Stalowe Szczury. Fort 72 - ebook
Stalowe Szczury. Fort 72 - ebook
Mieli wziąć fort szturmem.
Mieli bronić fortu do ostatniej kropli krwi.
Teraz muszą zrobić wszystko, by po prostu z niego uciec.
Kilkudziesięciu żołnierzy z obu stron konfliktu zostało zasypanych w zbombardowanym forcie. Jeśli istnieje jakakolwiek droga na powierzchnię - oni o tym nie wiedzą. Jeśli istnieją jakiekolwiek zapasy - oni o tym nie wiedzą. Jeśli istnieje jakikolwiek sposób, by uciec szaleństwu - oni o tym nie wiedzą.
Pośród wszechogarniającej ciemności podziemnych korytarzy snuje się ponura opowieść o obowiązku, honorze żołnierza, tkwiących w duszy każdego człowieka uprzedzeniach i strachu – oraz o demonach, które budzą się do życia w miarę tego, jak gaśnie wątły płomień rozumu.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-651-7 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jesień 1918, gdzieś pośród pustkowia frontu zachodniego
Dwunasty szturmowy, naprzód!
Trel gwizdka sygnałowego wybił się ponad huk kanonady i dudnienie karabinów maszynowych. Dźwięk wwiercił się w uszy, smagnął przytępione, zobojętniałe zmysły niczym batem; ludzie zerwali się ze swoich miejsc i z wrzaskiem pobiegli przed siebie, ku sylwetce przysadzistego, rozległego fortu, ledwie widocznego w przedwieczornej szarówce i kłębach dymu.
Wokół nich szalał absolutny chaos.
Powietrze rozcinały gwiżdżące smugi pocisków, lecących wachlarzami serii.
Ziemia rwała się kielichami czarnych kwiatów tam, gdzie uderzały w nią miotane przez moździerze miny.
Poszarpane, skłębione pola zasieków z kolczastego drutu piętrzyły się splątanymi zwałami, przerzucanymi to w jedną, to w drugą stronę przez kolejne eksplozje.
Artyleria waliła praktycznie na oślep, kryjąc ogniem zarówno pozycje nieprzyjaciela, jak i własne.
– Tamtym wykrotem i potem do lewej! – krzyknął ile sił w płucach Hauptmann Ralph Kiefer.
Sam rzucił się na ziemię i zarył twarzą w błoto dosłownie ułamek sekundy przed tym, jak nadlatujący z gwizdem szrapnel błysnął i trzasnął nieopodal, zasypując okolicę deszczem śmiercionośnych odłamków. Grudy ziemi uderzyły go po plecach, zabębniły o nieregulaminowy stalowy hełm, który nosił już kolejny miesiąc zamiast właściwej dla rangi czapki z daszkiem.
Wypluł zgrzytający w zębach piach, przeczołgał się kawałek i zsunął w na poły zasypaną transzeję. Kątem oka widział już Schaeffera, jak zwykle pierwszego na miejscu, zaraz za nim jeszcze chwilę temu posuwał się Papke, potem Felix Kapp, gdzieś mignął mu też hełm Danneckera...
– Do przodu! Na co czekacie, Herr Hauptmann!? – ktoś krzyknął Kieferowi nad uchem.
Kapitan spojrzał tylko na podpułkownika, którego nazwiska nie zapamiętał podczas dosłownie pięciominutowej odprawy.
– Nie czekamy na nic! – odkrzyknął, rozglądając się i próbując policzyć swoich ludzi.
– Zatem kontynuujcie natarcie! To rozkaz!
Kiefer nie skomentował, bo i nie do tego mu było.
Co miał powiedzieć? Tutaj, teraz, w tych warunkach tłumaczyć jakiemuś idiocie z wywiadu wojskowego, czym jest szturm na fort przeciwnika? Próbować wyjaśnić mu, że jeśli jego i tak przetrzebiona półkompania nie zbierze się i nie uderzy wspólnie, to po prostu zginą wszyscy?
Głupiego robota. Zamiast tego Kiefer po prostu kiwnął i zasalutował do hełmu.
– Jawohl, Herr Oberstleutnant! Schaeffer, przodem! Reszta za nim gęsiego, nie wychylać się!
Zwiadowca bez słowa pobiegł przed siebie, kuląc się tam, gdzie mogło być go widać ze stanowisk ogniowych coraz wyraźniej rysującej się przed nimi potężnej fortecy.
Kiefer odczekał chwilę, machnął ręką na ludzi i sam ruszył za Schaefferem.
Karabiny trzeszczały kakofonią rwanych wystrzałów, granaty łomotały, detonując wszędzie wokoło. Huczała basem ciężka artyleria, lżejsze haubice polowe zasypywały okolicę deszczem stali i ognia, zostawiając w nawałnicy wyłącznie wąski korytarz, którym mieli przedostać się właśnie oni.
Coś brzęknęło głośno o hełm, w uszach zadźwięczało wysokim tonem.
Kiefer odruchowo wtulił głowę w ramiona, przejechał dłonią po żelaznej powierzchni: ufff, tylko wgniecenie, a nie dziura... Potwornie, przerażająco bał się, że kiedyś dostanie w głowę i zamiast umrzeć od razu, będzie obserwował, jak powoli wycieka mu mózg.
Nie zwalniając, przeczołgał się dalej, poderwał i przebiegł jeszcze kawałek, mając cały czas na granicy pola widzenia plecy Schaeffera. Wychylił się, dał ognia w kierunku stanowiska, z którego błyskał przed chwilą ogień karabinu. Schował się za nasypem, odetchnął głęboko.
– Dwunasty szturmowy, uwaga...! Do szturmu na fort, gotuj się...! Naprzód! Bij, zabij!!
Wypadł z okopu i pobiegł w kierunku zewnętrznego muru.
Fort siedem dwa był ogromny, po prostu potężny.
Podczas odprawy Kiefer zdążył rzucić okiem na plany, pobieżnie zerknął na siatkę korytarzy, łączących wysunięte kaponiery z kilkupiętrowym masywem głównej fortyfikacji. Zjechał palcami po liście znanego wyposażenia, kilka razy cmoknął z uznaniem przy co bardziej śmiercionośnych elementach.
Wiedział, na co idą.
Nie do końca, na co się piszą, bo nikt ich nie pytał przecież. Podobno początkowo zadanie mieli wykonywać ludzie z jedenastego szturmowego, o wiele lepiej znający się na sprawach inżynierii i wysadzeń – ale po prostu się spóźnili.
Dowództwo odcinka wezwało więc kapitana Kiefera, przedstawiło mu małomównego podpułkownika. Podpułkownik przywitał się, potem wyklarował zadanie.
– Macie zdobyć fort siedem dwa – powiedział po prostu.
Kieferowi nawet powieka nie drgnęła.
Zdobyć fort.
Uderzyć frontalnie na najeżoną karabinami maszynowymi, otoczoną pierścieniem zasieków, zamkniętą fortecę.
Wbiec pod ogniem na dziedziniec, dostać się do bramy.
Pod ciągłym ostrzałem z bocznych ambrazur wysadzić wrota.
Spenetrować kilkunastometrowej długości korytarz wejściowy, neutralizując po drodze opór zabarykadowanego nieprzyjaciela.
W końcu dokonać infiltracji struktur obiektu, likwidując siłę żywą indywidualną oraz zorganizowaną.
– Jawohl! – szczeknął po prostu Kiefer, dobitnie czując surrealizm sytuacji.
A teraz byli tutaj, dobiegali właśnie do bramy zewnętrznej.
Ukryty w bocznej kaponierze flankującej karabin maszynowy rzygnął w ich kierunku falą ołowiu, rwąc cegły i wybijając w betonie rzędy dziur. Kiefer po raz kolejny rzucił się na ziemię, słysząc tylko, jak ktoś trafiony wrzeszczy za nim przeraźliwie, zapewne czując już, że tym razem nie uda się wrócić do kwatery.
– Kryć! – krzyknął do ludzi, puszczając niemalże na oślep serię z pistoletu maszynowego.
Wcale nie „kryć się”, ale „kryć ogniem”.
Ludzie zaczęli strzelać w kierunku przygważdżającego ich kaemu, poleciały rwące się krótkimi eksplozjami granaty. Wszystko to miało dać im dość czasu, aby...
Tak, był tam. Dociążony zbiornikiem miotacza płomieni Freudenthal gramolił się już po nasypie zewnętrznego muru, co rusz przypadając do ziemi i rozglądając się dokoła. Z miejsca, w którym znajdował się obecnie, nie mógł jeszcze widzieć wystającej ze stożkowato wklęsłego załomu lufy karabinu, ale na pewno słyszał jego miarowy terkot.
Odczekał cierpliwie, aż maszyna śmierci umilkła na chwilę, gdy załoga zmieniała taśmę amunicyjną. Wyskoczył ze swojej kryjówki, wycelował miotacz w kierunku strzelnicy i wdusił spust.
Rura chlusnęła ryczącym płomieniem, który liznął ścianę ognistym jęzorem. Freudenthal od razu rzucił się naprzód, nie zważając na gryzący w oczy dym, przesadził dwoma susami rozlaną pod ambrazurą płonącą kałużę. Dopadł do kwadratowego otworu gniazda cekaemu i wsunął rurę miotacza płomieni do środka, zaraz obok lufy karabinu maszynowego.
Przez chwilę mignęła mu po drugiej stronie przerażona twarz celowniczego, który właśnie próbował wrócić na stanowisko po tym, jak odegnała go stamtąd fala żaru.
Żołnierz otworzył usta, krzyknął coś niezrozumiałego.
A potem Freudenthal zalał jego, stojących obok kolegów i całe wnętrze podziemnej kaponiery ryczącym inferno płynnego ognia.
Kiedy z ambrazury strzelił jęzor płomieni i dymu, odskoczył od razu w bok, przeturlał się i odpełzł w tył. Płomienie buchnęły, a potem schowały się; w otworze strzelniczym na chwilę pokazała się ręka i ramię, ktoś próbował przecisnąć się przez wąskie okienko, aby uciec przed szalejącym żywiołem... Ale ogień spowił go kolejną falą.
We wnętrzu podziemnej komory zaczęła rwać się amunicja, rykoszetujące pociski zadudniły o ściany i z jękliwym gwizdem zaczęły wystrzeliwać na zewnątrz. Kolejna eksplozja zatrzęsła dalszą częścią kaponiery, przetoczyła się pod ziemią z głuchym pomrukiem – to zapewne detonowały złożone w skrzynce granaty.
Kiefer na chwilę odwrócił wzrok od operatora miotacza płomieni, wracającego już kłusem ku oddziałowi, spojrzał na Kruegera i Langego, zakładających ładunki przy wrotach.
– Nie za dużo, bo...! – krzyknął, lecz nie dokończył.
Tam gdzie przed chwilą kuliły się dwie figurki żołnierzy, upychających kostki trinitrotoluenu pomiędzy pancerną bramę i framugę, wykwitł ogromny kłąb dymu. Grunt aż zadrżał, eksplozja obaliła biegnącego akurat Wegmanna, cisnęła nim w bok jak szmacianą lalką. Na wszystkie strony poleciały kawałki ceglanego muru, betonu i drewna, miękko mlasnęła o ziemię oderwana któremuś z pechowych inżynierów noga.
Jedno ze skrzydeł wrót wygięło się niczym pchnięte ogromną, niewidzialną pięścią, na chwilę zawisło na zamkach, a potem z jękiem rwącego się metalu wykręciło i opadło na ziemię.
Droga do wnętrza fortu siedem dwa stała otworem.
Żołnierze Kiefera wrzasnęli dziko, poderwali się ze swoich miejsc i zaczęli biec ku wyłamanej bramie.
Od razu poleciały granaty, ludzie rozbiegli się po wewnętrznym dziedzińcu, próbując jak najszybciej zejść z linii ognia karabinom, już teraz odzywającym się ze strzelnic flankujących.
Obrońcy w oliwkowych mundurach Belgów próbowali wycofywać się do wnętrza fortecy, jednak widać było, że nie zdążą – na przeszkodzie stały im półotwarte wrota, przy których kłębili się ludzie, nie pozwalając na domknięcie wierzei. Z kolei załoga w środku nie mogła pozwolić, żeby wejście stanęło zupełnie otworem.
Kiefer przycelował i puścił krótką serię, kładąc trupem jednego z przeciwników.
Kapitan widział, jak Dannecker wysforował się naprzód. Szturmowiec jeszcze w biegu przerzucił pistolet do lewej ręki i wyszarpnął saperkę z pokrowca. Błysk ognia wylotowego któregoś z pistoletów maszynowych zagrał odblaskiem na krawędzi zaostrzonej niczym brzytwa łopatki, ta zatoczyła łuk i wgryzła się w obojczyk Belga na tyle nierozsądnego, że dopuścił Danneckera do siebie na odległość ciosu.
– Do środka! Musicie dostać się do wnętrza fortu! – krzyknął Kieferowi nad samym uchem podpułkownik.
Kapitan spojrzał na niego. To chyba było oczywiste, prawda? W ten sposób zdobywało się umocnienia przeciwnika, że należało się do nich najpierw dostać.
Po raz kolejny nie powiedział jednak nic, nazbyt zajęty obserwowaniem przedpola... Wychylił się, znów puścił mierzoną serię, ścinając z nóg następnego Belga.
Schaeffer był już przy samym wejściu do fortu, dawał właśnie ognia na oślep w ciemną przestrzeń prowadzącego w podziemia korytarza.
Kapral Husch podbiegł ku niemu, wyrwał zawleczki i cisnął do środka dwa granaty – detonował tylko jeden, ale huk i tak aż zadudnił w ciasnym wnętrzu betonowego przejścia, zapewne rwąc na strzępy bębenki w uszach każdego nieszczęśnika, który akurat znajdował się w okolicy.
Reszta półkompanii też podciągała coraz bliżej, zasypując bramę wejściową ogniem i spychając obrońców głębiej.
– Flaga! – przypomniał sobie Kiefer. – Hesse, flaga na wejściu do fortu!
Hesse zawrócił w miejscu, pocwałował ciężko z powrotem. Rzeczywiście, przecież tak mówili podczas odprawy: jak tylko dacie radę przebić się do wnętrza, koniecznie zatknijcie na widocznym miejscu flagę!
Słowo „koniecznie” z jakiegoś powodu napawało Kiefera niepokojem. Coś się za nim skrywało, jakaś nie do końca wyartykułowana groźba. Złowieszcza zapowiedź czegoś, co wydarzy się, jeśli tego nie zrobić.
Patrzył chwilę, jak żołnierz wspina się z flagą na zewnętrzny wał fortu, w końcu zatyka drzewce pomiędzy dwoma kawałkami gruzu.
– Naprzód! – krzyknął głośno, dając też znak ręką. W tym huku znajdujący się dalej nie mogli go słyszeć. – Do środka, czyścimy po kolei pomieszczenia! Miotacz ognia, na szpicę!
Freudenthal doskonale znał swoją rolę i nie trzeba było mu o niczym przypominać. Podbiegł do półotwartego wejścia do fortu, wsunął rurę miotacza i bluznął płonącą mieszanką pod kątem na ścianę; czekający na to żołnierze przebiegli ku przeciwległej stronie korytarza, od razu padając tam na ziemię i dając ognia w ciągnące się głębiej przejście.
– Musicie dotrzeć aż na najniższy poziom! – Podpułkownik po raz kolejny szarpnął Kiefera za ramię.
Kapitan odwrócił się i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale wtedy powietrze przeciął znajomy, narastający gwizd.
Popadali od razu na ziemię, ułamek sekundy później w ścianę fortu ugodził pocisk artyleryjski, gruchocząc mur i sypiąc na wszystkie strony gruzem.
Zaczęli się podnosić, Kiefer znowu nabrał tchu, aby w końcu wytłumaczyć temu tyłowemu idiocie, co ten może zrobić ze swoimi rozkazami... Natomiast kolejny gwizd i następna detonacja sprawiły, że tylko zakrył uszy i wtulił głowę w ramiona.
– Biją prosto w nas! – wrzasnął Schwann, pokazując ręką ku ich własnym pozycjom. – Ciężkie działa kolejowe!
Kiefer zmełł w ustach przekleństwo, szukając wzrokiem żołnierza, który miał zatknąć flagę na bramie fortu.
– Do stu piorunów... Hesse!
– Jawohl, Herr Hauptmann! – Żołnierz wyrósł niczym spod ziemi.
– Hesse, flaga!
– Jest, panie kapitanie! Centralnie nad wrotami...!
– Nie widzą! – znów wydarł się Schwann, strzelając ku jednej z ambrazur. – Debile walą prosto w nas, panie kapitanie!
Podpułkownik o dziwo nie powiedział nic, tylko jako pierwszy puścił się kłusem ku otwartemu półkolu wejścia do podziemnego fortu.
Kiefer, niewiele myśląc, poszedł w jego ślady: w tej chwili zostanie na otwartej przestrzeni równałoby się przecież samobójstwu.
Biegł, a wszędzie wokół rwały się pociski. Ziemia skakała i tańczyła, po lewej i prawej błyskały eksplozje, dźwięk naciskał na skronie ze wszystkich stron, boleśnie szarpał przeponą i wibrował w płucach.
Coś rzuciło nim w bok, ale od razu poderwał się, na czworaka zaczął pełznąć ku zbawiennej ciemności, potem zdołał się podnieść, zataczając się, wpadł do sklepionego półkoliście korytarza...
...z jednego piekła prosto w inne piekło.
Ludzie krzyczeli i wrzeszczeli, huczały ogłuszająco karabiny, trzeszczały suchymi wystrzałami pistolety. Rąbnął głucho granat, odłamki zaklekotały o sufit i ściany, zaraz potem fuknął pomarańczem miotacz płomieni, zamieniając kolejne pomieszczenie w krematorium.
– Mają tam karabin maszynowy...! – końcówka krzyku utonęła w długiej, donośnej serii miarowego staccato wystrzałów.
Rykoszetujące od ścian kule zaświstały nad głowami, ktoś padł na ziemię niczym marionetka odcięta od sznurków.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.