Star Force. Tom 3. Bunt - ebook
Star Force. Tom 3. Bunt - ebook
Trwa wielka międzygwiezdna wojna między istotami żywymi i maszynami. Siły Gwiezdne znalazły się po stronie maszyn – ale na jak długo?
Trzeci tom serii przynosi punkt zwrotny dla Kyle Riggsa i jego gwiezdnych marines. Jasne staje się, w jaki rodzaj wojny wplątała się Ziemia. Na łasce makrosów, ludzie muszą walczyć przeciwko nowym, najróżniejszym rasom obcych, zarówno takim, które zasługują na zagładę, jak i takim, które bronią się przed najeźdźcą. Sytuacja robi się śmiertelnie poważna.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-28-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kampania przeciwko Robalom dobiegła końca. Pozostali przy życiu marines orbitowali na pokładzie wielkiego, cylindrycznego okrętu inwazyjnego wokół pokrytej pyłem planety, którą nazywaliśmy Heliosem. Dowództwo makrosów od paru dni czekało na coś i zostawiło nas na orbicie. Nie wiedzieliśmy, na co czekają.
Niedaleko płonęła olbrzymia, czerwonopomarańczowa gwiazda. Jej blask obejmował więcej przestrzeni niż nasze Słońce, mające czterdziestokrotnie mniejszą średnicę. Sprawiało to, że czułem się jeszcze bardziej nieistotny niż zwykle. W połączeniu z bezdusznym traktowaniem przez makrosy rozumiałem teraz, jak mogłaby poczuć się inteligentna ameba, gdyby uświadomiono jej mikroskopijność własnej egzystencji.
Wisieliśmy w przestrzeni niedaleko tego samego pierścienia, którego użyliśmy do inwazji układu. Okręt inwazyjny eskortował jedyny ocalały krążownik makrosów. Działo na jego podbrzuszu obracało się w różne strony, mimo że nie miało w co celować.
Moja cegła dowódcza stanowiła jedną z części, które przetrwały wojnę z Robalami. Nie była już jednak schludnie połączona z pozostałymi. Przymocowaliśmy je za pomocą magnetycznych podstaw do zakrzywionego, metalowego pokładu ładowni w niemal przypadkowym położeniu. Nie miałem czasu zabrać się do ułożenia ich w równe rządki – i pewnie już tego czasu nie znajdę.
W środku pracowałem z oficerami, którzy przeżyli inwazję, nad przywróceniem skutecznego łańcucha dowodzenia i kontroli nad jednostką. Głównie jednak lizaliśmy rany. Straciliśmy dwie trzecie żołnierzy i mniej więcej połowę sprzętu, zostawiliśmy na Heliosie tysiące trupów. Na pokładzie okrętu inwazyjnego kolejne setki były ranne lub martwe. Nie mogłem zastąpić poległych, ale rany szybko leczyły się dzięki pomocy nanitów we krwi.
Nawet nanity nie wiedziały jednak, co robić z najciężej rannymi, którzy leżeli w śpiączce, w połowie drogi między życiem i śmiercią. Mogli być utrzymywani przy życiu przez niezliczone mikroskopijne roboty, ale ponieważ ich mózgi nie dawały żadnych oznak aktywności, nie byłem pewien, po co to robić.
Nie byłem też pewien, co podczas naszego oczekiwania robiły makrosy. Być może potrzebowały pozwolenia od oddalonego o lata świetlne dowództwa, zanim zabiorą nas do domu, a może po prostu wciąż się zastanawiały. W każdym razie nie zawracałem im głowy. Cieszyłem się z chwili przerwy. Po cichu dryfowaliśmy przez kilka dni przy pierścieniu.
Z początku spoglądaliśmy z niepokojem na powierzchnię Heliosa i przestrzeń otaczającą dwa okręty makrosów, spodziewając się, że zaatakuje nas rój rakiet Robali. Ale nic takiego nie nastąpiło. Po jakimś czasie uspokoiliśmy się nieco, ale wciąż czuliśmy przygnębienie. Nie miałem pojęcia, jak silny cios zadaliśmy cywilizacji Robali. Być może trwale ją okaleczyliśmy. Świetny sposób na przedstawienie się nowo poznanemu rozumnemu gatunkowi.
Jedyną zaletą tej ekspedycji było to, że już niemal się skończyła. Wszyscy na pokładzie rozmawiali o tym, co zrobią, gdy wrócą do domu. Niektórzy zamierzali odwiedzić Miami, podczas gdy inni stwierdzili, że pewnie będą spali przez cały pierwszy tydzień. Marines z uśmiechem pytali towarzyszy, czy zaciągną się na kolejną wyprawę za podwójną stawkę – niemal wszyscy odpowiadali: „ni cholery”.
Helios był ponurym doświadczeniem. Spodziewałem się, że będzie ciężko, jako że makrosy sprowadziły nas dopiero, gdy ich wielkie maszyny zawiodły. Z perspektywy doświadczenia rozumiałem, dlaczego nie udało im się zdobyć fortec wroga. Górzyste, przypominające termitiery miasta Robali były pełne małych tuneli, w które makrosom trudno byłoby się zagłębić. Co gorsza, taktyka miejscowych, polegająca na podkopywaniu baz i podkładaniu tam bomb atomowych, zapewne zniszczyła kopuły makrosów, będące miejscem produkcji niezliczonych nowych robotów. Ich pierwszy atak na Heliosa najwidoczniej skończył się katastrofą, co poskutkowało tym, że dowództwo wysłało tam moich żołnierzy. Co mieli do stracenia? I tak byliśmy mięsem armatnim.
Rola ludzkości w imperium makrosów stała się boleśnie jasna. Byliśmy nie tyle sojusznikami, co niewolniczą armią, używaną do samobójczych ataków na oporne fortece wrogich biotów. Podsumowawszy ostatnie wydarzenia, stwierdziłem, że nasza pozycja w imperium makrosów jest na dłuższą metę nie do przyjęcia. Jak mam rekrutować ludzi na misje sprowadzające się do bezmyślnych rzezi obcych, którzy powinni być naszymi sojusznikami? Jeszcze trudniej będzie sprzedać opinii publicznej nasze własne, znaczące straty.
Żałowałem tego, co zrobiliśmy Robalom. Z perspektywy czasu było mi szkoda, że nie próbowaliśmy się z nimi skontaktować, choć nie wykazywali zainteresowania czymkolwiek poza zniszczeniem nas. Być może powinniśmy bardziej usilnie próbować. Moja dziewczyna, Sandra, zbeształa mnie za to.
– Nie daliście Robalom żadnej szansy? – spytała po raz kolejny dzień po odlocie. Nie mogła przejść nad tym do porządku dziennego.
Wzruszyłem ramionami.
– Wysłaliśmy sygnały radiowe. Na pewno byli w stanie je odebrać, ale nie wiedzieli, co do nich mówimy.
Spojrzałem na nią, ciesząc się, że udało jej się przeżyć piekło Heliosa. Wciąż była młoda, zdrowa i atrakcyjna. I wciąż moja. Wyglądała niemal tak samo, jak w dniu, w którym ją poznałem, tylko miała nieco krótsze włosy. I tak były nieregulaminowe, ale Siły Gwiezdne nie dochrapały się jeszcze własnego regulaminu. Na razie nie narzekałem. Włosy do ramion wyglądały bardzo kobieco. Gdy skończyłem ją podziwiać i spojrzałem jej znów w oczy, ujrzałem w nich niebezpieczny błysk.
– Nie daliśmy im prawdziwej szansy – powiedziała. – Wyrżnęliśmy ich.
– Czekaj no – odparłem, starając się nie krzyczeć. Dawno temu nauczyłem się, że podnoszenie głosu na własną dziewczynę, niezależnie od tego, jak bardzo kusiło, rzadko sprawiało, że dzień stawał się lepszy. Dlatego mówiłem spokojnie. – To oni nie dali szansy nam. Zaatakowali, gdy tylko wylądowaliśmy. Nie mieliśmy tysiąca lingwistów, tylko tysiąc marines Sił Gwiezdnych.
– Moglibyście spróbować zrozumieć ich język. Wydaje się, że porozumiewają się na jakimś poziomie, tak samo jak my. Nie są telepatami.
– Nie było czasu, Sandro. Może z czasem udałoby nam się nauczyć ich języka, gdyby przybyli w pokoju i dali szansę na rozmowę. Ale nie zrobili tego. Zaatakowali, a my się broniliśmy. Gdy bitwa już się zacznie, obie strony mają czas tylko na to, by próbować przeżyć.
– Obwiniasz Robale za ich własną śmierć?
Pokręciłem głową.
– Tak naprawdę to nie. Obwiniam makrosy. Nie mieliśmy szans. Robale też nie miały wyboru. Wyobraź sobie, że jesteśmy na Ziemi i zostało nam kilka ostatnich fortec. Makrosy nagle pojawiają się z nową siłą inwazyjną, składającą się z obcych, których wcześniej nie widzieliśmy. Co byśmy zrobili, gdyby wylądowali z armią Robali w takim Teksasie? Czy przywitalibyśmy ich z otwartymi ramionami po długiej wojnie z ich panami? Czy mielibyśmy kwiaty we włosach i uśmiechy na twarzach? Nie, przywalilibyśmy im ze wszystkiego, co mamy, i walczyli na śmierć i życie, zakładając, że nowa armia wroga wcale nie chce z nami gadać. To właśnie się stało. Gdy nas zaatakowali, musieliśmy walczyć.
– Nie było wyjścia?
Pokręciłem głową.
– Raczej nie. Gdy wylądowaliśmy w okrętach makrosów, sprawy nie mogły potoczyć się inaczej. Byliśmy zmuszeni do walki. Nie mieliśmy czasu ani przestrzeni do negocjacji z gatunkiem, z którym nie potrafiliśmy się komunikować.
Sandra zamilkła. Zauważyłem jej kwaśną minę. Uznałem, że wygrałem tę dyskusję, ale nie zarobiłem u niej punktów.
– Ale mogłeś spróbować – upierała się, krzyżując ręce na piersi. W jej półprzymkniętych oczach widziałem irytację.
Oboje byliśmy jeszcze w naszej modularnej kajucie. Przycisnąłem najbliższą ścianę, a w odpowiedzi pod moimi palcami pojawiło się kołowe menu. Ściany naszych cegieł były pełne nanitów zaprogramowanych tak, by reagowały na dotyk. Interfejs szybko stawał się intuicyjny dla każdego, kto go używał. Aby pozycje menu były łatwiejsze do identyfikowania w grubych rękawicach, kazałem im lekko drżeć w stanie aktywności. Pod opuszkami palców czułem je, jakby były twardymi, wibrującymi kamyczkami. Kazałem otworzyć się szafce i wyciągnąłem kombinezon bojowy.
Ubrałem się i spojrzałem na Sandrę.
– Tak – odparłem. – Mógłbym spróbować. Następnym razem, a mam nadzieję, że nie będzie następnego razu, zrobię to.
Rozluźniła ręce, ale nadal miała dziwny wyraz twarzy. Uznałem, że czas wyjść i dać jej ochłonąć.
– Idę zrobić przegląd cegieł – powiedziałem. – Musimy doprowadzić większość z nich do stanu użyteczności.
Zanim zdążyłem wyjść, zatrzymała mnie, chwytając za biceps. Gdy się obróciłem, zaskoczyła mnie mocnym pocałunkiem.
– Dobrze. Wybaczam ci bezduszne wyrżnięcie rasy inteligentnych istot.
– Miejmy nadzieję, że one też mi to kiedyś wybaczą – mruknąłem.
Śluza zamknęła się za mną ze zgrzytem i sykiem. Wszystkie drzwi w kompleksie teraz skrzypiały przy poruszaniu. Pył z Heliosa znajdował się wszędzie. Pewnie zostanie z nami na zawsze.
Spędziłem kolejną godzinę, rozmawiając z operatorami podnośników i ludźmi z pełnymi nanitów pistoletami do uszczelniania. Wszyscy pracowali nad połączeniem naszej kupy cegieł w kompleks. Kilka modułów było mocno uszkodzonych, a innym brakowało zasilania, ale sytuacja wciąż ulegała poprawie.
Niektórzy żołnierze narzekali na podwójne zmiany. Czy nie mogliby nieco odpocząć? Ostatecznie ukończyli misję i wrócili żywi na okręt. Teraz, gdy jednostka wracała na Ziemię, może warto zacząć imprezę?
Moją reakcją była ponura mina.
– Jeszcze nie jesteśmy w domu, marines – mówiłem każdemu, który zadawał jedno z tych pytań, po czym dawałem mu pięć lub sześć natychmiastowych zadań. Z jękiem powracali do pracy.
Moją drugą godzinę nękania marines zakłóciło brzęczenie w hełmie.
– Sir? – odezwała się kapitan Jasmine Sarin.
– Słucham, kapitanie.
– Znowu ruszamy.
– Już idę.
Dotarcie do modułu dowodzenia, którego naprawy wciąż trwały, zajęło mi mniej niż minutę. Wyłączyłem buty magnetyczne, skierowałem się w stronę cegły i skoczyłem. Można powiedzieć, że tam poleciałem. Poziom grawitacji w ładowni był dość niski i zwykły człowiek, bez nanitów we krwi, nie dałby sobie rady tak dobrze. Gdy z powrotem włączyłem buty, które przylgnęły do najbliższego z prostopadłościanów, musiałem przejść jeszcze tylko jakieś dziesięć metrów.
Znalazłem się w środku i oceniłem sytuację. Oczywiście brakowało majora Robinsona, którego zabił dziadek Robal na Heliosie. Nie wybrałem jeszcze nowego zastępcy. Reszta sztabu patrzyła spojrzała na mnie niepewnie.
– Co się dzieje? – spytałem.
– Nie jesteśmy pewni. Okręty zmieniają szyk. Krążownik leci teraz za nami.
– Jak szybko przelecimy przez pierścień?
– Nie wiadomo.
Wpatrywałem się przez chwilę w kapitan Sarin.
– Ale pierścień jest na orbicie zaraz obok nas.
Sarin pokręciła głową.
– Nie lecimy w stronę pierścienia skierowanego na Ziemię, pułkowniku. Kierujemy się w inne miejsce w układzie. Być może do innego portalu.
Zaniepokojony, pospiesznie zdjąłem hełm i założyłem zestaw słuchawkowy. Przycisnąłem duży centralny ekran. Był nieco większy niż stół bilardowy i znajdował się na mniej więcej podobnej wysokości. Staliśmy wokół, pochylając się i spoglądając na ekran jak grupa fanów podczas turnieju.
W jednym z rogów nadal był uszkodzony. Co zabawne, nanity miały problemy z dużymi układami elektronicznymi. Potrafiły naprawić coś małego i delikatnego dużo szybciej niż coś dużego. Zapewne miało to jakiś związek z ich kontrolą organizacyjną. Trudniej było sprawić, aby milion nanorobotów współpracował nad złożonym zestawem zadań, niż aby tysiąc pracował nad pojedynczym detalem. Jak w przypadku wielkiego procesora równoległego, próbującego zajmować się wydajnie jednym zadaniem, rozbicie dużego programu na mniejsze części było trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.
Widziałem, jak oba duże okręty poruszają się z niewielką prędkością. Pozory potrafiły jednak mylić. Ich prędkość względem siebie była nieduża, ale w rzeczywistości oba przyspieszały w ogromnym tempie. Dość zauważalnym, co dopiero wtedy świadomie zarejestrowałem. Efekt ten objawiał się jako lekkie przyciąganie w stronę wewnętrznej ściany ładowni. Wiedziałem, że bez tłumików grawitacyjnych odczuwałbym to dużo mocniej. Ludzie i cegły lataliby na wszystkie strony.
– Nie powinien pan skontaktować się z dowództwem makrosów? – spytała kapitan Sarin.
Podniosłem wzrok. Wszyscy wpatrywali się we mnie. Wiedziałem, czego naprawdę chcieli – wiedzieć, co się, do cholery, dzieje. Niepewność jutra była najgorszą częścią całej tej ekspedycji. Gdy wyruszyliśmy na planetę Robali, by ją podbić, nie mieliśmy pojęcia, dokąd się wybieramy ani co tam zastaniemy. To sprawiało, że czuliśmy się jeszcze gorzej. Uważam, że ludzie lepiej radzą sobie ze stresem i napięciem, jeśli jakoś przygotowują się do tego, co ich czeka. Nawet jeśli to, co robią, nie ma sensu, nastawienie sprawia, że łatwiej im znieść koleje losu. Gdy jesteśmy aktywni, mamy poczucie bezpieczeństwa, podczas gdy bezczynność i niewiedza wypełniają nas przerażeniem.
Odchrząknąłem i skinąłem głową. Poprawiłem słuchawki i włączyłem nadawanie.
– Otworzyć kanał do dowództwa makrosów.
Z wyraźną ulgą kapitan Sarin otworzyła kołowe menu i wcisnęła jedną z pozycji. Jej palce ślizgały się i tańczyły po ekranie.
– Robi się, sir – odparła po kilku sekundach.
Przez chwilę lub dwie zbierałem myśli. Podczas kontaktów z makrosami zadawanie pytań czy stawianie żądań na niewiele się zdawało. Rozumieli jedynie bezpośrednie polecenia.
– Dowództwo makrosów, tu dowódca biotycznych żołnierzy, Kyle Riggs. Dostarczcie informacje o naszej obecnej misji.
– Wybrano nowy cel inwazji. Wprowadzono nowe parametry misji.
Wszyscy obecni w module dowodzenia nabrali powietrza. Zaczęli się przekrzykiwać. Przeciąłem powietrze dłonią, starając się ich uciszyć. W końcu zamilkli.
– Nie wracamy na Ziemię? – spytałem, wytrącony nieco z równowagi. Od razu wiedziałem jednak, że makrosy nie odpowiedzą.
– Ładunek nie może zadawać pytań.
Zamknąłem oczy i potarłem napięte mięśnie szczęk. Chciałem się na nich wydrzeć, ale wiedziałem, że nic to nie da.
– Do skutecznego działania potrzebujemy wymiany personelu – oznajmiłem, starając się zachować spokój. – Zabierzcie nas najpierw na Ziemię.
– Nie.
– Gdy ustalaliśmy warunki współpracy, określiliśmy wymagania. Ta jednostka nie jest już w pełni sił. Zanim obierzemy nowy cel, potrzebujemy wymiany biotów.
– Odmowa. Biot Riggs zapewnił dowództwo makrosów, że siły naziemne są w pełni funkcjonalne.
Zmarszczyłem brwi. Kiedy, do cholery, powiedziałem coś takiego?
– Moje siły naziemne nie są w pełni funkcjonalne.
– Odlot z poprzedniej planety docelowej był uzależniony od skuteczności sił naziemnych.
Zastanowiłem się. Co wówczas powiedziałem? Wtedy, gdy atakował nas wielki Robal i mogliśmy zginąć lada chwila? A, tak, powiedziałem im, że nie musimy zabierać całego sprzętu. Zapewniłem ich, że będziemy nadal skuteczną siłą bojową bez dodatkowych cegieł i broni…
Rozłączyłem się. Wpatrywałem się w pobliską ścianę. Wokół mnie kłębili się podwładni zadający rozsądne, logiczne pytania. Zignorowałem ich wszystkich.
Mamy lecieć na podbój kolejnej planety. Zrobiło mi się chłodno i nieco niedobrze. Aby pozwolili nam na odlot z Heliosa bez większości sprzętu, zapewniłem dowództwo makrosów, że jesteśmy wciąż zdolni do walki. Teraz trzymali mnie za słowo. Dowiedziałem się już, że gdy ktoś się do czegoś zobowiązał, makrosy nie pozwalały na zmianę decyzji.
Zostało nam jedynie kilka grawiczołgów. Zginęła ponad połowa moich marines. Większość z nich zapewne była już we wnętrzu jakiegoś Robala na Heliosie. Pomyślałem, jak potoczyłyby się sprawy, gdybyśmy musieli powtórzyć kampanię na planecie przy obecnym stanie osobowym. Z tego, co udało mi się wyliczyć, zostalibyśmy zdruzgotani i zmieceni przez pierwszy kontratak Robali. Moi żołnierze nie byliby teraz zdolni do odbycia tej misji. Ale dostaliśmy właśnie nowe, samobójcze rozkazy.
Tak czy siak, mieliśmy przejebane.Rozdział 2
Pomachawszy nieco rękami, aby uciszyć otaczających mnie ludzi, znów otworzyłem łącze z dowództwem makrosów. Nie był to dobry moment, aby się z nimi kłócić. Był to moment na to, aby dowiedzieć się, co nas czeka – a przynajmniej, ile są skłonni mi powiedzieć.
– Dowództwo makrosów – powiedziałem oficjalnym tonem – aby osiągnąć maksymalną skuteczność, moje siły potrzebują informacji o wrogu.
– Wrogi gatunek jest biotyczny, dysponuje technologią podróży kosmicznych. Należy usunąć gatunek z docelowego układu.
Westchnąłem. Chcieli, abyśmy zaatakowali kolejną planetę pełną podobnych nam, organicznych form życia. Moi ludzie byli w szoku. Niektórzy kręcili głowami i zakrywali twarze dłońmi. Większość wpatrywała się w pustkę.
– Musimy wiedzieć więcej o naturze celu – powiedziałem. – Aby osiągnąć maksymalną skuteczność. Powiedzcie nam o ich planecie.
– Celem w tym układzie nie są planety. Wrogie bioty znajdują się w stacjonarnych sztucznych strukturach w przestrzeni kosmicznej.
Skinąłem głową, zastanawiając się. Walka w nieważkości. Brzmiało, jakby tych struktur było więcej. Stacje kosmiczne? Sztuczne habitaty?
Mojego łokcia dotknęła drobna dłoń. Opuściłem wzrok i zobaczyłem, że kapitan Sarin wpatruje we mnie swoimi ślicznymi, przerażonymi oczami.
– Sir, nie myśli pan chyba o pójściu na to, prawda? – spytała szeptem. – Nie jesteśmy gotowi do ponownej walki.
– Dowiaduję się, czego tylko mogę, gdy tylko mogę. Proszę wracać na stanowisko, kapitanie.
Jej dłoń odskoczyła od mojej ręki, usta były małą, wąską linią. Odwróciła twarz z powrotem w stronę dużego ekranu. Uznałem, że znajdzie jeszcze mnóstwo czasu, by się z tym pogodzić. Albo będziemy wszyscy martwi, więc nie zrobi to różnicy.
– Dowództwo makrosów, potwierdźcie moje przypuszczenie. Wrogowie to ten sam gatunek, z którym zetknęliśmy się podczas poprzedniej misji.
– Przypuszczenie niepoprawne.
„Świetnie” – pomyślałem. To co nam zostaje? Możemy walczyć z kimś innym, z kimś, kto żyje w jakiegoś rodzaju habitatach kosmicznych zamiast na planetach. Aby przetrwać w przestrzeni kosmicznej, musieli mieć niezłą technologię. I nie należeli do znanego nam gatunku. Nie zyskaliśmy zbyt wiele informacji.
Przez kilka dni próbowaliśmy jakoś się zorganizować. Już wcześniej toczyły się prace, ale teraz na horyzoncie mieliśmy niespodziewaną misję. Pracowaliśmy więc w zawrotnym tempie. Najpierw trwały naprawy kombinezonów i sprzętu. Gdy zaspokoiliśmy podstawowe potrzeby wszystkich marines, kazałem fabrykom wybudować nowy zestaw skrzynek mózgowych i wieżyczek laserowych. Miałem nadzieję na szybkie wyleczenie rannych. Gdy tylko opuścili łóżka, kazałem im ćwiczyć i pracować w ładowni. Cegły wreszcie były porządnie ułożone i nie przypominały już stosu gałęzi. Teraz wyglądały jak oficjalna baza Sił Gwiezdnych, choć mniejsza niż wcześniej.
– Nowy kontakt, sir – powiedziała kapitan Sarin, łącząc się z mostka.
– Już idę.
Pospieszyłem tam, zostawiając to, nad czym pracowałem, i każąc Kwonowi skończyć robotę w ładowni.
– Co się dzieje? – spytałem, podchodząc do konsoli.
Kapitan Sarin rozpuściła spięte zazwyczaj w kok włosy. Były nieco za długie, jak na marine, ale nie zamierzałem jej zwracać uwagi. Wyglądała dziś bardziej kobieco, ale próbowałem to ignorować. Sprawnie pracowała na nowej konsoli dowodzenia. Wskazała duży ekran. Teraz zobaczyłem już, dlaczego mnie wezwała. Nowy kontakt pojawił się na dużym stole. Wyglądał jak mały, migający owal na naszym obrazie układu gwiezdnego. Zbliżaliśmy się do kolejnego zawieszonego w przestrzeni pierścienia. Natychmiast otworzyłem kanał do makrosów.
– Dowództwo makrosów – powiedziałem – zbliżamy się do pierścienia. Czy zabierze nas bezpośrednio do układu wroga?
– Tak.
Zaczęła mi się udzielać panika podwładnych. Przerwałem połączenie.
– Wszyscy na stanowiska bojowe. Może być gorąco, nie należy wykluczać istnienia kolejnego pola minowego.
Moi ludzie ożywili się. Kapitan Sarin rozkazała dowódcom oddziałów wysłać marines na wyznaczone pozycje bojowe. Słyszałem pospieszny stuk butów magnetycznych na dachu cegły. Przyjrzałem się pierścieniowi. Zbliżał się bardzo szybko. Pewnie została nam mniej niż minuta, zanim skoczymy w Bóg wie co.
– Dowództwo makrosów – powiedziałem – prosimy o opóźnienie skoku.
– Prośba odrzucona – odparł syntetyczny głos z nieznośnym spokojem.
– Potrzebujemy czasu, aby przygotować się do walki w nieważkości – wyjaśniłem. – Nie jesteśmy przygotowani do takiej misji. Musimy zmienić konfigurację.
– Prośba odrzucona. Biot Riggs zapewnił dowództwo makrosów, że siły lądowe są w pełni funkcjonalne.
– Jesteśmy funkcjonalni, ale przy braku informacji założyliśmy, że będziemy walczyć w podobnych warunkach. Potrzebujemy czasu, aby przekonfigurować broń.
– Prośba odrzucona – powtórzył głos z typowym dla siebie optymizmem.
Wszyscy wpatrywaliśmy się ze strachem w zbliżający się pierścień. Jak większość z dotychczas napotkanych, miał jakieś pięć kilometrów średnicy. Zastanawiałem się, czy starożytna rasa, która zbudowała ten tajemniczy środek transportu, latała kiedyś czymś, co wypełniało cały pierścień. Okręt kosmiczny o pięciokilometrowym przekroju? Brzmiało to dość onieśmielająco.
Gdy skoczyliśmy do układu Heliosa, czekał na nas długi rząd min. Makrosy straciły pięć z sześciu krążowników, zanim dotarliśmy do planety. Teraz został nam jeden okręt. Uznałem, że jeśli wróg ma jakiś rodzaj skutecznej obrony, możemy zostać zniszczeni, zanim nawet opuścimy pokład.
– Będziemy mniej niż stuprocentowo efektywni.
– Wymagany szacowany stopień efektywności.
Zamyśliłem się. Mógłbym powiedzieć, że jeden procent, ale nie chciałem przesadzić i sprawić, że stwierdzą, iż ściemniam. Przypomniało mi się coś, czego nauczyłem się od znajomego szefa projektu programistycznego – nie podawać ładnej, okrągłej liczby. Nieparzyste były bardziej wiarygodne.
– Hm – odezwałem się w końcu. – Mamy dwadzieścia dziewięć procent szacowanej skuteczności w przypadku walki w nieważkości. Potrzebujemy czasu na zmianę konfiguracji w celu osiągnięcia maksymalnej efektywności.
Na kilka sekund zapadła cisza. Tymczasem pierścień był coraz bliżej. Nie widziałem już całej jego krawędzi. Podwładni sami zmienili tryb obrazu – zobaczyłem schematyczne przedstawienie kosmicznych wrót. Byliśmy bliżej, niż myślałem. Miałem tylko nadzieję, że sztuczne neurony makrosów iskrzą w dobrą stronę.
– Zmiana harmonogramu. Zmiana priorytetu.
Co to znaczyło, do cholery? Wszyscy wgapiliśmy się w ekran, szukając odpowiedzi. Poczuliśmy drgnięcie i lekki ruch w bok. Na ekranie pierścień, który znajdował się bezpośrednio przed nami, przesunął się.
– Zatrzymujemy się i zawracamy, sir – wyjaśniła kapitan Sarin.
Słyszałem ulgę w jej głosie. Uśmiechnąłem się, a ona odpowiedziała tym samym. Staliśmy u progu śmierci, ale jeszcze nie zapukaliśmy do drzwi i nie wparowaliśmy do środka. To wystarczyło, aby ucieszyć moją załogę – utrzymanie się przy życiu przez parę kolejnych godzin.
Było to jednak krótkotrwałe uczucie. Pomyślałem o zapytaniu makrosów o więcej szczegółów, na przykład o to, ile czasu dadzą nam na „przygotowania”, ale uznałem, że to zły pomysł. Wykorzystamy cały czas, jaki otrzymamy, a gdy znowu będą chcieli ruszyć, będziemy grać zaskoczonych i prosić o więcej. To technika, którą moje dzieci bezbłędnie opanowały względem mnie, gdy jeszcze byłem ojcem. Kiedy mówiłem „czas do łóżka”, słyszały „zgódźcie się na pójście do łóżka, po czym po cichu bawcie się dalej, póki nie przypomnę sobie, by znowu wysłać was do łóżka… wrócić do punktu pierwszego i powtórzyć”.
Wspomnienie o dzieciach sprawiło, że po raz pierwszy od dawna poczułem w sercu ukłucie. Przez całą minutę po prostu wpatrywałem się bezmyślnie w ekran. Gdy zdałem sobie znów sprawę z otoczenia, zobaczyłem obok nową twarz. Była to Sandra.
– Jesteś przytomny? – spytała.
– Tak.
– Co się dzieje, do cholery? Mamy być w gotowości bojowej czy nie?
– Nie – odparłem. Odwróciłem się do kapitan Sarin i poleciłem jej odwołać rozkaz.
– Gdzie reszta dowództwa? – spytała Sandra, rozglądając się. – Co z Raphimem?
Byłem tylko ja, kapitan Sarin i troje innych oficerów. Oprócz tego dwóch bosmanów i sierżant sztabowy o nazwisku Górski. Przejął nawigację od zabitego porucznika Raphima Shresthy, bo zanim się zaciągnął, był na studiach inżynierskich.
Górski uniósł dłoń w rękawicy i pomachał do Sandry. Uśmiechał się lekko.
– Jestem nowy – oznajmił.
Zawsze wyglądał na niedogolonego, a jego błękitne oczy sprawiały, że nieodmiennie wydawał się czymś zaskoczony.
– Raphim i inni polegli na Heliosie – wyjaśniła po cichu Sarin.
– Och… no tak – powiedziała Sandra z nietypową dla siebie nutą zakłopotania. Była nieco podenerwowana. – Przepraszam. Wygląda na to, że potrzebujecie tu nowych ludzi.
Skinąłem głową.
– Myślałem, że lecimy na Ziemię. Uznałem, że przydzielę ludziom nowe obowiązki, gdy wrócimy do bazy. Ale masz rację. Misja się nie skończyła, a my potrzebujemy pełnej załogi cegły dowodzenia. Straciliśmy osiemdziesiąt procent oficerów. Ryzyko zawodowe frontowych żołnierzy.
Sandra zmarszczyła brwi. Wyraźnie było jej przykro, że poruszyła tak drażliwy temat. Wszyscy byli w szoku i zastanawiali się nad czekającą ich kampanią. Nabrałem powietrza i pokręciłem głową. Musiałem przestać śnić na jawie i w końcu zapędzić ludzi do roboty. Ciągłe myślenie o tym, że większość z nas nie żyje i czeka nas walka z kolejnym nieznanym wrogiem, nie pomagało. Czas znowu przejąć dowodzenie.
– Dobrze – powiedziałem, rozglądając się po pomieszczeniu. Słabo oświetlone twarze spoglądały na mnie, odbijając niebieskawy blask kilkunastu ekranów. – Jesteście teraz wszyscy podporucznikami, oprócz kapitan Jasmine Sarin, którą awansuję na majora. Gratulacje, Jasmine. Będziesz teraz moją zastępczynią w miejsce Robinsona.
– A co ze mną? – spytała Sandra, uśmiechając się.
Widziałem, że mówi to półżartem, ale spojrzałem na nią z powagą.
– Nie słyszałaś? Jesteś teraz podporucznikiem. Orientujesz się w cegle dowodzenia nie gorzej niż inni, którzy mi zostali. Pracowałaś nad komunikacją w moim biurze, ale teraz dostaniesz nowe zadanie. Będziesz dowodzić komunikacją w całej jednostce.
Załoga wydawała się zaskoczona, ale nikt nie zgłosił obiekcji. Widziałem w ich oczach, że wszyscy czuli, iż zasłużyli na awanse. Też tak uważałem. W tych warunkach wiedza, jak przetrwać, była cechą pożądaną u moich oficerów. Nawet Sandra walczyła wręcz na Heliosie. Ilu ludzi na Ziemi zabiło kosmitę gołymi rękami? Niewielu. Przez wojnę dziewczyna nie skończyła studiów, ale miała nie gorsze kwalifikacje niż inni. Zarządziłem zebranie sztabu i wezwałem major Sarin, porucznika Górskiego i sierżanta sztabowego Kwona do mojego biura. Gdy tylko go zobaczyłem, awansowałem Kwona na kapitana, mimo jego obiekcji.
– Nie mam wykształcenia, sir – marudził. – Nie wiedziałbym nawet, jakiego widelca użyć w mesie oficerskiej!
– Ma pan mylne pojęcie, kapitanie – powiedziałem. – Oficerowie Sił Gwiezdnych nie używają widelców.
– A! – odparł Kwon, szczerze zaskoczony. – W takim razie dam sobie radę.
– Doskonale. Potrzebuję doświadczonego oficera polowego, znającego się na siłach lądowych. Jeśli mamy najechać te sztuczne satelity – czyli pewnie jakieś stacje kosmiczne – będzie to robota dla piechoty. Nie będziemy w stanie korzystać z opancerzonych grawiczołgów na pokładzie struktur wroga.
Wszyscy spojrzeli na mnie z niepokojem. Chyba po raz pierwszy zdali sobie sprawę z tego, czego oczekiwały od nas makrosy. Bieganie po planecie z karabinem to jedno, ale najechanie bazy orbitalnej wroga, podczas gdy on do ciebie strzela, to było coś zupełnie innego.
– Sir – odezwała się po raz pierwszy major Sarin – nie rozumiem, w jaki sposób mamy uzyskać dostęp do bazy wroga – czymkolwiek jest.
– To jeden z wielu powodów, dla których zwołałem to zebranie. Jakieś pomysły?
Wszyscy spojrzeli na Kwona, prawdziwego żołnierza piechoty.
– Mamy kombinezony – powiedział świeżo upieczony kapitan. – W najgorszym razie podlecimy i jakoś przepalimy sobie wejście.
– W najgorszym razie – zgodziłem się.
– Lepszy pomysł – kontynuował Kwon – to zbudowanie pojazdu desantowego.
Zastanowiłem się chwilkę i skinąłem głową.
– Jak dużego?
Kwon wzruszył ramionami.
– Jednoosobowego albo wielkości czołgu. Cokolwiek będzie łatwiejsze.
Zastanowiłem się dłużej.
– Zostało nam kilka borczołgów – stwierdziłem. – Będzie z nich dobra platforma. Ale nie pomieszczą wszystkich desantowców. Jedynie dwudziestu marines każdy. Jeśli jednak zmienimy systemy napędu i namierzania, mogą podlecieć do celu i użyć laserów wiertniczych do zrobienia dziur.
– Dobry pomysł, sir. – Kwon skinął głową.
Sarin i Górski przyglądali się tej wymianie zdań ze zdumieniem. Patrzyli na nas, jakbyśmy byli kosmitami.
– A co wy myślicie? – spytałem.
– Szczerze, pułkowniku? – zapytała Sarin.
Skinąłem głową.
– Nie wierzę, że rzeczywiście planujemy to zrobić. Nie mamy pojęcia, jak wygląda wróg ani jak wyglądają jego stacje kosmiczne. Nie wiemy nawet, jakie posiadają środki obrony.
– Owszem – zgodziłem się. – Proszę kontynuować.
– Jak mamy planować atak przy tak małej wiedzy?
– Nie mamy wyboru. Makrosy nie lubią pytań. Nie zamierzają dać nam nieskończonej ilości czasu na przygotowania. Przygotujemy się do tej misji tak szybko, jak to możliwe, mimo masy niewiadomych. A następnie każdej sekundy użyjemy do zebrania dalszych danych i skorygowania planów.
Górski odchrząknął. Spojrzałem na niego pytająco.
– Sir. Myślę, że jest jeszcze opcja, której nie rozważyliśmy.
Wszyscy odwrócili się w jego stronę. Major Sarin wierciła się nerwowo. Kwon szeroko się uśmiechnął. Wszyscy wiedzieliśmy, co powie Górski.
– Proszę mówić, poruczniku – powiedziałem.
– Jeśli i tak mamy walczyć w nieważkości i próżni, to czemu nie zaatakować makrosów?
Powoli pokiwałem głową. Wszystkim przeszło to już przez myśl.
– W atakowaniu sojuszników jest coś przerażającego i paskudnego – zacząłem. – Nieważne, jak nieprzyjemni są to sojusznicy. Ale nie myślcie, że nie zastanawiałem się nad tym. Gdyby chodziło tylko o nas, zrobiłbym to dawno temu. Ale nie myślę tylko o nas. Myślę o wszystkich, którzy zostali na Ziemi.
Przebiegłem wzrokiem po obecnych. Spoglądali na mnie z zakłopotaniem.
– Jeśli to spieprzymy, makrosy zaatakują Ziemię. Nie możemy wątpić w to ani przez chwilę. Zaczniemy ponownie wojnę, która już kosztowała nas setki milionów istnień.
– Ale – odezwał się znowu Górski – jeśli nam się uda, wątpię, aby reszta imperium makrosów się o tym dowiedziała.
Spojrzałem na niego.
– To jak piractwo na szerokich wodach, pułkowniku – dodał. – Kosmos jest duży. Nie ma tu żadnych świadków. Jeśli odbijemy ten okręt i polecimy do domu albo go rozwalimy, wina spadnie na Robale.
– Podoba mi się twój sposób myślenia, Górski – odparłem, uśmiechając się. – Słusznie awansowałem cię na porucznika. Dostaniesz kolejny awans, jeśli przeżyjesz najbliższe parę dni.
– Um… dziękuję, pułkowniku – odpowiedział z lekkim uśmiechem.
– Ale ten plan ma jedną zasadniczą wadę.
– Sir?
– Krążownik. Jeśli zabierzemy okręt inwazyjny, krążownik odwróci się i nas zdezintegruje. Nie będą negocjować ani próbować odbić jednostki. Będą strzelać, aż zamienimy się w pył. Rozumiesz to, prawda?
Górski skinął głową.
– Tak. Ale powinniśmy pamiętać też o czymś jeszcze. Oni nie przestaną wysyłać nas na kolejne misje. To chyba jasne.
Zmarszczyłem brwi i gestem kazałem mu kontynuować.
– Zajadą nas, sir. Tak jak własne roboty. Nie obchodzi ich, czy zginiemy. Nie rozumieją nawet koncepcji takich jak morale czy rozpacz. Sami bez problemu walczą do ostatniej jednostki i zakładają, że my będziemy robić to samo. Każą nam najeżdżać kolejne planety, aż wszyscy zginiemy albo aż upłynie okres służby.
Wpatrywałem się w niego. Zapewne miał rację, ale nie chciałem tego głośno powiedzieć.
– Nie mamy pewności, Górski.
– Ale to logiczny wniosek, prawda?
– Tak. Nadal jednak pozostaje główny problem. Ziemia nie jest gotowa na drugą turę walki z makrosami. Kupujemy czas na przygotowanie się. Krótko mówiąc, jesteśmy spisani na straty.
Znów rozejrzałem się po pomieszczeniu. Nikt nie wydawał się zadowolony, ale przynajmniej nikt się też nie kłócił.
– Dziękuję za uwagi, daliście mi sporo kwestii pod rozwagę. Będziemy kontynuować przegrupowanie jednostek w zespoły abordażowe. Tak czy siak, wygląda na to, że czeka nas walka. Kwon, zajmij się rekonfiguracją borczołgów. I zacznij szkolenia z walki w nieważkości. Oczywiście w ładowni. Rozejść się.
Członkowie sztabu wstali i wyszli z pomieszczenia. Gdy zostałem sam, siedziałem długo, wpatrując się w metalowe ściany. Wyglądały tak samo, jak wszystkie zbudowane z nanitów przegrody. Słabo oświetlone, płaskie, metalowe powierzchnie. Nie błyszczały jak chrom, wyglądem przypominały bardziej aluminium. Zdałem sobie sprawę, że spędziłem już całe lata, wpatrując się w takie ściany, odkąd nanity zjawiły się na mojej farmie. Zastanowiłem się, gdzie są teraz one i ich twórcy. Gdzieś blisko czy tysiące lat świetlnych od nas? Nie miałem pojęcia.
Moje myśli przerwało nagłe otwarcie drzwi. Mrugnąłem. Sandra. Miała dziwny wyraz twarzy.
– Co się stało?
Zamknęła za sobą właz i upewniła się, że jest szczelny.
– Górski miał rację – stwierdziła. – Musisz przejąć ten okręt. I zająć się krążownikiem, jeśli trzeba.
Gapiłem się na nią, zaskoczony.
– Nie było cię na zebraniu. Gdzie to usłyszałaś?
– Podsłuchiwałam – odparła, patrząc na mnie jak na głupka. – Jestem twoim nowym oficerem komunikacyjnym, pamiętasz?