- promocja
Star Force. Tom 12. Gwiazda Demonów - ebook
Star Force. Tom 12. Gwiazda Demonów - ebook
Trzy gwiazdy, trzy światy, trzy cywilizacje… i jedna wielka wojna. W tym układzie potrójnym nie wszystkie planety są sobie równe. Zawsze kiedy gwiazda Demonów osiąga najbliższy punkt na swojej orbicie, insektoidalna rasa atakuje. Najeżdża wewnętrzne światy z ponurą regularnością, śląc kolejne fale trudnych do wykrycia okrętów. Mają one za zadanie niszczyć wszystko na swojej drodze – kosmitów, ludzi czy cokolwiek innego.
Cody Riggs, błąkając się po nieskończonym łańcuchu pierścieni międzygwiezdnych, prowadzi swoją flotę w sam środek odwiecznej walki o przetrwanie, jaka toczy się między trzema cywilizacjami. Stawia sobie za punkt honoru pomóc pokojowo nastawionym światom, lecz w zamian sprowadza widmo zagłady na całą ludzkość.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66375-21-5 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Eskadra Demonów wisiała w przestrzeni kosmicznej między swoją planetą a moim Nieustraszonym. Jednostki ukrywały się, ograniczając emisje, więc ich załogi nie podejrzewały, że im się przyglądam.
W normalnych warunkach grupa nieruchomych okrętów wojennych byłaby niezbyt ciekawa – tyle że właśnie zbliżał się do nich intruz. Demony ewidentnie nie wiedziały, co mają myśleć o osobliwie zaprojektowanym statku, który nagle pojawił się w ich wycinku kosmosu. My zresztą też, dopóki czujniki optyczne dalekiego zasięgu nie pokazały siedmiu macek zwisających ze spodniej strony jednostki. Nie posiadała uzbrojenia, nie przypominała też statku kupieckiego.
Tą jednostką był, rzecz jasna, pilotowany przez Marvina Chart. Marvin był chyba najciekawszym członkiem mojej ekspedycji, robotem, który sam siebie skonstruował z części zapasowych, ale nigdy nie uznał pracy za ukończoną. Chart to natomiast szybki jacht kosmiczny, z którym scalił się Marvin – trochę jak krab pustelnik biorący w posiadanie pustą muszlę.
– Co teraz zrobią? – zapytała Adrienne i podeszła, żeby wymasować mi barki. Miała na sobie jedynie ręcznik. Niestety, nanowłókienka inteligentnego materiału sczepiały się, utrzymując tkaninę w miejscu i z irytującą skutecznością zakrywając newralgiczne miejsca.
Znajdowaliśmy się we wspólnej kajucie na pokładzie Nieustraszonego. Choć powinno to być jedyne miejsce wytchnienia od obowiązków, niedawno zacząłem znosić tu różne elementy wyposażenia. Może postąpiłem nierozsądnie? Jak kapitan ma się zrelaksować, skoro nawet w prywatnej kwaterze pozostaje na elektronicznej smyczy?
– Nie wiem – odpowiedziałem, z napięciem wpatrując się w peryskop, połączony z zewnętrzną kamerą. – Demony zawsze bawią się w kotka i myszkę z innymi światami. Dla nich to jak zimna wojna. Ale na pewno się nie ucieszyły, że jakiś obcy statek odkrył ich rzekomo niewykrywalne jednostki.
Po trzech minutach Demony podjęły decyzję. W kierunku intruza pomknęła pojedyncza rakieta.
Odniosłem wrażenie, że Marvin w pełni świadomie zbliżył się do floty, która miała się za niewidzialną. Wyobrażałem sobie, jak jego macki wiją się w kokpicie z podekscytowania, kiedy robot łapczywie chłonął informacje o tym nowym gatunku kosmitów.
Gdy rakieta już miała uderzyć w kadłub Charta, robot odpalił silniki manewrowe i wykonał unik. Pocisk chybił i zaczął zawracać, żeby znów namierzyć cel. Widząc to, Demony wystrzeliły kolejne dwie rakiety, jedną po drugiej.
– Co za szalony blaszak – wymamrotałem. – Nawet nie ucieka.
– Ja też chcę zobaczyć – powiedziała Adrienne, ciągnąc mnie za ramię.
– Musisz zaczekać. Możliwe, że będzie trzeba interweniować.
– A co my możemy? Jesteśmy za daleko.
Oczywiście miała rację, ale i tak patrzyłem dalej.
Marvin zrobił kolejny unik, ale potem wreszcie zawrócił i zaczął uciekać. Może trzy rakiety zaspokoiły jego ciekawość. Obrał kurs na otwartą przestrzeń i ostro przyspieszył.
Oderwałem oczy od peryskopu i złapałem Adrienne za rękę. Nadal trzymała mi dłonie na karku, a tuż przy uchu czułem jej gorący oddech. Wiedziałem, że w tej chwili interesują ją tylko wydarzenia w kosmosie, ale one rozgrywały się dość daleko. Siedzieliśmy w kajucie od kilku godzin, chłonąc wszystkie dostępne informacje na temat nowego układu gwiezdnego, który nazwałem Trójcą. Przydałaby się odrobina relaksu.
– Nawet nie zaczynaj, kapitanie – powiedziała, delikatnie wyślizgując się z mojego uścisku. – Za dziesięć minut zaczynam zmianę. Co się stało z Marvinem?
– Nie wiem. Ucieka, a rakiety go gonią. Przełączę na podgląd ogólny.
Stuknąłem palcem w ścianę z inteligentnego materiału, na której zaraz wyświetliła się duża liczba czerwonych kontaktów. Wierciły się jak chrząszcze szukające czegoś na obiad. Adrienne nie wyszła, tylko bez słowa wbiła wzrok w ekran.
– Myślałem, że wychodzisz, bo obowiązek wzywa – powiedziałem.
– Najpierw mi powiedz, czemu śledzisz załogę Nieustraszonego. Myślałam, że badasz Trójcę i jej trzy inteligentne rasy.
– Poruczniku, nie wiesz, jak wielką aktywnością fizyczną można się wykazać w dziesięć minut?
– Po prostu mi powiedz, kogo śledzisz – zażądała.
– To nie załoga. To nawet nie są ludzie, a przynajmniej tak mi się wydaje. To kosmici zamieszkujący trzecią planetę. Nazywamy ją Ellada.
– Skąd taka nazwa?
– To chyba inne określenie Grecji. Niektórzy uznali, że tamci przypominają starożytnych Greków.
– Ale przecież mówiłeś, że to kosmici…
Obeszła stół, żeby stanąć bliżej wyświetlacza. Wiedziałem, że teraz nie będzie chwili wytchnienia – zwłaszcza takiego, na jakie liczyłem.
– Ich cywilizacja jest pod wieloma względami podoba do ziemskiej – powiedziałem, pokazując zdjęcia miast i parków. Przypominały fantastycznonaukowe ilustracje z czasów mojego ojca.
Adrienne przyjrzała im się uważnie.
– Cody, ci kosmici wyglądają jak zwycięzcy konkursu piękności. Takiego ziemskiego. Jak to możliwe, że wszyscy są przepiękni? Spójrz na tamtego mężczyznę! Co on ma na sobie! Albo raczej czego nie ma…
– Ej, tylko bez takich.
– Co, zazdrosny? Zawsze będziesz moim kapitanem.
Usiadła mi na kolanach, a ja pożałowałem, że inteligentne ręczniki są tak inteligentne. Materiał uparcie wsuwał się między jej skórę a moje dłonie.
– Może tego właśnie nam potrzeba, Cody. Tobie i mnie. Prawdziwy…
– Co? Prawdziwy dom? Właśnie tego się obawiam. Co będzie, kiedy załoga to zobaczy? Co zrobią, kiedy okaże się, że mogą porzucić życie pełne trudów i niebezpieczeństw, żeby zamieszkać w raju?
Postawiłem Adrienne i sam wstałem. Nastrój prysł, stłamszony problemami dnia codziennego, co ostatnio zdarzało się zbyt często. Wyłączyłem wyświetlacz. Żałowałem, że w ogóle jej to pokazałem.
Adrienne zacisnęła wargi.
– A skąd pewność, że ci kosmici nas do siebie zaproszą? Pandy też mieliśmy za słodkie i puchate, pamiętasz? A potem pożarły nam oficerów. Możliwe, że ci kosmici uznają nas za brzydkich i każą nam się trzymać z daleka.
– Obyś miała rację.
Westchnęła.
– Wolałabym się mylić. Chcę, żeby planeta okazała się rajem. Została nam tylko nadzieja. A gdyby udało się tam zamieszkać? Rozpocząć nowe życie, wychować dzieci… – Widząc wyraz mojej twarzy, chwyciła mnie za ubranie. – Oczywiście będziemy nadal szukać drogi powrotnej na Ziemię. Ale mielibyśmy tutaj bazę wypadową z mnóstwem zasobów i… nie czulibyśmy bez przerwy takiej desperacji.
– Po prostu się boję – przyznałem. – Przypominają mi się załogi pierwszych europejskich żaglowców, które natrafiły na rajskie wysepki Oceanii. Spokojny tryb życia i chętne kobiety… Nie trzeba było długo czekać na masowe dezercje, spadek dyscypliny, a nawet bunty. Nie zapominaj, że duża część naszych ludzi nie przeszła szkolenia w Akademii. Istnieje zagrożenie, że tu będzie podobnie.
– Więc tak o nas myślisz? – zapytała ostro. – Tak myślisz o mnie? Że skoro nie ukończyliśmy tej samej szkoły co ty, to jesteśmy niepiśmienną hołotą, którą trzeba przykuć do pokładu łańcuchami, żeby nie uciekła? Że zdezerterujemy przy pierwszej okazji? Że ja zdezerteruję? Na litość boską, należymy do Sił Gwiezdnych i się nie zbuntujemy, i… zaraz się spóźnię, kapitanie.
Znowu to zrobiłem. Czemu nie umiem po prostu trzymać języka za zębami?
Zrzuciła ręcznik na podłogę, a zanim włożyła mundur, dobrze przyjrzałem się temu, do czego pewnie nie będę miał dostępu przez długi czas.
– Posłuchaj, Adrienne, obyś miała rację, ale ja spędziłem z marines i resztą załogi dość czasu, żeby wiedzieć, jak oni myślą. W sytuacji kryzysowej potrafią być odważni i zaradni, ale skupiają się na najbliższej przyszłości: następny posiłek, następne piwo, następny numerek. Dla nich nie ma sensu wybiegać myślami dalej, bo jutro mogą nie żyć. Więc kiedy pojawi się wystarczająco silna pokusa…
W odpowiedzi łypnęła na mnie ze złością, po czym zasalutowała sarkastycznie i odwróciła się do wyjścia.
– Zaczekaj…
– To był rozkaz, kapitanie?
– A musi być? Dobra, tak, to rozkaz.
Zatrzymała się, nadal odwrócona plecami.
– Szczegóły na temat Ellady muszą pozostać między nami. W sumie to… Nieustraszony?
Kiedy zwracałem się do okrętu, ten zawsze odpowiadał. Nigdy nie przestawał słuchać, choć z reguły nie interesowało go nasze prywatne życie.
– Nieustraszony, kto otwierał te pliki oprócz mnie i Marvina? – zapytałem.
– Niedawno zrobił to komandor podporucznik Hansen – odpowiedział natychmiast okręt. – W ciągu ostatnich dwóch tygodni przeglądali je również porucznicy Bradley i Sakura.
– Przekaż im w prywatnych wiadomościach, że ograniczam dostęp do tych informacji. Są przeznaczone tylko dla oczu oficerów. Aha, i dla Kwona.
– Ograniczenia wprowadzone. Wiadomości wysłane.
– Załoga i tak się dowie – skwitowała Adrienne. – Na pokładzie plotki rozchodzą się z prędkością światła.
– Chodzi o to, żeby je spowolnić, a nie powstrzymać. I żeby załoga nie zamieniła fotografii z Ziemi na zdjęcia i nagrania Ellady.
– To wszystko, sir?
– Adrienne, ja… Tak, to wszystko. Możesz odejść.
Wyszła naburmuszona. Nie zawsze rozumiałem kobiety.
Musiałem wracać na mostek. Potrzebowałem czasu, żeby sobie to wszystko ułożyć w głowie. I nie chodziło o spięcie z Adrienne, bo wiedziałem, że się pogodzimy. Ale ci kosmici? Czy naprawdę mogli być ludźmi? A jeśli byli, jak to możliwe? Ewolucja zbieżna mogła doprowadzić do pewnych wspólnych cech, takich jak dwunożność, ale nie wyjaśnia uderzającego podobieństwa między ludźmi i Elladianami. A z drugiej strony, porozumiewali się dziwacznym językiem.
Jedyne proste wyjaśnienie tych podobieństw było niepokojące. Czyżby życie przeniosło się z naszej planety na Elladę – albo odwrotnie? Biorąc pod uwagę fakt, że dysponowaliśmy technologią lotów kosmicznych od mniej więcej stulecia, stawiałbym kredyty przeciwko orzechom, że transfer odbył się stamtąd na Ziemię.
Wnioski były oszałamiające.
Zawsze byli ludzie, którzy wierzyli w „starożytnych astronautów”, choć sam się do takich nigdy nie zaliczałem. Jednak w obliczu takich istot jak Elladianie musiałem chyba zrewidować poglądy. Jeśli w przeszłości nas odwiedzili, kto wie jakie mieli relacje z ludźmi?
Moja prywatna teoria była taka, że rasa kosmitów – może Niebiescy, może Pradawni – w pewnym momencie przeniosła garstkę ludzi z jednej planety na drugą, a my rozmnożyliśmy się na nowym świecie, jak tych słynnych kilkanaście królików, które kiedyś zabrały się na gapę do Australii.
Rzecz jasna, w tym przypadku mogło to być celowe i bardziej wyrafinowane. Niewykluczone, że zmodyfikowano DNA ssaków naczelnych tak, aby zmienili się w ludzi. Ewolucyjnego przeskoku od małp do Homo sapiens nigdy do końca nie wyjaśniono. W skali historii naturalnej dokonał się stosunkowo szybko, wręcz błyskawicznie.
Napomniałem się w myślach, że to wszystko nie ma teraz znaczenia. Musiałem podjąć pewne decyzje. Podejrzewałem, że moja ciekawość zwycięży i koniec końców spotkamy tych kosmitów. W sumie, czemu nie? Wspaniale byłoby wrócić na Ziemię z odpowiedzią na jedno z najstarszych pytań – o pochodzenie ludzkości.
Z jakiegoś powodu pomyślałem o moim ojcu, Kyle’u Riggsie. O ile wiem, nigdy nie dokonał tak przełomowego odkrycia.
Uśmiechnąłem się.
„Spróbuj to przebić, staruszku”.Rozdział 2
Musiałem przerwać rozmyślania, gdy przekroczyłem próg mostka. Przejąłem dowodzenie, zwalniając Bradleya, przysadzistego mężczyznę o muskularnych ramionach.
Koniec końców postanowiłem, że Hansen pozostanie moim oficerem wykonawczym. Był najbardziej kompetentnym dowódcą, nie licząc mnie. Jednak kompetencje i zaufanie to dwie różne rzeczy, a ja nadal miałem pewne wątpliwości co do jego motywacji. Niezbyt wielkie, ale wystarczające, żebym ustawiał nam zmiany w tym samym czasie. Wolałem mu patrzeć na ręce i nie dawać zbyt wielkiej swobody. Właśnie dlatego kazałem Bradleyowi i kilku innym osobom pilnować mostka pod naszą nieobecność. Dodatkowy plus był taki, że niepilnowani oficerowie wyrabiali sobie poczucie obowiązku.
– Poproszę o raport sytuacyjny – powiedziałem.
– Bez zmian, sir – zameldował Bradley. – Chłoniemy dane jak gąbka, ale nadal nic w nas nie skierowano, żadnych transmisji ani innych oznak, że nas wykryli. To trochę dziwne.
– Czemu?
– Cóż, można by pomyśleć, że jeśli w układzie są trzy rasy rozumne, to choć jedna powinna mieć oko na pierścień albo nawet go pilnować.
– Jesteśmy cholernie daleko od centrum, więc może o to chodzi. Co najmniej tak daleko, jak Pluton od Słońca. Sześć, siedem godzin świetlnych?
– Mniej więcej – przytaknął Bradley.
– A brązowy karzeł, przy którym mieszkają tamci straszni z wyglądu kosmici, znajduje się jeszcze dalej, prawda?
– Tak, sir. Mniej więcej sześć razy dalej, czterdzieści godzin świetlnych od centrum układu. Hoon napisał w swoim wstępnym raporcie, że gdyby znajdował się bliżej, pewnie zdestabilizowałby cały układ. Brązowy karzeł to najmniejszy możliwy obiekt gwiazdopodobny. Ten tutaj posiada masę zaledwie osiemdziesiąt razy większą od Jowisza. Niektórzy naukowcy powiedzieliby, że brązowych karłów nie można nawet nazywać gwiazdami.
Pokiwałem głową z zadowoleniem.
– Widzę, że się pan dokształca.
– Zawsze ciekawiła mnie astronomia, a teraz, gdy nikt nie próbuje nas wykończyć, zabijam czas, czytając najświeższe pliki. – Znacząco uniósł brwi. – Wszystkie najświeższe pliki.
Skinąłem głową na znak, że rozumiem. Miał na myśli niedawno utajniony raport Marvina na temat obcych ras.
– W takim razie rozumie pan, czemu proszę o dyskrecję – powiedziałem, zniżając głos.
– Tak…
– Dobrze. – Odwróciłem się do holowyświetlacza i dostroiłem ustawienia, a potem wezwałem Bradleya machnięciem ręki. – Jakieś ślady innych pierścieni? Oprócz tych przy planetach i tego, którym przylecieliśmy?
– Na razie nie, sir. Kazałem Bensonowi rozpocząć skanowanie grawitonowe, bo akurat te czujniki nie ucierpiały w walce. Jeszcze nie skończył. Pył gwiezdny, z którego zrobione są pierścienie, ma bardzo wysoką gęstość, więc to chyba najlepszy sposób poszukiwania obiektów, które stworzyli Pradawni.
– Dobry pomysł, poruczniku – powiedziałem, klepiąc Bradleya w ramię. – Widzę, że zaczyna pan myśleć jak oficer. Przejmuje pan inicjatywę i patrzy na sytuację z szerszej perspektywy. Tak trzymać.
– Dziękuję, sir. – Bradley pęczniał z dumy.
– Ma pan coś do dodania? Coś, czego nie znajdę w dzienniku pokładowym?
Przygryzł wargę, ale w końcu zaprzeczył.
– W takim razie może pan odejść. Widzimy się przy następnej zmianie warty.
– Sir?
– Tak, Bradley?
– Skoro istnieje… yy, to znaczy, o ile to możliwe… miejsce na urlop, nawet jeśli to nie jest raj… mówię w imieniu załogi, że chybaby nam się przydał. To znaczy urlop.
– Dziękuję, poruczniku, zapamiętam tę prośbę. A teraz proszę udać się na zasłużony odpoczynek.
– Dziękuję, kapitanie. – Zasalutował krótko i oddalił się w stronę mesy.
Co takiego Adrienne mówiła o nadziei? Zdaje się, że miała rację, a ja będę musiał ją przeprosić. Znowu.
Zająłem się obowiązkami i zajrzałem do dziennika pokładowego. Zostało nam pięć jednostek: Nieustraszony, Tropiciel, Chart i dwie fregaty nanitów.
– Nieustraszony, połącz mnie z kapitanem Kreelem na pokładzie Tropiciela – powiedziałem.
– Kanał otwarty.
– Jak przebiegają naprawy, Kreel? – zapytałem.
Wszystkie nasze jednostki dryfowały aktualnie w pobliżu skupiska asteroid, a marines, członkowie załogi i Jastrzębie – brakowało tylko Marvina – pracowali bez wytchnienia przy wydobyciu i przetwarzaniu surowców, których desperacko potrzebowaliśmy.
– Powoli, kapitanie Riggs – odparł Kreel. – Porucznik Turnbull przypisała wyższy priorytet Nieustraszonemu. I słusznie.
– Przykro mi, ale właśnie na krążowniku znajduje się nasza jedyna fabryka nanitów. Lepiej, żeby ten najważniejszy okręt odzyskał pełną sprawność jak najszybciej.
– Nie ma potrzeby przepraszać. Ja tylko stwierdziłem fakt.
– Udało się przekonać fregaty, żeby produkowały dla was części zamienne?
– Nie, ich maszynowe intelekty nie są skłonne do współpracy.
Westchnąłem.
– Fabryki musi krok po kroku zaprogramować ktoś obeznany w systemach cybernetycznych, inaczej nigdy nie zrobią tego, co chcecie. Macie kogoś takiego?
– Nie. Wszyscy jesteśmy wojownikami.
– Cholera. – Zastanowiłem się, ale nie przyszło mi do głowy żadne oczywiste rozwiązanie. – Niestety, okręty nanitów nie lubią wpuszczać obcych na pokład, zwłaszcza przedstawicieli gatunku innego niż personel dowódczy. W przeciwnym razie wysłałbym kogoś z ludzkich techników.
– Może wasz myślący robot mógłby je przeprogramować – zasugerował Kreel.
– Już tego próbowałem. Nanity nie lubią go jeszcze bardziej niż organizmów biologicznych. Chyba uznają go za zdeformowanego makrosa.
– W takim razie okręty nanitów będą kontynuować proces replikacji.
– Zgoda.
Jakiś czas temu poleciłem Jastrzębiom we fregatach, żeby kazały jednostkom samodzielnie wydobywać surowce z asteroid i konstruować kopie samych siebie przy użyciu ich wewnętrznych fabryk. Wybudowanie choćby jednego okrętu trwałoby kilka tygodni, ale na przestrzeni lat mogłyby zbudować dla mnie nową flotę. Nie mogliśmy im dać nic lepszego do roboty.
– Porozmawiam z porucznik Turnbull i spróbuję zdobyć dla Tropiciela trochę części zamiennych – ciągnąłem. – Będziemy tu siedzieć i się naprawiać, aż odzyskamy pełną sprawność bojową, chyba że wcześniej sytuacja zmusi nas do odlotu. Coś jeszcze was niepokoi?
– Nie, sir. Żyjemy, by służyć.
– Dobrze to słyszeć. Bez odbioru.
Rozłączyłem się i odetchnąłem głęboko. Rozmowy z kosmitami, nawet tymi przyjaznymi, przyprawiały mnie o ból głowy. Podejrzewałem, że rozboli mnie jeszcze nieraz.
Dwie godziny później sprawdziło się moje przeczucie.
– Odbieram wiadomość od gatunku numer dwa – odezwała się sztuczna inteligencja okrętu.
– Którzy to?
– Mieszkańcy gazowego olbrzyma, oczywiście – odpowiedział Nieustraszony z nutką irytacji.
– Ani mi się waż gadać jak Marvin.
– Polecenie niezrozumiałe.
– Nieważne. Od teraz nazywajmy ich Wielorybami, dobrze?
Obcy zamieszkujący podobny do Jowisza świat posiadali macki w różnych częściach ciała, ale poza tym przypominali ziemskie wieloryby.
– Zmieniono nazwę.
Odkąd wpadliśmy do pierścienia w układzie Edenu, nikt nie aktualizował mózgu okrętu, który powoli nabierał coraz wyraźniejszych cech osobowości. Przyczyny były dość niejasne i już dawno postanowiłem w to nie wnikać.
– Co takiego mówią Wieloryby? – zapytałem.
– Nie wiadomo. Nie przydzielono mocy obliczeniowej do algorytmów tłumaczeniowych.
– Więc poświęć na to dwadzieścia procent swoich łańcuchów neuronalnych. Ile ci to zajmie?
– W przybliżeniu trzydzieści godzin.
– Żeby przetłumaczyć jedną wiadomość? – upewniłem się z niedowierzaniem.
– Szacunek obejmuje czas potrzebny na opracowanie bazy słownictwa i składni. Późniejsze tłumaczenia powinny odbywać się prawie natychmiast.
– A gdyby pomógł ci Marvin?
– W takim wypadku potrzeba znacznie mniej czasu. Zdolności tłumaczeniowe Marvina przewyższają moje.
Czyżbym wyczuwał w głosie okrętu opryskliwość na wzmiankę o robocie? A może mi się wydawało?
– Połącz mnie z nim – powiedziałem.
– Tu kapitan Marvin – zgłosił się po chwili robot. – Jestem bardzo zajęty, Cody, więc proszę, żebyś maksymalnie skrócił tę rozmowę.
– Zaraz będziesz jeszcze bardziej zajęty. I nawet nie jęcz.
– To niemożliwe, żebym stał się bardziej zajęty, bo już teraz pracuję ze stuprocentową wydajnością, zarówno fizycznie, jak i neuronalnie. W przeciwieństwie do istot biologicznych nie męczę się, nie potrzebuję przerw ani nie oszczędzam sił. Nie potrafię też jęczeć.
– Nieprawda – prychnąłem. – Może nie dosłownie, ale zdecydowanie potrafisz narzekać.
– To naturalne, że się nie cieszę, kiedy ktoś wtrąca mi się w plany. Dobieram swoje priorytety racjonalnie, biorąc pod uwagę…
– Dobra, dobra, nieważne. Musisz zmienić te priorytety i poświęcić dwadzieścia procent mocy obliczeniowej na tworzenie bazy danych języków Elladian oraz Wielorybów. Współpracuj z Nieustraszonym i zadbaj, żeby potrafił tłumaczyć równie sprawnie jak ty.
Nie zamierzałem znowu polegać wyłącznie na Marvinie. Przecież gdy po raz pierwszy zetknęliśmy się z obcymi, jego błędne tłumaczenie doprowadziło do pożarcia kapitana i oficerów.
– Myślałem, że moim najwyższym priorytetem jest naprawa okrętu.
– Nadal tak jest. Dlatego proszę cię tylko o dwadzieścia procent, a osiemdziesiąt masz przeznaczyć na naprawy. Przy okazji, udało ci się zgubić tamte rakiety, które cię goniły?
– Zmiana priorytetów zakończona. Bez odbioru.
– …Marvin?
Zerwał połączenie i nie udało mi się ponownie otworzyć kanału. Za każdym razem słyszałem automatyczną odpowiedź, że w tej chwili nie można nawiązać łączności. Zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że chyba zrozumiał polecenie zbyt dosłownie: dwadzieścia procent na tłumaczenie, osiemdziesiąt na naprawy, zero na rozmowę. Albo to, albo mnie unikał. Prawdopodobnie i jedno, i drugie.
Chciałem dowiedzieć się więcej o rakietach, których wystrzelenie sprowokował, ale uznałem, że teraz to bez sensu i że robot złoży meldunek w dogodnym dla siebie momencie. Może zaczeka, aż skończy im się paliwo, albo wyśle w ich stronę sygnał zakłócający, który uniemożliwi detonację. Wtedy zabrałby je na pokład i sprawdził, co mają w środku. Nie po raz pierwszy.
– Nieustraszony, daj znać, kiedy wiadomość od Wielorybów zostanie przetłumaczona z dużym wskaźnikiem pewności. Powiedzmy: dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
– Przyjąłem. Przewidywany czas do ukończenia: pięćdziesiąt jeden minut.
– Znacznie lepiej.
Interesujące. Wystarczyła odrobina algebry na poziomie liceum, żeby obliczyć, że Marvin jest ponad trzydzieści razy skuteczniejszy od Nieustraszonego, jeśli chodzi o tłumaczenia.
Zająłem się przeglądaniem danych z czujników. Ellada, planeta zamieszkana przez humanoidów, uderzająco przypominała Ziemię w najdrobniejszych szczegółach. Posiadała nawet księżyc zaledwie o kilka procent mniejszy od naszego.
Jeden z pierścieni międzygwiezdnych, umieszczony w punkcie Lagrange’a, okrążał planetę wraz z naturalnym satelitą Ellady, wyprzedzając księżyc na jego orbicie. Nie wykryliśmy tam jednak żadnych jednostek ani fortecy strzegącej dostępu do artefaktu Pradawnych. Prawdę mówiąc, w pobliżu nie znajdowało się nic oprócz kilku anten komunikacyjnych.
Wniosek nasuwał się sam – pierścień nie działał. Niewykluczone, że Elladianie potrafili go aktywować i robili to tylko w razie potrzeby. Jednak o ile mi wiadomo, tylko Marvin umiał kontrolować pierścienie – jeśli można to nazwać kontrolą – więc bardziej prawdopodobne, że mieszkańcy planety nie mieli pojęcia, jak zmusić artefakt do działania.
Sytuacja studziła moją nadzieję, że ich pierścień okaże się łatwą drogą powrotną do znanej przestrzeni. Jednak może Marvinowi uda się go wykorzystać chociaż do komunikacji – albo nawet aktywować.
Podobieństwo Ellady do Ziemi kazało mi w pierwszej kolejności nawiązać komunikację z jej mieszkańcami. Nawet jeśli nie znali sposobu na powrót do Układu Słonecznego, może zainteresowałby ich fakt, że gdzieś w tej samej Galaktyce istnieje bliźniacza planeta. Postanowiłem, że polecimy na ich świat, gdy tylko skończymy naprawy.
Następnych pięćdziesiąt minut upłynęło mi na szczegółowym badaniu Ellady. Punkt Lagrange’a położony za księżycem zajmowała flota złożona z co najmniej stu okrętów o rozmiarach krążownika i większych. Obszar stanowił naturalny parking, stabilne miejsce, gdzie konieczne były tylko minimalne korekty orbity. Uznałem więc te jednostki za okręty wojenne, ponieważ frachtowce albo statki pasażerskie kursowałyby tu i tam, zamiast tkwić w jednym miejscu.
Prawdę mówiąc, wykryliśmy też spory ruch między Elladą a jej księżycem oraz kilkoma asteroidami na orbicie planety. Byłem pewien, że kiedy skończymy naprawiać czujniki, znajdziemy tam również stocznie kosmiczne.
Planeta Wielorybów, oznaczona jako Trójca-9, przypominała większość gazowych olbrzymów. Ogromny świat okrążały dziesiątki księżyców. Trzy były spore, reszta miała rozmiary asteroidy. Na tych większych umieszczono jakiegoś rodzaju instalacje, na niektórych mniejszych zresztą też. Pewnie służyły do zbierania surowców i celów obronnych.
Ponieważ Trójca-9 znajdowała się znacznie bliżej nas, a konstrukcje Wielorybów miały większe rozmiary, bez problemu dostrzegłem na ich orbicie flotę około dwustu okrętów wojennych. Nie musiałem domyślać się ich przeznaczenia, bo wyraźnie widziałem uzbrojenie.
Zaintrygował mnie fakt, że obie rasy z planet wewnętrznych posiadały pokaźne siły zbrojne. Zastanawiałem się, czy są wrogami, czy też sprzymierzyli się przeciw potwornej rasie, którą zaczęliśmy nazywać Demonami, a która zamieszkiwała planetę przy brązowym karle na obrzeżach układu. Myśl, że Demony zazdrościły im planet wewnętrznych oraz zasobów, wydała mi się intuicyjna.
Przekonałem się, że większość obcych ras pragnie zdominować i ograbić sąsiednie cywilizacje. Pod tym względem nie różniły się zbytnio od ludzi.
Niestety, brązowy karzeł znajdował się tak daleko, że ledwo byłem w stanie dostrzec planetę okrążającą go po ciasnej orbicie. Wiedziałem tylko tyle, że jest o połowę większa od Ziemi, ale posiada mniejsze oceany.
– Tłumaczenie gotowe – oznajmił Nieustraszony, przerywając mi rozmyślania.
– Pokaż.
Na ekranie wyświetlił się tekst:
Przybysze, witamy was przyjaźnie i w pokoju w imieniu Porozumienia (nieprzetłumaczalna nazwa, zmieniono na: Wielorybów). Mamy do zadania wiele pytań, ale i wiele odpowiedzi do udzielenia. Niestety, ten układ gwiezdny jest w stanie wojny. Nam oraz (Elladianom) zagraża rasa insektoidów, które nazywamy (Demonami). Ich obłąkany bóg każe im atakować wszystko wokół. Musicie się bronić. Zmieńcie pozycję przed upływem dziewiętnastu dni i siedmiu godzin. Czekamy na waszą odpowiedź z otwartymi czaszkami.
Namyślałem się przez kilka minut.
– No cóż, skoro Elladianie przypominają greckich bogów, już wiem, jak nazwiemy brązowego karła. Nieustraszony, oznacz go jako Tartar. W greckiej mitologii to odpowiednik piekła.
– Nazwa przypisana.
Właśnie miałem zwołać zebranie oficerów, żeby omówić wiadomość od kosmitów, gdy mózg okrętu znów się odezwał:
– Wykryto wystrzelenie pocisków.
Nie mogłem przywyknąć do beznamiętnego tonu, jakim komputer zapowiadał swoje potencjalne zniszczenie. Nieustraszony wkurzał się, kiedy musiał zmienić alokację zasobów, ale zapowiadając nadchodzącą bitwę, był spokojny jak nigdy.