- promocja
Stany splątane - ebook
Stany splątane - ebook
Nasze losy się przeplatają, nawet jeśli jesteśmy rozrzuceni po świecie.
Czasem zapach, dotyk czy znalezienie się w odpowiednim miejscu wystarczą, żeby nasze życie zmieniło się na zawsze. Nasze historie się łączą, chociaż pozornie nie mamy ze sobą nic wspólnego.
Mężczyzna, którego po trudnym rozstaniu prześladuje zapach ukochanej kobiety. Młodzi rodzice, którzy mierzą się z kwestią inności nowo narodzonego dziecka. Matka walcząca z potrzebą zemsty na człowieku, który skrzywdził jej syna. Dwie identyczne kobiety, których życie potoczyło się zupełnie inaczej. I człowiek, który po niefortunnym wypadku traci pamięć, a wraz z nią uczucia do swoich najbliższych.
Każde z nich przeżywa moment próby, przez który musi na nowo siebie zdefiniować i odkryć, co jest tak naprawdę ważne. Stany splątane to opowieść utkana z historii, w których każdy odnajdzie cząstkę siebie.
Mistrz opowiadania o emocjach
Janusz Leon Wiśniewski z ogromnym wyczuciem i wrażliwością opowiada o tym, co dzieje się z każdym z nas, gdy rządzą nami emocje pierwotne. Pochyla się nad samotnością, poczuciem wyobcowania i tęsknotą za bliskością. W Stanach splątanych uczy jak dostrzegać więcej, odczuwać mocniej i rozumieć lepiej.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9928-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Dwa lata wcześniej, lotnisko Kopenhaga–Kastrup_
Poczuł dziwne ukłucie na policzku. Poruszył głową i nie otwierając oczu, wysunął lewą rękę, aby naciągnąć kołdrę na twarz. Zawsze tak robił, kiedy chciał wrócić do snu, który śnił przed przebudzeniem. Ciemność, ciepło i cisza pod kołdrą natychmiast pomagały, chociaż często się zdarzało, że zaczynał śnić zupełnie inny sen.
Gdy dłoń nie znalazła materiału powłoczki, mocniej zacisnął powieki i powoli uniósł się na łokciu. Nagle poczuł zapach.
***
Dobrze go znał. Woń czekolady, bergamoty i paczuli z drzewem sandałowym. Wszystko idealnie zmieszane i zamknięte mgiełką czegoś bardzo słodko-pikantnego. Tym bardziej pikantnego, im mocniej zapach mieszał się z wonią kropelek potu, gdy on całował jej skórę lub włosy. Ale także, kiedy docierał do jego nozdrzy z wydychanym przez nią powietrzem. Dyszała, ssąc jego ucho, lub szeptała, liżąc skórę na jego szyi, a ogrzane powietrze przeciskało się między ich twarzami i przenosiło ten zapach do jego nosa. Niekiedy miał wrażenie, że wyraźnie czuje jego słodkość na wargach i języku. Chociaż to nielogiczne i biochemicznie niemożliwe – bo nawet ta czekolada w woni jej perfum była w tak minimalnym, cząsteczkowym stężeniu, że w żaden sposób nie mogła pobudzić receptorów kubków smakowych na czyimkolwiek języku – jemu wówczas się wydawało, że ślina i na języku, i ta, którą przełyka, nasycona jest smakiem i bergamoty, i paczuli, ale najbardziej gorzko-słodkiej czekolady doprawionej solą z jej potu.
Kiedy odeszła, bardzo cierpiał. Długo i żałobnie. Czuł się jak porzucony pies. Już go nie kochamy, przestał być potrzebny, więc po co on nam? Po drodze na urlop uwiążemy go do drzewa w lesie i sobie odjedziemy. Jeśli ktoś go znajdzie, to dobrze. Jeśli nie? No cóż. To tylko pies…
Tak sobie wtedy cały ten jej plan porzucenia go i odejścia od niego wyobrażał. Dzisiaj wie, że się ogromnie mylił. Cierpienie psa jest tak wielkie, że dla normalnego człowieka nie do wyobrażenia. Nieporównywalne z żadnym innym cierpieniem.
On już w pierwszym momencie się dowiedział, a wkrótce też całkowicie zrozumiał, że przestał być kochany. Pies tego nie dowiaduje się nigdy. Kocha swoich oprawców do samego końca, do ostatniego oddechu. Nawet kiedy umiera z braku wody, z głodu, z wycieńczenia, a być może także z samotności, nie przestaje tęsknić za nimi. Wąchając smycz lub sznur, którym uwiązano go do drzewa, do ostatniej chwili nozdrzami wychwytuje najbardziej upragniony zapach, ten najważniejszy, zapach jego ukochanych ludzi. Tych, którzy go najbardziej zdradzili, kocha do ostatniej sekundy swojego życia. Wyje z tęsknoty za nimi. Do ostatniego oddechu czeka. Niesprawiedliwość cierpienia. Niewyobrażalnie okrutna.
Pamięta, że przez długi czas po jej odejściu prześladował go koszmarny sen. Śniło mu się, że jest rozłożystą sosną, która przygląda się, jak ludzie przywiązują sznurem psa do jego pnia. Potem dniem i nocą obserwuje nieświadome tego, co się wydarzyło, zwierzę. Na początku słyszy jego nieprzerwane dzikie ujadanie, później skowyt, a na końcu tylko ciche kwilenie. Czuje na swojej korze każde szarpnięcie sznura. Chce mu coś powiedzieć. Kołysze gałęziami, skrzypi. Wreszcie widząc, jak pies kona, on, jako ta sosna, usycha z bezsilności i ze wstydu. Chociaż to nie jest jeszcze jesień, w jednej chwili zrzuca wszystkie swoje igły, aby usypać z nich nad pokrytym sierścią psim szkieletem mogiłę. Makabryczny sen, z którego za każdym razem budził się z krzykiem przerażenia. Chciał tego psa utulić. I zanim skona, przeprosić za ludzi, którzy go tak bestialsko porzucili.
Przez czas największej rozpaczy i tęsknoty, w ciągu tych pierwszych kilku miesięcy na początku, każde wspomnienie o niej na nowo rozdrapywało rany i jak nagłe smagnięcie biczem sprawiało ból. Wspomnienie jej zapachu chyba najbardziej dotkliwy, bo natychmiast kojarzyło się z ich intymnością. Jak gdyby ktoś solą posypywał jego otwartą ranę.
Poradzić sobie z innymi śladami po niej było łatwiej. Omijał miejsca, w których bywali razem, zerwał – co nie było ani rozsądne, ani sprawiedliwe, a tak naprawdę było żenująco głupie i dzisiaj wstydzi się tego – kontakty ze wszystkimi ludźmi, których ona wprowadziła do jego życia. Nie słuchał muzyki, której kiedykolwiek razem słuchali. Zniósł do piwnicy i zamknął w pudle książki, które sobie na głos czytali. Skrupulatnie i z rozmysłem usuwał wszystkie przedmioty, które się z nią kojarzyły. Zaczął od łóżka w sypialni, a skończył na zapakowaniu do kartonu kilku szczęśliwie ocalałych filiżanek z porcelany.
Uwielbiała smak herbaty i jego zdaniem była od niej uzależniona. Ze zwyczajnej przecież czynności, jaką jest jej parzenie, uczyniła ceremoniał. Uważała, że herbata ma swoją mądrość, a przejawia się ona głównie w tym, jak ją parzymy. Ile wody powinno znaleźć się w filiżance, a nawet to, z jakiej wysokości tę wodę nalewać.
Ale to nie wszystko. Perfekcyjnie znała wszelkie najdrobniejsze subtelności jej uprawy. Potrafiła odróżnić smak rooibos z Cederbergu (jedynego miejsca, gdzie rośnie ta odmiana) od smaku podróbek z innych regionów południowej Afryki. Nawet nie wiedział, gdzie leży ten Cederberg, a o tym, że pije jakiś rooibos, dowiedział się, dopiero gdy mu o tym powiedziała. Przed nią herbaty dzielił na trzy rodzaje: w torebkach, sypane i miętową, gdy boli żołądek.
Także to zmieniła w jego życiu. Zwoził więc z najróżniejszych zakątków świata najbardziej egzotyczne gatunki i nie mniej egzotyczne porcelanowe filiżanki. Wcale nie z nagłej miłości do tego napoju ani z powodu nagłej fascynacji porcelaną. Istniał tylko jeden powód: pragnął sprawiać jej radość. Nawet jeśli w swoich delegacjach miał bardzo mało czasu – a tak było najczęściej, bo wysyłająca go korporacja to nie biuro podróży – musiało mu go starczyć na tyle, aby zdążył kupić jakąś wyjątkową herbatę oraz przeszukać sklepy lub bazary i wyszperać jakieś porcelanowe cudo. Najcenniejsza była filiżanka, którą znalazł na pchlim targu pewnej deszczowej soboty w Dreźnie. Miśnieńska miniaturka na dwa łyki herbaty. Leżała przewrócona na zakurzonym spodeczku, przygnieciona zardzewiałym elektrycznym czajnikiem z czasów minionego, ale otaczanego nostalgicznym kultem NRD. Czajnik był wyjątkowo brzydki, dwadzieścia razy większy, ale tylko dziesięć razy droższy niż maleńka, pokryta szarymi smugami filiżanka z pozłacanym uszkiem. Kupił ją, nie zastanawiając się ani chwili. Nawet gdyby okazała się tylko wyrafinowaną chińską podróbką miśnieńskiego oryginału, warta była każdego euro.
Miśnię łączy z Dreznem podmiejska kolejka. Po swoim wykładzie skłamał, że nie czuje się najlepiej, i pojechał, aby zobaczyć na własne oczy to „kultowe” miejsce, o którym mu często i z zachwytem opowiadała. Zabrał ze sobą filiżankę z bazaru w Dreźnie. Na jego prośbę przewodnik po fabryce porcelany przywołał eksperta, a ten orzekł rzecz niesłychaną: na pchlim targu w Dreźnie trafił na najbielszego kruka pośród wszystkich białych. Miniaturowa filiżanka powstała w połowie osiemnastego wieku! Tuż po założeniu manufaktury w Miśni! Czuł podniecenie na myśl o radości, jaką jej sprawi.
Pośród szczęśliwie ocalałych znalazła się i ta miśnieńska. Tylko dlatego, że ze względu na swoją wartość stała na najwyższej półce regału z książkami. Obok trzech innych. Dwóch z Tajwanu i jednej z Kambodży. Te były jeszcze starsze od niej. Resztę roztrzaskał tamtego pamiętnego wieczoru o parkiet w kuchni.
Czekał na nią, przygotowując kolację. Spóźniała się, co nie było w jej zwyczaju. Zaczynał się niepokoić. Kiedy weszła, mieszał sałatkę w salaterce. Nie zdjęła płaszcza. Minęła go, nie zwracając na niego uwagi, i bez słowa zniknęła w sypialni. Po kilku minutach stanęła przed nim. Poczuł ten zapach. Nie był słodki. Zmieszany z jej oddechem nasyconym kwaśnym, przetrawionym winem był odpychająco obcy. Był bardziej odorem niż zapachem. Między nimi stała walizka. Zagryzała wargi, a po chwili, patrząc mu w oczy, wycedziła przez zęby:
– Nie kocham cię. Od dawna już cię nie kocham. Miejmy to już za sobą, okay?
Pamięta, że stał oparty o kuchenny blat z łyżką i widelcem w dłoni i nie rozumiał, o czym ona mówi. Opuścił wzrok i milcząc, przypatrywał się kroplom oliwy kapiącym z widelca na jego spodnie i podłogę.
– Słyszysz?! – wykrzyknęła nienaturalnym, chrapliwym, pełnym złości głosem.
Chwilę potem sięgnęła do kieszeni płaszcza i z impetem rzuciła pękiem kluczy, które wylądowały w salaterce z sałatką.
– Co mamy mieć za sobą? Dlaczego? – zapytał szeptem, odwracając się do niej plecami.
Wsunął dłoń do miski i zaczął szukać kluczy. Do dzisiaj nie rozumie, dlaczego one były dla niego wówczas takie ważne. Kiedy wydobył je spod liści sałaty, ociekały tłuszczem zmieszanym z drobinkami posiekanej bazylii przyklejonymi do skórzanego breloczka.
– Dlaczego, kurwa, co?! – wrzasnęła, szarpiąc go za ramię.
Dokładnie w tym momencie zadzwonił jej telefon.
– Zaraz schodzę, Ralph, jeszcze chwila. Załatwiam to. Nie musisz jechać na parking. Szkoda kasy. Za moment schodzę – powiedziała cicho do słuchawki.
Pęk kluczy wyślizgnął mu się z dłoni i z powrotem wpadł w sałatkę. Poczuł nieznaną mu irytację, a zaraz potem gniew i nieposkromioną złość. Uniósł rękę i pięścią rozbił witrynę kredensu. Wypadające talerze wylądowały z hukiem w zlewozmywaku. Sięgnął po porcelanową filiżankę i roztrzaskał ją o podłogę. Potem kolejną. Skończył, gdy półki w kredensie były puste. Wokół walizki i jej stóp piętrzyła się sterta potłuczonych naczyń. Przez chwilę kiwała głową, patrząc na niego z pogardliwym politowaniem. Potem kolanem przewróciła walizkę na leżące skorupy i stanęła na niej, mocno dociskając ją do podłogi. Słyszał chrobot miażdżonej porcelany. Nie spojrzała na niego, wychodząc. Wypchnęła walizkę na korytarz i z hukiem trzasnęła drzwiami. Od tamtego momentu nigdy więcej jej nie widział.
Ze wspomnieniami jej zapachu nie było tak prosto jak z porcelaną. Zawsze gdzieś nieoczekiwanie się pojawiał. W windach, na korytarzach hoteli, przy wejściach do perfumerii w galeriach handlowych, w salach teatrów, filharmonii czy kin. Niekiedy, wcale nierzadko, zawisał w powietrzu korporacyjnych wieżowców podczas biznesowych narad z jego udziałem. Zapach, który, gdy byli razem, wydawał mu się absolutnie przynależny tylko jej, jedyny we wszechświecie, okazał się powszechny, a po pewnym czasie najzwyczajniej pospolity.
Z upływem miesięcy, kiedy mniej było w nim rozpaczy, a więcej żałoby, zapach wprawdzie wciąż przypominał mu utratę, wywoływał smutek, ale nie przynosił cierpienia. W którymś momencie – nie pamięta, kiedy dokładnie – jego wspomnienie stało się jedynie impulsem do krótkiej myśli o tym, co bezpowrotnie minęło. A ta myśl wprawdzie już nie bolała, ale ciągle drażniła. Uwierała jego mózg jak kamień w bucie uwiera stopę. Wszystko inne wyblakło jak fotografia pozostawiona na słońcu. Trwał tylko ten zapach.
Odeszła od niego, gdy mieszkali we Frankfurcie nad Menem. To wyłącznie dla niej zostawił Berlin, mieszkającą tam od urodzenia matkę i swoją kupioną na kredyt kawalerkę, tak samo przytulną i bezpieczną jak jego mała ojczyzna zamknięta kwartałem kilku ulic na berlińskim Kreuzbergu. Wyłącznie dla niej przeprowadził się do – według niego – prowincjonalnego miasteczka przy ogromnym lotnisku. Tak naprawdę bliskość owego gigantycznego lotniska, z którego można wyruszyć do dowolnego miejsca na całym świecie, była – ze względu na jego częste podróże – jedyną zaletą Frankfurtu. Kiedy postanowili zamieszkać razem, musiał pogodzić się z ultimatum, że ona do Berlina nie przeniesie się nigdy. Dlatego słowo „postanowili” jest w gruncie rzeczy nieodpowiednie, a nawet wręcz kłamliwe. Wie to teraz, ale wówczas, odurzony uczuciem, nie zauważał, że w ich związku postanawia jedynie ona. O wszystkim i ostatecznie. Pewnego dnia także o tym, że już go nie kocha.
To jej ostatnie postanowienie było jedynym, z którym nie potrafił się pogodzić.
Przeszedł cały klasyczny – jak twierdziła jego psychoterapeutka – cykl traumy porzucenia.
Na początku, tak jak każdy, po prostu nie dowierzał temu, co się stało. Jak to?! Dlaczego?! Był przecież cały jej, ona była całym jego światem, wszystko dla niej zostawił.
Dzwonił, pisał maile. Nie odbierała jego telefonów, nie odpisywała. Po tygodniu maile zaczęły wracać, a kilka dni później komputerowy głos oznajmił mu, że „nie ma takiego numeru”. Zaczął jej szukać. Po omacku. We Frankfurcie zamieszkali w wynajętym przez niego mieszkaniu, do którego sprowadziła się ze swojego. Także wynajmowanego. Sprawdził, że do niego nie wróciła. Jej rodzina mieszkała w małej mieścinie w okolicach Kassel. Nikt tam nie wiedział – albo nie chciał mu zdradzić – gdzie obecnie mieszka ich córka, siostra czy bratowa. W banku, w którym pracowała, usłyszał, że nie udzielają informacji o swoich pracownikach, szczególnie tak wrażliwych jak adres zamieszkania. Dlatego godzinami wystawał pod nim. I rano, i w porze lunchu, i wieczorami. W nadziei, że ją spotka. Wiedział, że to niedorzeczne – przecież nawet nie miał pojęcia, o co ją zapytać – pomimo to tkwił pod tym bankiem jak żebrzący o miłość ćpun.
Psychoterapeutka mówiła, że to zupełnie normalne, że podczas pierwszej fazy traumy, czyli niedowierzania, większość porzuconych chce za wszelką cenę odzyskać uczucia utraconej osoby i nic wtedy nie jest niedorzeczne. Tak dzieje się i u nastolatków, którzy zostali porzuceni, i u dziadków tychże nastolatków. Potem i jedni, i drudzy wchodzą w fazę obwiniania. Najczęściej za rozpad związku obwinia się tę drugą osobę. On paradoksalnie obwinił za wszystko siebie. Całą złość skierował ku sobie. Spędzał z nią zbyt mało czasu, był mało uważny, nie okazywał jej czułości, nie potrafił zapewnić jej doznań, które związałyby ich ze sobą, nie spełnił jej oczekiwań, zawiódł ją. To jego wina. Wyłącznie jego wielka wina. Nawet gdy słuchająca jego opowieści psychoterapeutka gwałtownie zaprzeczała i przekonywała go, że wart jest miłości, nie wierzył jej. Pomimo to nie starał się tego sprawdzić. Nie wpadł w wir towarzyskich rozrywek, nie zawierał przygodnych znajomości z kobietami, nie próbował za wszelką cenę podnieść poczucia własnej wartości. To byłoby wbrew niemu. Zamknął się w szczelnej bańce samotności. W jego przypadku trzecią fazą żałoby po rozstaniu nie było powolne odkrywanie życia bez niej i przestawienie myślenia ze starego etapu „my” na nowy etap „ja”. Pozostał przy „ja”. Winny, niewart niczego oprócz porzucenia nieudacznik.
Psychoterapeutka go nie przekonała, a on nie miał w tym nieszczęsnym Frankfurcie nikogo, z kim mógłby porozmawiać. Nigdy nie udawało mu się zbudować przyjaźni. Także w Berlinie. Przyjaźń należy pielęgnować, a jemu brakowało na to czasu. Z jedyną przyjaciółką, swoją matką, rozmawiać nie chciał. Gdy w niezrozumiałym dla niej pośpiechu przenosił się do Frankfurtu, nie zatrzymywała go, ale także nie kryła, że według niej to nie jest dobra decyzja. Wystarczyło jej jedno spotkanie podczas wigilijnej kolacji w Berlinie, aby stwierdzić, że „postępuje pochopnie, nierozsądnie i nie powinien być aż tak zaślepiony”. Jego matka nigdy nie posunęłaby się do bezpośredniego krytykowania kobiety, którą wybrał. Robiła to na swój sposób, przy czym czasami było to bardziej dotkliwe niż jawna krytyka.
Wszyscy jego znajomi pochodzili ze świata kobiety, która go porzuciła. Założył – dzisiaj wie, że niesprawiedliwie i błędnie – iż będą stali murem po jej stronie. Został więc ze swoją żałobą i cierpieniem zupełnie sam. Najbardziej pomogła mu praca. Zaczynał o siódmej rano, kończył przed północą. Wracał skonany do pustego mieszkania i próbował zasnąć. To podczas tych bezsennych nocy zrozumiał, że prawdziwa samotność jest wtedy, gdy rozmawiasz z samym sobą do świtu, a i tak nie jesteś zrozumiany…
Po jednej z takich nocy, trzy miesiące po jej odejściu, poprosił szefa o przeniesienie. Chciał uciec. Jak najdalej się da. Wyrozumiały szef, widząc, co się z nim dzieje, o nic nie pytał. Przeniósł go tak szybko, jak to możliwe. Do oddziału ich korporacji w Singapurze. Dalej się nie dało, bo i w Sydney, i w nowozelandzkim Wellington akurat brakowało wakatów.
Dyrektorem w Singapurze był Włoch. Nie dość, że wyglądał jak mafioso, to także rządził firmą jak ojciec chrzestny. Był postrachem wszystkich pracowników, od sprzątaczki po swojego zastępcę, za to szefostwo korporacji go uwielbiało i rokrocznie nagradzało najwyższymi premiami, ponieważ placówka w Singapurze od lat przynosiła firmie najwyższe zyski.
Chociaż nie mówił po włosku, pytany twierdził, że jest Sycylijczykiem z Palermo. Tak naprawdę jedynie się tam urodził i mieszkał krótko po urodzeniu. Pewnego dnia – mały Riccardo miał wówczas niecałe dwa lata – rodzice jechali z nim samochodem z Palermo do Cefalù. W jednym z tuneli po drodze jego ojciec zasłabł. Uderzyli w ścianę, auto się zapaliło. Odważny kierowca ciężarówki z Jugosławii wydobył go, zanim ogień dotarł do tylnego siedzenia, gdzie leżał zamroczony dymem. Jego rodzice spłonęli, on przeżył. Praktycznie nic mu się nie stało. Tak ocenili lekarze. O tym, że stracił węch, dowiedział się dopiero pięć lat później. W pewnej klinice w Singapurze, gdzie zamieszkał z nowymi rodzicami, którzy go adoptowali i zmienili mu imię na Richard.
W samochodzie, którym jechał jako dziecko, nie utracił życia, ale powonienie już tak. Całkowicie i bezpowrotnie. Lekarze nazywają tę chorobę anosmią. Na pytanie, dlaczego tak się stało, odpowiadali, że prawdopodobnie z powodu urazu głowy podczas wypadku. Wstrząs pozbawił go zmysłu węchu, ale – o dziwo – wspomnień zapachów wykasować nie zdołał. Nawet dwulatek ma już takie wspomnienia. Nie pamięta obrazów, smaków, dźwięków, lecz dziwnym trafem zapachy pamięta. I to jest prawda. Richard z Singapuru jako mały Riccardo z Sycylii zapamiętał, jak brzydko cuchnął dym z papierosa jego ojca, pamiętał też zapach z kuchni rodzinnego domu w Palermo i dziwny zapach, którego nie potrafi utożsamić z niczym innym oprócz przytulności, poczucia bezpieczeństwa i absolutnego szczęścia. Lekarze od węchu mówią mu, że to musi być zapach, który zapamiętał, ssąc mleko z piersi matki. Tak pierwotny, jak pierwotne są komórki macierzyste. Twierdzą też, że gdyby podczas wypadku Riccardo węchu nie utracił, teraz tej woni by nie poczuł. Według innych z kolei lekarzy mogło się stać także na odwrót: mógł zmysł powonienia zachować, ale wówczas w pamięci zapisałby się na stałe zapach palonych ciał jego rodziców i przez całe życie cierpiałby z powodu tej traumy. Kiedy rozmawiał o tym z Richardem, niekiedy się zastanawiał, czy on też pamiętałby jej zapach, gdyby całkowicie utracił węch…
***
Zapach nie słabł. Otworzył oczy. Jego usta zasłaniała dłoń pochylonej nad nim młodej kobiety. Patrzyła na niego przestraszona. Podniósł się gwałtownie. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że nie jest w swoim łóżku i nie ma żadnej kołdry. Jest na lotnisku. Leży na twardej ławce.
– Bardzo pana przepraszam. Próbowałam pana obudzić, ale… – szepnęła.
– Ale co?! – przerwał jej zdezorientowany, nie rozumiejąc, co ona od niego chce.
– Pan się nie budził. Więc… więc zakryłam panu usta – odparła.
– Ale dlaczego? – zapytał, wciąż nie rozumiejąc.
– Bo… bo mówił pan przez sen. Po niemiecku. Klął pan jednak po polsku. Z kimś pan rozmawiał. I to było… dosyć osobiste. Zatrzymywali się obok pana ludzie. I się przysłuchiwali. Pomyślałam, że raczej by pan tego nie chciał…
Przez chwilę dochodził do siebie, rozglądając się wokół. Kiedy zasypiał na ławce, lotnisko było nieomal puste. Teraz halę wypełniał tłum śpieszących się ludzi. Zaczynał rozumieć.
– Raczej nie. To prawda. Skąd pani wie, że kląłem po polsku? – zapytał, przypatrując się jej badawczo.
– Moja mama była Polką – odparła i odsunąwszy jego plecak, przysiadła się do niego. – Kiedy była bardzo zła na mnie lub na ojca, klęła po polsku. Uważała, że niemiecki to kaleki język, bo nie da się w nim porządnie przeklinać. Ani ja, ani ojciec oczywiście nic nie rozumieliśmy, ale tak naprawdę nie musieliśmy. Chociaż ja bardzo chciałam. Jako pięciolatka potrafiłam bez akcentu powiedzieć: „No, kurwa, o co ci chodzi”. Gdy pokłóciłam się z koleżankami w przedszkolu, powtarzałam to po mamie. One oczywiście nic nie rozumiały, a ja miałam radość, że są takie głupie.
– W takim razie dlaczego pani do mnie mówi po angielsku? – zapytał ze śmiechem.
Nie odpowiedziała. Pośpiesznie oddaliła się kilka kroków od niego i wyciągnęła z kieszeni dżinsów telefon. Przez chwilę coś czytała, uśmiechając się do siebie. Potem usiadła na posadzce i oparła się plecami o gigantyczną kamienną donicę z naturalnych rozmiarów palmą. Przyglądał się jej, gdy szybko wstukiwała palcami jakąś wiadomość. Długie, rude włosy splecione w gruby warkocz przewiązany szeroką kokardą w kolorach tęczy. Opalona, pociągła twarz z piegami na zadartym nosie i z delikatnie wystającymi kośćmi policzkowymi. Okulary przeciwsłoneczne zsunięte na czubek głowy. Przez dziury poszarpanych dżinsów wystawały brązowe kolana, pod granatową bluzą z kapturem i z podciągniętymi nad łokcie rękawami widoczna obcisła, głęboko wycięta podkoszulka w pistacjowym kolorze. Wokół nadgarstków obu rąk skórzane opaski i kolorowe plecionki. Trudno było mu oszacować jej wiek. Z pewnością miała nie więcej niż trzydzieści lat.
Patrząc na nią, zastanawiał się, cóż takiego mogła usłyszeć, gdy mówił przez sen. Nikt nigdy nie wspominał, że w ogóle mu się to zdarza. Po wyjeździe do Singapuru w zasadzie sypiał sam. A jeśli od czasu do czasu znalazł się w jednym łóżku z jakąś kobietą, to zazwyczaj nie miał czasu na spanie.
Wydało mu się to bardzo dziwne i trochę zatrważające. Nienawidził tracić kontroli nas sobą. Także podczas snu. To pewnie przez zmęczenie i alkohol, pomyślał. Ponad dwanaście godzin w samolocie z Singapuru do Kopenhagi. Podczas lotu nie zmrużył oka ani na chwilę. Najpierw długo pisał zdawcze raporty dla firmy, potem nad Syberią wpadli w obszar koszmarnych turbulencji, a kiedy wreszcie wszystko się uspokoiło, zapijał strach i stres winem. Trochę bez opamiętania, bo ostatni kieliszek oddał stewardesie, gdy zaczęli schodzić do lądowania na Kastrup. Lot do Gdańska miał dopiero za kilka godzin, rozłożył się więc z plecakiem pod głową na trzech siedziskach ławki w rogu pustej hali odlotów. Zamierzał poczytać. Nawet nie pamięta, kiedy zasnął. To pewnie przez zmęczenie i etanol zaczął coś bredzić przez sen…
Nieoczekiwanie kobieta wstała z podłogi i pobiegła w kierunku korytarza prowadzącego w głąb hali odlotów. Poczuł rozczarowanie. Przecież nie skończyli rozmowy. Chciał się dowiedzieć, co mówił! Chwycił zatem swój plecak i zerknął na ogromną tablicę z rozkładem lotów. Zostało mu jeszcze około dwudziestu minut do rozpoczęcia odprawy. Ruszył za nią. Zatrzymała się w niewielkiej wnęce pomiędzy restauracją i jakimś biurem. Obserwował ją oparty o betonową ścianę naprzeciwko.
Postawiła komórkę na skrzynce z gaśnicą przeciwpożarową, zdjęła bluzę, oddaliła się od telefonu i zaczęła wykonywać dziwne ruchy rękami. Słyszał, że coś przy tym mówi. Niezauważony przez nią wślizgnął się do restauracji, usiadł za stolikiem tuż przy barierce. Stała plecami do niego. Mówiła głośno – rozpoznał, że po rosyjsku – i… migała. Tak jak migają tłumacze dla niesłyszących! Przyglądał się jej rękom. Ale nie tylko rękom. Poruszało się całe jej ciało. Nachylała się, niekiedy unosiła nogę, innym razem kręciła głową. W pewnej chwili zsunęła z warkocza tęczową kokardę i rozpuściła włosy. Przez chwilę wyglądała, jakby tańczyła.
Znajdował się za daleko, aby rozpoznać wypowiadane przez nią słowa. Zresztą i tak by ich nie zrozumiał. Jego znajomość rosyjskiego była śladowa. W zespole informatyków, którymi kierował w Singapurze, pracowali i Rosjanie, i Ukraińcy, i Białorusini. Czasami prosił ich, aby uczyli go rosyjskiego. I faktycznie uczyli. Przeważnie podczas wieczornego picia wódki w barze niedaleko ich biurowca. Chociaż prowadzili go Ormianie, reklamowali się jako „jedyny prawdziwy rosyjski bar w Singapurze”. A jedyne, co z pewną dozą wyrafinowanego sarkazmu ocierało się o rosyjskość, to druga część unikalnego oksymoronu, bar nazywał się bowiem _Czuły Putin._
Usłyszał z megafonu ponaglenie dla pasażerów lotu do Gdańska. Mimo to nie ruszył się. Oczarowany nie przestawał przyglądać się temu swoistemu spektaklowi. Rozmowa z głuchym przez telefon. Brzmiało jak absurd, ale to się naprawdę działo. Gdy z megafonu rozbrzmiała zapowiedź o zamknięciu lada chwila odprawy jego rejsu, zerwał się i pognał do swojego gate’u. Zdyszany wpadł do samolotu i usiadł na swoim fotelu w biznesklasie. Korporacja oddelegowała go na zesłanie do Polski. Zadbała, aby chociaż podróż na miejsce zsyłki była wygodna.
Wybrali dla niego Gdańsk z dwóch powodów: miał słowiańsko brzmiące nazwisko i okazał się jeszcze bardziej efektywny niż jego szef Riccardo. W Singapurze firma prawdziwe zyski czerpała z innowacji w softwarze. A to on te innowacje wprowadzał. Zauważył, że najbardziej pomysłowi są Polacy, Rosjanie, Ukraińcy i Białorusini. Ponadto nigdy nie marudzą, światła w ich biurach gasną najpóźniej, jako pracownicy są oddani i lojalni, poza tym nie mają odwagi prosić o podwyżki. Na dodatek nie przestają się uczyć. Po roku w jego dziale pracowali jeden Singapurczyk i jeden Hindus, oprócz tego – sami Słowianie. Dzięki temu udało się im zarejestrować dwanaście nowych patentów, a roczny wzrost zysku ze sprzedaży software’u – po potrąceniu podatków – wyniósł ponad dwadzieścia osiem procent.
W kierownictwie dostrzeżono to natychmiast i postanowiono otworzyć się na „nowe terytoria”. Wybrano Polskę, skąd miano obsługiwać całą Europę Wschodnią. Nowy wschodzący rynek na Wschodzie. Pewnego razu przyznał się w rozmowie z Riccardem, że jego babcia urodziła się w Gdańsku. Kiedy on doniósł o tym szefom, ci skojarzyli Gdańsk z Polską i Wschodem. Obiecali mu – gdy się zgodzi – premię wyższą niż półroczna pensja. Bez powiązania jej z zyskiem. W Gdańsku był tylko raz w życiu. Jako niemowlak. Rodzice pojechali „nach Danzig” na pogrzeb jedynej siostry jego babci. Ale ani on, ani jego matka nie byli na cmentarzu, bo z głodu tak wył, że matka musiała go nakarmić piersią w samochodzie. Zanim przestał ssać, pogrzeb się skończył.
W centrali firmy w Kalifornii uważali, że jeśli ktoś ma polsko brzmiące nazwisko i jego babcia jest z Gdańska, to taki delikwent opanuje cały rynek wschodni bez najmniejszych problemów. Dzięki słowiańskim genom i słowiańskiej mentalności śpiewająco poradzi sobie ze słowiańską korupcją. A to predyspozycja – byli o tym przekonani – na rynku wschodnim najważniejsza. On tymczasem miał dość Azji, miał dość Singapuru, chciał wrócić do miejsca, z którego pochodził, do Europy. I w końcu się zgodził. Od wczoraj leciał pierwszą klasą z Singapuru do Gdańska, aby rozpocząć nowy etap swojego życia.
Samolot wciąż nie startował. W pierwszej klasie to dla linii lotniczej spory problem. Bo trzeba to czekanie jakoś pasażerom wynagrodzić. Uśmiechnięta stewardesa przyniosła na tacy wysoki kieliszek z szampanem. Miał dosyć etanolu. Poprosił o kawę. Gdy wyciągał komputer z plecaka, nagle w przejściu pojawiła się kobieta od migania. Chwilę potem usłyszał trzask zamykanych drzwi. Poczuł radość.
Pomyślał, że chyba tylko bardzo bogaci wariaci latają pierwszą klasą z Kopenhagi do Gdańska. Bo ledwie zdążysz napić się kawy czy szampana, a już lądujesz. A płacisz około pięciuset euro więcej. Kiedy głos kapitana ogłosił, że „osiągnęli wysokość przelotową”, natychmiast wstał i ruszył w kierunku toalety „dla pasażerów klasy ekonomicznej”. W ogonie samolotu. Rudowłosa kobieta siedziała w ostatnim rzędzie. Czytała książkę. Uśmiechnęła się, gdy nachyliwszy się nad nią, zapytał: „Może jednak opowie mi pani, cóż takiego mówiłem przez sen”. Zapytał po niemiecku. Szepnęła, że „pomyśli o tym”. Po polsku.
Gdy potem usiadła obok niego w pierwszej klasie, stewardesa nie protestowała. Zabrała filiżankę z niedopitą kawą i przyniosła dwa kieliszki szampana. Zaczęli rozmawiać. Zauważywszy, że on nie rozumie po polsku, przeszła na niemiecki.
– Czy to mama nauczyła panią polskiego? – spytał zaciekawiony.
– Nie. Mama tylko po polsku przeklinała. Nie lubiła Polski. Była Polką, ale była też Żydówką. Babcię i dziadka, jak wielu innych Żydów, komuniści przegnali z Warszawy w sześćdziesiątym ósmym. Mama miała wtedy kilka lat. Ja też jestem po niej Żydówką. Chociaż mój ojciec to czysty Aryjczyk. Z Hamburga. W dzieciństwie polskiego uczyła mnie babcia. Potem uczyłam się sama.
Nie miał pojęcia, że w drugiej połowie dwudziestego wieku w środku Europy można było przegnać kogoś z jakiegoś kraju ze względu na pochodzenie. Nie interesował się zbytnio polityką i historią. A historią Polski to już w ogóle.
– To dlaczego leci pani do Polski?
Objęła kieliszek i ściskając go nerwowo, przez kilka chwil milczała.
– Bo Masza tak chce. W Gdańsku mieszka jej siostra bliźniaczka. Przyjechała tam za swoim mężem. Naukowcem z Nowosybirska. Pomogą nam.
Nie wiedział, kto to jest Masza. Często ludzie, opowiadając coś ważnego, wymieniają osoby, których imiona nic rozmówcy nie mówią.
– Masza? – zapytał ostrożnie.
– To moja narzeczona. Maszeńka mieszka teraz w Petersburgu. Ale już niedługo. Za kilka miesięcy będzie moją żoną. Pobierzemy się w Kopenhadze. Straszna biurokracja w tej Danii, na szczęście się udało. Mamy wszystkie papiery.
– To do niej pani migała? – zapytał.
– Skąd pan to wie?! – wykrzyknęła i odwracając głowę, spojrzała mu w oczy.
– Poszedłem za panią. Widziałem, jak pani stawia telefon na gaśnicy i… – odparł.
– Masza jest głucha – przerwała mu. – To złe, obraźliwe słowo. Nie powinnam go używać. Masza jest niesłysząca – dodała po chwili.
Niesłysząca lesbijka z końca Rosji chce przyjechać do Polski, aby zamieszkać w Gdańsku ze swoją niemiecką żoną. Przez chwilę wydało mu się to niedorzecznie absurdalne, ale potem przypomniał sobie, że homofobia w Rosji jest w porównaniu z Polską niewspółmiernie bardziej opresyjna i okrutna.
– A dlaczego Masza jest… dlaczego Masza nie słyszy?
– To długa historia. Poznałyśmy się w Chabarowsku – odparła po chwili. – To chyba najdalszy wschód Rosji. Dalej jest tylko Władywostok, a za nim to już zaraz Japonia. Ja tam byłam przypadkiem. Po studiach dziennikarskich na Sorbonie zatrudnił mnie Reuters. Według ich reguł na początku trzeba odbyć praktykę. To rodzaj inicjacji. Miałam do wyboru Sudan albo Rosję. Wybrałam Rosję, bo nie znoszę upałów. O tym, że jadę do redakcji w Chabarowsku, dowiedziałam się, kiedy przesłali mi mailem mój bilet lotniczy. A ja głupia myślałam, że lecę do Moskwy, a w najgorszym przypadku do Petersburga. A tu masz. Jakiś Chabarowsk. Wydawało mi się, że nawet koniec świata jest bliżej. Wiedziałam, że Rosja jest wielka, ale żeby aż tak – zachichotała. – Masza była aktorką w teatrze w Petersburgu. W czasie urlopu chciała dorobić do marnej pensji. W okolicach Chabarowska, gdzie przez dwie trzecie roku jest po pas śniegu, a zimą od mrozu marzną nawet zęby, rosyjski telewizyjny Pierwyj Kanał, ulubiony Putina, kręcił kolejny martyrologiczny film o Stalingradzie. W filmie Masza grała żonę bohaterskiego radzieckiego oficera. W scenariuszu, kiedy stoi nad stawem, wybucha niemiecki granat i ciężko ranna Masza wpada do stawu. Faktycznie Masza się przewróciła, ale już od rana pijany pirotechnik odpalił granat o kilkanaście sekund za późno. Fala uderzeniowa powstała w wodzie ścisnęła głowę Maszy jak imadło. Czaszka się nie rozleciała, ale wyrwało oba bębenki i wszystko, co jest w uszach. Dla Maszy w tym momencie zaległa cisza. Grobowa. Na całe życie. Masza ogłuchła… Na miesiąc przed tym robiłam z nią długi wywiad. Dla „Deutsche Welle”. Potem spotykałyśmy się prawie każdego dnia. Pewnego razu została u mnie na noc. Od tego momentu ukrywałyśmy się przed światem. Miłość dwóch kobiet w Chabarowsku nie miała prawa zaistnieć. Nasza zaistniała. I przetrwała. Kiedy pan mnie podglądał, migałam jej o tym, co wydarzyło się w Kopenhadze. Wolałam jej to wymigać, niż wystukać na telefonie. Wiedziała, że za chwilę startuje nasz samolot. Ledwie zdążyłam.
– A pan po co leci do Gdańska? – zapytała po chwili, gdy samolot zaczął schodzić do lądowania. – Czeka tam na pana jakaś Masza? – dodała, uśmiechając się do niego.
Zanim wsiadła do taksówki przed terminalem lotniska, odwróciła głowę i pomachała mu na pożegnanie. Nie widział jej twarzy przesłoniętej pasmami rudych włosów.
Pierwszego dnia jego życia w Gdańsku wiał mocny wiatr od morza…
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_