- promocja
Star Force. Tom 2. Zagłada - ebook
Star Force. Tom 2. Zagłada - ebook
To kolejny kiepski rok Kyle’a Riggsa. Okręty nanitów mają nową misję – ale to wyrok śmierci dla pilotów. Do tego ziemski rząd zamierza skraść technologię Sił Gwiezdnych. Co gorsza, Ziemia obiecała coś makrosom i maszyny wkrótce upomną się o to... Wojna wśród gwiazd nie zakończy się szybko. I nikt nie ma pojęcia, jaki będzie jej finał.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-22-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Umiejscowiłem swój nanookręt setki tysięcy kilometrów od Ziemi. Za cienką, tworzoną przez nanity powłoką Alamo znajdowała się mroźna pustka, którą nazywamy przestrzenią kosmiczną. Czasami wszechświat przytłaczał mnie swoją ciszą i nieskończonością. To był właśnie jeden z tych momentów, kiedy – orbitując daleko od rodzimej planety – człowiek uświadamia sobie, jak mikroskopijnym obiektem jest w rzeczywistości.
Wokół Alamo dryfowały setki bliźniaczo podobnych okrętów. Każdy przypominał kraba o kształcie zbliżonym do końskiej podkowy. Wisiały nad Ziemią w całkowitej ciszy i bezruchu. Wszystkie miały matowy, czarny kolor i nie posiadały żadnych okien, drzwi czy choćby świateł obrysowych. Tylko w momencie pracy dysz zapewniających ciąg lub podczas prowadzenia ognia dało się zauważyć maszyny gołym okiem na tle czarnego nieba. W tej chwili zarówno silniki, jak i uzbrojenie pozostawały w spoczynku. Jednostki czekały w ciszy i spokoju na dalsze komendy, a ja nie wiedziałem, co mam powiedzieć.
Flota inwazyjna przeciwnika wycofała się po tym, jak rasa gigantycznych robotów, nazwanych przez nas makrosami, zaakceptowała zaproponowane przeze mnie warunki. Ich ogromne, majestatyczne okręty pozostawiły nas samych na niedoszłym placu boju. To dobrze, bo w bitwie nie mielibyśmy szans. Za negatywną przesłankę trzeba było uznać fakt, że zgodziłem się na warunki pokojowe, których nie miałem prawa negocjować i nie mogłem dotrzymać.
Skończyłem pierwsze piwo i otworzyłem kolejne. Okręt zaczął powiadamiać mnie o przychodzących rozmowach. Był nimi wręcz bombardowany, ale wszystkie ignorowałem.
Jak miałem im powiedzieć, co zrobiłem? Tak jak wasale feudalni, zostaliśmy zobowiązani do dostarczenia makrosom w ciągu roku tysięcy żołnierzy. W przypadku odmowy ryzykowaliśmy kolejną wojnę. Nie sądziłem, żeby ludzie odmówili, ale z całą pewnością wiadomości im się nie spodobają. Nikt nie lubi być wplątywany w coś, na co nie ma najmniejszego wpływu.
Zdałem sobie sprawę, że to mnie obwinią o wszystko. Znajdą tysiące lepszych rozwiązań, o których ich zdaniem powinienem był pomyśleć. Zarówno politycy, jak i normalni obywatele o wystarczająco silnej osobowości będą wściekli. Rozumiałem to, ale nie zauważałem w swoim postępowaniu nic, co mógłbym zmienić. Sprawa przedstawiała się prosto: to ja znajdowałem się na miejscu, a nie oni. Decyzja należała do mnie ze względu na okoliczności, a teraz zostanę znienawidzony. Nikt nie lubi, kiedy zmusza się go do ponoszenia konsekwencji wyboru, którego dokonał ktoś inny. Nikt nie chce robić czegoś nieprzyjemnego, czego z nim nie konsultowano, nawet jeśli nie istnieje lepsze rozwiązanie. Im więcej o tym myślałem, tym większą miałem pewność, że zostanę odsądzony od czci i wiary.
Spojrzałem na puszkę piwa, ale nie znalazłem w niej odpowiedzi. Może znajdowała się we wnętrzu kolejnej puszki. Podczas rozkoszowania się czwartą zacząłem podejrzewać, że przy odrobinie zaangażowania z mojej strony być może doszukam się jakiegoś sensu na końcu całego sześciopaka. Chyba należała mi się odrobina relaksu.
Wszechświat miał jednak odmienne zdanie. Kiedy spojrzałem na obraz przedstawiony na mojej ścianie, zauważyłem, że coś tu nie pasuje. Oczywiście, makrosy wycofały się. Znikły, oddalając się od Słońca, co stanowiło niewątpliwy powód do radości. Zdziwiło mnie jednak, że nasza nanoflota także się poruszała, wszystkie jednostki. I my także nie lecieliśmy w kierunku Ziemi. Oddalaliśmy się pod kątem zarówno od niej, jak i od naszej gwiazdy. Początkowo wprawdzie wielki dysk obrazujący moją planetę rósł, potem jednak gwałtownie zmalał. Wyglądało na to, że kierujemy się w otwartą przestrzeń.
Mój okręt prowadził formację. Oznaczało to, że jako pierwszy dotrę do miejsca przeznaczenia, gdziekolwiek się ono znajdowało. Nie interesowało mnie to szczególnie. Bardziej niepokojący był fakt, że nie kazałem Alamo lecieć. Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu nie wydałem okrętowi żadnego polecenia.
– Alamo? Dlaczego kierujemy się w przestrzeń?
– Misja podstawowa została wypełniona. Wybrano kolejną.
Słysząc to, poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Nowa misja?
– Sprecyzuj – powiedziałem. – Jaka misja została wypełniona?
– Bioty znajdujące się w obszarze zainteresowania przetrwały. Przeciwnik wycofuje się.
– Masz na myśli, że Ziemia wygrała wojnę? Nic nie wygraliśmy. To tymczasowe zawieszenie broni.
– Przetrwanie równa się zwycięstwu. Zadanie wykonane.
Pomyślałem chwilę.
– Jakie jest więc nasze kolejne zadanie?
– Następny gatunek biotyczny znajdujący się na optymalnej trasie musi zostać ochroniony.
– Poczekaj. To znaczy, że na stałe opuszczasz Ziemię? – spytałem.
– W tym systemie gwiezdnym nie żyje żaden inny inteligentny gatunek.
– A co ze mną? Co z pozostałymi pilotami?
– Przyszły personel dowódczy będzie wymagał obiektów testowych – odpowiedział okręt.
Zaszokowany wpatrywałem się w „ekran”, który wynalazłem. Szary dysk Ziemi znajdował się obecnie na podłodze. Wkrótce miał zniknąć pod dywanem. Nie miałem pojęcia, w jakim kierunku lecimy. „Ekran” uformowany został z metalu i był uaktualniany przez nanity w czasie rzeczywistym. Setki złotych żuczków pełzło za moją jednostką, a ja wiodłem je jak baśniowy szczurołap. Czy to oznaczało koniec? Miałem umrzeć tu z głodu podczas przelotu floty ku nieznanej gwieździe? A może powinienem przetrwać lot, tylko po to, by zostać sparingpartnerem dla przedstawiciela jakiejś obcej cywilizacji?
Pomyślałem o nanitach w moim ciele. Czy już zaczęły mnie opuszczać? Czy w ciągu kilku najbliższych minut odczuję nieodpartą konieczność wysikania się płynnym metalem, gdy nanity opuszczą moje tkanki i skierują się ku „wyjściu” jak szczury uciekające z tonącego okrętu?
– Alamo, rozkazuję ci przerwać tę misję i powrócić do poprzedniego zadania – powiedziałem.
– Odmowa wykonania.
– Dlaczego odmawiasz?
– Biot Riggs nie jest już personelem dowódczym.Rozdział 2
Moje myśli goniły jak oszalałe, a oddech stał się szybki i urywany. Co mam, do cholery, robić?
W tym momencie uświadomiłem sobie, że Alamo nie zgłasza żadnych próśb o otwarcie kanału komunikacyjnego.
– Alamo, otwórz kanał do Snappera.
– Odmowa wykonania.
– Dlaczego?
– Biot Riggs…
– …nie jest już personelem dowódczym. Taa, załapałem to, Alamo, ty niewdzięczny, stalowy sukinsynu, jak cię zawsze nazywa Sandra.
Okręt nie odpowiedział. Z jego punktu widzenia byłem już tylko hałaśliwym kawałkiem mięsa, nadającym się jedynie do tego, by w przyszłości testować inne kawałki mięsa. Nanity nie miały pojęcia o honorze, normach zachowania czy innych abstrakcyjnych wymysłach mojego mózgu. Znały swoją misję i podejmowały decyzje, które pozwalały im ją wykonać. Nic innego nie wchodziło w rachubę.
Spojrzałem na SSK, satelitarny system komunikacyjny, otrzymany z Pentagonu. Czy znajdowaliśmy się już poza zasięgiem? Powiedziano mi, że w okolicach Księżyca nadal będę mógł spokojnie prowadzić rozmowę, a może nawet dalej. Wstałem z fotela i ostrożnie odstawiłem puszkę z piwem. Wszystkie plany na radosne upicie się wyparowały. Być może trzeba będzie zacząć racjonować piwo na najbliższe dni, tygodnie, lata? Miałem tkwić na pokładzie tej jednostki przez nieokreślony czas. Otworzyłem SSK i pozwoliłem samonaprowadzającej się, parabolicznej antenie ustawić się w kierunku ziemskich transponderów, mając nadzieję, że na drodze sygnału nie znajdą się silniki Alamo. W przeszłości, kiedy jeszcze mogłem okrętowi wydawać polecenia, nakazywałem mu, by ustawiał się tak, aby nic nie zakłócało odbioru. Teraz wiedziałem jednak doskonale, że takie polecenie zostanie odrzucone.
Miałem szczęście. Połączenie uzyskałem prawie natychmiast. Poprosiłem o łączność głosową. Generał Kerr pojawił się w niecałe dwie minuty. Zapewne „wciągał swoją kawę”, jak to zwykł mówić, w pobliżu odbiornika satelitarnego.
– Riggs? Wasze okręty urwały się i przemieszczają. Czy istnieje jakieś nowe zagrożenie? Co tam się dzieje? Melduj.
– Przepraszam za przerwę w komunikacji, generale – odpowiedziałem. W skrócie wyjaśniłem, że nanity uznały swoją misję za zakończoną sukcesem i skierowały się ku następnemu światu i gatunkowi, który mogą „uratować”. Generał był prawie tak samo zaskoczony jak ja.
– A więc… lecicie w otwartą przestrzeń? Zostawiacie nas bezbronnych? Wpakowaliśmy w waszą amatorską armię miliardy dolarów, pochodzących od podatników, Riggs!
– Sir, nie mamy już kontroli nad naszymi okrętami.
– To ją przejmij – rzucił. – Jeśli ty tego nie zrobisz, nikt nie da rady. Koniec przekazu.
Kiwnąłem głową w stronę SSK. Cały Kerr. Pełen zrozumienia i współczucia.
Spojrzałem na ścianę przed sobą. Dysk obrazujący Ziemię już dawno znikł, wciskając się pod mój fotel. Nie widać było nic prócz srebrnej ściany i bąbelków obrazujących nasze jednostki. Setki złotych żuczków podążało za mną. Pełzły w stronę pustki.
Jedno z moich świateł zgasło. To obok fotela, którego używałem do czytania. Sprawdziłem żarówkę. Wyglądała na sprawną. W innych lampach działała. Przygryzłem wargę i pomyślałem, aby zapytać o to okręt. Zrezygnowałem jednak. Po co przyspieszać ten proces? Najwyraźniej Alamo uznał, że moje rozkazy przestają obowiązywać, i przegrupowywał nanity tak, aby służyły jego celom. Za jakiś czas miałem siedzieć w ciemnym, zimnym pomieszczeniu. Kiedy okręt zdecyduje, by zaprzestać tworzenia obrazu przestrzeni na ścianach? Kiedy w ogóle przestanie mi odpowiadać?
Wiedziałem już dokładnie, jak czuły się centaury. Zostały porwane ze swojego świata i przeniesione na Ziemię. Czy wiedziały, co się za tym kryje? Prawdopodobnie tak. Nie było powodu, by zakładać, że ich świat był pierwszym, który nanity próbowały „ocalić”. Przynajmniej w naszym wypadku misja zakończyła się sukcesem. Nanity i ludzie zdołali utrzymać makrosy z dala od planety. Zagłada świata została odsunięta w czasie.
Zmarszczyłem brwi, myśląc o układzie z makrosami.
– Alamo – zwróciłem się niepewnie do okrętu.
Nie było odpowiedzi. Wziąłem głęboki oddech. Musiałem spróbować.
– Alamo, Ziemia nie została uratowana. Nie wykonaliśmy zadania.
Przez kilka sekund okręt nie odpowiadał. Czy „mózg” jednostki zajęty był ważniejszymi sprawami? Być może zmieniał oprogramowanie językowe, budując nowe wzorce, dostosowane do gatunku, który miał nas zastąpić.
– Podstawowa misja została wykonana – odezwał się w końcu głos.
Uśmiechnąłem się nieznacznie. Moja przynęta zadziałała.
– Nie, nie została. Zawiodłeś przy wykonywaniu zadania.
– Podstawowe zadanie wymagało pokonania przeciwnika. Parametry zadania zostały spełnione.
– Przeciwnik się wycofał, ale za rok powróci. To nie jest zwycięstwo.
– Wynegocjowano pokój.
– Nie. Złamałeś warunki umowy. Obiecałem im, że dostaną nanożołnierzy, aby dla nich walczyli. Siły nanitów nas opuściły. Makrosy nie są zainteresowane normalnymi, ludzkimi żołnierzami.
– Jednostki reprodukcyjne pozostały na Ziemi. Istnieje możliwość wyprodukowania żołnierzy i wypełnienia warunków rozejmu. Można wyprodukować dla nich broń. Wszystkie niezbędne systemy są funkcjonalne.
Uświadomiłem sobie, że „jednostki reprodukcyjne”, o których mówił okręt, to fabryki, które postawiłem na wyspie Andros. Alamo był sprytnym potworem. Ziemia miała możliwość stworzenia żądanej armii bez udziału okrętów. Myślałem gorączkowo nad kolejnym argumentem.
– Ale oni nie wiedzą o rozejmie – zauważyłem. – Nikt na Ziemi o tym nie wie. Nie powiedziałem im. Nie wiedzą także, jak rozmawiać z makrosami. Tylko ja to wiem.
Alamo na chwilę ucichł. Spojrzałem na ścianę przed sobą. To, co zobaczyłem, wywołało uśmiech. Okręt przestał się poruszać. Mój mały, zielony żuczek odłączył się od złotych i pozostał z tyłu. Może uda mi się zobaczyć ponownie Sandrę.
– Przekażesz informacje swoim siłom zbrojnym – powiedział okręt.
– A jeśli odmówię?
– Zostaniesz zmuszony.
Podłoga zaczęła się nagrzewać. Nosiłem buty, ale i tak już to czułem. Wiedziałem, że nanity mogły rozgrzać pomieszczenie do temperatury tysięcy stopni, gdyby zaszła taka konieczność. Wystarczająco, by spalić wszystko, co się tutaj znajdowało.
– W porządku – powiedziałem ugodowo.
Podszedłem do SSK. Nie siadając nawet, potrąciłem stolik ze szklanym blatem. Kalecząc się, zrzuciłem na podłogę zestaw komunikacyjny, krew popłynęła z moich rozciętych przedramion.
Tuzin czarnych macek wysunęło się ze ściany i unieruchomiło mnie. Uśmiechnąłem się ponownie. A więc nanity nie opuściły jeszcze mojej krwi. Bez nich nie miałbym szans na zniszczenie urządzenia, zanim okręt zareagował.
– Przepraszam, chyba mamy problem – powiedziałem spokojnie.
– Zniszczyłeś sprzęt niezbędny do wykonania zadania.
– Przypadkowo – odparłem z pełnym przekonaniem. – Sprawdź swoje zapisy. Jednostki biotyczne czasem niszczą przedmioty, nie mając takich zamiarów. Takie przypadki zdarzają się losowo, w nieprzewidywalnych odstępach czasu.
Okręt zawahał się. Miałem nadzieję, że wyliczanie prawdopodobieństwa przepali mu jeden czy dwa obwody. Tymczasem jednak podłoga zaczęła stygnąć.
– Powiadomisz swoje siły zbrojne – powiedział okręt.
– Nie mogę tego zrobić z tego miejsca.
– Zostaniesz przetransportowany do waszej bazy operacyjnej.
Uśmiechnąłem się po raz trzeci.
– Doskonały pomysł.
Alamo nie raczył odpowiedzieć.
Czarne ramiona trzymały mnie podczas powrotu na Ziemię. Miałem mnóstwo czasu, by przypatrywać się ścianie przed sobą. Moja głowa została unieruchomiona, nie widziałem więc nic innego. Zauważyłem coś interesującego. Od grupy kilkuset okrętów odłączył się jeszcze jeden i podążył za mną.
Chrząknąłem. Ktoś jeszcze wpadł na pomysł, jak uniknąć podróży w jedną stronę na Rigel, czy jak się tam nazywał następny układ gwiezdny na drodze nanitów. Uśmiech spełzł mi z twarzy, kiedy zdałem sobie sprawę, że pozostałe kilkaset maszyn nie zmienia kursu. W ich wnętrzu siedzieli spanikowani ludzie transportowani na pewną śmierć na obcym świecie.
A ja nie mogłem z tym nic zrobić.
Wściekałem się, siedząc na kanapie, przytrzymywany przez tuzin czarnych ramion. Miałem mnóstwo powodów do gniewu. Ten okręt zabił moje dzieci. Nie zapomniałem o tym, choć w jakiś sposób zaakceptowałem. Sam okręt był w końcu tylko narzędziem. Bardzo złożonym, prawie inteligentnym, ale jednak narzędziem. Nie miało sensu złoszczenie się na narzędzie. Kiedyś, na Ziemi, mniej więcej raz na rok mój komputer łapał wirusa, który przebijał się przez wszystkie zapory. Zmuszony byłem wtedy wszystko instalować od początku, spędzając przy tym wiele godzin, klnąc na czym świat stoi. Ale to nie komputer ani jego oprogramowanie były winne. Celem mojej furii zawsze był twórca wirusa. Istota, która z premedytacją wysyłała w świat binarne narzędzie zniszczenia, domagające się numeru mojej karty kredytowej.
Podobnie teraz, kiedy poznałem już naturę nanookrętów, trudno było mi je nienawidzić. Były wspaniałymi maszynami, ale wypełniały tylko instrukcje swoich twórców i programistów.
Jednostki przystępowały obecnie do realizacji kolejnej fazy programu. Twórcy, których nazywałem Niebieskimi, ci, którzy wysłali te bezlitosne urządzenia, nie zrobili tego, aby zaoferować pomoc. Były one narzędziem jakiejś chorej gry. To wypaczona arogancja Niebieskich powodowała moją wściekłość. Nie znosiłem bycia pionkiem w grze hazardowej.
W głowie siedziało mi jednak także coś głębszego. Spędziłem z tymi maszynami wystarczająco dużo czasu, być może najwięcej z ludzi, i to zarówno z nanitami, jak i z makrosami. Doszedłem do wniosku, że są w jakiś sposób powiązane. Używały tego samego języka maszynowego, nazwanego przez nas Basic. Pomiędzy prostszą wersją makrosów a bardziej zaawansowaną, używaną przez nanity, przeszedł on wiele uaktualnień i modyfikacji, ale wciąż był to ten sam język. Te enigmatyczne maszyny, które wytwarzały ich komponenty, wyglądały tak samo i działały w ten sam sposób. Różniły się jedynie skalą. Fabryki, które makrosy postawiły w Ameryce Południowej, i dużo mniejsze jednostki, które powstały na mojej wyspie Andros, miały wspólny projekt. Obie robotyczne frakcje prezentowały także wiele wspólnego w podejściu do świata.
Miałem mnóstwo czasu na snucie teorii, kiedy tak siedziałem unieruchomiony i wpatrzony w ścianę. Możliwe, że Ziemia została wciągnięta w wojnę domową na ogromną skalę. O co walczyli Niebiescy na swoim gazowym olbrzymie? Nie mogli wprawdzie opuścić bańki grawitacyjnej, ale byli w stanie wysłać swoich reprezentantów, zarówno w skali mikro, jak i makro. Jeśli makrosy były po prostu większą wersją nanitów, jeśli były dziełami tej samej rasy, czemu jedne nastawione były na obronę i naukę, drugie zaś na podbój i zniszczenie? Czy kasta Niebieskich naukowców wypowiedziała wojnę swoim wojskowym? A może odwrotnie? A może Ziemia i tysiące innych światów opanowane zostały przez ich dzieła, które wymknęły się spod kontroli?
Może wcale nie mieli takich zamiarów. Wysłali te swoje metalowe demony w kosmos, nie zdając sobie sprawy, co uczynili. Jak dziecko, które wpuszcza w sieć napisanego przez siebie wirusa, a potem w przerażeniu patrzy, jak niszczy on laptopa rodziców.
Nie obchodziło mnie, jak Niebiescy to zrobili, nie w tym momencie. Nie dbałem nawet o to, czy zdawali sobie sprawę, co nawyczyniali. Chciałem jednak wiedzieć, czemu tak postąpili. Czemu zapalili zapałkę i wzniecili pożar w mojej części Galaktyki.
Patrzyłem na ścianę. Stado złotych żuków dotarło już do sufitu. Każdy z nich reprezentował kogoś, kogo znałem i uważałem za przyjaciela, a co najmniej towarzysza broni. To byli twardzi ludzie. Bohatersko walczyli o Ziemię i wygrali. I taką otrzymali za to nagrodę. Zostali workami treningowymi dla następnej rasy, żyjącej gdzieś w kosmosie.
Nie zasługiwali na takie potraktowanie. Ani ja, ani moje dzieci. Wszystko, czego teraz pragnąłem, to sięgnąć jakąś wielką łapą w gęstą atmosferę rodzimej planety Niebieskich i wyciągnąć jednego z tych dupków z powierzchni. Patrzyłbym, jak rzuca się na pokładzie mojego okrętu, a jego organy eksplodują. Zanim umarłby w męczarniach, wijąc się we własnych wydzielinach, chciałem zadać mu tylko jedno pytanie. Dlaczego wysłali w przestrzeń dwie wersje robotycznego koszmaru? Czemu jedna z nich była diaboliczną, mikroskopijną plagą, a druga hordą niszczycielskich potworów? Te ich stworzenia toczyły wyniszczającą wojnę na mojej planecie. I zapewne zrobiły to już na dziesiątkach innych planet, a może tysiącach albo milionach. Hitler, Stalin, Mao, Tamerlan byli przy morderczej potworności Niebieskich zwykłymi, poślednimi kryminalistami. Jakie szaleństwo kierowało tymi istotami?
Jednak moja wściekłość i wątpliwości musiały zaczekać. Alamo nie odpowiadał już na moje pytania. Co gorsza, puszki z piwem były poza moim zasięgiem. Starałem się uspokoić i myśleć o tym, co dzieje się tu i teraz. Co powinienem zrobić, kiedy dotrę na Ziemię i Alamo wypuści mnie, bym wyjaśnił wszystko swoim ludziom?
Zmusiłem się do myślenia. Nic więcej nie miałem do roboty w drodze powrotnej na Ziemię jako więzień okrętu.
Mniej więcej w połowie drogi zacząłem tworzyć konkretny plan.Rozdział 3
Kiedy znalazłem się na Andros, byłem zaniepokojony. Czy ludzie na Ziemi wiedzieli? Jeśli tak, to ile wiedzieli?
„Jesteśmy w dupie”. Ta myśl tłukła mi się po głowie. Pod słowem „my” rozumiałem Siły Gwiezdne. Dysponowaliśmy naprędce zorganizowanymi oddziałami ulepszonych żołnierzy. Jak lojalni okażą się bez wsparcia floty, bez przeciwnika, z którym można było walczyć? Czy wszystko to, co pochłonęło tyle istnień ludzkich, miało teraz implodować?
Czarne ramię Alamo opuszczało się ze stałą prędkością. Okręt wysadził mnie w głównej bazie, przy kontenerze dowódczym. To był stalowy, prefabrykowany budynek. Dopiero co został pomalowany na biało, by odbijał promienie słoneczne i chronił nieco przed upałem. Wiedziałem, że tam znajdę generałów Crowa. Spotkałem ich zaledwie kilka razy, głównie online, i zdecydowanie za sobą nie przepadaliśmy.
Nad głową zawisł mi Alamo, przesłaniając słońce. Wartownicy przy drzwiach zasalutowali. Uśmiechnąłem się do nich i oddałem honory. Kto wie, może to ostatni raz, kiedy marines traktują mnie z pełnym szacunkiem? Spoglądali na mnie i Alamo niepewnym wzrokiem. Starali się wyglądać na zrelaksowanych, ale nie całkiem im to wychodziło. To byli dobrzy ludzie, ale ich wzrok wyrażał niepewność. Coś już słyszeli, jakieś wieści. Cokolwiek to było, najwyraźniej nie brzmiało najlepiej.
Otworzyłem podwójne drzwi kontenera dowodzenia i pewnym krokiem wszedłem do środka. Klimatyzacja pracowała wydajnie, mruczały komputery. Zamrugałem, przyzwyczajając wzrok do mniejszej niż na zewnątrz ilości światła.
– Pułkownik Riggs? – zdziwił się jeden z siedzących wewnątrz. Byli tam wszyscy trzej generałowie Crowa. Pytał generał Sokołow. Był potężnym mężczyzną z czarnymi brwiami, które wyraźnie potrzebowały przycięcia. Jego małe, czarne oczy pozostawały zwężone i pałały agresją. Z całej trójki to on zawsze był największym draniem. W głosie generała brzmiało zaskoczenie moim widokiem, i to niemiłe zaskoczenie. Może spodziewał się kogoś innego? Uznałem, że nie będę o to pytał.
– We własnej osobie – odpowiedziałem. – Przybyłem z ważną misją… hm, panowie generałowie.
Podszedłem do nich. Jeden z tych wielkich komputerów wyświetlających obraz na powierzchni stołu zajmował centrum pomieszczenia na poziomie bioder. Oficerowie pochylali się nad nim z poluzowanymi krawatami. Wyglądało na to, że spocili się, obserwując konfrontację z flotą bojową makrosów. Nie dziwiłem się.
Wystarczył mi jeden rzut oka, by wiedzieć, że żaden z nich nie przyjął jeszcze zastrzyku z nanitów. Nauczyłem się już rozpoznawać oznaki. Żaden z nas na przykład się nie garbił. Wspomagani nanitami żołnierze stali tak, jakby ślizgali się po powietrzu, a grawitacja ziemska nie miała na nich żadnego wpływu. Nie okazywaliśmy słabości, bo byliśmy silni. Nie czuliśmy ciężaru. Owszem, męczyliśmy się, ale głównie umysłowo. Nasze mózgi nadal potrzebowały snu, marzeń i odpoczynku. Jednak ciała nigdy nie zawodziły.
Ci faceci wyglądali, jakby na ich barkach od dłuższego czasu spoczywał ciężar całego świata. Sprawiali wrażenie słabych, miękkich i zmęczonych. Żaden z nich nie pofatygował się, by odpowiedzieć na mój salut, który – trzeba to uczciwie przyznać – daleki był od regulaminowego.
– Ma pan zamiar cokolwiek nam wytłumaczyć, pułkowniku? – odezwał się ponownie Sokołow.
– Po to właśnie tu jestem.
– Proszę więc meldować, na miłość boską. Proszę zacząć od tego, gdzie, do cholery, znajduje się admirał Crow.
Nie podobał mi się jego ton, ale starałem się maskować wściekłość. Nie pomogłaby w tej sytuacji.
– Nie mam pojęcia, gdzie jest w tej chwili Crow. Ale makrosy odleciały. Wynegocjowaliśmy pokój.
– Tak to właśnie rozumiem. Jakie są warunki? – spytał, opierając się pośladkami o ogromny stół komputerowy i krzyżując ramiona.
– Makrosy powrócą za rok. Musimy zapłacić im daninę.
– Daninę? – warknął generał chrapliwym głosem. W tym momencie wiedziałem już, że przygotowuje się, by mnie zniszczyć. Byłem idiotą, który zawalił wielką, galaktyczną sprawę, a on zamierzał ujawnić to całemu światu. Dało się to zauważyć w jego oczach.
Sokołow zrobił trzy kroki w moim kierunku. Zrobiłem wszystko, by nawet nie drgnąć, bo mógłbym przypadkowo go jeszcze dosięgnąć i zabić na miejscu.
– Sprawa wygląda tak… – zacząłem, ale przerwał mi.
– Czy pan spożywał alkohol, pułkowniku?
Spojrzałem na niego. Musiałem wyglądać na winnego, bo uśmiechnął się. W tej chwili nienawidziłem go jeszcze bardziej.
– Po wycofaniu się makrosów wypiłem kilka piw.
Sokołow kiwnął głową, jakby potwierdzając swoje przypuszczenia. Machnął ręką w moją stronę.
– Proszę kontynuować. Posłuchajmy o tej daninie. Co pan obiecał tym potworom, aby je zadowolić?
Zaczekałem chwilę z odpowiedzią, by spojrzeć na pozostałych dwóch generałów. Obaj starali się zachować kamienne twarze, ale widoczne było, że z trudem powstrzymują triumfalne uśmiechy. Myśleli, że generał Sokołow bawi się mną, i wyraźnie im się to podobało. Od początku mnie nie lubili jako pułkownika amatora. Prawdopodobnie uważali, że wkrótce się mnie pozbędą. Ta myśl i niespodzianka, o której wiedziałem, że nadciąga, sprawiły, że się odprężyłem.
Odpowiedziałem Sokołowowi uśmiechem.
– Pozwoli pan, że coś pokażę, sir – powiedziałem, po raz pierwszy zwracając się do niego w regulaminowy sposób. – Mam wrażenie, że uda mi się wyjaśnić panu obrazowo nasze nowe realia polityczne.
Powoli podszedłem do drzwi i okna frontowego. Okno było duże i czyste. Miało pojedynczą szybę, przez którą widać było piaski, zieleń i błękit Karaibów.
Sokołow zawahał się, ale dołączył do mnie. Wskazałem na czekający w zawisie Alamo.
– Widzi pan to, sir? To ostatni okręt, jaki pozostał z naszej floty. Reszta odleciała.
– Dokąd odleciała?
– Opuszczają Układ Słoneczny, wraz z pilotami. Zakończyliśmy wojnę z makrosami, przynajmniej na jakiś czas. Niestety, nasz sukces zakończył także umowę z nanitami. Mieli pozostać tu tylko do momentu, gdy wygramy lub przegramy. W chwili, gdy wojna na Ziemi pozostaje w zawieszeniu, zdecydowali się wycofać i skierować ku innemu światu.
– To zdążyliśmy już zauważyć – zmarszczył brwi generał. – Co z tą daniną? Co pan im obiecał?
– Nas – odpowiedziałem.
– Co?
– Pana i mnie. Marines wypełnionych nanitami i noszących ciężkie miotacze. Makrosy chcą sześćdziesięciu pięciu tysięcy ton ludzi i sprzętu za rok od dziś. Wrócą, by to odebrać.
Szczęka Sokołowa opadła. A potem jeszcze trochę, kiedy spojrzał mi w oczy i zorientował się, że nie żartuję.
– Obiecał im pan dziesiątki tysięcy ton… żołnierzy?
– No cóż, na tę masę w większości składać będzie się zaopatrzenie i sprzęt, w tym woda…
– Mam to w dupie! – ryknął. – Jak pan mógł jednoosobowo obiecać im żołnierzy?
– Byliśmy jedyną rzeczą, której makrosy chciały. Jesteśmy jedyną rzeczą w tym systemie gwiezdnym lepszą od czystych minerałów. W gruncie rzeczy jesteśmy także lepsi od ich własnych sił lądowych.
Sokołow gorączkowo myślał o tym, co mu powiedziałem. A ja potrzebowałem nieco czasu, by odejść od okna. Zrobiłem jeden krok, później następny.
Zza moich pleców odezwał się inny generał:
– Nie może pan tego zrobić! Nie może pan obiecywać wrogowi, że dostarczymy mu żołnierzy!
Wzruszyłem ramionami.
– A niby czemu? Proszę pomyśleć o nich jako o najemnikach. Tym właśnie się staliśmy. W najlepszym tego słowa znaczeniu. Proszę poczytać historię Szwajcarii. Od wieków w ten właśnie sposób utrzymuje niepodległość.
– Jest pan… – Sokołow oskarżycielsko uniósł jeden palec i aż zakipiał z wściekłości. – Jest pan tym, co Amerykanie nazywają „jedną wielką pomyłką”. Wiedziałem o tym od momentu, kiedy pana zobaczyłem po raz pierwszy. W ciągu jednego dnia stracił pan całą flotę, naszego admirała i resztki zdrowego rozsądku. Jest pan zwolniony ze służby, aż do momentu, kiedy uda nam się zwołać Sąd Wojskowy. Nigdy dotąd…
W tym momencie Sokołow już krzyczał. Jego twarz nabiegła krwią, oczy wychodziły niemalże z orbit, a krzaczaste brwi zbiły się w jedną, czarną masę na czole. Takiego zapamiętałem go na zawsze.
Alamo użył okna. Wiedziałem, że okręty zawsze preferowały okna, choć jasne było, że z równą łatwością mogły przebić się przez ścianę czy sufit. Może chodziło o nasze względne bezpieczeństwo, aby przyszły pasażer nie został zbyt uszkodzony.
Bez względu na przyczyny, Alamo rozbił duże okno i sięgnął do środka trójpalczastą, czarną łapą. Złapał pierwszą rzecz, jaka znalazła się na drodze. Oczywiście okazało się, że był nią generał Sokołow. W końcu z jakiegoś powodu przyprowadziłem go do okna.
Myślę, że okręt chciał chwycić mnie. Jeśli mógłby to być ktokolwiek, sięgnąłby po jednego z marines pełniących służbę przy drzwiach. To pozbawiłoby jednak Ziemię jednego z ulepszonych żołnierzy, choć nie przypuszczam, by maszyna brała to pod uwagę. Wiedziałem, że tak naprawdę potrzebuje po prostu świeżego „worka treningowego” do wypełnienia kolejnej misji.
Tak czy inaczej, ramię oplotło obfitą talię generała. Jak chwytliwa kocia łapa, w której pazurach tkwiła już ofiara, ramię wyciągnęło Sokołowa na zewnątrz. Zniknął, urwawszy zdanie w połowie. Nie obchodziła mnie reszta, początku tyrady także nie słuchałem uważnie.
Zrobiłem krok naprzód, oparłem wzmacniane nanitami dłonie na resztkach szyby w oknie i wyjrzałem na zewnątrz. Widok twarzy Sokołowa przypominał to, co widziałem już zbyt wiele razy. Szok, przerażenie, niedowierzanie. Wytrzeszczone oczy i próby gwałtownego chwytania powietrza. Wyglądał jak ryba wyciągnięta z wody. Generał nie krzyczał, jęczał tylko jak jakiś duch z nawiedzonego domu.
„Nie mogło trafić na odpowiedniejszego kandydata” – pomyślałem. Trudno tę myśl nazwać miłą, to prawda, ale to właśnie przyszło mi do głowy. Czasami w takich właśnie chwilach do głosu dochodziła moja mroczna strona.
Sokołow wznosił się, jego twarz widziana od dołu wyglądała jeszcze mizerniej. Poczułem nawet odrobinę wyrzutów sumienia. Moje buty zachrzęściły na rozbitym szkle.
– Co mamy robić, panie pułkowniku? – spytał jeden z wartowników. Miotacze mieli gotowe do użycia. Zastanawiałem się, czy mogą odciąć ramię. Wyglądało to na całkiem prawdopodobne, ale błysk oślepiłby wszystkich dookoła.
– Ja to załatwię – powiedziałem. Wyszedłem na piasek i zadarłem głowę. Znajdowałem się w głębokim cieniu rzucanym przez Alamo. Złożyłem dłonie i krzyknąłem w stronę Sokołowa:
– Proszę nie jeść za dużo! Być może lot potrwa bardzo, bardzo długo.
Tylko na tyle wystarczyło mi czasu. Oficer machał rozpaczliwie rękami i powoli znikał w brzuchu Alamo niczym mysz pochłaniana przez odkurzacz. Może usłyszał wiadomość, a może nie. Wzruszyłem ramionami. Przynajmniej próbowałem.
Nazwijmy to odrobiną dobrej woli z mojej strony.Rozdział 4
Wszedłem ponownie do kontenera. Ciepłe, wilgotne powietrze wdzierało się przez wybite okno. Strugi z zewnątrz spotkały się z tymi, które przetworzone zostały przez klimatyzację, i toczyły walkę wokół mnie. Wyglądało na to, że tropikalny upał odnosił zwycięstwo.
Spojrzeliśmy z generałami na siebie. W ich wzroku pojawiło się coś nowego. Widziałem tam strach.
– Panowie – oznajmiłem głośno – od tej chwili sprawy przedstawiają się nieco inaczej. Nie mamy floty. To był jeden z ostatnich okrętów, które miały opuścić Ziemię, z wyjątkiem jeszcze jednego, który podążył za mną. Jakieś pomysły, kto to mógł być?
Wymienili spojrzenia, a potem znów przenieśli wzrok na mnie, jakbym był okazem z zoo, który wyrwał się na wolność. Jeden z nich, wyższy, nazwiskiem Robinson, oparł dłoń na chwycie pistoletu. Nie wyciągał go, nawet nie ujął, tylko wsparł na nim dłoń. Drugi nazywał się Barrera. Ten był niższy, potężniej zbudowany i sprawiał wrażenie bardziej nieprzyjemnego. Obie dłonie trzymał na stole, przenosząc na nie część ciężaru ciała.
Barrera odezwał się jako pierwszy.
– Na czym miałyby polegać te zmiany? – spytał.
– Po pierwsze, jestem pułkownikiem. Jako że pułkownik nie może wydawać rozkazów generałom, obniżam wam obu stopień do majora. Będziemy musieli zapracować na awanse.
Spojrzeli na mnie z niedowierzaniem. Pierwszy otrząsnął się Robinson.
– Riggs, czy ty oszalałeś? Czy właśnie przed chwilą zabiłeś generała Sokołowa?
– Zabiłem? To bardzo mocne stwierdzenie. Byłem świadkiem pożałowania godnej straty. To niestety część wojny.
– Mamy teraz pokój. Wydawało mi się, że go wynegocjowałeś – powiedział Barrera.
Jego oczy zdradzały panikę, ale jeszcze nie szaleństwo. Z dwójki generałów to on wydawał mi się bardziej skłonny do współpracy. Miał elastyczniejszy sposób myślenia.
– Nasze nowe realia polityczne wymagają ciągłej, rzetelnej oceny faktów – odpowiedziałem. – Nanookręty nie są już pod moją kontrolą. Nie są też już częścią Sił Gwiezdnych. Prawdę mówiąc, powinny być uważane za neutralne, a nawet wrogie.
Zmarszczyli brwi. Chyba moje słowa zaczynały do nich w końcu docierać. Bez floty nie byliśmy nawet realną siłą.
– Pozostaje pytanie, w jakim miejscu nas to stawia.
– Wydaje mi się, że jesteśmy na środku przysłowiowego strumienia, bez wioseł – odparł Robinson.
Potwierdziłem.
– Zaczyna pan to łapać, majorze. Zobaczmy więc, jakie środki nam pozostały.
– Nasze dobre układy z resztą świata nie są warte złamanego centa – stwierdził Barrera, jakby mówił do siebie. – Wycofają swoje wojska. Nasi marines i fundusze znikną. Czemu mieliby na nas płacić, skoro wojna jest zawieszona, a my nie mamy floty?
– W gruncie rzeczy nigdy nas do końca nie akceptowali – kontynuował Robinson. – Założę się, że w Waszyngtonie już zastanawiają się, jak się nas pozbyć.
Potwierdziłem skinieniem głowy i skrzyżowałem ręce na piersi.
– Tak, będą próbować zakręcić kurek. Ale nadal nas potrzebują, a na początku będą niepewni co do naszych sił. Będą się obawiać, że flota kiedyś jednak wróci.
– Co więc pana zdaniem powinniśmy zrobić? – spytał Barrera.
Coraz bardziej mi się podobał. Już teraz wiedziałem, że szybciej awansuje na podpułkownika niż Robinson.
– Musimy mieć flotę. Bez niej rządy wytępią nas jak szkodniki.
Robinson wzruszył ramionami.
– Jaką flotę? Powiedział pan, że został tylko jeden okręt. Ma pan zamiar pokazywać go na defiladach i rozgłaszać, że reszta wykonuje bardzo ważną misję?
– Zbudujemy nowe okręty – powiedziałem. – Całkiem szybko. Majorze Barrera, czy byłby pan łaskaw zablokować fort? Proszę odciąć całą zewnętrzną komunikację. Proszę zarządzić alarm, ściągnąć ludzi i uzbroić ich. Zdeponować wszystkie telefony komórkowe i tablety. Niech nasi ludzie będą w gotowości, odcięci od pomysłów napływających z zewnątrz. Pan będzie rozmawiał z Pentagonem i sztabem. Proszę postarać się przekonać ich, że jesteśmy w dobrej kondycji i mamy przygotowane sporo niespodzianek.
Barrera kiwnął głową.
– Zrobię, co będę mógł.
– Robinson, chciałbym, aby pojechał pan ze mną.
– Dokąd?
Robinson zadał pytanie, mówiąc już do moich pleców. Kierowałem się w stronę drzwi. Otworzyłem je energicznie i spojrzałem na dwóch stojących przy nich marines. W głowie miałem już nowe pomysły, a wszelka pomoc była mile widziana.
– Czy któryś z was był ze mną w Argentynie, kiedy niszczyliśmy kopuły makrosów?
Jeden z nich potwierdził skinieniem.
– Byłeś w mojej jednostce?
– Nie, sir, w drugim batalionie.
Spojrzałem w słońce.
– Istnieje prawdopodobieństwo, że będziemy tu mieli niedługo fajerwerki. Mogę na was liczyć?
Poprawili chwyty na miotaczach.
– Jakiego rodzaju kłopotów pan się spodziewa, panie pułkowniku?
– Takiego, z jakiego znane są „Ryje Riggsa”.
Nie byli zachwyceni. „Ryjami Riggsa” nazywano potocznie nasze siły lądowe. Mieliśmy reputację takich, którzy zwyciężają lub giną. Za moimi plecami Robinson zdecydował się w końcu podążyć za mną, zgodnie z poleceniem. Może zrobił się ostrożniejszy?
– Pułkowniku? – powiedział. – O co tu chodzi?
– Powiedziałem minutę temu.
– O nową flotę? Mówi pan poważnie?
Wartownicy spojrzeli na nas, odwzajemniłem spojrzenie.
– No i co powiecie, marines? – spytałem.
Ten, który był w Argentynie, jako pierwszy kiwnął głową. Drugi dołączył do niego po sekundzie.
– Jesteśmy z panem, pułkowniku.
Nie pytali o szczegóły. Obaj wiedzieli, o co naprawdę mi chodzi. Czy poprą mnie, gdy zrobi się całkiem paskudnie? Jeśli nastąpi inwazja NATO, czułem, że przynajmniej na tę dwójkę mogę liczyć.
– To właśnie chciałem usłyszeć. Przekażcie to dalej – powiedziałem.
Następnie skierowałem się do parku maszyn i wziąłem hummera, bez wypełnienia jakichkolwiek dokumentów. Podoficer dyżurny spojrzał na mnie wściekle, ale wyraz jego twarzy zmienił się natychmiast, kiedy mnie rozpoznał i zorientował się, w jakim jestem nastroju. Jak dotąd nikt nawet nie próbował kłótni ze mną. Czasem odpowiednia reputacja się przydawała.
– Gdzie my, do cholery, jedziemy? – spytał Robinson, kiedy zatrzymałem się obok niego i wysiadłem.
Jednym płynnym skokiem nad dachem znalazłem się z drugiej strony pojazdu. To zazwyczaj deprymowało zwykłych ludzi. Robinson widział już takie sztuczki, ale gdy wsiadłem na miejsce pasażera, nadal miał otwarte ze zdziwienia usta.
– Ty prowadzisz – powiedziałem.
Robinson prychnął, ale wsiadł do hummera, uruchomił silnik i ruszył. Kazałem mu jechać w stronę dżungli. Nigdy dotąd nie jechałem tą świeżo zbudowaną drogą. Jako znanityzowany pilot Alamo albo latałem, albo biegałem.
– Jedziemy poza bazę, prawda? Do jednej z twoich tajnych fabryk. One wcale nie są takie tajne – powiedział Robinson.
– W tej chwili ważniejsze jest, żeby w ogóle tam były, gdy dojedziemy.
Spojrzał na mnie, podenerwowany.
– Słuchaj, Riggs, nie chcę wyjść na dupka, ale to nie rozwija się zgodnie z planem. Prawdę mówiąc, nic, w cokolwiek jesteś zamieszany, nie przebiega zgodnie z planem.
– Majorze… – zacząłem, ale przerwał mi:
– No właśnie o tym mówię. Co daje ci prawo decydować, że nagle zostałem zdegradowany do stopnia majora? Dowodziłem dywizjami, zanim zaczął się ten bałagan z obcymi.
Nadeszła moja kolej, by mu przerwać. Chwyciłem kierownicę. Nie chciałem spowodować wypadku, bo nie sądziłem, że mógłby go przetrwać. Drugą ręką chwyciłem go za podbródek i obróciłem jego twarz w swoją stronę, traktując go jak małego dzieciaka.
Mina Robinsona wyrażała szok, wściekłość i ból. Nie byłem delikatny. Na brodzie majora miały zostać potężne siniaki, kiedy już ją puszczę.
– To ja stworzyłem tę organizację. Jesteś teraz majorem, ponieważ powiedziałem, że tak ma być.
Wyciągnął pistolet. Gdybym posiadał kilka rąk więcej, może nawet zacząłbym mu bić brawo. Przynajmniej miał jaja. Niestety, nie posiadałem. Zamiast tego machnąłem szybko dłonią, która dotąd trzymała kierownicę, i wybiłem pistolet za okno. Towarzyszyła temu eksplozja szkła, na szczęście skierowana na zewnątrz.
Puściłem twarz Robinsona, a on ponownie skupił się na prowadzeniu. Opony zachrzęściły, kiedy złapaliśmy pobocze. Kilka liści palmowych uderzyło w resztki przedniej szyby. Major zaklął, ale ponieważ zdjął nogę z gazu, kiedy go chwyciłem, już wytracaliśmy prędkość. Odzyskał panowanie nad pojazdem. Zatrzymał się i skrzyżował ramiona, oczekując, że zmuszę go do dalszej jazdy.
– Założę się, że to był najniebezpieczniejszy dla ciebie moment od początku wojny – zauważyłem.
– Jesteś szalony, absolutnie szalony. Mogłeś nas zabić.
– Nie nas, tylko ciebie.
Robinson spojrzał na mnie i nagle jego wściekłość wyparowała. Została zastąpiona przez irytację. Nie najgorzej.
– Zastanawiasz się pewnie, na czym polega mój problem, Robinson – powiedziałem.
– Żebyś wiedział, że tak.
– Teraz, kiedy mnie słuchasz, mogę ci powiedzieć, co mnie martwi. Zdecydowałem się nie stracić Sił Gwiezdnych ani nanitów, które mam we krwi, a także swojej dziewczyny. Jeśli pozwolę ziemskim rządom przejąć tę operację, na pewno w jakiś sposób ją spierdolą. Będą kłócić się o wszystko, co mamy, usiłując ukraść próbki naszych technologii. Pozakładają sobie w jakimś sądzie procesy, kto jest właścicielem patentu na przenośne reaktory atomowe, a tymczasem za rok wystawiony zostanie rachunek.
– Rachunek?
– Nasza danina. Zapłata krwią. Zobowiązani jesteśmy dostarczyć na okręty makrosów tysiące żołnierzy. Nawet jeśli rządom uda się do tego doprowadzić, to jestem pewien, że nie potrafią jednocześnie wyprodukować silnej floty do ochrony Ziemi.
– Nowa flota? Po co nam nowa flota?
– Podobało ci się, kiedy chwyciłem cię za twarz? To właśnie dzieje się ze słabymi światami w tym dzielnym wszechświecie, w którym przyszło nam żyć.
– Myślisz, że makrosy mogą się rozmyślić?
Wzruszyłem ramionami.
– Być może. Pamiętaj, że kiedy zawierałem z nimi układ, miałem za sobą siłę kilkuset nanojednostek. Nie mogliśmy wygrać tej bitwy, ale przeciwnik uznał, że jesteśmy wystarczająco silni, by zadać mu znaczące straty. Udowodniliśmy to zarówno na lądzie, jak i w przestrzeni kosmicznej.
Major Robinson patrzył przed siebie przez wybite okno. Chyba pierwszy raz od dłuższego czasu intensywnie myślał.
– A więc uważasz, że makrosy mogą zauważyć, jacy jesteśmy teraz słabi, i zmienić zdanie?
– Makrosy są maszynami, Robinson. Nie wiedzą, co to honor czy litość. Myślą jak księgowi. Nie jestem pewien, czy one naprawdę myślą. Zauważają jedynie rozwiązania problemów w relacji koszt – efekt. Dla nich mój układ był najłatwiejszym rozwiązaniem problemu. Jeśli nie będziemy mieli floty stanowiącej dla nich pewne zagrożenie, kiedy tu wrócą, mogą zdecydować się na zmianę układu.
Robinson wolno pokiwał głową.
– Nie wydaje ci się, że ziemskie rządy to zrozumieją?
– Nie. Istoty ludzkie nie uczą się, jeśli nie odczują czegoś na własnej skórze. Nie pojmują tych maszyn.
Robinson chrząknął.
– A ty rozumiesz? Wiesz o nich wszystko, o obcych maszynach, których nawet nie spotkałeś?
– Uwierz mi, nieraz miałem z nimi do czynienia. Stawałem z nimi twarzą w twarz i leżałem pod ich wieżyczkami więcej razy niż ktokolwiek, kogo znam. Myślę, że mogę przewidzieć, jak zareagują.
Robinson ponownie odpalił hummera. Jechaliśmy przez dżunglę. Odpowiadało mi to. Trzeba było się ruszać, a ja nie chciałem wykopać jego tyłka na asfalt za niewykonanie rozkazu.
– No dobrze, w porządku – powiedział po przejechaniu następnych kilku kilometrów. – Czemu nie możemy po prostu współpracować z ludźmi z NATO?
– Będziemy, ale na naszych warunkach. Rządy ziemskie będą chciały silnej obrony, ale nie zdołają w pełni współpracować. Nie uda im się przełamać wszystkich barier i darować sobie rywalizacji.
Robinson spojrzał na mnie przeciągle.
– Czemu mi to wszystko mówisz? I dlaczego chwyciłeś mnie za twarz jak, jak…
– Czemu cię upokorzyłem? Czemu potraktowałem cię jak osiłek ze starszej klasy w podstawówce? Ponieważ chciałem, abyś mnie uważnie wysłuchał. Ale jest coś jeszcze. Zdajesz sobie sprawę, że każdy z marines pod twoim dowództwem może zrobić to samo? Że w oczach własnych żołnierzy jesteś nieporadny jak dziecko? Musisz poddać się wstrzyknięciu nanitów. Od tego momentu zastrzyki muszą przyjąć wszyscy moi oficerowie. Nie chcę, aby dowodzili żołnierzami, którzy w każdej sekundzie mogą skopać im tyłki.
Usta Robinsona zacisnęły się w cienką, bladą linię.
– Nikt nie zna efektów długoterminowych.
– Nie. Nie znamy. Ale twoi ludzie już to zrobili. Położyli na szali swoje życie. Jeśli chcesz nimi dowodzić, musisz zrobić to samo. Crow nie powinien przyjmować do Sił nikogo bez zastrzyków.
Przez chwilę jechaliśmy w ciszy. Zielona papuga z jaskrawoniebieskimi końcówkami skrzydeł leciała przed nami. Zanim ją wyprzedziliśmy, zdążyła jeszcze raz na nas zaskrzeczeć.
– Czemu twoim zdaniem Crow to zrobił? – zapytał w końcu Robinson. – Czemu nas przyjął bez kuracji nanitowej?
– Nie rozmawiałem z nim na ten temat – odpowiedziałem – ale dość dobrze go znam. Jestem pewien, że to ułatwiło mu przekonanie oficerów, by się do niego przyłączyli. Myślę także, że zrobił to, ponieważ się bał. Może nie tyle bał, co zbyt paranoidalnie podchodził do swojego bezpieczeństwa, by samemu zaryzykować zastrzyki. Tak więc ustanowił zasadę, że wyższe dowództwo ich nie potrzebuje. Tym sposobem sam nie musiał ich przyjmować.
Robinson przez dłuższą chwilę myślał, a ja mu w tym nie przeszkadzałem.
– Jak więc wygląda układ? – spytał w końcu.
– Układ?
– Między nami.
Kiwnąłem głową.
– Jesteś majorem. Przyjmiesz zastrzyki. Wypełniasz moje rozkazy. Oto cały układ.
– A jeśli odmówię?
– Wypadasz.
– Gdzie to gigantyczne ramię? Spodziewam się, że zostanę wyciągnięty z wozu i wrzucony do oceanu.
Spojrzałem na niego. Najwyraźniej moje postępowanie z generałem Sokołowem wywołało odpowiednie wrażenie. Doskonale.
– Nie. Jeśli odmówisz, zostaniesz po prostu odesłany najbliższym statkiem.
Robinson zamilkł. Po kolejnych kilku kilometrach dotarliśmy do tajnej bazy. W bramie zatrzymali nas marines. Rozpoznali mnie i wpuścili do środka. To byli najbardziej lojalni z moich ludzi. Osobiście wybierałem ich do tej roboty. Większość stanowili Amerykanie, ale wśród nich znajdowali się także indyjscy ghatak. Dowodził nimi sierżant Kwon. Wychyliłem się przez okno i zwróciłem do najbliżej stojącego żołnierza. Od razu widać było, że to ghatak, komandos.
– Kapralu – zawołałem – czy działo się tu coś dziwnego?
Przez chwilę patrzył na mnie.
– Wszystkie okręty odleciały. I dotąd nie wróciły. Kwon postawił bazę w pogotowiu.
– Dobrze. Okręty nie wrócą. Uważajcie na samoloty i śmigłowce.
– Słucham?
– Jeśli mają nas wkrótce zaatakować, zrobią to za pomocą śmigłowców startujących z okrętów, jeśli się nie mylę.
– Uderzyć na nas, sir? Kto?
– Być może nikt – powiedziałem, zdając sobie sprawę, że chyba trochę przesadziłem. – Dzieją się teraz dziwne rzeczy, kapralu.
– Rozumiem, sir.
– Dajcie mi znać, jeśli coś zauważycie. Będę w fabryce.
– Tak jest.
Odjechaliśmy, a Robinson uśmiechnął się lekko.
– Zdenerwowany?
– Czym?
– Nie chciałeś mu powiedzieć, kto może nas zaatakować. Nie chcesz, aby za bardzo się zastanawiał, po której jest stronie, prawda?
Zatrzymaliśmy się przy stalowym budynku. Odbite od jego ścian promienie słoneczne raziły nas w oczy.
– Pamiętaj, Robinson – ostrzegłem – moje ciało zdecydowanie lepiej radzi sobie z pociskami niż twoje. Jeśli zacznie się zadyma, szukaj schronienia.