Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stan wyjątkowy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Stan wyjątkowy - ebook

W tej książce jest zdrada najwyższych polityków i hierarchów, bohaterstwo szeregowych policjantów i żołnierzy, jest systemowy mechanizm podprogowej agresji Kremla. Ale przez łunę nad płonącym ponownie Krakowem, Marcin Ogdowski krzyczy: wojna jest w nas!
Marek Świerczyński, Polityka Insight

Nadkomisarz Paweł Danilewski prowadzi śledztwo dotyczące śmierci, w którą zamieszany jest jeden z kościelnych hierarchów, od początku mierząc się z naciskami politycznymi i próbami ukrycia niewygodnych wątków obyczajowych.

Tymczasem Polska, rządzona przez Partię Sprawiedliwości, staje się głównym ogniskiem kolejnej, wyjątkowo groźnej fali epidemii SARS-CoV-2. Rosyjskie służby, od lat doskonalące techniki wojny informacyjnej, bezwzględnie wykorzystują słabość RP.

W dobie stanu wyjątkowego krzyżują się losy ludzi stojących po różnych stronach i wyznających odmienne wartości, ale gotowych poświęcić dla nich życie. Niepokojąco realistyczna powieść Marcina Ogdowskiego z mocnym i zaskakującym finałem.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66955-14-1
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I

Rozdział I

Gdy o 5:20 za­dzwo­nił te­le­fon, Pa­weł stał już pod prysz­ni­cem – na do­bre roz­bu­dzo­ny „roz­ru­cho­wą” kawą i zim­nym stru­mie­niem wody, któ­rym ko­ńczył zwy­kle po­ran­ną to­a­le­tę. Roz­su­nął ko­ta­rę i spoj­rzał na wy­świe­tlacz le­żącej na pral­ce ko­mór­ki. Przy­ło­żył apa­rat do wil­got­ne­go ucha.

– Da­ni­lew­ski – rzu­cił do słu­chaw­ki.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu. – Z gło­su po dru­giej stro­nie dało się wy­czy­tać lek­kie zde­ner­wo­wa­nie. – Ma się pan na­tych­miast udać do pa­ła­cu bi­sku­pie­go przy Fran­cisz­ka­ńskiej – mó­wił dy­żur­ny Ko­men­dy Wo­je­wódz­kiej Po­li­cji w Kra­ko­wie.

Pa­weł zmarsz­czył czo­ło.

– Oo, coś się u ksi­ężul­ków ze­sra­ło… – od­pa­rł zło­śli­wie, świa­dom, że roz­mo­wa jest na­gry­wa­na. Miał w głębo­kim po­wa­ża­niu fakt, że sze­fo­stwo po­li­cji trak­to­wa­ło ka­to­lic­ki kler ni­czym świ­ęte kro­wy, tego sa­me­go ocze­ku­jąc od pod­wład­nych na ka­żdym szcze­blu tej in­sty­tu­cji. Da­ni­lew­ski sły­nął w ko­men­dzie z nie­wy­pa­rzo­nej gęby, lecz za­ra­zem cie­szył się opi­nią świet­ne­go gli­ny, do­tych­czas więc nie­pra­wo­my­śl­ne ko­men­ta­rze nie przy­spo­rzy­ły mu wi­ęk­szych zmar­twień. No, może poza jed­nym – jego ko­le­dzy ze szko­ły no­si­li już pa­go­ny in­spek­to­rów, a je­den za­li­czył na­wet sto­łek ko­men­dan­ta głów­ne­go – pod­czas gdy on wci­ąż po­zo­sta­wał nad­ko­mi­sa­rzem. Po dwu­dzie­stu pi­ęciu la­tach słu­żby nie wy­gląda­ło to im­po­nu­jąco, lecz mia­ło też nie­wąt­pli­we za­le­ty. „Przy­naj­mniej mogę się sku­pić na ro­bo­cie, a nie na wcho­dze­niu w dupy de­cy­den­tów” – prze­ko­ny­wał sam sie­bie Pa­weł.

Wes­tchnął, uzmy­sło­wiw­szy so­bie, że co­kol­wiek dzia­ło się w słyn­nym kra­kow­skim pa­ła­cu, po­li­cyj­na wier­chusz­ka będzie tym żywo za­in­te­re­so­wa­na.

– O kur­wa… – szep­nął, gdy dy­żur­ny po­in­for­mo­wał go o cha­rak­te­rze zda­rze­nia. Te­raz miał już pew­no­ść, że prędzej czy pó­źniej za­dzwo­ni do nie­go sam mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych. Rzecz ja­sna, z „do­bry­mi ra­da­mi”.

Za­dzwo­nił bez­po­śred­ni prze­ło­żo­ny, szef wy­dzia­łu kry­mi­nal­ne­go. Kil­ka se­kund po tym, jak Pa­weł za­ko­ńczył po­przed­nie po­łącze­nie.

– Wy­gląda to na zwy­kły włam, ale z tra­gicz­nym fi­na­łem. – Pod­in­spek­tor Ko­wal­ski mó­wił tak ci­cho, że Da­ni­lew­ski le­d­wie go sły­szał. Co gor­sza, mi­kro­fon w apa­ra­cie prze­ło­żo­ne­go zbie­rał dźwi­ęki in­nych roz­mów, to­czo­nych w to­wa­rzy­stwie star­sze­go stop­niem po­li­cjan­ta.

„Gdzie ty, u li­cha, je­steś?” – za­sta­na­wiał się Pa­weł.

– Włam? – po­wie­dział na głos. – Prze­cież pa­łac od mie­si­ęcy ob­sta­wia­ją chło­pa­ki z mia­sta. Nie da­lej jak przed­wczo­raj wi­dzia­łem tam dwa ra­dio­wo­zy.

– I gów­no to dało. – Ko­wal­ski naj­wy­ra­źniej prze­sze­dł do in­ne­go po­miesz­cze­nia, bo ha­łas w tle przy­ci­chł, a i on mó­wił te­raz wy­ra­źniej. – Miej­ski praw­do­po­dob­nie jesz­cze dziś z tego po­wo­du po­le­ci. – Ofi­cer miał na my­śli ko­men­dan­ta kra­kow­skiej po­li­cji.

Da­ni­lew­ski znów wes­tchnął. Ka­ru­ze­la na wy­ższych sta­no­wi­skach w „fir­mie” kręci­ła się nie­ustan­nie, co rusz wy­rzu­ca­jąc z obie­gu ko­lej­nych funk­cjo­na­riu­szy. Dzia­ło się tak od za­wsze, lecz od kil­ku lat – od­kąd wła­dzę w Pol­sce ob­jęła po­pu­li­stycz­na pra­wi­ca – pro­ces zna­cząco przy­śpie­szył. Ła­two było wy­pa­ść z łask po­li­tycz­nych nad­zor­ców po­li­cji, czy to za za­wi­nio­ne, czy za wy­du­ma­ne prze­wi­ny. Gdy po­sa­dy tra­ci­li ka­rie­ro­wi­cze, ża­den po­rząd­ny gli­na za nimi nie pła­kał. Gdy to­pór rze­ko­mej spra­wie­dli­wo­ści spa­dał na kar­ki fa­chow­ców, w ich ko­le­gach bu­rzy­ła się krew. Nikt gło­śno nie pro­te­sto­wał, górę bra­ły wy­uczo­ne po­słu­sze­ństwo i zwy­czaj­ny kon­for­mizm; „Masz ro­bo­tę, to ją sza­nuj”, zwy­kło się mó­wić po­śród po­li­cjan­tów. Ale mo­ra­le w in­sty­tu­cji prze­bi­ja­ło ko­lej­ne po­zio­my dna, do­świad­cze­ni funk­cjo­na­riu­sze ucie­ka­li na eme­ry­tu­ry, zaś ka­rie­ry – cho­ćby i krót­kie – ro­bi­ły co­raz wi­ęk­sze mier­no­ty.

Pod­in­spek­tor Go­rzel­ski, szef Ko­men­dy Miej­skiej Po­li­cji w Kra­ko­wie, do tej ostat­niej ka­te­go­rii nie na­le­żał. A i tak – za spra­wą pod­wład­nych – wła­śnie wy­lądo­wał na czar­nej li­ście. Pa­weł za­no­to­wał w pa­mi­ęci, że musi do nie­go za­dzwo­nić i umó­wić się na wód­kę. Pew­nie ostat­nią przed­eme­ry­tal­ną.

– Szko­da Go­rzel­skie­go – po­wie­dział.

– Szko­da – zgo­dził się Ko­wal­ski. – Pa­weł, cze­ka­my tu na cie­bie.

Da­ni­lew­ski miał ocho­tę za­gwiz­dać z wra­że­nia. O Ko­wal­skim krąży­ło wie­le zło­śli­wych opi­nii. „Ro­bot­ny chłop, ale rano go w fir­mie nie za­sta­niesz. Lubi po­spać” – gło­si­ła jed­na z nich. Pa­weł zerk­nął na elek­tro­nicz­ny ze­ga­rek sto­jący na jed­nej z ła­zien­ko­wych sza­fek. „Wpół do szó­stej, a pan in­spek­tor już w pra­cy” – uśmiech­nął się sze­ro­ko. „I to gdzie! Na miej­scu zda­rze­nia!”

– Po­śpiesz się – po­na­glił go prze­ło­żo­ny. – Bo za chwi­lę przy­je­dzie tu pre­zy­dent i będzie chuj, nie ro­bo­ta.

– Jaki pre­zy­dent!? – Nad­ko­mi­sarz go­rącz­ko­wo gło­wił się nad ce­lem wi­zy­ty miej­skie­go wło­da­rza.

– Pol­ski, kur­wa, Pol­ski. Da­ni­lew­ski, obu­dźże się! – Roz­mów­ca nie krył znie­cier­pli­wie­nia. – Nie wie­dzia­łeś, że bi­skup to przy­ja­ciel pre­zy­den­ta? – Było to w isto­cie re­to­rycz­ne py­ta­nie. – Zgad­nij, gdzie naj­pierw za­dzwo­nił bi­sku­pi se­kre­tarz. Pod­po­wiem ci – nie na po­li­cję…

Pa­weł wes­tchnął po raz trze­ci. „Mam prze­je­ba­ne”.

***

Ka­wiar­ka po brze­gi wy­pe­łni­ła się czar­ną jak smo­ła cie­czą. Jej moc­ny za­pach dra­żnił noz­drza Pa­wła, wy­wo­łu­jąc lek­ki ból za­to­ko­wy. Ni­g­dy wcze­śniej nie miał ta­kich ob­ja­wów – aż do mo­men­tu, w któ­rym upo­rał się z CO­VID-19. Mi­nio­nej je­sie­ni ostra cho­ro­ba za­ka­źna ukła­du od­de­cho­we­go wy­wo­ła­na ko­ro­na­wi­ru­sem SARS-CoV-2 oka­za­ła się w jego przy­pad­ku nie­wie­le ci­ęższa niż zwy­kła gry­pa. Miał czter­dzie­ści pięć lat, za­wał ser­ca i dwa za­pa­le­nia płuc na kon­cie. Był za­tem w gru­pie ry­zy­ka i oczy­ma wy­obra­źni wi­dział się pod re­spi­ra­to­rem, z tru­dem wal­czące­go o ka­żdy naj­płyt­szy od­dech. Go­rącz­ka, bóle mi­ęśni, utra­ta węchu i sma­ku – ob­ja­wy, któ­re go do­pa­dły – sta­no­wi­ły co naj­wy­żej przy­krą nie­do­god­no­ść w po­rów­na­niu z ta­kim sce­na­riu­szem. Zwłasz­cza że sied­miu na dzie­si­ęciu co­vi­do­wych pa­cjen­tów, któ­rych podłączo­no do re­spi­ra­to­rów, osta­tecz­nie i tak umie­ra­ło. Da­ni­lew­ski miał wi­ęcej szczęścia, ale choć od in­fek­cji mi­nęło nie­mal pół roku, wci­ąż zma­gał się z jej skut­ka­mi. Nad­wra­żli­wo­ść za­pa­cho­wa była jed­ną z nich.

Mimo to nie zre­zy­gno­wał z po­ran­nych ry­tu­ałów. Uwiel­biał smak moc­nej kawy zmie­sza­nej z odro­bi­ną tłu­ste­go mle­ka. Pierw­szą fi­li­żan­kę pił na roz­bu­dze­nie. Zwy­kle sam, bo wsta­wał wcze­śnie, gdy żona i cór­ka jesz­cze spa­ły. Dru­gą por­cję przy­go­to­wy­wał też dla dziew­czyn; je­śli tyl­ko się dało, spo­ży­wa­li ją ra­zem, sie­dząc przy ku­chen­nym sto­le, ko­men­tu­jąc bie­żące wy­da­rze­nia i oma­wia­jąc istot­ne dla ro­dzi­ny spra­wy.

Dziś nie było na to cza­su. Pa­weł od­lał so­bie po­ło­wę za­war­to­ści ka­wiar­ki do ter­mo­su, do­dał mle­ka i tak wy­po­sa­żo­ny wy­sze­dł z domu. Nie­dzie­la była dniem, w któ­rym żona i cór­ka mo­gły po­spać dłu­żej, prze­kręcił więc klucz w zam­ku drzwi we­jścio­wych. Na dwa razy, do ko­ńca za­kre­su. Zda­rze­nie, do któ­re­go zo­stał we­zwa­ny, wca­le nie było ta­kie wy­jąt­ko­we. W ostat­nich mie­si­ącach co­raz częściej do­cho­dzi­ło do na­pa­ści na śpi­ących miesz­ka­ńców, a wie­le ata­ków mia­ło miej­sce nad ra­nem i na gro­dzo­nych osied­lach. Jak dłu­ga i sze­ro­ka, Pol­ska prze­sta­wa­ła być bez­piecz­nym miej­scem, choć Da­ni­lew­ski i jego ko­le­dzy sta­ra­li się za­pa­no­wać nad na­ra­sta­jącym cha­osem. ■Rozdział II

Świ­ta­ło, gdy wy­je­chał z pod­ziem­ne­go ga­ra­żu. Szyb­ko do­ta­rł w oko­li­ce po­tężne­go bu­dyn­ku ko­men­dy – kloc­ko­wa­tej kon­struk­cji z żel­be­tu, wznie­sio­nej jesz­cze za ko­mu­ny, gdzie na siód­mym pi­ętrze znaj­do­wa­ło się jego biu­ro. Zwol­nił, gdy przy­szło mu do gło­wy, że mó­głby za­mie­nić wła­sne auto na ra­dio­wóz. Jesz­cze zimą ceny ben­zy­ny ostro po­szy­bo­wa­ły w górę, a po­li­cyj­na biu­ro­kra­cja nie uła­twia­ła roz­li­czeń słu­żbo­wych prze­jaz­dów przy uży­ciu pry­wat­nych sa­mo­cho­dów.

– Olać to – zde­cy­do­wał, przy­po­mi­na­jąc so­bie sło­wa Ko­wal­skie­go. Przy­śpie­szył, szyb­ko wrzu­ca­jąc naj­wy­ższy bieg. Ruch był nie­wiel­ki, mógł więc bez prze­szkód zmie­rzać w kie­run­ku Kra­ko­wa.

Tak wła­śnie my­ślał o celu pod­ró­ży. Jako no­wo­hu­cia­nin – na­pły­wo­wy, ale z dwu­dzie­sto­let­nim sta­żem – szyb­ko uznał za wła­ści­wy po­tocz­ny po­dział ad­mi­ni­stra­cyj­ny daw­nej sto­li­cy Pol­ski. Zgod­nie z nim zbu­do­wa­na po woj­nie Nowa Huta wci­ąż po­zo­sta­wa­ła od­dziel­nym by­tem, nie zaś jed­ną z kra­kow­skich dziel­nic. A wy­pra­wa do cen­trum – do naj­star­szej części mia­sta – była wy­jaz­dem „do Kra­ko­wa”. Dla zmo­to­ry­zo­wa­nych ozna­cza­jącym przy­kre zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią, gdy sze­ro­kie no­wo­huc­kie ale­je zmie­nia­ły się w wąskie jezd­nie, często jed­no­kie­run­ko­we, wspó­łdzie­lo­ne z tram­wa­ja­mi.

Pa­weł mi­nął wła­śnie gmach ope­ry, gdy za sobą usły­szał wście­kły dźwi­ęk sy­ren. Spoj­rzał w lu­ster­ko i po chwi­li do­strze­gł zje­żdża­jącą z po­bli­skie­go ron­da ko­lum­nę, pro­wa­dzo­ną przez po­li­cyj­ny ra­dio­wóz. Już wcze­śniej zna­cząco zwol­nił – uli­ca Lu­bicz nie nada­wa­ła się do sza­rży. Przed sobą nie miał żad­ne­go sa­mo­cho­du, jak okiem si­ęgnąć nie wi­dział też ży­wej du­szy. O tej po­rze, tego dnia, nie było w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go.

– No i na chuj tak drzesz ryja!? – wy­ce­dził, gdy ra­dio­wóz wy­prze­dzał go wąskim le­wym pa­sem. Czar­ne bmw po­szło nie­co sze­rzej, wje­żdża­jąc bo­kiem na to­ro­wi­sko. Ko­lej­ny wóz zro­bił to samo, a trze­cia li­mu­zy­na – po­tężna to­yo­ta land cru­iser – już po ca­ło­ści pędzi­ła to­ro­wi­skiem. „Set­ka jak nic…” – oce­nił pręd­ko­ść ka­wal­ka­dy Da­ni­lew­ski. I wte­dy po­czuł, jak twarz na­brzmie­wa mu od na­pły­wa­jące­go go­rąca. SUV-em szarp­nęło i po­jazd wje­chał na prze­ciw­le­gły tor, zmie­rza­jąc wprost na nad­je­żdża­jący z na­prze­ciw­ka tram­waj.

– Boże… – wy­szep­tał Pa­weł, re­je­stru­jąc jed­no­cze­śnie prze­jazd czwar­tej „be­em­ki” i za­my­ka­jącej ko­lum­nę po­li­cyj­nej kii.

Pro­wa­dzący to­yo­tę wal­czył. Nie od­bił w pra­wo, lecz ucie­kł jesz­cze bar­dziej w lewo. Górę wzi­ął naj­pew­niej od­ruch ochro­ny ser­ca, o któ­rym Da­ni­lew­ski uczył się jesz­cze w szko­le po­li­cyj­nej. „Kie­row­cy ucie­ka­jący przed czo­łów­ką in­stynk­tow­nie kręcą kie­row­ni­cą w lewą stro­nę – żeby jak naj­szyb­ciej za­brać ser­ce z li­nii zde­rze­nia. Jak ci prze­bi­je pra­wą część klat­ki pier­sio­wej, to masz szan­sę na prze­ży­cie” – tłu­ma­czył wy­kła­dow­ca. Jego sło­wa wy­brzmie­wa­ły w gło­wie Pa­wła, gdy ob­ser­wo­wał rządo­wą li­mu­zy­nę. SUV przez kil­ka se­kund je­chał pod prąd, mi­nął tram­waj, po czym prze­ci­ął to­ro­wi­sko i wró­cił na pra­wi­dło­wy pas ru­chu.

Ża­den z po­jaz­dów ka­wal­ka­dy się nie za­trzy­mał i wkrót­ce wszyst­kie znik­nęły w od­da­li.

Da­ni­lew­ski ode­tchnął. Zje­chał na chod­nik, wy­sze­dł z auta. Pod­bie­gł do czo­ła unie­ru­cho­mio­ne­go tram­wa­ju i ude­rzył kil­ka razy w szy­bę. Mo­tor­ni­czy do­pie­ro po chwi­li otwo­rzył mu drzwi. Miał roz­bi­ty nos oraz wiel­kie, prze­ra­żo­ne oczy. Dło­ńmi pró­bo­wał za­ta­mo­wać krew, ale ta prze­cie­ka­ła mu przez pal­ce.

– Je­zus Ma­ria, Je­zus Ma­ria… – po­wta­rzał w kó­łko.

Pa­weł do­brze wie­dział, że kie­row­cy au­to­bu­sów i mo­tor­ni­czy to praw­dzi­wi twar­dzie­le, na­wy­kli do stre­su­jących wa­run­ków pra­cy. Ten jed­nak miał nie wi­ęcej niż trzy­dzie­ści lat i bez wąt­pie­nia nie­wiel­kie do­świad­cze­nie. A że wła­śnie ota­rł się o śmie­rć, mu­siał za­re­ago­wać szo­kiem.

– Gdzie masz ap­tecz­kę? – spy­tał tram­wa­ja­rza.

Mężczy­zna wska­zał scho­wek w pul­pi­cie.

– Kur­wa, kto to był? – W kąci­kach jego oczu po­ja­wi­ły się łzy.

– No jak to kto? – Po­li­cjant roz­da­rł opa­ko­wa­nie gazy i po­dał opa­tru­nek po­szko­do­wa­ne­mu. – Rządo­wi wo­za­cy, kur­wa ich mać. – Zło­ść na­ra­sta­ła w nim wraz z ka­żdym wy­po­wia­da­nym sło­wem. – Je­ba­ni ka­ska­de­rzy – mio­tał in­wek­ty­wy z po­gar­dą.

Z tyłu tram­wa­ju do­szły go jęki po­tur­bo­wa­nych na sku­tek gwa­łtow­ne­go ha­mo­wa­nia pa­sa­że­rów.

***

– Gdzie je­steś!? – Ko­wal­ski tym ra­zem krzy­czał do słu­chaw­ki.

„W du­pie!” – nad­ko­mi­sarz ugry­zł się w język, za­cho­wu­jąc tę od­po­wie­dź dla sie­bie.

– Był wy­pa­dek – po­wie­dział zu­pe­łnie spo­koj­nie i opi­sał prze­ło­żo­ne­mu wszyst­ko, cze­go stał się świad­kiem. Wra­cał wła­śnie do sa­mo­cho­du, tuż po tym, jak na miej­scu zja­wi­ły się dwa ze­spo­ły ra­tun­ko­we po­go­to­wia i pa­trol po­li­cji. – Mo­tor­ni­czy ma zła­ma­ny nos, trój­ka pa­sa­że­rów, w tym star­sza ko­bit­ka, so­lid­nie się po­tłu­kła – re­la­cjo­no­wał. – Szczęściem w nie­szczęściu tram­wa­jem je­cha­ło nie­wie­le osób…

– To była pre­zy­denc­ka ko­lum­na – prze­rwał mu pod­in­spek­tor. – Przy­je­cha­li tu ja­kieś dzie­si­ęć mi­nut temu.

– Do­my­śli­łem się – rze­kł po­nu­ro Pa­weł, od­pa­la­jąc sil­nik auta.

W Rusz­czy, na pó­łnoc­no-wschod­nich obrze­żach No­wej Huty, ro­dzi­cie pre­zy­den­ta jesz­cze w la­tach osiem­dzie­si­ątych mi­nio­ne­go wie­ku po­bu­do­wa­li dom, w któ­rym gło­wa pa­ństwa co ja­kiś czas spędza­ła wol­ne week­en­dy. „Za­pew­ne stam­tąd wy­ru­szył ten sza­lo­ny ko­ro­wód” – uznał Da­ni­lew­ski.

– Pa­weł. – Ko­wal­ski po­zo­sta­wał na li­nii, a jego głos roz­brzmie­wał te­raz przez gło­śnik. – Nie było cię tam. – Po­li­cjant twar­do za­ak­cen­to­wał pierw­sze sło­wo. – Przy­je­cha­łeś już po wszyst­kim, ro­zu­miesz?

Nad­ko­mi­sarz mil­czał przez kil­ka se­kund. Do­brze wie­dział, o co cho­dzi prze­ło­żo­ne­mu – nie tyle o do­bro Da­ni­lew­skie­go, co o świ­ęty spo­kój i nie­wi­kła­nie wy­dzia­łu, na­wet po­śred­nio, w kło­po­tli­we śledz­two.

– Oni kie­dyś… – Pa­wła znów do­pa­dła gry­ząca gar­dło chryp­ka, ko­lej­na z po­co­vi­do­wych pa­mi­ątek. Od­chrząk­nął i za­czął po­now­nie. – Oni kie­dyś ko­goś za­bi­ją. – Mó­wił o kie­row­cach Słu­żby Ochro­ny Pa­ństwa.

Tym ra­zem to Ko­wal­ski po­zwo­lił so­bie na przedłu­ża­jącą się ci­szę.

– Mam na­dzie­ję, że wte­dy to nie będzie na­sze zmar­twie­nie – ode­zwał się wresz­cie i za­ko­ńczył po­łącze­nie. ■Rozdział III

Fran­cisz­ka­ńską wraz z pla­cem Wszyst­kich Świ­ętych – pra­wie czte­ry­sta me­trów dro­gi i to­ro­wi­ska – wy­łączo­no z nor­mal­ne­go ru­chu. Po­li­cyj­ne blo­ka­dy sta­nęły przy skrzy­żo­wa­niach z Grodz­ką i Stra­szew­skie­go, ko­gu­ta­mi ra­dio­wo­zów oznaj­mia­jąc po­wa­gę sy­tu­acji. „I po co to wszyst­ko?” – zło­ścił się Pa­weł, prze­je­żdża­jąc cały ten od­ci­nek w po­szu­ki­wa­niu wol­ne­go miej­sca do za­par­ko­wa­nia. Znał od­po­wie­dź i gdy ją wy­ar­ty­ku­ło­wał w my­ślach, za­la­ła go fala jesz­cze wi­ęk­szej iry­ta­cji.

Pre­zy­dent, wi­ęk­szo­ść sej­mo­wa i rząd po­cho­dzi­li z tego sa­me­go ugru­po­wa­nia. Po­la­cy od­da­li mu przy­wódz­two, bo uwie­rzy­li w obiet­ni­ce wi­ęk­szej spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej, przy­kla­sku­jąc za­ra­zem kry­ty­ce przy­wi­le­jów do­tych­cza­so­wej wła­dzy i elit. Par­tia Spra­wie­dli­wo­ści wy­gra­ła jed­ne wy­bo­ry par­la­men­tar­ne, po czte­rech la­tach ko­lej­ne, gło­wa pa­ństwa rów­nież zdo­by­ła urząd po raz dru­gi. I choć w mi­ędzy­cza­sie uru­cho­mio­no licz­ne pro­gra­my so­cjal­ne – nie­co uczci­wiej dys­try­bu­ując na­ro­do­wy do­chód – nowe eli­ty ry­chło po­szły śla­dem do­tych­cza­so­wych, usku­tecz­nia­jąc ko­rup­cję, ko­le­sio­stwo, pry­wa­tę i wie­le in­nych pa­to­lo­gicz­nych zja­wisk. Co gor­sza, czy­ni­ąc to w nie­spo­ty­ka­nym do­tąd za­kre­sie. Ob­ja­wem ze­psu­cia były też bi­zan­tyj­skie zwy­cza­je po­li­ty­ków PS. Ochro­nę fun­do­wa­li so­bie pod­rzęd­ni wi­ce­mi­ni­stro­wie, ba, przy­słu­gi­wa­ła ona oso­bom for­mal­nie po­zba­wio­nym funk­cji pa­ństwo­wych, na pod­sta­wie eks­tra­or­dy­na­ryj­nych de­cy­zji sze­fa MSW. Sym­bo­licz­nym po­licz­kiem wy­mie­rzo­nym oby­wa­te­lom było prze­mia­no­wa­nie do­tych­cza­so­we­go Biu­ra Ochro­ny Rządu w Słu­żbę Ochro­ny Pa­ństwa. Ko­mu­ni­kat, jaki za tym stał, miał ja­sną wy­mo­wę: „Pa­ństwo to my: po­li­ty­cy i urzęd­ni­cy”. Ta „pa­ńsko­ść” ob­ja­wia­ła się roz­dętym do gra­nic ab­sur­du prze­ko­na­niem o ko­niecz­no­ści za­cho­wa­nia środ­ków bez­pie­cze­ństwa w miej­scach od­wie­dza­nych przez VIP-ów.

Sta­no­wi­ła ta­kże dla zwy­kłych Po­la­ków re­al­ne za­gro­że­nie na dro­dze. Roz­ra­sta­jąca się SOP – wcze­śniej oczysz­czo­na z „nie­pew­nych”, słu­żących po­przed­ni­kom kadr – ni­czym w so­czew­ce sku­pia­ła w so­bie sła­bo­ści za­rządza­ne­go przez PS pa­ństwa. No­wych funk­cjo­na­riu­szy re­kru­to­wa­no bez na­le­ży­tej sta­ran­no­ści, po­śpiesz­nie, często po­śród zna­jo­mych i człon­ków ro­dzin pe­esow­skich apa­rat­czy­ków. Swe­go cza­su spo­ro mó­wi­ło się o an­ga­żu do­tych­cza­so­we­go ku­rie­ra, któ­ry z dnia na dzień zo­stał pierw­szym kie­row­cą w eki­pie ochra­nia­jącej pre­mie­ra. Dwu­dzie­sto­ośmio­la­tek za­mie­nił zde­ze­lo­wa­ne­go trans­i­ta na luk­su­so­we bmw z sil­ni­kiem po­tężnej mocy. Bo sprzęt dla SOP ku­po­wa­no god­ny, wła­ści­wie pod­kre­śla­jący sta­tus ochra­nia­nych osób. Tyle że po­łącz­nie mar­nych kom­pe­ten­cji z mo­żli­wo­ścia­mi aut oraz prze­ko­na­niem o sta­niu po­nad pra­wem szyb­ko za­częło przy­no­sić opła­ka­ne skut­ki.

Pierw­szy wy­lądo­wał na drze­wie pre­mier, gdy jego kie­row­ca w pa­ni­ce ucie­kł przed wy­je­żdża­jącym z boku au­tem. Szef rządu tra­fił do szpi­ta­la z po­ła­ma­ny­mi że­bra­mi, a war­te kil­ka­set ty­si­ęcy zło­tych bmw nie nada­wa­ło się do użyt­ku. Za­ho­lo­wa­no je na par­king SOP, a gdy zja­wi­li się tam pro­ku­ra­to­rzy, dziw­nym tra­fem we wra­ku nie było już re­je­stra­to­ra pa­ra­me­trów jaz­dy. Prze­pa­dł w nie­zna­nych oko­licz­no­ściach, co po­zwo­li­ło zwa­lić winę za wy­pa­dek na kie­row­cę ma­le­ńkie­go „fia­ci­ka”. Nie­mniej wi­do­wi­sko­wa mu­sia­ła być krak­sa, ja­kiej ule­gł mi­ni­ster obro­ny. Wio­ząca go z pręd­ko­ścią po­nad dwu­stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę li­mu­zy­na wje­cha­ła w tył in­ne­mu po­jaz­do­wi ochro­ny. Z po­wo­du mgły kie­row­ca pierw­sze­go auta za pó­źno do­strze­gł sy­gna­li­za­tor świetl­ny na prze­jściu dla pie­szych. Szczęśli­wie nikt z nie­go nie ko­rzy­stał, bo oba sa­mo­cho­dy – so­lid­nie ob­tłu­czo­ne – za­trzy­ma­ły się już za pa­sa­mi. W tym przy­pad­ku pro­ku­ra­tu­ra nie do­pa­trzy­ła się prze­stęp­stwa, nie­prze­pi­so­wą pręd­ko­ść uspra­wie­dli­wia­jąc ko­niecz­no­ścią szyb­kie­go do­tar­cia urzęd­ni­ka pa­ństwo­we­go na wa­żne spo­tka­nie.

A po­tem już po­szło – dzien­ni­ka­rze, po­sia­da­jąc do­stęp wy­łącz­nie do części in­for­ma­cji, do­li­czy­li się po­nad pi­ęćdzie­si­ęciu po­wa­żnych in­cy­den­tów dro­go­wych z udzia­łem SOP w ci­ągu mi­nio­nych sze­ściu lat. Na cud za­kra­wał fakt, że nikt w nich nie zgi­nął. „Do cza­su” – ko­men­to­wa­ła uli­ca.

Wi­dok zwal­nia­ne­go przez ra­dio­wóz miej­sca par­kin­go­we­go ode­rwał Pa­wła od tych roz­wa­żań. Od pa­ła­co­we­go we­jścia dzie­li­ło go po­nad dwie­ście me­trów, ale po­sta­no­wił, że naj­pierw po­dej­dzie do pre­zy­denc­kiej ko­lum­ny, któ­ra za­trzy­ma­ła się na wprost słyn­ne­go pa­pie­skie­go okna, przy­ozdo­bio­ne­go wi­ze­run­kiem Ka­ro­la Woj­ty­ły. Sta­ła tam bo­wiem la­we­ta po­mo­cy dro­go­wej, na któ­rą wci­ąga­no po­tężną to­yo­tę SOP-u.

– Cze­go tu? – Bar­czy­sty „so­pik” ob­da­rzył go aro­ganc­kim spoj­rze­niem.

Da­ni­lew­ski mach­nął mu przed ocza­mi le­gi­ty­ma­cją.

– Wi­dzia­łem ak­cję z tram­wa­jem, to mnie wy­prze­dza­li­ście – przy­znał. – Co tam się wy­da­rzy­ło? – spy­tał, prze­ko­na­ny, że nie uzy­ska od­po­wie­dzi.

Funk­cjo­na­riusz wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Opo­na – od­pa­rł. – Lewa, tyl­na.

– Uhm – przy­tak­nął Pa­weł. Ob­ser­wu­jąc zda­rze­nie, uj­rzał ja­kiś przed­miot od­pa­da­jący od to­yo­ty. Nie miał pew­no­ści, co kon­kret­nie, gdyż wszyst­ko to­czy­ło się zbyt szyb­ko, nie­wy­klu­czo­ne jed­nak, że był to wła­śnie ka­wa­łek gumy.

Auta rządo­wej flo­ty – poza opan­ce­rze­niem i spe­cjal­ny­mi sys­te­ma­mi łącz­no­ści – mia­ły też inne nie­stan­dar­do­we wy­po­sa­że­nie. Było nim ogu­mie­nie typu _run-flat_, po­zwa­la­jące na kon­ty­nu­owa­nie jaz­dy po prze­bi­ciu bądź prze­strze­le­niu opo­ny, i to przez kil­ka­dzie­si­ąt ki­lo­me­trów, z pręd­ko­ścią osiem­dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Ta­kie roz­wi­ąza­nie wy­ni­ka­ło z po­trze­by za­pew­nie­nia mo­żli­wo­ści ewa­ku­acji pa­sa­że­ra z nie­bez­piecz­ne­go re­jo­nu, przy za­cho­wa­niu pe­łnej kon­tro­li nad po­jaz­dem. _Run-flat_ nie strze­la­ła jak zwy­kła opo­na, a o utra­cie ci­śnie­nia in­for­mo­wał kie­row­cę czuj­nik, nie zaś gwa­łtow­ne szarp­ni­ęcie po­jaz­du, w przy­pad­ku cy­wil­nych sa­mo­cho­dów często ko­ńczące się wje­cha­niem do rowu, na drze­wo czy w inne auto. Rzecz ja­sna ta­kie „gumy” były znacz­nie dro­ższe, a spe­cy­ficz­ne wa­run­ki eks­plo­ata­cji – wy­so­kie pręd­ko­ści i duża masa po­jaz­dów – skra­ca­ły ich ży­wot­no­ść do dzie­si­ęciu ty­si­ęcy ki­lo­me­trów.

„Czy­żby ktoś o tym za­po­mniał?” – za­sta­na­wiał się Pa­weł. No i dla­cze­go to­yo­ta od­bi­ła w lewo, w chwi­li gdy – jak sądził – do­szło do prze­bi­cia? Prze­cież wi­dział to wy­ra­źnie. „Czy kie­row­cy SOP-u rze­czy­wi­ście są tacy kiep­scy? Cze­mu w tak wa­żnej in­sty­tu­cji kła­dzie się la­chę na kul­tu­rę tech­nicz­ną?”

Mi­mo­wol­nie po­kręcił gło­wą.

Si­ęgnął do kie­sze­ni kurt­ki i wy­jął ko­mór­kę. Uda­jąc, że od­bie­ra po­łącze­nie, usta­wił się bo­kiem do za­ła­do­wa­nej już la­we­ty. Apa­rat fo­to­gra­ficz­ny w smart­fo­nie miał tak skon­fi­gu­ro­wa­ny, że ob­słu­gi­wał go jed­nym z funk­cyj­nych przy­ci­sków. Klik­nął, zwal­nia­jąc bez­gło­śną mi­gaw­kę. „Przy­da mi się ta­kie zdjęcie” – miał na my­śli uszko­dzo­ną opo­nę.

***

Wy­gląd kwa­te­ry ar­cy­bi­sku­pa Hen­ry­ka Ko­nar­skie­go za­sko­czył Da­ni­lew­skie­go. Wy­bie­lo­ne ścia­ny i dwo­je okien roz­świe­tla­ły asce­tycz­ny po­kój. So­lid­ne drew­nia­ne łó­żko z wy­so­kim ma­te­ra­cem i po­zba­wio­nym ja­kich­kol­wiek zdo­bień we­zgło­wiem, okry­te było zwy­czaj­ną po­ście­lą z Ikei. Noc­na szaf­ka i sto­jąca na niej lamp­ka mia­ły rów­nie po­spo­li­te po­cho­dze­nie, po­dob­nie jak biur­ko wy­ko­na­ne z po­ma­lo­wa­ne­go na czar­no, me­ta­lo­we­go szkie­le­tu, na­kry­te­go gru­bym szkłem. Na tym tle wy­ró­żniał się skó­rza­ny fo­tel z re­gu­lo­wa­nym sie­dzi­skiem, opar­ciem i pod­po­ra­mi; Pa­weł, któ­ry sam zma­gał się z bó­la­mi kręgo­słu­pa, roz­po­znał w nim urządze­nie prze­zna­czo­ne dla osób z pro­ble­ma­mi or­to­pe­dycz­ny­mi. Ra­czej kosz­tow­ne, lecz z pew­no­ścią nie eks­tra­wa­ganc­kie. Ca­ło­ść wy­po­sa­że­nia uzu­pe­łnia­ła dwu­skrzy­dło­wa sza­fa oraz te­le­wi­zor przy­twier­dzo­ny do ścia­ny na wprost łó­żka. W śle­pym ekra­nie od­bior­ni­ka od­bi­ja­ła się te­raz no­wo­cze­sna w for­mie i po­ka­źnych roz­mia­rów pła­sko­rze­źba ukrzy­żo­wa­ne­go Chry­stu­sa. „Nie­wie­le, jak na trzy­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych” – oce­nił nad­ko­mi­sarz. „I bez fi­ko­łków” – przy­znał. „Może choć w ła­zien­ce za­sta­nę zło­te kra­ny?” – żar­to­wał w du­chu. Nie za­stał – ma­le­ńkie dla od­mia­ny po­miesz­cze­nie nie mia­ło w so­bie nic z prze­py­chu. „Ot, ty­po­wy ka­wa­ler­ski ki­be­lek” – pod­su­mo­wał wi­zy­ta­cję po­li­cjant.

De­nat le­żał mi­ędzy łó­żkiem a biur­kiem, twa­rzą do podło­gi. Gło­wa spo­czy­wa­ła w nie­re­gu­lar­nej ka­łu­ży krwi, któ­rej kon­sy­sten­cja wska­zy­wa­ła na to, że mi­nęło już kil­ka go­dzin od mo­men­tu od­nie­sie­nia ob­ra­żeń.

Da­ni­lew­ski przy­kląkł i dło­nią za­bez­pie­czo­ną ręka­wicz­ką chwy­cił ra­mię mar­twe­go mężczy­zny. De­li­kat­nie od­chy­lił zwło­ki na bok. Twarz nie­bosz­czy­ka była szczu­pła, zwie­ńczo­na buj­ną blond czu­pry­ną. Wiel­ko­ść za­mkni­ętych po­wiek oraz kszta­łt oczo­do­łów nie po­zo­sta­wia­ły wąt­pli­wo­ści, że chło­pak miał duże oczy. An­dro­ge­nicz­ny cha­rak­ter uro­dy pod­kre­śla­ły dłu­gie i gęste rzęsy.

– Mło­dy – sko­men­to­wał pod no­sem Pa­weł.

– Dwa­dzie­ścia–dwa­dzie­ścia pięć lat – usły­szał nad sobą głos ubra­ne­go w bia­ły kom­bi­ne­zon tech­ni­ka.

– Uhm – chrząk­nął. Rana, na któ­rą pa­trzył, roz­ci­ąga­ła się od pra­we­go łuku brwio­we­go po skroń. Za­da­no ją przed­mio­tem o ostrych brze­gach, sto­sun­ko­wo ci­ężkim, uży­wa­jąc do tego spo­rej siły. Czasz­ka w tym miej­scu była cien­ka, cios do krwi mó­głby za­bić, nie tyle sam z sie­bie, ile na sku­tek krwia­ka pod­twar­dów­ko­we­go. Ale czy za­bił?

Uwa­gę nad­ko­mi­sa­rza zwró­ci­ły śla­dy wo­kół sze­ro­kich, wąskich ust. Za­schni­ęta krew nie po­cho­dzi­ła z rany na boku gło­wy, reszt­ki ślu­zu ob­le­pia­jące bro­dę i po­licz­ki su­ge­ro­wa­ły, że mo­gło do­jść do za­dła­wie­nia. Po­li­cjant uło­żył zwło­ki na ple­cach i po­ma­ga­jąc so­bie obie­ma dło­ńmi, roz­chy­lił usta nie­bosz­czy­ka. Wi­dok prze­gry­zio­ne­go języ­ka, wci­ąż na­pęcz­nia­łe­go z po­wo­du opu­chli­zny, w ogó­le go nie zdzi­wił. „Gość do­stał w łeb, co spro­wo­ko­wa­ło na­pad pa­dacz­ki, z jej tra­gicz­ny­mi kon­se­kwen­cja­mi” – zre­kon­stru­ował ostat­nie chwi­le de­na­ta. Oczy­wi­ście nie był pe­wien ta­kiej ko­lej­no­ści zda­rzeń, ale uznał ją za bar­dzo praw­do­po­dob­ną. Już wcze­śniej zlu­stro­wał po­kój i na żad­nym z me­bli nie zna­la­zł śla­dów po bez­wład­nym ude­rze­niu gło­wą – co mo­gło­by być skut­kiem na­głej utra­ty przy­tom­no­ści wy­wo­ła­nej cho­ro­bą. Od razu za to do­strze­gł kil­ka­na­ście plam krwi na ścia­nie przy łó­żku, na wy­so­ko­ści, któ­ra od­po­wia­da­ła wzro­sto­wi nie­ży­jące­go mężczy­zny. Świe­żych, ewi­dent­nie po­wsta­łych po roz­bry­zgu będącym na­stęp­stwem cio­su.

– Czym obe­rwał? – Pa­trzył te­raz na te krop­ki, usi­łu­jąc, zu­pe­łnie bez sen­su, uło­żyć je w ja­kiś wzór.

– Lap­to­pem – od­po­wie­dział tech­nik. – Za­bez­pie­czo­ny – do­dał.

Nad­ko­mi­sarz uśmiech­nął się do nie­go z wdzi­ęcz­no­ścią.

Coś jed­nak nie da­wa­ło mu spo­ko­ju. Ko­wal­ski, opie­ra­jąc się na re­la­cji se­kre­ta­rza ar­cy­bi­sku­pa, twier­dził, że mar­twy chło­pak był wła­my­wa­czem. Taką in­for­ma­cję pod­in­spek­tor prze­ka­zał Pa­wło­wi przez te­le­fon. Pó­źniej mi­nęli się tyl­ko, nie roz­ma­wia­li – Ko­wal­skie­mu za­le­ża­ło, by nad­ko­mi­sarz jak naj­szyb­ciej obej­rzał miej­sce zda­rze­nia. Da­ni­lew­ski ob­jął wzro­kiem całą po­stać nie­bosz­czy­ka. Ten miał na so­bie bia­łe ba­we­łnia­ne spodnie w ty­pie, któ­ry mło­dzież na­zy­wa­ła „rur­ka­mi”. A do tego ciem­no­nie­bie­ską je­dwab­ną ko­szu­lę z de­li­kat­nym kwia­to­wym mo­ty­wem na tor­sie oraz lek­ką, pi­ko­wa­ną kurt­kę w ko­lo­rze ża­ró­wia­stej zie­le­ni. W ta­kich ciu­chach nie cho­dzi­ło się na włam.

Mało tego, ko­szu­la de­na­ta była nie­sta­ran­nie za­ło­żo­na – naj­wy­ższy z gu­zi­ków za­cze­pio­no o dru­gą w ko­lej­no­ści dziur­kę, co moc­no kon­tra­sto­wa­ło z ogól­nym wy­glądem i ja­ko­ścią ubrań zma­rłe­go. Dzi­wił ta­kże brak bu­tów. Nad­ko­mi­sarz unió­sł jego pra­wą nogę i przez kil­ka chwil przy­glądał się sta­ran­nie wy­pie­lęgno­wa­nej sto­pie. Jej spód – tak jak w przy­pad­ku dru­giej ko­ńczy­ny – no­sił śla­dy je­dy­nie nie­znacz­ne­go za­bru­dze­nia.

– A buty, ja­kieś skar­pe­ty, gdzie? – zwró­cił się do człon­ka eki­py kry­mi­na­li­stycz­nej.

– Ni ma, amba – od­pa­rł mężczy­zna w bia­łym stro­ju.

„No wła­śnie” – skwi­to­wał w my­ślach Pa­weł. „Śla­dów wła­ma­nia też nie ma. Jest za to krew ob­le­pia­jąca wło­sy z tyłu gło­wy mar­twe­go. Cie­ka­we…”.

***

Tuż za drzwia­mi bi­sku­pie­go po­ko­ju zgro­ma­dzi­ło się nie­mal całe kie­row­nic­two ma­ło­pol­skiej ko­men­dy. „Wo­je­wódz­ki”, jego za­stęp­ca, na­czel­ni­cy naj­wa­żniej­szych wy­dzia­łów. Pa­weł chciał wie­rzyć, że za­nim tu przy­je­chał, to­wa­rzy­stwo trzy­ma­ło się z dala od kwa­te­ry hie­rar­chy. Na hi­sto­rię pol­skiej po­li­cji wsty­dli­wym cie­niem kła­dła się nie­roz­wi­ąza­na spra­wa za­bój­stwa by­łe­go ko­men­dan­ta głów­ne­go Mar­ka Pa­pa­ły. Spraw­com i zle­ce­nio­daw­com – kim­kol­wiek byli – po­mo­gła fa­tal­na nie­fra­so­bli­wo­ść śled­czych przy­by­łych na miej­sce prze­stęp­stwa. Par­king przy uli­cy Rzy­mow­skie­go w War­sza­wie, gdzie za­strze­lo­no nad­in­spek­to­ra Pa­pa­łę, w kil­ka­dzie­si­ąt mi­nut wy­pe­łnił się masą po­li­tycz­nych i po­li­cyj­nych VIP-ów, wie­dzio­nych cie­ka­wo­ścią i chęcią po­ka­za­nia się przed ka­me­ra­mi. W efek­cie wie­le wa­żnych śla­dów zwy­czaj­nie za­dep­ta­no. To samo dzia­ło się sze­ść lat wcze­śniej – w 1992 roku – w wil­li daw­ne­go pre­mie­ra Pio­tra Ja­ro­sze­wi­cza, bru­tal­nie za­mor­do­wa­ne­go wraz z żoną. Pro­ble­my z ze­bra­niem ma­te­ria­łów do­wo­do­wych w tej spra­wie naj­wy­ra­źniej nie sta­no­wi­ły dla po­li­cji wy­star­cza­jącej na­ucz­ki.

Ka­żdy ab­sol­went szkół ofi­cer­skich „fir­my” znał oba te przy­pad­ki na pa­mi­ęć. Mimo to z prze­strze­ga­niem re­guł wci­ąż by­wa­ło ró­żnie.

Nie­za­le­żnie od tego Da­ni­lew­ski ucie­szył się z obec­no­ści zwierzch­ni­ków. Z uwa­gi na miej­sce zgo­nu było oczy­wi­stym, że do­cho­dze­nie po­pro­wa­dzi ko­men­da wo­je­wódz­ka. Lecz on sam czuł się „za krót­ki”, by za­ła­twić so­bie od­po­wied­nią prze­strzeń do pra­cy. Pa­ństwo pol­skie, pod­pi­su­jąc w 1997 roku kon­kor­dat z Wa­ty­ka­nem, zre­zy­gno­wa­ło z części ju­rys­dyk­cji nad przed­sta­wi­cie­la­mi i te­re­na­mi na­le­żący­mi do Ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go. Pa­weł nie miał zaś cza­su i przede wszyst­kim ser­ca dla praw­no-urzęd­ni­czych prze­py­cha­nek – jak za­wsze, chciał się sku­pić na ty­po­wo śled­czych wy­zwa­niach.

– Spra­wa nam się nie­co kom­pli­ku­je. – Ko­wal­ski wy­glądał nie­tęgo.

„No masz!” – nad­ko­mi­sarz z tru­dem po­wstrzy­mał ci­snące się na usta prze­kle­ństwo.

– Gdy do cie­bie dzwo­ni­łem, by­łem pe­wien, że chło­pa­ka zdzie­lił w łeb se­kre­tarz Ko­nar­skie­go. Że na­krył go w po­ko­ju sze­fa i wy­wi­ąza­ła się bój­ka.

– Tym­cza­sem… – Pa­weł do­my­ślał się, co za chwi­lę usły­szy.

– To Ko­nar po­wa­lił mło­de­go. – Ko­wal­ski użył po­pu­lar­ne­go w Kra­ko­wie prze­zwi­ska miej­sco­we­go me­tro­po­li­ty.

– Mu­szę go prze­słu­chać – oznaj­mił Da­ni­lew­ski. – Jak naj­szyb­ciej.

– I z tym jest kło­pot. – Na­czel­nik wy­dzia­łu kry­mi­nal­ne­go ski­nął gło­wą w stro­nę okna.

Pa­weł wyj­rzał przez nie i do­strze­gł nie­co przy­gar­bio­ną syl­wet­kę ar­cy­bi­sku­pa, idące­go pod rękę z kor­pu­lent­nym mężczy­zną, któ­re­go twarz zna­ła cała Pol­ska. Du­chow­ny i pre­zy­dent, w oto­cze­niu kil­ku ochro­nia­rzy, opusz­cza­li wła­śnie dzie­dzi­niec pa­ła­cu.

– Co do chu­ja!? – krzyk­nął nad­ko­mi­sarz i ze­rwał się do bie­gu. Wy­pa­dł na Fran­cisz­ka­ńską wprost na zwa­li­ste­go „so­pi­ka”, z któ­rym ze­tknął się już wcze­śniej.

– Gdzie!? – Mężczy­zna nie za­mie­rzał go prze­pu­ścić.

Da­ni­lew­ski nie chciał ry­zy­ko­wać po­wa­le­nia na zie­mię, a kto wie, czy i po­strza­łu. Nie mógł też od­pu­ścić.

– Pa­nie pre­zy­den­cie! – za­wo­łał. – Nad­ko­mi­sarz Pa­weł Da­ni­lew­ski, pro­wa­dzę tę spra­wę! – Wy­ci­ągnął le­gi­ty­ma­cję, co za­raz wy­da­ło mu się idio­tycz­nym po­su­ni­ęciem. – Mu­szę po­roz­ma­wiać z ksi­ędzem bi­sku­pem. – Dru­gie­go ze słów użył z roz­my­słem, by nie stra­szyć wa­żnia­ków gro­źnie brzmi­ącym „prze­słu­cha­niem”.

Ko­nar­ski znik­nął już we we­wnętrzu SUV-a mar­ki BMW, pod­sta­wio­ne­go za­pew­ne w miej­sce uszko­dzo­nej to­yo­ty. Naj­wa­żniej­szy urzęd­nik pa­ństwo­wy, będąc tuż przed drzwia­mi, ob­ró­cił się w stro­nę Pa­wła.

– Emi­nen­cja po­trze­bu­je te­raz spo­ko­ju, a ja, jako pre­zy­dent Rze­czy­po­spo­li­tej, za­mie­rzam mu go za­gwa­ran­to­wać – mó­wił z pa­sją god­ną wie­cu wy­bor­cze­go. – Spo­tka­cie się pa­no­wie w pó­źniej­szym ter­mi­nie – za­ko­ńczył, uży­wa­jąc biu­ro­kra­tycz­nej no­wo­mo­wy.

Hie­rar­cha tym­cza­sem wy­sta­wił gło­wę z sa­mo­cho­du.

– Synu, nie ucie­kam przed tobą – za­pew­nił, a Pa­wło­wi przy­szły do gło­wy dwie wa­żkie re­flek­sje. „Ko­nar”, star­szy od nie­go o kil­ka­na­ście lat, uży­wa­jąc zwro­tu „synu”, po­zwa­lał so­bie na obrzy­dli­wy pro­tek­cjo­na­lizm. „Oni ina­czej nie po­tra­fią…” – po­my­ślał z po­gar­dą o ro­dzi­mych pur­pu­ra­tach. Lecz istot­niej­sza była inna ob­ser­wa­cja: du­chow­ny mó­wił, a pre­zy­dent stał przed au­tem, da­jąc ksi­ędzu sko­ńczyć. Kto był tu wa­żniej­szym VIP-em? – Za­pew­niam, że się zo­ba­czy­my – kon­ty­nu­ował bi­skup. – A na ra­zie po­le­cam kon­takt z moim se­kre­ta­rzem. – Ko­nar­ski wska­zał dło­nią ko­goś za ple­ca­mi Da­ni­lew­skie­go.

Po­li­cjant ob­ró­cił się po­wo­li.

– Ksi­ądz Ma­rek. – Nie­zwy­kle wy­so­ki mężczy­zna w su­tan­nie skło­nił się lek­ko. W jego zdu­mie­wa­jąco błękit­nych oczach Pa­weł doj­rzał coś dziw­ne­go i za­ra­zem nie­po­ko­jące­go. Nie wie­dział jesz­cze, co kon­kret­nie, lecz ku swe­mu za­sko­cze­niu po­czuł ciar­ki na ple­cach. ■Rozdział V

Ma­rek nie zno­sił prze­py­chu, tak ty­po­we­go dla ka­to­lic­kich ksi­ęży. Bli­ższa mu była po­sta­wa, jaką pre­zen­to­wał pa­pież Fran­ci­szek, ży­jący skrom­nie i na­wo­łu­jący do tego swo­ich pod­wład­nych. Lecz bez­po­śred­nim prze­ło­żo­nym du­chow­ne­go był ar­cy­bi­skup Ko­nar­ski, któ­ry ow­szem, cno­tę skrom­no­ści sto­so­wał w od­nie­sie­niu do je­dze­nia i pi­cia, nie dbał też o wy­go­dy wszędzie tam, gdzie wy­stępo­wał pry­wat­nie. Gdy jed­nak re­pre­zen­to­wał Ko­ściół, czy­nił to za­wsze z od­po­wied­nią pom­pą. „Je­ste­śmy nie­zwy­kłą in­sty­tu­cją” – ma­wiał. „I lu­dzie mu­szą to czuć”. W kwe­stii sa­mo­cho­dów kra­kow­ski me­tro­po­li­ta był na swój spo­sób prag­ma­tycz­ny. „Nie zro­bi­my nic do­bre­go dla Ko­ścio­ła jako ofia­ry wy­pad­ków dro­go­wych” – prze­ko­ny­wał. „Mamy wręcz obo­wi­ązek mi­ni­ma­li­zo­wać ry­zy­ko”. Chciał za­tem czy nie, se­kre­tarz bi­sku­pa je­ździł au­tem kla­sy pre­mium – le­xu­sem UX 250h. Cros­so­ver z na­pędem 4×4 sta­no­wił do­bro będące poza za­si­ęgiem wi­ęk­szo­ści wier­nych. Bo­ga­to wy­po­sa­żo­na i na­szpi­ko­wa­na elek­tro­ni­ką hy­bry­da kosz­to­wa­ła dwie­ście dzie­si­ęć ty­si­ęcy zło­tych – rów­no­war­to­ść trzech no­wych aut ku­po­wa­nych zwy­kle przez Po­la­ków. Jako kie­row­ca, Ma­rek sta­rał się więc nie dra­żnić lu­dzi. Uni­kał no­sze­nia su­tan­ny, a z ko­szu­li wy­ci­ągał ko­lo­rat­kę. Cza­sem zaś, tak jak dziś, pro­wa­dził po cy­wil­ne­mu.

Le­xu­sa za­ak­cep­to­wać przy­szło mu pro­ściej, bo sa­mo­chód – wbrew za­pew­nie­niom pro­du­cen­tów, że pro­jek­to­wa­no go z my­ślą o eu­ro­pej­skich klien­tach – wci­ąż po­zo­sta­wał po­jaz­dem dla Azja­tów. Mężczy­źnie o wzro­ście Mar­ka trud­no było zna­le­źć wy­god­ną po­zy­cję, zwłasz­cza pod­czas dłu­ższej jaz­dy. Owej cier­pi­ęt­ni­czej za­le­cie to­wa­rzy­szy­ły dwie zgo­ła inne – auto po­sia­da­ło au­to­ma­tycz­ną skrzy­nię bie­gów, co oso­bie z pro­te­zą uła­twia­ło pro­wa­dze­nie. Wy­po­sa­żo­no je rów­nież w nie­co ar­cha­icz­ny ga­dżet – od­twa­rzacz płyt CD. Bi­sku­pi se­kre­tarz od­da­wał się w ży­ciu nie­wie­lu na­mi­ęt­no­ściom, a słu­cha­nie mu­zy­ki było jed­ną z nich. Przez trzy de­ka­dy do­ro­bił się po­ka­źnej ko­lek­cji krążków, w któ­rej – co nie­licz­nych do­pusz­czo­nych do obej­rze­nia zbio­rów z re­gu­ły za­ska­ki­wa­ło – wa­żne miej­sce zaj­mo­wa­ła dys­ko­gra­fia ze­spo­łów gra­jących go­tyc­kie­go roc­ka. Ma­rek słu­chał wła­śnie jed­nej z ulu­bio­nych płyt: _To­ward the Wi­thin_, będącej za­pi­sem kon­cer­tu gru­py Dead Can Dan­ce z 1994 roku. Gło­sem Lisy Ger­rard usi­ło­wał po­pra­wić so­bie na­strój, lecz kiep­sko mu to wy­cho­dzi­ło.

Wy­rwał się z ku­rii jak zło­dziej, za­raz po roz­mo­wie z po­li­cjan­tem. Miał dość in­tru­zów kręcących się po pa­ła­cu i ko­le­gów w su­tan­nach, prze­jętych noc­ny­mi wy­da­rze­nia­mi. „Niech się inni mar­twią tym ba­ła­ga­nem” – uznał.

Obiad u ro­dzi­ców był wy­da­rze­niem, na któ­re za­wsze nie­chęt­nie się wy­bie­rał. Tym ra­zem nie mógł od­mó­wić, uro­czy­sty po­si­łek miał bo­wiem zre­kom­pen­so­wać bli­skim ostat­nią Wiel­ka­noc, któ­rej nie spędzi­li ra­zem. Kil­ka­na­ście dni temu sta­rusz­ko­wie wci­ąż znaj­do­wa­li się na eta­pie na­by­wa­nia od­por­no­ści po szcze­pie­niu na co­vid. To Elżbie­ta, sio­stra Mar­ka, prze­jęta ska­lą pan­de­mii i tym, że za­bi­ja ona głów­nie oso­by star­sze, na­ci­ska­ła na izo­lo­wa­nie ro­dzi­ców. Brat-ksi­ądz, do­strze­ga­jąc w tym do­bry pre­tekst, już daw­no przy­znał jej ra­cję. Ko­chał mat­kę, ko­chał obie sio­stry i ich dzie­ci, sza­no­wał też szwa­grów, uwa­ża­jąc ich za po­rząd­nych fa­ce­tów. Ko­chał na­wet ojca – tego bur­kli­we­go sta­rusz­ka z pre­ten­sja­mi do ca­łe­go świa­ta. Ba, miał pew­no­ść, że i on go ko­cha, tyle że od de­kad oby­waj nie po­tra­fi­li oka­zać so­bie tej mi­ło­ści. Je­śli­by na­zwać ich brze­ga­mi, mi­ędzy nimi wart­ko pły­nęła sze­ro­ka rze­ka żalu.

Spoj­rzał na wy­świe­tlacz. Do celu, nie­wiel­kie­go domu w cen­trum Oświ­ęci­mia, zo­sta­ło mu dwa­dzie­ścia mi­nut. Prze­je­chał jesz­cze kil­ka ki­lo­me­trów, po czym zje­chał na sta­cję. W zbior­ni­ku „lexa” było dość pa­li­wa, by za­pla­no­wa­ną tra­sę po­ko­nać po wie­lo­kroć. Mimo to po­sta­no­wił do­tan­ko­wać auto, nie chciał do­trzeć na miej­sce ani mi­nu­ty przed cza­sem.

Idąc do bu­dyn­ku sta­cji, mi­nął zgrab­ną dziew­czy­nę w kwia­cia­stej su­kien­ce. Mia­ła gołe nogi, a na sto­pach lek­kie pan­to­fle. Ten wi­dok spra­wił, że się uśmiech­nął. Kwiet­nio­we sło­ńce grza­ło w tym roku wy­jąt­ko­wo moc­no i jak­by ja­śniej, da­jąc umęczo­nym epi­de­mią lu­dziom na­dzie­ję, że oto nad­cho­dzą lep­sze dni.

Ob­ró­cił się, tam­ta zro­bi­ła to samo. Znad ma­ski ochron­nej, za­lot­nie, spo­gląda­ła na nie­go para wiel­kich i pi­ęk­nych oczu. Nie za­sko­czy­ła go jej re­ak­cja; wie­dział, że przy­ci­ąga uwa­gę ko­biet. Fe­le­ry skry­wa­ła odzież, a pro­te­za była na tyle do­bra, że nie uty­kał. Ma­rek po­ma­chał jej ręką – kie­dyś zwy­czaj­nie by się uśmiech­nął, ale i on no­sił ma­secz­kę – po czym po­sze­dł da­lej.

Za­pła­cił za ben­zy­nę i za­mó­wio­ną kawę. Sta­cyj­na mała czar­na nie za­słu­gi­wa­ła na lep­sze mia­no niż „lura”, lecz tym ra­zem nie cho­dzi­ło o smak, a o strzał ko­fe­ino­wy. Cze­ka­jąc na na­pój, pod­sze­dł do re­ga­łu z ga­ze­ta­mi. Jego wzrok przy­kuł ty­tuł na pierw­szej stro­nie so­bot­nie­go wy­da­nia po­pu­lar­ne­go ta­blo­idu. _Ko­lej­ne ude­rze­nie w prze­ciw­ni­ków szcze­pień! Czy rząd ła­mie na­sze kon­sty­tu­cyj­ne pra­wa!?_ Wes­tchnął roz­go­ry­czo­ny. Wła­dze nie wpro­wa­dzi­ły przy­mu­su szcze­pień prze­ciw­ko „chi­ńskie­mu wi­ru­so­wi”. I choć cho­ro­ba na­dal zbie­ra­ła śmier­tel­ne żni­wo, z ty­go­dnia na ty­dzień ro­sło gro­no osób, któ­re za­szcze­pić się nie za­mie­rza­ły. Ist­nia­ło wie­le po­wo­dów ta­kie­go sta­nu rze­czy, ale naj­wa­żniej­szy sta­no­wi­ła siła prze­ko­na­nia, że po­da­wa­ne lu­dziom pre­pa­ra­ty nie zo­sta­ły w wy­star­cza­jącym stop­niu prze­ba­da­ne. Lęk przed skut­ka­mi ubocz­ny­mi szcze­pion­ki za­czy­nał gó­ro­wać nad stra­chem przed samą cho­ro­bą. Rząd RP, w ob­li­czu nie naj­lep­szych wy­ni­ków ak­cji szcze­pien­nej, po­sta­no­wił użyć kija, wpro­wa­dza­jąc sze­reg za­ka­zów i na­ka­zów obej­mu­jących an­tysz­cze­pion­kow­ców. Ostat­nio je­den z urzęd­ni­ków ujaw­nił, że rada mi­ni­strów pra­cu­je nad pro­jek­tem usta­wy, zgod­nie z któ­rą po­moc so­cjal­na pa­ństwa zo­sta­nie uza­le­żnio­na od po­sia­da­nia cer­ty­fi­ka­tu na­zy­wa­ne­go po­tocz­nie „zie­lo­ną kar­tą”. Tak roz­pęta­ła się bu­rza. Część me­diów, któ­re wcze­śniej zgod­nie wspie­ra­ły wy­si­łki na rzecz im­mu­ni­za­cji jak naj­wi­ęk­szej licz­by Po­la­ków, już wie­le ty­go­dni temu za­częła zmie­niać front. Prym wio­dły w tym wła­śnie ta­blo­idy oraz duże in­ter­ne­to­we por­ta­le, dla któ­rych był to ukłon w stro­nę wła­snych czy­tel­ni­ków i ich po­de­jścia do spra­wy. Zy­ski nie pierw­szy raz w hi­sto­rii pra­sy zwy­ci­ęży­ły nad po­czu­ciem od­po­wie­dzial­no­ści.

– Szma­tła­wiec. – Ma­rek miał ocho­tę splu­nąć na ga­ze­tę. Nie tyl­ko ona była po­wo­dem jego zło­ści. Ko­ściół, któ­re­mu słu­żył, za­cho­wy­wał się tak samo. ■Rozdział VI

Sta­ry nie za­wió­dł. Mi­nęło rap­tem kil­ka mi­nut od przy­jaz­du Mar­ka, gdy przy­stąpił do ata­ku. Pre­tek­stem sta­ła się ra­do­sna pa­pla­ni­na wnu­ków. „Ni­g­dy mi ta­kich nie dasz” – stwier­dził z wy­rzu­tem, wkrót­ce po­tem roz­po­czy­na­jąc do­brze wszyst­kim zna­ną li­ta­nię. „Już ja wiem, po coś ty wstąpił do za­ko­nu”, „Bóg i tak się na to­bie po­zna”, „Nie wstyd ci no­sić krzy­ża na pier­si?”, „Uci­ęta noga to za­po­wie­dź praw­dzi­wej kary po śmier­ci”. Nie po­ma­ga­ły pro­śby mat­ki, na nic zdał się szan­taż Elżbie­ty, star­szej z sióstr, że za­bie­rze bli­skich i wró­ci do domu. Oj­ciec nie od­pusz­czał. Nie krzy­czał, po­mru­ki­wał je­dy­nie jak na­wie­dzo­ny, co ja­kiś czas po­sy­ła­jąc sy­no­wi złow­ro­gie spoj­rze­nie.

Ma­rek na­lał so­bie wina przy­go­to­wa­ne­go do dru­gie­go da­nia i szyb­ko opró­żnił kie­li­szek. Dru­gi wy­pił, je­dząc już ma­mi­ną gęsi­nę – pysz­ną, lecz i tak sta­wa­ła mu w gar­dle. Na­iw­nie za­ło­żył, że al­ko­hol zo­bo­jęt­ni go na oj­cow­skie za­czep­ki, a że rzad­ko pi­jał, szyb­ko za­szu­mia­ło mu w gło­wie. Ani na­pój nie po­mó­gł, ani sta­ry nie da­ro­wał. Prze­ciw­nie – „Pić za­cząłeś?”, po­kpi­wał, „Ksi­ędzem je­steś, opa­nuj się!”.

W ko­ńcu Ma­rek nie wy­trzy­mał i ze zło­ścią ude­rzył ręką w stół. Gdy za­sko­czo­ny oj­ciec za­mil­kł, on wstał i po­sze­dł na górę do swo­je­go daw­ne­go po­ko­ju. Prze­kręcił klucz w drzwiach, zrzu­cił ubra­nie i ru­nął na za­ście­lo­ne łó­żko. Mat­ka za­wsze była przy­go­to­wa­na do tego, że syn zo­sta­nie na noc – Ma­rek rzad­ko z ta­kiej mo­żli­wo­ści ko­rzy­stał i dziś też nie za­mie­rzał, lecz al­ko­hol wy­mu­sił zmia­nę pla­nów.

Nie re­ago­wał, gdy naj­pierw sta­rusz­ka, a po­tem obie sio­stry na­raz na­kła­nia­ły go do ze­jścia do sa­lo­nu. Zi­gno­ro­wał też pro­śby jed­ne­go ze szwa­grów. Po­ło­żył ci­ężką po­dusz­kę na gło­wę i za­snął.

Ból był nie do znie­sie­nia, za­da­wa­ny za ka­żdym ra­zem, gdy nie­wła­ści­wie re­ago­wał na wy­świe­tla­ny ob­ra­zek. Albo gdy tam­tym wy­da­wa­ło się, że chcia­łby czy mó­głby wła­śnie tak za­re­ago­wać. Obej­ma pod żo­łędzią człon­ka ra­zi­ła go prądem raz za ra­zem. Wrzesz­czał, pła­kał, bła­gał, żeby wresz­cie sko­ńczy­li. Mdlał, lecz oni nie da­wa­li mu spo­ko­ju; cu­ci­li go i znów pod­da­wa­li pró­bie. Gdy za­my­kał oczy, by nie wi­dzieć nio­sących cier­pie­nie zdjęć, za­ło­ży­li mu oku­li­stycz­ne roz­wie­ra­cze do po­wiek. Bo­la­ło po­dwój­nie, kosz­mar­nie, do sza­le­ństwa. I na­gle prze­sta­ło, a on doj­rzał uśmiech­ni­ętą twarz Mar­ci­na. Sie­dzie­li obok sie­bie, na tyl­nej ka­na­pie dżi­pa, z ra­dia pły­nęła ja­kaś rzew­na arab­ska me­lo­dia. „Uda­ło się, uda­ło!” – gło­wa przy­ja­cie­la zwró­ci­ła się do tyłu, ku ci­ęża­rów­ce, któ­ra za nimi je­cha­ła. Pakę po­jaz­du skry­wa­ła bre­zen­to­wa buda, lecz oby­dwaj wie­dzie­li, kto się pod nią kry­je. Tyle do­brych istot wy­rwa­nych z ob­jęć osza­la­łe­go dia­bła! „Zro­bi­li­śmy to, zro­bi­li­śmy!” – krzyk­nął i on. Chciał do­dać coś jesz­cze, lecz nie zdo­łał; błysk przy­nió­sł ko­lej­ną falę bólu. „Ma­rek!” – usły­szał swo­je za­kon­ne imię. „Ma­rek!” – ktoś bił go po buzi, ale to nie mia­ło zna­cze­nia. Wa­żniej­sza była dłoń, któ­rą trzy­mał – czuł, jak ucho­dzi z niej cie­pło, jak tward­nie­je, sta­je się ko­ści­sta. Jak umie­ra… „Ma­rek!” – po­wtór­nie do­stał w twarz. Otwo­rzył oczy i wrza­snął z prze­ra­że­nia.

Pa­trzył na nie­go chło­pak, któ­re­go od­na­la­zł w nocy w po­ko­ju ar­cy­bi­sku­pa.

Wte­dy krzyk­nął na­praw­dę i z miej­sca się obu­dził.

Kwa­śny smród potu uno­sił się wo­kół ni­czym dym z pa­pie­ro­sów. Po­kry­wał ka­żdy przed­miot, prze­ni­kał wszel­ką struk­tu­rę. Źró­dłem pa­skud­nej woni było cia­ło, jego cia­ło, nie miał co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Na­wet łzy, któ­re znie­nac­ka spły­nęły mu po po­licz­kach, mia­ły sło­ny smak i tę samą za­pa­cho­wą wła­ści­wo­ść.

Za­snął z pro­te­zą; zdjął ją te­raz ner­wo­wym ru­chem. Przy­su­nął do nosa że­lo­wą wkład­kę wy­jętą z leja i skrzy­wił twarz z obrzy­dze­nia. „Wszędzie to samo” – stwier­dził z roz­pa­czą. Wstał z łó­żka i pod­ska­ku­jąc na jed­nej no­dze, prze­sze­dł cały po­kój. Wy­słu­żo­ny szla­frok był na swo­im miej­scu. La­ska, któ­rej uży­wał pod prysz­ni­cem, sta­ła obok wa­liz­ki przy­nie­sio­nej z auta. Chwy­cił ją i wy­ku­śty­kał na ko­ry­tarz, nie­mal wpa­da­jąc na sio­strę.

– Co się sta­ło? – spy­ta­ła za­nie­po­ko­jo­na Elżbie­ta.

– Nic – od­wark­nął, kie­ru­jąc się ku ła­zien­ce.

Szo­ro­wa­nie cia­ła jed­ną ręką opa­no­wał do per­fek­cji, dru­gą przy­trzy­my­wał się wte­dy o la­sce. Ale te­raz nie miał siły stać, cho­ćby tyl­ko po to, żeby się na­my­dlić. Pu­ścił wodę i usia­dł, nie­zdol­ny do wy­ko­na­nia ja­kie­go­kol­wiek ru­chu. Zdu­mia­ła go roz­bra­ja­jąca sła­bo­ść, któ­ra przy­szła wraz z kosz­ma­rem. Bo sen, poza ostat­nim ak­tem, prze­śla­do­wał go od daw­na, od kie­dy…

Za­czął łkać – naj­pierw ci­chut­ko, po­tem co­raz gło­śniej.

Ktoś wsze­dł do ła­zien­ki.

Na jego wi­dok Elżbie­ta cof­nęła się do drzwi i za­su­nęła ry­giel.

Wró­ci­ła i na­kry­ła bra­ta ob­szer­nym ba­we­łnia­nym ręcz­ni­kiem. Usia­dła obok, we wci­ąż pe­łnym wody bro­dzi­ku.

– Su­kien­ki szko­da – za­uwa­żył Ma­rek, ocie­ra­jąc dło­nią łzy.

– Je­bać… – usły­szał. – Adaś, co się dzie­je? – sio­stra na­zwa­ła go praw­dzi­wym imie­niem.

Wzru­szy­ła go tro­ska, jaką doj­rzał w jej oczach.

– Zro­bi­łem coś złe­go – przy­znał nie­sio­ny tym uczu­ciem. – Bar­dzo złe­go.

– Chcesz o tym po­ga­dać? – spy­ta­ła.

Za­prze­czył ru­chem gło­wy, ża­łu­jąc chwi­li szcze­ro­ści. Nie po­wi­nien i nie chciał roz­ma­wiać; mo­gła­by nie unie­ść ta­kiej ta­jem­ni­cy.

Na kil­ka mi­nut za­pa­dła mi­ędzy nimi ci­sza.

– Gdy le­cia­łeś jak wa­riat do ła­zien­ki, za­dzwo­nił twój te­le­fon – jako pierw­sza ode­zwa­ła się Elżbie­ta. – Agniesz­ka To­ra­ńska. Ta­kie na­zwi­sko po­ja­wi­ło się na wy­świe­tla­czu.

– Niech spier­da­la – po­wie­dział i obo­je wy­bu­chli ser­decz­nym śmie­chem. ■PODZIĘKOWANIA

Ta opo­wie­ść po­wsta­wa­ła w nie­ła­twych oko­licz­no­ściach, przez kil­ka mie­si­ęcy bo­wiem zma­ga­łem się z po­co­vi­do­wą mgłą i fi­zycz­ny­mi skut­ka­mi in­fek­cji SARS-CoV-2. Ufam, że osta­tecz­nie nie wpły­nęło to na ja­ko­ść tek­stu, choć istot­nie wy­dłu­ży­ło pra­ce.

W ich trak­cie zy­ska­łem wie­le wspar­cia od licz­ne­go gro­na osób. Nie spo­sób wy­mie­nić wszyst­kich, sku­pię się więc na naj­wa­żniej­szych. Dzi­ęku­ję chło­pa­kom z kla­so­we­go cza­tu „VM” – za sta­łą obec­no­ść, hu­mor, in­spi­ru­jące po­my­sły. Fa­ce­bo­ok roz­pra­sza, to fakt, ale w tym przy­pad­ku sumy ko­rzy­ści z za­gląda­nia do ko­mu­ni­ka­to­ra nie spo­sób prze­ce­nić. Pa­weł Da­ni­lew­ski, Ra­do­sław Ku­biak, Ra­fał Ko­wal­ski (tak, tak…), To­masz Ro­no­wicz, Mi­chał Sob­czak, Ro­bert Za­jąc, Re­mi­giusz Kwiat­kow­ski, Mar­cin Far­bot­ko, Da­niel Myt­nik, Krzysz­tof Rec­ki i To­masz Grzy­bek – _Stan wy­jąt­ko­wy_ to w ja­kie­jś mie­rze dzie­ło tej eki­py.

Po­dzi­ęko­wa­nia na­le­żą się Aga­cie Bi­siec­kiej – za wszel­kie kon­struk­tyw­ne uwa­gi do­ty­czące kwe­stii me­dycz­nych i kry­mi­na­li­stycz­nych oraz za ogól­ne spoj­rze­nie z per­spek­ty­wy oso­by bie­gle wła­da­jącej pió­rem.

Dzi­ęku­ję per­so­ne­lo­wi 23. Woj­sko­we­go Szpi­ta­la Uzdro­wi­sko­wo-Re­ha­bi­li­ta­cyj­ne­go w Ląd­ku Zdro­ju. Wy­bacz­cie, że nie wy­mie­niam Was z na­zwisk, wi­ęk­szo­ści, nie­ste­ty, nie pa­mi­ętam. Za to za­cho­wam w pa­mi­ęci fakt, iż dzi­ęki Wam sta­nąłem na nogi, a w szpi­tal­nej świe­tli­cy – w iście cie­plar­nia­nych wa­run­kach – na­pi­sa­łem kil­ka­dzie­si­ąt stron tej po­wie­ści.

Pi­sem­ne po­dzi­ęko­wa­nia skła­dam na ręce cór­ki Mag­da­le­ny – za lo­gi­stycz­ne i mo­ral­ne wspar­cie.

Szcze­gól­nie zaś chcia­łbym po­dzi­ęko­wać Ani – żo­nie, bez któ­rej za­bra­kło­by mi mo­ty­wa­cji. Cie­szę się, że by­łaś, że pod­rzu­ca­łaś po­my­sły, a na ko­ńcu wy­ła­pa­łaś błędy, któ­rych nie po­tra­fi­łem się ustrzec. Za Two­ją spra­wą ta ksi­ążka jest tyl­ko lep­sza.

Wszel­kie nie­do­sko­na­ło­ści obar­cza­ją wy­łącz­nie mnie – winy nie po­no­szą Ton­da i Bu-Bu, moi czwo­ro­no­żni przy­ja­cie­le. Ton­da to­wa­rzy­szył mi na ka­żdym eta­pie prac, Bu do­łączy­ła na fi­ni­szu. Strze­gły mo­ich ple­ców, da­wa­ły ra­do­ść z do­ty­ku i wspól­nej za­ba­wy w cza­sie przerw od pi­sa­nia. To na spa­ce­rach z psa­mi uro­dzi­ło się wie­le fa­bu­lar­nych mo­ty­wów za­war­tych w tej ksi­ążce.

Mar­cin Ogdow­ski

Kra­ków, Lądek Zdrój, Kry­ni­ca Zdrój

Wrze­sień 2021
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: