Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Star Bringer - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 maja 2025
39,99
3999 pkt
punktów Virtualo

Star Bringer - ebook

Wyobraź sobie połączenie kultowego serialu „Firefly” z filmem „Klub winowajców” doprawione humorem, sarkazmem i gorącym romansem. To właśnie taki jest „Star Bringer”! Siedmioro nieznajomych. Jeden skradziony statek kosmiczny. I cały wszechświat na głowie…

Słońce umiera… i to cholernie szybko.

Czasu jest coraz mniej, a jedyną nadzieją Dziewięciu Planet na przetrwanie pozostaje stacja badawcza i strzeżony w niej artefakt Obcych.  Więc to doprawdy słabe, gdy pewien dupek, który ma wszechświat gdzieś, wysadza tę stację w powietrze… z tobą na jej pokładzie.

Masz wybór: śmierć w płomieniach albo kradzież latającego kawałka kosmicznego złomu. Wybierasz zdezelowany statek i wraz z siedmiorgiem nieznajomych i ich niebezpiecznymi sekretami zostajesz zamknięty w jego wnętrzu. Kogo my tu mamy?… Księżniczkę, kapłankę, strażnika, więźniarkę, oszusta, kretyna i dupka, który niby za nas wszystkich odpowiada.

A teraz z jakiegoś powodu każda frakcja w galaktyce zaczyna polować na nasz statek, od Siostrzeństwa po Korporację. Nawet rebelianci dołączyli do zabawy. Jeśli tylko przestaniemy pić, kłócić się i pieprzyć… to może wtedy uda się nam uciec im wszystkim i uratować ten cholerny wszechświat… Może.

Tak: okazuje się, że od umierającej gwiazdy do zbawienia nasz świat dzieli siedmioro totalnych wykolejeńców…

Znaczy: bohaterów.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68352-31-3
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1 KALINDA, NASTĘPCZYNI TRONU DZIEWIĘCIU PLANET

To już przesada. Przywileje należne ci jako damie do towarzystwa zostają oficjalnie cofnięte.

Lara odgarnia z twarzy pasmo długich, brązowych włosów. Niespeszona, przygotowuje potworną, purpurową szatę, którą wybrała dla mnie na dziś. W samym kąciku jej ust pojawia się cień uśmiechu.

– A jakież to przywileje, jeśli można wiedzieć, Wasza Wysokość?

– Uważasz, że nie masz żadnych? – Rzucam jej ironiczne spojrzenie ze swego miejsca na łóżku. Ale ona już na powrót skupia całą uwagę na wygładzaniu sukni. – Niewdzięcznica.

Jedną z największych zalet posiadania przyjaciółki w roli damy do towarzystwa jest możność ciśnięcia jej do woli. Rzecz jasna Lara zachowuje etykietę, nawet gdy jesteśmy tylko we własnym towarzystwie, ale i tak najlepsze są momenty, kiedy na tej sztywnej, oficjalnej powłoce pojawiają się skazy. Szeroki uśmiech, którym mnie właśnie obdarza, rozgrzewa mnie od wewnątrz.

Oczywiście gdy ma się przyjaciółkę pełniącą taką właśnie funkcję, może ona wkręcać człowieka w robienie różnych pierdół, na które nie ma się najmniejszej ochoty – takich jak odzianie się w tę absurdalną purpurową suknię, w której będę wyglądać jak kirdacejski pustynny slog ciężko chory na kosmoospę.

– Jeśli mówiąc o przywilejach, masz na myśli zaszczyt zrywania się co dnia przed piątą rano, to niechaj Starsi ci wynagrodzą. – Lara odpina rząd guziczków tej najbrzydszej z istniejących szat. Przynosi też dobrane do niej obuwie na wysokim obcasie.

Robię słodkie oczy.

– Przyznaj. Uwielbiasz pływać ze mną tak rano.

– Och, naturalnie, Wasza Wysokość. – Odpina zdobioną klejnotami delikatną klamerkę pierwszego buta. – Prawie tak bardzo, jak ty uwielbiasz urocze spotkania z synami ambasadorów. Może powinnam napomknąć cesarzowej, jak mocno brakuje ci Jorathona.

– Nie ośmielisz się – syczę, mrużąc oczy.

Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, nasz transporter się zatrzymuje. Zadokowaliśmy w Imperialnej Stacji Kosmicznej ISS Caelestis.

Czuję skurcz w brzuchu, trochę ze stresu, trochę z ekscytacji. Odkąd oficjalnie uruchomiono Caelestis, pragnęłam zobaczyć ów klejnot w koronie programu badawczego Imperium. Pierwszy raz mam okazję z bliska obejrzeć tę stację. Entuzjazm mnie wręcz rozpiera.

To pierwsza powierzona mi samodzielna misja dyplomatyczna, co odrobinę studzi mój zapał. Ponadto perspektywa paradowania w pełnym ceremonialnym przyodziewku również działa trzeźwiąco – mam to zrobić z godnością i niczego nie spaprać. Najdrobniejszy błąd będzie niczym woda na młyn Wielkiej Rady i utwierdzi jej członków w przekonaniu, że nie należy mnie w ogóle wypuszczać z pałacu. Utknę tam na najbliższe pięćdziesiąt lat.

Z tego właśnie powodu nie zamierzam popełnić żadnego błędu. Bo o konsekwencjach nie chcę nawet myśleć.

– Daj nogę. – Wciąż spoglądam na nią z grymasem niezadowolenia, więc bezceremonialnie chwyta mnie za kostkę i wciska stopę w but. Zatrzaskuje sprzączkę z takim impetem, że aż syczę z bólu, i sięga po drugi but.

– Ile razy mam ci powtarzać, że sama mogę to robić. – Usiłuję przejęć purpurowy obcas i dostaję za to po łapach.

– Jestem. Damą. Do. Towarzystwa – mówi tylko, wzuwając mi go, choć już znacznie delikatniej.

– No właśnie. Towarzystwa, a nie: przyodziewku.

– Bez różnicy. To należy do moich zadań. – Kończy zapinanie drugiego buta. Rysy jej twarzy łagodnieją. – Będziesz wyglądać olśniewająco w tej sukni, Wasza Wysokość.

Wzdycham.

– Na tyle olśniewająco, by jakiś atrakcyjny strażnik ze służb ochrony Korporacji albo naukowy nerd zechcieli spędzić ze mną miłe chwile? – Robię znaczącą minę, na wypadek gdyby nie wyłapała podtekstu w słowie „miłe”.

Jej twarz o śniadej cerze przybiera na powrót oficjalny wyraz, niewykrzywiony nawet najmniejszym grymasem.

– W żadnym razie. Z wielu powodów.

Lara podtrzymuje suknię, bym mogła się w nią wśliznąć – wkładam ją od dołu, wsuwając najpierw stopy, by nie zdemolować misternej fryzury, nad którą biedziła się przez godzinę.

– Żartuję. Przecież nie zapomniałam. Jesteśmy tu, by toczyć poważne rozmowy o tym, jak ocalić cały Układ przed unicestwieniem. Uważam, że to ważniejsze niż moje ewentualne erotyczne podboje.

– Dyskusyjne – mruczy Lara prawie niedosłyszalnie i tak szybko, że nawet nie mam pewności, czy w ogóle to powiedziała.

– Poza tym – dodaję – matka sprzeciwiła się Radzie, upierając się, by wysłać na tę misję mnie. Ufa, że sobie poradzę i niczego nie spieprzę. Radosne igraszki z przypadkowym osobnikiem nadybanym gdzieś w jakimś laboratorium to wręcz podręcznikowa ilustracja spieprzenia sprawy.

Usiłuję wziąć głęboki wdech, nagle przytłacza mnie ciężar odpowiedzialności, która jeszcze przed chwilą nie wydawała się aż taka wielka. Lara zaczęła już jednak dopinać na mnie suknię, tak ciężką i tak obficie inkrustowaną klejnotami, że mogłaby służyć za zbroję. Brakuje przestrzeni na ruchy przepony. Koniec żartów. Z oddychaniem też, niestety, koniec.

– Wyglądasz pięknie, Wasza Wysokość. – Lara dopina ostatnie inkrustowane guziczki i cofa się o krok. – Co myślisz?

– Czy są jakieś slogi większe od kirdacejskich? Bo tak właśnie wyglądam.

– Nie ma – wyrokuje, odwracając mnie w stronę lustra pokrywającego całą ścianę. – Kirdacejskie są największe.

Spoglądam na swoje odbicie i wzdycham posępnie.

– Wyglądam zatem jak zupełnie nieznany, nowy gatunek. Oby niejadowity.

Lara wyjmuje z szafy pelerynę i narzuca ją na moje ramiona. No jasne, właśnie tego brakowało do kompletu – gigantycznej, purpurowej peleryny.

Rzucam jej mordercze spojrzenie, które lekceważy i spina pelerynę pod moją szyją za pomocą wielkiej broszy w kształcie promienistej gwiazdy.

Nie dostaję szansy, by zaprotestować i namówić ją do zrezygnowania z peleryny – wszak co za dużo, to niezdrowo – bo odzywa się komunikator. Wymieniamy spojrzenia; wzdycham ciężko. Jest tylko jedna osoba, która mogłaby dzwonić na komunikator akurat teraz. Jej tytuł zaczyna się na „ce”, a kończy na „sarzowa”. No super.

– Czego ona znowu chce? – mruczę niezadowolona, osuwając się na siedzenie przed monitorem. Czy też raczej usiłując to zrobić. Suknia skutecznie uniemożliwia mi przyjęcie pozycji siedzącej. W końcu odstawiam krzesło na bok i po prostu staję przed monitorem.

– Z pewnością pragnie życzyć ci powodzenia – mówi Lara powściągliwie. Dokładnie tak, jak powinna odpowiedzieć dama do towarzystwa. Na krótką chwilę traci jednak panowanie nad mimiką i dostrzegam jej irytację.

Chichoczę, gdy odbieram połączenie.

Cesarzowa mruży oczy, spoglądając na mnie z ekranu.

– Mam nadzieję, że nie będziesz tak rechotać, schodząc ze statku, Kalindo. Co ja ci nieustannie powtarzam?

– Że twarz monarchini pozostaje niewzruszona – recytuję milionowy chyba raz.

– Otóż to. Wiem, że sobie poradzisz, Kalindo. – Cesarzowa posyła mi uśmiech, który przez bardzo krótką chwilę sprawia wrażenie pobłażliwego. Ale zaraz potem jej głos oczywiście przybiera znany ton: – Żebym nie musiała żałować, że cię wysłałam z tą misją. Chyba nie muszę powtarzać, jak jest ważna?

W głębi ducha przewracam oczami.

– Nie musisz. Wiem, jak jest ważna. Chciałam znaleźć się na pokładzie Caelestis, jeszcze zanim stacja zaczęła na dobre działać. Nie przyniosę wstydu ani tobie, ani Imperium.

– Dopilnuj, by tak się stało. Wystrzegaj się rozmowy w cztery oczy z ambasadorem Holdrenem. Jego cele są sprzeczne z naszymi, nie chcę, żeby wymógł na tobie jakiekolwiek obietnice. Unikaj też delegata z Glacei. Z tego, co wiem, ma skłonność do zbaczania na niewłaściwe tory w konwersacji, a ja wolałabym ustrzec się przed kolejnymi niefortunnymi incydentami.

Spogląda na mnie znacząco – wiem, że ma mnie to zawstydzić. Ale w ogóle nie żałuję, że wepchnęłam radnego Salamaniego w krzewy verbosni w ogrodzie matki. Może jedynie tego, że musiałam w tym celu go dotknąć.

Ale w sumie było warto – od tamtego momentu nie wygłasza już żadnych komentarzy dotyczących mojego biustu.

Słychać pukanie do drzwi.

– Wybacz matko, ale przybył Arik. Muszę iść.

– Zaczeka, aż dokończymy rozmowę, zapewniam cię. – A jednak ustępuje. – Nie składaj wielkich obietnic. Nie zadawaj zbyt wielu pytań. Nie zapominaj o monarszym wyrazie twarzy, a poradzisz sobie znakomicie.

Jakbym kiedykolwiek mogła zapomnieć o monarszym wyrazie twarzy. Żadnego uśmiechania się. Żadnego marszczenia brwi. Wygląd znudzony i zainteresowany zarazem – a wszystko tak, by nie drgnął ani jeden mięsień twarzy. Zmuszała mnie do ćwiczeń, odkąd skończyłam pięć lat.

– Nie zapomnę. Dziękuję za tę możliwość, matko. – Rozłączam się, zanim powie cokolwiek więcej. Jestem wystarczająco zestresowana bez jej dalszych pouczeń i kazań.

– Co za błogosławieństwo, że ją mamy – stwierdza Lara. Kolejny powściągliwy komentarz. A jednocześnie niepowściągliwy.

Ponowne pukanie do drzwi.

– Już idę, Ariku – wołam.

Lara otwiera przede mną drzwi i puszcza mnie przodem. Wychodzę do centralnej części kapsuły transportowej – przestrzeni o połowę mniejszej niż królewskie komnaty, które właśnie opuściłam.

– Daruj, że pośpieszam, Wasza Wysokość – mówi Arik, skłaniając głowę w ukłonie. W jego zielonych oczach tańczą iskry rozbawienia.

– Nic nie szkodzi. Właśnie rozmawiałam z cesarzową.

Mruga do mnie krzepiąco. Towarzyszy mi od zawsze, tak jak Lara. Był przyjacielem ojca, ufam mu bezgranicznie.

Vance, drugi strażnik, to nowy członek mojej świty. Jestem prawie pewna, że donosi matce. Zawierzyłabym mu życie, ale nie sekrety – o ile w ogóle miałabym jakieś sekrety.

Niespodziewany ostry sygnał dźwiękowy przeszywa powietrze. Podskakuję, a na twarzach Arika i Vance’a pojawia się niepokój. W myślach znów przewracam oczami – czyżby tylko oni mieli prawo być nieco zdenerwowani? To moja pierwsza misja dla Imperium. Chyba mogę odczuwać jakiś stres.

Gdy będę już na miejscu, wszystko się ułoży.

Pilot najwyraźniej zauważył moją reakcję, bo uśmiecha się do mnie, po czym wraca do naciskania jakichś klawiszy. Według mnie wszystkie wyglądają dokładnie tak samo.

– To tylko sygnalizator gotowości, Wasza Wysokość – mówi uspokajająco. – Jesteśmy przygotowani do wyjścia.

– Dziękuję.

Lara wyciąga do mnie rękę w pocieszającym geście, ale cofa ją w ostatniej chwili. Od teraz przechodzimy na oficjalny dworski protokół. Nie można tak po prostu wyciągnąć ręki i dotknąć księżniczki Układu Senestris – nikt, nawet osoba, która tę następczynię ubiera każdego dnia. To kolejna z osobliwych zasad matki, którą planuję zmienić, gdy przejmę rządy.

Biorę jeszcze jeden głęboki wdech i posyłam Larze uśmiech w stylu „mam wszystko pod kontrolą”. Odwzajemnia go i lekkim skinieniem głowy sugeruje, że pora iść.

Gdy trap statku się wysuwa, mój żołądek z nerwów aż podskakuje. Ignoruję to i skupiam się na misji. Znać swoje miejsce w szeregu. Dostarczyć przesłanie. Nie przynieść wstydu Imperium.

Prostuję się i przybieram swój najlepszy, najbardziej cesarski i znudzony wyraz twarzy. Odwracam się w stronę Lary, by mogła ocenić moje wysiłki.

Wygląda na nieco zaniepokojoną.

No dobra. Mniej grymasu, więcej szczerzenia zębów. Robi się.

– Gotowa? – pyta.

– Jeszcze jak – odpowiadam.

Chcę już wkroczyć na trap, ale Arik i Vance mnie uprzedzają. Jedno spojrzenie stalowoszarych oczu Vance’a zatrzymuje mnie w miejscu, choć z niecierpliwości aż we mnie buzuje. Na tym polega jego robota, musi się upewnić, że nikt nie ma do mnie dostępu. Poza, rzecz jasna, cesarzową…

Czekając, rozglądam się po doku. To wielka, przestronna hala ze srebrzystymi ścianami i łukowatym sklepieniem. Pełno w niej eleganckich, lśniących promów o najprzeróżniejszych konstrukcjach. Wszystkie wyglądają imponująco, nawet te nieco połatane – i wszystkie sprawiają wrażenie, jakby każdy delegat za punkt honoru obrał sobie pokazanie się z jak najlepszej strony.

Nagle moje spojrzenie zatrzymuje się na czymś, co nie do końca tu pasuje. To coś z suchego doku w odległym kącie hali. Chyba statek, na pewno sporo większy od pozostałych, ale trudno powiedzieć dokładnie, bo jest przykryty jakimś ciemnym materiałem.

W celu ochrony czy ukrycia?

Kocham tajemnice i aż mnie świerzbi, by tam zajrzeć i zbadać sprawę. Niestety – Arik w tym momencie daje sygnał z dołu, że jest bezpiecznie i możemy ruszać. Moje serce zaczyna bić jak szalone. Usiłuję zachować spokój, ale sprawa jest poważna. Nie tylko dla mnie.

Rzecz w tym, że głównym powodem naszej wizyty jest potrzeba ustalenia, jak daleko ach-jakże-wspaniała doktor Veragelen posunęła się w swych badaniach – bardzo ważnych i bardzo kosztownych badaniach.

Czy rzeka pieniędzy wpompowana w tę stację badawczą zapewni nam ocalenie przed rychłą zagładą w płomieniach?

Albo mówiąc wprost – czy wszyscy umrzemy?ROZDZIAŁ 2 DESZCZ, ARCYKAPŁANKA SIOSTRZEŃSTWA ŚWIATŁA

Patrz, Merricku. Oto i ona. Jest taka idealna. Wygląda jak… Nie mogę znaleźć właściwego określenia, mam pustkę w głowie, jak zawsze, gdy jestem podekscytowana. Na szczęście ani pustka, ani ekscytacja nie przydarzają mi się zbyt często.

Może to przez leki, które dostałam, by pomóc ciału zaadaptować się do silnej grawitacji Caelestis. Stacja jest ustawiona na askkandiańskie wartości siły przyciągania, ponad dwukrotnie wyższe niż na Serati, mojej rodzimej planecie. Nigdy wcześniej nie czułam się tak ociężała. Zupełnie jakbym brnęła przez grząski grunt.

A może to tylko stres. Ze wszystkich miejsc, w jakich mogłabym się kiedykolwiek znaleźć, akurat tej stacji kosmicznej nigdy nie brałam pod uwagę. Nie tylko dlatego, że jej misja – powstrzymanie eksplozji słońca – jest sprzeczna ze wszystkim, do czego mam się przyczynić, ale także dlatego, że Arcykapłanki po prostu nie robią takich rzeczy.

– Myślę, że słowem, którego szukasz, jest „księżniczka”, Arcykapłanko – stwierdza Merrick głosem ociekającym ironią, jak zresztą zawsze. Sarkazm to jego druga natura, zaraz po byciu moim strażnikiem.

– Może i tak, ale skąd ja mam to wiedzieć? Przecież dotąd nie widziałam żadnej na oczy. – Nie żebym w ogóle widziała szczególnie dużo. Lecz to już nie jest wina Merricka.

Ani nikogo innego. Tak po prostu jest.

Księżniczka zbliża się do szczytu trapu, a ja staję na palcach, by lepiej ją widzieć. Jest wysoka, naprawdę wysoka, i choć wmawiam sobie, że to nie ma znaczenia, czuję ukłucie zazdrości.

Nie zazdroszczę tiary ani olśniewającej szaty, ale tej smukłej, majestatycznej sylwetki. Kapłance takiej jak ja nie przystoi baczyć na szczegóły wyglądu zewnętrznego i zazwyczaj tego nie robię. Ale czasem się zdarzy, że naprawdę mierzi mnie bycie najniższą osobą wśród zgromadzonych.

I właśnie dziś mierzi mnie to bardziej niż zwykle. Po części dlatego, że gubię się w tłumie, a po części dlatego, że gdy już zdołam rzucić na nią okiem, dostrzegam, jaka jest idealna. Królewska. Spokojna. Pewna siebie.

Bardzo by mi się przydało trochę jej spokoju i pewności siebie. Wszystkie Arcykapłanki Siostrzeństwa posiadały te cechy. Dopiero w moim przypadku tak się nie stało.

Kroczy w stronę podwyższenia, a jej stopy ledwie muskają ziemię. Wszyscy się wychylają, by przyjrzeć się dokładniej. Uzmysławiam sobie, że wkrótce ja i Merrick staniemy przed nią twarzą w twarz.

– Merrick?

– Tak, Arcykapłanko?

– Przypomnij, jak ja mam się do niej zwracać?

Wzdycha, a w tym westchnieniu słychać ukryte rozczarowanie. Nie musi nic mówić. Wiem, że jestem dla niego utrapieniem, ale podejrzewam, że w głębi serca zależy mu na mnie.

– Jeśli zwróci się do ciebie bezpośrednio, a wznośmy modły, by tak się nie stało, musisz tytułować ją „Wasza Wysokość”.

Jego słowa momentalnie studzą cały zapał, jaki wzbudzało przebywanie tutaj. W tej samej hali co następczyni tronu, zgadza się. Ale jednocześnie tu, na stacji kosmicznej, tak okropnie daleko od jedynego miejsca, gdzie mieszkałam. Daleko od domu.

Po chwili jednak energia tego miejsca, tych ludzi, sprawia, że krew znów przyspiesza w moich żyłach.

– Rozumiem. A, Merrick…

Kolejne westchnienie.

– Omawialiśmy to wszystko podczas lotu. Należało bardziej uważać.

– Tak, wiem. Ale to był lot kosmiczny, Merrick. W prawdziwej przestrzeni.

Chciałam wiedzieć, jak to wszystko działa. Podejrzewam, że swoimi niekończącymi się pytaniami zdołałam wyprowadzić z równowagi biednego pilota.

Czego właściwie Merrick oczekuje? Dotychczasowe dziewiętnaście lat egzystencji spędziłam w klasztorze na Serati. I pomijając tę jedną wyprawę, resztę życia spędzę zapewne również tam – jak wszystkie Arcykapłanki. Zamierzam jak najlepiej wykorzystać tę wyprawę.

– Nie trzeba dygać – dodaje. Spoglądam na niego, gdy wielką dłonią wygładza swe białe szaty. – Etykieta nie wymaga tego od ambasadorów. I na Gasnące Słońce, nie dotykaj jej. To jest karane śmiercią. Pamiętaj, reprezentujesz nie tylko Siostrzeństwo, ale i całą Serati.

Jak mogłabym zapomnieć? Całe życie, każdego dnia, wpajano mi, jak ważną jestem osobą.

Choć szczerze mówiąc, wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Nie tak miało być. Podczas kolacji cztery noce temu ambasadorka, która miała lecieć… Szybko odpędzam tę myśl, nim w moim umyśle znów rozgości się jej obraz, gdy dławi się, tocząc pianę z ust.

Merrick uważa, że została otruta. Przez kogoś, kto nienawidzi Siostrzeństwa. Kogoś, kto chciał, by cierpiała.

Nawet po tym, co spotkało tę nieszczęsną kobietę, nie sądziłam, że wyślą w tę podróż akurat mnie. Jako Arcykapłanka i druga co do ważności postać w hierarchii Siostrzeństwa mam świadomość, że jestem istotna – dla Siostrzeństwa i dla swojej planety. Zwykle jednak nie odgrywam żadnej aktywnej roli. Po prostu… czekam. I zachowuję wiarę. A kiedy nadejdzie właściwy moment, uczynię… no cóż, tego tak naprawdę nikt nie wie. A jeśli wie, to nie podzielił się tą wiedzą ze mną.

Lecz przecież z czasem wszystko zostanie wyjawione.

Albo i nie.

Jak każda Arcykapłanka przede mną umrę w nieświadomości, by się odrodzić i przeżyć życie na nowo.

Tyle że po raz pierwszy to może nie być prawda.

Merrick mówi, że czasy są bezprecedensowe. Moi duchowi doradcy twierdzą, że obecnie wszystko jest inne.

Nadszedł bowiem czas Gasnącego Słońca. Zaczęło się niemal dwie dekady temu. Początkowo były to zaledwie drobne oznaki niestabilności, głównie rozbłyski słoneczne. Ale z czasem nasze słońce zaczęło zmieniać kolor. Najpierw stało się pomarańczowe, a teraz jego barwa wpada w czerwień. Ponadto rozszerza się, powodując wzrost temperatury w Układzie, co odczuwają – przynajmniej w tej chwili – głównie Planety Wewnętrzne. Na Serati zawsze było gorąco, ale obecnie panuje tam prawdziwy żar.

Czasy są trudne, choć trzeba przyznać, że dla Siostrzeństwa sprzyjające; mamy rekordową liczbę nowych członkiń i członków. Niestety dla mnie, w klasztorze wciąż wieje nudą.

Myśli o ponownym narodzeniu przypomniały mi o czymś.

– Wiesz, że obie jesteśmy z Askkandii? – pytam Merricka.

Arcykapłanki zawsze pochodzą z Serati. Mój przypadek to niejako anomalia, ale żaden z omenów nie pozostawiał wątpliwości. Kiedy umiera stara kapłanka, rodzi się nowa. Istnieje mnóstwo znaków i wskazówek, które pozwalają Siostrzeństwu ją znaleźć. W tym przypadku znaki prowadziły do mnie.

– Ja i następczyni tronu – doprecyzowuję.

– Wiem – odpowiada zwięźle Merrick. Merrick wie przecież wszystko.

– I że obie mamy po dziewiętnaście lat?

– O tym także wiem. – Wskazuje brodą w stronę księżniczki. – Skup się.

Merrick uważnie obserwuje wszystkich. Jest kapłanem wojownikiem i pełni służbę w mojej straży od czterech lat. Szczerze mówiąc, to niezbyt wymagające zajęcie. Posiada wprawdzie wyszkolenie bojowe, ale w klasztorze nie czyha zbyt wiele niebezpieczeństw. Może poza trucizną, choć to świeża sprawa. Uściślając, to nowość, która pojawiła się przed czterema dniami.

Od tamtej nocy Merrick próbuje każdego przeznaczonego dla mnie jadła i napitku, zanim jeszcze ja dotknę czegokolwiek. Strażnik i tester dań w jednym.

Trudno się dziwić, że ma kiepski nastrój.

Poza tym dzisiejsze spotkanie to zupełnie inna sytuacja, która ewidentnie go rozprasza od samego początku. Nie jestem pewna, czy to dlatego, że się martwi o moje bezpieczeństwo, czy po prostu zastanawia się, dlaczego to właśnie mnie wybrano na ambasadorkę Serati.

Jak Siostrzeństwo mogło uznać, że ze wszystkich osób na naszej planecie to akurat ja powinnam zastąpić ambasadorkę Frellen po jej śmierci? Bez wątpienia znalazłby się ktoś bardziej odpowiedni. Ktoś, kto odebrał należyte kształcenie w zakresie etykiety Wysokich Rodów.

Ja nawet nie wyglądam jak Seratianka.

Ludzie z Serati, rodzinnej planety Merricka, są naprawdę szczególni. Przez pokolenia dostosowywali się do tamtejszych niełatwych warunków, do wysokich temperatur i niskiej grawitacji, nie wspominając o niebotycznych wartościach promieniowania. Podczas gdy ja jestem niska i mam bladą cerę, Merrick jest wysoki i szczupły. Jego skóra jest ciemniejsza od mojej, bo częściej przebywa na zewnątrz, ale również grubsza i delikatnie łuskowana – trochę jak u grzechotnicy – oraz szorstka niczym u mieszkańców surowych gór wznoszących się w pobliżu równika Serati. Oczy ma wąskie i nieco skośne, z czarnymi tęczówkami, by mogły jakoś funkcjonować w warunkach wysokiej radiacji, a włosy koloru blond platyny.

Wyróżnia się. Stojąc przy nim, czuję się wyblakła i nijaka. Ta podróż odciągnęła jego myśli od innych spraw. Niedawno zmarł bowiem jego ojciec i to był dla niego cios. Merrick wprawdzie nie opowiada mi o swojej rodzinie, ale wyczuwam, że chyba byli blisko.

Skupiam się na teraz. Księżniczka właśnie wkracza na podwyższenie. Nie idzie, ale jakby płynie w powietrzu, powoli i majestatycznie.

Chyba jestem nią zauroczona.

W miarę jak się zbliża, spoglądam po innych delegatach. Są tacy barwni, jak egzotyczne stworzenia z deszczowych lasów Ellindan. Wzdycham ukradkiem i patrzę na własne zgrzebne białe szaty. Wiem, że nie przystoi mi rozmyślać o sprawach tak przyziemnych – wszak mój umysł przeznaczono do wyższych celów – ale prawda jest taka, że tęsknię za kolorami.

No i to jest jeszcze jedna rzecz, która mnie od nich wszystkich odróżnia, jakby nasze odmienne systemy wierzeń nie wystarczały.

Wiem z lektur – dużo czytam, bo w klasztorze niewiele mam do roboty – że każda delegacja przywdziewa inne barwy, podyktowane tradycją. Błękit, zieleń, fiolet, szkarłat, żółć, pomarańcz i biel. Naturalnie jedynie członkowie Wysokich Rodów mogą nosić te kolory. Gildia Robotników to brązy i szarości. Technicy pracujący dla Korporacji noszą się na czarno.

W tym barwnym tłumie przemykają odziani w szaro-czarne mundury oficerowie ochrony stacji, o ile dobrze rozpoznaję. Sporo ich. Czyżby spodziewali się kłopotów? Może dlatego Merrick jest taki spięty.

Od godziny wszyscy stoimy na podwyższeniu w centrum doku, ustawieni zgodnie z kolejnością planet, od najdalszej do najbliższej względem Serai, naszego słońca. Najpierw są ci z Planet Zewnętrznych – Glacei, najbardziej oddalonej, potem z Vistenii, Askkandii, Ellindan. Następnie reprezentanci Planet Wewnętrznych: Permuny, Kridacus i na końcu Serati, gdzie mieszkam. Serati jest jedyną planetą niezarządzaną przez Wysokie Rody. Władzę sprawuje tam Siostrzeństwo. Oczywiście wśród nas nie ma żadnych przedstawicieli najdalszych „martwych” planet: Tybrisu i Nabroch – są zbyt zimne i niegościnne, by podtrzymywać ludzkie życie.

Na samym skraju kolejki, odziany w długi błękitny płaszcz obszyty futrem, stoi delegat z Glacei. Jest niski, niższy nawet ode mnie – jak większość ludzi stamtąd. Gęste włosie chroni go przed zimnem. Szczerzy w uśmiechu ostre zęby, jego szarobrązowa skóra jest spękana i łuszczy się od wiatru i mrozu. Księżniczka odpowiada skinieniem głowy, mówi coś krótko, idzie dalej.

Widzisz, Deszcz, to nie takie trudne. Dasz radę.

Przez chwilę wyobrażam sobie, jak będzie wyglądał moment naszego powitania. Uśmiechnie się, obdarzy mnie łagodnym spojrzeniem swych srebrzystych oczu – uwielbiam ten kolor – spoglądając w moje pospolicie brązowe, zada jakieś pytanie o Serati, a ja olśnię ją odpowiedzią, która sprawi, że te same oczy rozszerzą się z wrażenia. Jej uśmiech przestanie wyrażać jedynie uprzejmość, zainteresuje się mną…

– Uwaga – syczy Merrick.

Wzdycham, lecz by dać mu do zrozumienia, że słyszałam, wyprężam się na baczność, aż bolą mnie mięśnie pleców, ciągnięte w dół tutejszym silnym polem grawitacyjnym. Może wszystko dookoła nie jest aż tak spektakularne, jak sobie wyobrażałam, ale przyznaję, że spotkanie osób z pozostałych siedmiu zamieszkanych planet jest całkiem fascynujące.

Następna w kolejce jest delegatka z Vistenii, najbliższej sąsiadki Glacei. Vistenia to główny producent zboża w naszym układzie słonecznym. Ambasadorką jest wysoka, jasnowłosa kobieta o perłowej skórze. Ma ogromne źrenice, co jest typowe dla mieszkańców tej często spowitej mrokiem planety. Jest odziana w zieleń. Przypomina mi lilie gala, piękne, pełne gracji kwiaty, które kwitną na Vistenii zaledwie jeden miesiąc w roku.

– Wasza Wysokość – szepcze.

Księżniczka obdarza ją cieplejszym uśmiechem.

– Ambasadorko Terro, mam nadzieję, że miała pani dobrą podróż.

Kolej na Askkandię. Purpura, jak u księżniczki.

I tak dalej.

Wita ambasadorkę z Ellindan, odzianą w dopasowany czerwony kostium, ledwie kilka odcieni ciemniejszy od jej miedzianej skóry. Ambasadorka błyska zębami w uśmiechu. Słyszałam, że każdy z Ellindan ma czerwone zęby, zabarwione nadmiernym spożyciem soku z akary. To fascynujące przekonać się, że w istocie tak jest. Według mnie widok nie jest szczególnie piękny, ale mieszkańców Ellindan ewidentnie napawa to dumą. Zresztą sok jest na tyle uzależniający, że kwestie estetyki najpewniej schodzą na dalszy plan.

Księżniczka powoli się zbliża. Moje mięśnie tężeją. Wkrótce nadejdzie kolej na mnie.

Nie dotykaj jej. Bez względu na to, jak uprzejme będzie jej srebrzyste spojrzenie, nie muśnij palcem nawet jej szaty. Nie wolno dotykać księżniczki.

Im bliżej jest, tym intensywniej się zastanawiam, czy faktycznie będzie dla mnie uprzejma. A może się rozzłości, że w ogóle śmiałam tu przybyć, ze względu na to, kim jestem i jakie są dogmaty mojej religii.

Piąty delegat pochodzi z Permuny, pierwszej z Planet Wewnętrznych. Ma klatę piersiową niczym beczka i ogromne uszy typowe dla większości Permunian. Jego długie szaty są żółte jak piaski pustyń pokrywających planetę, którą reprezentuje. Skóra wokół oczu jest ciemniejsza od reszty twarzy. Spoglądam niżej i widzę, że dłonie ma w tym samym kolorze.

Najwyraźniej od najmłodszych lat barwią wyeksponowane miejsca, by chronić się przed poparzeniami słonecznymi, aż wreszcie kolor się utrwala. Wygląda, jakby nosił maskę, przez co jego żółte oczy wyróżniają się jeszcze bardziej, jak oczy drapieżnika. Czytałam, że to skutek spożywania kaktusa gwiaździstego, jednej z nielicznych roślin rosnących na Permunie.

Ambasador nie wygląda na zachwyconego. Przystępując do powitania księżniczki, robi krok w przód. Jego oczy są zwężone, usta zaciśnięte, dłonie zwinięte w pięści. W mgnieniu oka między niego a księżniczkę wkracza ogromny mężczyzna o skórze w odcieniu sepii, krótkich siwych włosach, odziany w czarno-purpurową zbroję – zapewne strażnik księżniczki. Czuję, jak stojący u mego boku Merrick cały się spina.

– Stać! – Rozkaz księżniczki jest ledwie słyszalny, a jednak zamraża strażnika w bezruchu. Niezła sztuczka, chciałabym tak umieć. No ale strażnik czy nie, Merrick nie słucha nikogo, tylko siebie samego.

– Mówcie, ambasadorze Holdren – poleca księżniczka.

– Wasza Wysokość, w imieniu społeczności Permuny pragnę zapytać, gdzie się podziały ostatnie dwie dostawy zboża. Kończą się nam zapasy. Ludzie zaczynają głodować. Ja…

Ambasador z Vistenii postępuje krok naprzód.

– To chyba nie czas ani miejsce na to, Holdren.

– Przeciwnie, to jest właśnie odpowiedni czas i miejsce. Obiecano nam ciągłość dostaw. A teraz…

Patrzę zafascynowana, ale księżniczka unosi dłoń i ambasador natychmiast milknie.

– Przykro mi z powodu waszych kłopotów. Pomówię o tym z cesarzową, gdy wrócę.

– Że niby ona nie wie? – pyta ambasador gorzkim, pozbawionym szacunku tonem. Napięcie w tłumie rośnie, słychać szum komentarzy. Księżniczka unosi brwi z zaskoczenia lub arogancji, nie jestem pewna.

Merrick staje przede mną i choć mam ochotę odepchnąć go na bok, rozumiem, że się denerwuje. Mimo że Serati jest ściśle kontrolowana przez Siostrzeństwo i utrzymuje się w pewnej izolacji od pozostałych planet, pogłoski o niepokojach w Układzie docierają nawet do klasztoru. Od dziesięcioleci odnotowuje się wzrost temperatur, a produkcja rolna spada. Częste rozbłyski na słońcu sieją spustoszenie pośród systemów łączności, a gwałtowne ocieplenie zamienia części Planet Wewnętrznych w pustkowia niezdatne do życia.

Nasze święte pisma głoszą, że po okresie wielkiego trudu nadejdzie czas wielkiej radości. Wiem, że muszę zachować wiarę, choć to nie takie proste, gdy wokół tyle cierpienia.

Szmer niezadowolenia przybiera na sile. Księżniczka omiata tłum wzrokiem.

– Proszę o ciszę. Nie zapominajmy, jaki cel przyświeca dzisiejszemu zgromadzeniu. Jestem pewna, że doktor Veragelen ma jakieś wieści dotyczące rozwiązania doskwierających nam problemów. – Odwraca się z powrotem do ambasadora. – Obiecuję zająć się tą sprawą.

Nie wygląda na przekonanego, ale skłania głowę.

– Dziękuję, Wasza Wysokość.

Spodziewam się podobnego zachowania po ambasadorce z Kridacus, bystro wyglądającej kobiecie odzianej w pomarańczowe szaty, lecz jej pomarszczona od słońca biała twarz jakby celowo nie wyraża niczego.

I oto nadchodzi moja kolej. Księżniczka Kalinda zwraca ku mnie poważną twarz i łagodne – wiedziałam, że będzie łagodne – spojrzenie.

– Zachowaj spokój. Dasz sobie radę. – Dłoń Merricka spoczywa na moim ramieniu, a moje łopoczące serce momentalnie zwalnia, gdy wyczuwam jego fizyczną i psychiczną siłę. Może i bywam dla niego utrapieniem, ale przez ostatnie kilka lat był mi jedyną rodziną, nauczycielem, przyjacielem, obrońcą, wszystkim tym jednocześnie.

Skoro twierdzi, że będzie dobrze, to będzie.

Z bliska księżniczka jest jeszcze piękniejsza, ma złocistobrązową skórę i ciemnorude włosy, jak cesarzowa. Jej skórę znaczy jednak ten sam rysunek łusek grzechotnicy co u Merricka, choć zdaje się gładka i jedwabista niczym u ludzi z serratiańskich równin, nie zaś chropowata i szorstka jak u mieszkańców gór. Stojąc przed nią, czuję się buro i młodo, choć przecież jesteśmy w tym samym wieku.

– Ambasador Fr… – Ściąga brwi. – Nie jesteś Ambasadorką Frellen, pani.

To brzmi jak oskarżenie. Zastanawiam się, czy mnie poznała i czy to stąd jej mina. Wszak przybyła tu, by szukać rozwiązania problemu Gasnącego Słońca – a ja istnieję, bo takiego rozwiązania nie ma.

Przez krótką chwilę jestem w stanie jedynie mrugać powiekami w oczekiwaniu na jakąś uwagę dotyczącą naszych wierzeń. Kiedy nic takiego się nie dzieje i księżniczka po prostu patrzy na mnie z tym wyrazem twarzy, instynkt bierze górę i – mimo iż pamiętam, by się nie kłaniać – robię to i tak. Pochylam głowę i wykonuję niskie, głębokie dygnięcie, a Merrick zaciska dłoń na moim ramieniu, jakby próbował mnie powstrzymać.

Za późno, Merrick. O wiele za późno.

Niemal przyklękam, nim Merrick dźwiga mnie w górę jak marionetkę. Ale stało się. Wszyscy widzieli, co zrobiłam – zwłaszcza księżniczka.

Gdy wreszcie zbieram się w sobie na tyle, by spojrzeć jej w twarz, spodziewam się najgorszego. Tymczasem ona się uśmiecha, a w jej oczach skaczą wesołe ogniki.

– Nie sądzę, bym znała twoje imię, pani – mówi cicho.

– Deszcz – przedstawiam się. – To dla mnie zaszczyt, księżniczko.

Słyszę, jak Merrick gwałtownie wciąga powietrze. Kolejny błąd, a jakże. Zmieszana, z twarzą płonącą z zawstydzenia, w desperacji wykonuję jedyny gest, jaki przychodzi mi do głowy, by to jakoś naprawić. Wyciągam rękę w zamiarze dotknięcia jej. Więc już oficjalnie wszyscy wiedzą. Jestem jedną wielką katastrofą.

Całe szczęście Merrickowi udaje się mnie odciągnąć, zanim faktycznie moja dłoń dosięgnie celu. W tej samej chwili wielkolud w zbroi wdziera się między księżniczkę i mnie. Sięga po broń.

– Na litość, Vance – szepcze ona. – Odsuń się.

Vance wcale nie wygląda, jakby miał zamiar na to przystać, ale w końcu ustępuje.

Trudno mieć do niego pretensje; staram się wyglądać tak niegroźnie, jak tylko umiem. To niezbyt trudne, ostatecznie mam metr sześćdziesiąt wzrostu i dziecięcą twarz. Ale ze względu na zamieszanie, do którego właśnie się przyczyniłam, niczego już nie biorę za pewnik.

Tymczasem usta księżniczki drgają w tłumionym śmiechu. Cóż, jestem źródłem rozrywki, to kompletnie upokarzające.

– Może pora na oficjalne przedstawienie? – sugeruje księżniczka.

Merrick występuje o krok.

– Wasza Wysokość pozwoli. Oto Deszcz, Arcykapłanka Siostrzeństwa Światła i tymczasowa ambasadorka Serati.

– Arcykapłanka? – Jej oczy się rozszerzają, a ja rozważam, jakie uczucia żywi względem Siostrzeństwa. Nasze kontakty z Wysokimi Rodami bywają nieco… napięte.

– Cieszę się, że nie pozwoliłam Vance’owi cię zastrzelić, pani. To byłby niechybnie dyplomatyczny incydent.

– Tak, księżn… – Milknę, nabierając powietrza. – Tak, Wasza Wysokość – mówię. – I ja się cieszę. Niezmiernie.

Śmieje się, wciąż patrząc w moje oczy. Przez krótką chwilę mam wrażenie, że dostrzegam w jej spojrzeniu rezerwę, a może litość. Ale wtedy wyciąga rękę i palcem dotyka emblematu drugiego słońca, który jest przypięty do lewej górnej klapy mojej szaty. Wokół wzbiera szmer; za mną Merrick napręża się jak struna.

Zanim ktokolwiek zdąży uczynić z tego aferę, rozlega się głośny sygnał. Dźwięk uwalnia napięcie zgromadzone w hali doku; nad podwójnymi wrotami zaczyna migać światło.

Księżniczka opuszcza rękę i robi krok w tył.

– Chyba nareszcie coś się dzieje. – A potem ot tak odwraca się i odchodzi pośród wciąż rozbrzmiewającego dźwięku.

I rzeczywiście, coś się dzieje. Chyba pora przenieść uwagę z bycia katastrofą na katastrofę, od której nas wszystkich mam ocalić.ROZDZIAŁ 3 IAN, NAJEMNIK, PRZEMYTNIK I (BARDZO) OKAZJONALNIE PORZĄDNY GOŚĆ

Głośniki rozbrzmiewają brzęczącym sygnałem – przybywa kolejny statek. Wbijam wzrok w fikuśny zegar nad drzwiami.

Jeszcze dwadzieścia dwie godziny i jakieś siedemnaście minut do mojego odlotu z tej latającej kupy złomu. Nie żebym odliczał czy coś.

Ciężko jednak nie odliczać, gdy utknie się na jakiejś zasranej dziurze na dwa razy dłużej, niż pierwotnie zakładaliśmy z Maxem.

Jasne, większość osób uznaje Caelestis za klejnot w koronie imponującej floty Imperium. Może i tak jest – na pewno błyszczy się jak sam chuj – ale spędziłem tu dość czasu, żeby wiedzieć, że to również cholerne szambo zła. Będę uradowany, widząc, jak niknie w oddali. Jutro przybywa Reformer, statek więzienny, i zamierzamy z Maxem do niego wsiąść.

Reformer doprowadzi nas do Milli. Musi – bo inaczej utkniemy w martwym punkcie.

Zaciskam zęby, idąc wąskim korytarzem. Mógłbym się dziś obejść bez dodatkowej zmiany – mam sprawy do załatwienia. Ale wszyscy są na służbie. Dzieje się coś grubego, jakaś poważna prezentacja doktor Veragelen, znanej też jako doktor Podła, którą ma prowadzić dla przybyłych ważniaków. Pojęcia nie mam, w czym rzecz, i prawdę powiedziawszy, gówno mnie to obchodzi.

Muszę jakoś przetrwać tę dodatkową zmianę – i całą ceremonię, którą Veragelen ukradkowo planuje od tygodni. Może paradować, udając, że w ogóle się nie przejmuje wydarzeniami wokół, jakby stanowiły niedogodność lub coś w tym stylu, ale każdy, kto pracuje z nią blisko, wie, że Veragelen nie myśli o niczym innym.

Ponieważ mam tego pecha, że pracuję z nią bliżej niż większość – ochranianie doktor prowadzącej ma wiele wad – wiem dokładnie, jak stresująca jest dla niej dzisiejsza prezentacja. W końcu niełatwo podbijać kosmos, mając słabe notowania u cesarzowej. A jeśli jest coś, czego pani doktor pragnie bardziej niż sukcesu swego pokręconego eksperymentu, to jest tym dostęp do tajemnic wszechświata. I władza, którą daje ich znajomość.

Pewnie dlatego tak się dzisiaj wystroiła. Ma na sobie swój zwykły czarny laboratoryjny strój, ale zarzuciła na niego frymuśną czarną pelerynę. Wygląda niedorzecznie. Kto chodzi w cholernych pelerynach?

Plotka głosi, że ta nie-za-dobra doktor ma ponad trzysta lat i że Korporacja – założona przez siedem Wysokich Rodów i ludzi odpowiedzialnych za całą technologię wokół nas – odkryła metody wydłużania życia. Jeśli nawet tak jest, trzyma to dla siebie.

Oto cała Korporacja. Dranie od wielkich tajemnic.

Tak czy siak, odkąd doktor V skierowała ku mnie wzrok, gdy przybyłem dwa miesiące temu, jestem jej regularnym osobistym ochroniarzem. Chyba wpadłem jej w oko, ale nic z tego, nigdy w życiu. Prędzej wychędożyłbym sloga.

Pomijając już fakt, że ona przyprawia mnie o dreszcze, uważam, że ponosi osobistą odpowiedzialność za to, co spotkało Millę. Widziałem parę razy, co się wyprawia w tutejszych laboratoriach, i na myśl o tym, że postępowano w ten sposób z jedną z najważniejszych dla mnie osób, krew się we mnie gotuje. Myślę, że gdy Milla będzie już bezpieczna, złożę pani doktor osobistą wizytę i wyrównam kilka rachunków.

Bynajmniej nie tak, jak się tego spodziewa.

Wrota doku rozsuwają się, w miarę jak jesteśmy bliżej, a ona wchodzi do środka. Idę dwa kroki za nią, zgodnie z jej życzeniem. Jestem hiperczujny – co też bardzo jej odpowiada – skanuję wzrokiem tłum w poszukiwaniu oznak jakiegokolwiek zagrożenia. Gówno mnie obchodzi, czy ktoś ją zabije, ale nie chciałbym, żeby z jakiegokolwiek powodu więzienny statek nie mógł tu jutro wylądować.

W doku jest mnóstwo promów należących do przybyłych gości – więcej, niż się spodziewałem – a na samym jego środku ustawiono podwyższenie. Wzdłuż ustawiła się banda jaskrawo wystrojonych głąbów.

Mój wzrok przyciąga kobieta stojąca w środku tej grupy, nieco wysunięta przed pozostałych. Czuję drgnięcie ust. Następna przemądrzała ważniaczka, która w gruncie rzeczy nie ma o niczym pojęcia, tyle że nosi pelerynę w purpurze, a nie w czerni.

Jest wysoka, być może to najwyższa kobieta w hali. Pod peleryną nosi dopasowaną, długą aż do ziemi suknię koloru głębokiej purpury, która podkreśla jej – bezspornie – atrakcyjne krągłości. Założę się, że rozpinanie wszystkich tych malutkich, błyszczących guzików byłoby upierdliwe. Mógłbym jednak spróbować.

Prawie docieramy do podium, gdy podnoszę wzrok i spoglądam na jej twarz. Ma duże, pełne usta i wydatne kości policzkowe. Zerka na mnie swoimi dziwnymi, srebrnymi oczami. W sposobie, w jaki patrzy, jest coś, co daje mi do zrozumienia, że widok się jej podoba.

W odpowiedzi unoszę brew, a moje usta wykrzywiają się w uśmiechu, którego nawet nie próbuję kryć. Otwiera oczy szerzej, wciąga powietrze i obdarza mnie wyniosłym spojrzeniem. To całkiem seksowne. Tak jak i ona, mimo peleryny.

Trochę szkoda, że nie mogę tu zostać.

Doktor wstępuje po schodach na podium i staje przed nią, zasłaniając mi widok. Przesuwam się nieco w bok.

– Wasza Wysokość – mówi, skłaniając ceremonialnie głowę.

Wasza, kurwa, kto?

A zatem rozbierałem wzrokiem samą księżniczkę. No nieźle.

Na patrzeniu się jednak zakończy, bo po prostu, kurwa, nienawidzę Wysokich Rodów. To banda pasożytniczych dupków, którzy dbają tylko o siebie, a całą resztę mają gdzieś. Jestem przekonany, że ta księżniczka z kijem w dupie w niczym nie ustępuje pozostałym.

– To zaszczyt gościć cię dziś na ISS Caelestis, pani – ciągnie doktor Veragelen w swoim stylu. Nie ma zwyczaju tracić czasu na kurtuazję.

– To zaszczyt być tutaj, doktor Veragelen – odpowiada Księżniczka-Z-Kijem-W-Dupie głosem tak chłodnym i pełnym klasy, jak ona sama. – Cieszę się na wizytę w laboratoriach. I na wieści o postępach.

Zastanawiam się, czy faktycznie planuje zwiedzić wszystkie laboratoria, czy też tylko te, których Veragelen nie ukrywa za tabliczkami: „Ściśle tajne”. No ale umówmy się, pewnie jej uprawnienia są znacznie szersze – a to oznacza, że doskonale wie, co dobra pani doktor odwala za zamkniętymi drzwiami.

W końcu to Wysokie Rody założyły i zasadniczo prowadzą Korporację, która ma monopol na technologię w Układzie Senestris. Do niedawna miałem o tym niewielkie pojęcie. Mieszkańcy mojej planety zwykle trzymają się możliwie najdalej od Korporacji, jak każdy rozsądny człowiek. No ale teraz jesteśmy tutaj i lepiej poznać swojego wroga.

Gage, facet, który jest pokładowym technikiem, pomaga nam – nie za darmo – i co nieco opowiedział o Korporacji. Rzeczy, które usłyszałem, sprawiają, że nawet tak zatwardziały kryminalista czuje się jak siostrzyczka z Siostrzeństwa Światła.

– Nie mogę się doczekać, by oprowadzić Waszą Wysokość. – Doktor V wykrzywia lekko wargi, co sprawia, że wygląda, jakby pękała jej twarz.

Tkwię tu od prawie dwóch miesięcy i jeszcze nie widziałem, żeby się uśmiechnęła. Nie sądziłem, że umie.

– Ale wszystko w swoim czasie – kontynuuje, po czym zwraca się do reszty zebranych na podwyższeniu. – Jak zapewne wiecie, Caelestis to najbardziej zaawansowana technologicznie jednostka w całym Układzie, a może i w znanym wszechświecie. Mamy tu dwadzieścia siedem laboratoriów, a ponadto najszybsze, najnowocześniejsze komputery, jakie kiedykolwiek zaprojektowano. Dziś będziemy…

Urywa w pół słowa, gdy nad wrotami do śluzy zaczyna migać zielone światło. Statek, który wcześniej wzbudził alarm, musiał wylądować. Doktor V ściąga brwi, widząc zbliżającego się członka załogi stacji. Wchodzę w tryb czujności, kładę dłoń na pistolecie laserowym przypiętym do uda.

– Szanowna pani, Reformer prosi o pozwolenie na dokowanie.

Ożeż kurwa. No nie. To nie są dobre wieści. Max i ja nie jesteśmy gotowi.

– Mieli przylecieć jutro. Osobiście umawiałam termin. – Nozdrza doktor V się rozszerzają, ale to jedyna widoczna oznaka jej irytacji.

Obecność księżniczki ewidentnie wymusza na niej zadziwiająco dobre zachowanie.

Ściąga usta, zastanawiając się, co zrobić, po czym mówi:

– Mają przyjąć ładunek i odlecieć, zanim nasz obchód po laboratoriach dobiegnie końca.

Kolejne złe wieści. Jebana katastrofa, przynajmniej dla mnie. A to dlatego, że – obchód czy nie obchód, księżniczka czy nie księżniczka – nie ma mowy, bym tkwił tu aż do kolejnego przybycia Reformera. Nie, jeśli to może potrwać całe miesiące. Nie, jeśli to by oznaczało, że przez te miesiące Milla będzie zdana sama na siebie, chuj wie gdzie, znosząc chuj wie jakie koszmarne rzeczy.

Nie ma, kurwa, mowy.

Max! – wołam telepatycznie, sposobem, który znamy od dzieciństwa. Przez chwilę nie odpowiada.

Co jest? Jestem zajęty.

Nie sprawia wrażenia wkurzonego, że mu przeszkadzam. Cały Max. Taki po prostu jest – pogodny, niezależnie od wszystkiego. Prawdę mówiąc, czuję się wykończony na samą myśl o tym, w jaki sposób utrzymuje tę pogodę ducha, ale jego niegasnący optymizm to chyba moja ulubiona cecha tego gościa. To i jego słynne racuszki z chobwaladą.

Reformer dokuje w tej chwili. Musimy zmienić plan, trzeba się pospieszyć – mówię.

Czego potrzebujesz? – Zanim zdążę odpowiedzieć, dodaje: Idę po Gage’a.

Idź. Pora, żeby zapracował na te horrendalne pieniądze, które mu płacę. Spotkajmy się w doku. Wrócę tu, jak tylko uda mi się wyrwać od doktor Podłej. Może zdołasz wykręcić jakąś dywersję. Wiesz, co robić.

Czaję.

Doktor V bierze głęboki wdech, przykleja do twarzy totalnie sztuczny uśmiech i skupia się na księżniczce.

– Ruszajmy na obchód. – Obraca się i idzie w stronę, z której przybyliśmy, a ja zajmuję swoje miejsce za nią.

Odchodząc, niemal czuję na sobie królewskie oczy pani Purpurowej Peleryny. Wciąż myślę, że dla niej mógłbym obniżyć swoje standardy.

Szkoda, że mam zaledwie jakieś dwadzieścia minut na wydostanie się z tej łajby i wbicie się na Reformera. W przeciwnym razie stracę szansę ocalenia Milli, być może na zawsze.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij