, pstryknął zapalniczką.
– Awans należał się panu już dawno, Lescaux. No już, na jednej nodze! I niech dołączy pan wypisane podanie, od razu wyślemy je do sztabu, prosto na biurko pana marszałka.
Lescaux bez słowa zwinął papiery ze stołu. Po chwili zza drzwi doniosły się krótkie, rwane serie wystukiwanych na maszynie słów – niczym najsłodsza muzyka dla uszu.
Dla pana kapitana, a niedługo już majora, była to melodia kolejnej belki na naramiennikach, wyższej gaży, większych racji, lepszego miejsca w kasynie oficerskim. Może wreszcie zaległego urlopu nad morzem... albo przynajmniej kilku dni wytchnienia na tyłach.
Sam generał Anthoine natomiast słyszał w niej już pierwsze takty swego marsza weselnego.
Popatrzył na czyste, dziewicze płótno rozpięte na sztalugach. Zaciągnął się z lubością papierosem.
Już niedługo będą razem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.