- promocja
Star Force. Tom 5. Stacja bojowa - ebook
Star Force. Tom 5. Stacja bojowa - ebook
Siły Gwiezdne i Kyle Riggs stają przed nowymi wyzwaniami, mierzą się z kolejnymi flotami, odkrywają sekrety wojny, którą toczą od lat.
Ludzie zdobywają system Eden, ale czy uda się go utrzymać? Siły Gwiezdne są osłabione po długiej walce, wielu żołnierzy chce wrócić do domu. Wiedząc, że maszyny pojawią się znowu, z kolejną armadą, Riggs szuka rozwiązania, które mogłoby na stałe przywrócić pokój na Ziemi.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-34-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moja rozproszona flota wyglądała jak okruchy szkła błyszczące w świetle odległej gwiazdy. Wliczając mój okręt, grupa bojowa składała się z dwudziestu trzech niszczycieli i siedemnastu fregat. Ustawiłem je wokół obcego artefaktu nieznanego pochodzenia. Artefakt ten znany był powszechnie pod nazwą pierścienia i wyglądem przypominał ogromną pętlę z ciemnego tworzywa, podobnego do skały, ale gęstością odpowiadającego raczej materii z jądra martwych słońc.
Pierścień orbitował wokół małego świata, znajdującego się na końcu linii planet, najbardziej oddalonego od pojedynczej, żółtej gwiazdy systemu. Tak bliskie sąsiedztwo planety i pierścienia nie było niczym niezwykłym, choć należało do rzadkości. Znaliśmy inne podobne przypadki. Pierścień Wenus znajdował się na samej planecie, podobnie jak niewielki artefakt zlokalizowany wewnątrz kopca mieszkalnego rdzennych mieszkańców planety Helios.
Świat pod nami składał się głównie z niklu, żelaza i zamarzniętego amoniaku. Krążył wokół żółtej gwiazdy, nazwanej Edenem. Powierzchnię planety pokrywały kriowulkany. Eksplozje wyglądały nadzwyczaj spektakularnie. Podgrzane amoniak i metan wyłaniały się z wnętrza planety. Ciecz, po wydostaniu się na powierzchnię, zamarzała prawie natychmiast.
Pierścień dryfował razem z nami wokół tej niegościnnej planety, tak zimny i czarny, jak ona sama. Spędziłem cały tydzień, patrząc na tę starożytną obcą strukturę, łączącą system Eden z kolejnym układem. Niepewność tego, co znajdowało się po drugiej stronie, mocno mnie irytowała. Wiele razy myślałem o wysłaniu zwiadowców, ale zawsze rezygnowałem z zamiaru. Wiedziałem, że makrosy mogą czekać po drugiej stronie, by nas zestrzelić. Często działały na zasadzie impulsu wyzwalającego, a ja nie chciałem dawać im pretekstu, by z nowym wigorem uderzyły na nas. Nie byliśmy jeszcze gotowi. Miałem prosty plan: jeśli makrosy wyściubią nosy z dziury, zniszczymy je, a do tego czasu czekamy.
Czekanie nie było łatwe. Pierścień wołał nas i kusił jak syreni śpiew. Sama perspektywa przeniesienia do innego systemu wystarczająco pobudzała wyobraźnię, tym bardziej jeśli nie było wiadomo, co zastanie się z drugiej strony odległej o zaledwie kilka kilometrów struktury. Pierścień miał szesnaście kilometrów średnicy i zapewniał wystarczająco dużo miejsca, by przeskoczyć z całą grupą jednym rzutem, ale nie ośmieliłem się tego zrobić.
Spędziłem długie godziny w obserwatorium mojego okrętu, patrząc na pierścień i zimną planetę pod nami, aż uznałem, że nie podoba mi się nazwa Eden-21. Była ona oczywiście tymczasowa. Postanowiłem, że pozwolę swoim marines nazwać tę kosmiczną skałę. Ogłosiłem konkurs na nową nazwę.
Moi ludzie byli znudzeni, a znudzeni ludzie zazwyczaj dużą wagę przykładają do drobiazgów. Zaczęły się dyskusje i losowania. Po poddaniu nazwy pod głosowanie okazało się, że wygrał „Hel”, nordycka nazwa lodowej wersji zaświatów.
Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Nazwa doskonale pasowała do zamarzniętej, lodowej krainy, a jednocześnie dawała powód do żartów w stylu: „Na pozycji Hel, panuje wieczna zmarzlina”.
* * *
Minęły dwa tygodnie, podczas których dwukrotnie kontaktowałem się z Dowództwem Sił Gwiezdnych. Każda wiadomość potrzebowała trzech dni, by przebyć drogę w tę i z powrotem. Czekałem teraz na kolejną odpowiedź Crowa.
To ja zacząłem korespondencję, wysyłając powiadomienie o zwycięstwie. Wypędziłem makrosy z systemu Eden, uwalniając przy tym Centaury, zgodnie z obietnicą sprzed kilku miesięcy. Po trzech dniach nadeszła odpowiedź:
Gratulacje, pułkowniku! Doskonała robota! Proszę wracać, gdy tylko zabezpieczy pan system Eden. Ziemia potrzebuje każdego okrętu do obrony naszego nieba. Jeszcze raz gratuluję wspaniale wypełnionej misji!
admirał Jack Crow
Z wysłaniem kolejnej wiadomości zwlekałem kilka godzin. Miałem przeczucie, że Jackowi się ona nie spodoba, po co się więc spieszyć?
Admirale Crow, w chwili obecnej tu, na wysuniętym stanowisku, panuje spokój, jednak trudno mówić o pełnym bezpieczeństwie. Najpierw musimy usunąć siły przeciwnika z lokalnych światów, by udostępnić je Centaurom. Po drugie, planuję wybudować przy pierścieniu Hel stałe fortyfikacje, by uniemożliwić przeciwnikowi dostęp do naszych systemów z tego kierunku. Potrzebujemy ciężkich fabryk produkcyjnych do budowy. Proszę o przysłanie ośmiu zestawów. Materiały konstrukcyjne nie stanowią problemu, mamy ich pod dostatkiem.
pułkownik Kyle Riggs
Po przesłaniu tej informacji wiedziałem, że nie powinienem spodziewać się już więcej pochwał. Crow i ja bardzo rzadko zgadzaliśmy się w sprawach strategii. Jego podejście zazwyczaj miało charakter bardzo defensywny i zachowawczy. Nie miałby nam za złe, gdybyśmy opuścili system Eden i pozwolili makrosom ponownie zniewolić Centaury. Dbał jedynie o liczbę okrętów do obrony Ziemi, a przede wszystkim jego osobistej własności.
Nie powinienem odrzucać takich konserwatywnych pomysłów. Mogło się okazać, że to on ma rację. Być może zajęcie i utrzymanie czterech systemów przekraczało obecnie nasze możliwości. Sam zaczynałem zastanawiać się, czy nie jestem głupcem. Jednak nie mogłem oddać tych zdobyczy terytorialnych bez walki. Mieliśmy przewagę, przynajmniej chwilową, którą chciałem wykorzystać do granic możliwości.
Odpowiedź Jacka brzmiała tak, jak się spodziewałem:
Pułkowniku Riggs, być może nie wyraziłem się jasno. Niniejszym rozkazuję panu powrót ze wszystkimi jednostkami Sił Gwiezdnych do Układu Słonecznego. Może pan zostawić kilka okrętów, w tym po jednym przy każdym z pierścieni, w celu zapewnienia komunikacji i prowadzenia rozpoznania.
Kyle, wiem, że masz ogromne aspiracje, i doceniam to. Nie mogę jednak oddać Ci okrętów i fabryk. Musimy się odbudować, ziom! Wygrałeś rzutem na taśmę, nie przeciągaj struny.
admirał Jack Crow
Usiadłem w fotelu dowódczym wyraźnie zachmurzony. Na pokładzie znajdowało się jeszcze trzech oficerów. Unikali mojego wzroku. Westchnąłem, ponownie przeczytałem wiadomość i skasowałem ją.
Musiałem podjąć decyzję. Wykonać to, co wyglądało na rozsądny rozkaz z dowództwa, czy też zignorować wezwanie i prawdopodobnie zatrząść naszą strukturą dowodzenia?
Siedziałem jeszcze w profilowanym fotelu kilka minut. W końcu znudziłem się tym i zacząłem przechadzać po pokładzie. Mostek nie był bardzo przestronny, nie przyniosło to więc ulgi. Nikt na pokładzie niszczyciela się do mnie nie odzywał, nawet Marvin, który śledził mnie za pomocą dwóch ze swoich wielu kamer. Zapewne domyślali się, nad czym się zastanawiam. Mogli nie wiedzieć, co napisał Crow, ale nietrudno było zgadnąć.
Pomyślałem o swoich towarzyszach. Byli lojalni. Prawdopodobnie większość traktowała to bardziej osobiście – jako lojalność wobec mnie, a nie Sił Gwiezdnych. Historia wskazywała, że gdy charyzmatyczny lider prowadził swoje siły do kampanii i wygrywał ją, jego wojska ufały mu bardziej niż rządowi. Gdy Juliusz Cezar na czele wiernych sobie wojsk przekroczył Rubikon, stał się buntownikiem. W odróżnieniu od większości innych buntowników jemu się udało.
Ja na taki krok nie byłem gotów, przynajmniej na razie, choć wolałbym nie robić tego nigdy. Rozumiałem jednak starego Juliusza. Musiał dostać z Rzymu rozkazy, które mu się nie spodobały. Czuł się zapewne niedocenianym bohaterem liniowym, zmęczonym tym, że starcy z dalekiego Rzymu próbowali sterować nim na odległość. Odległości kosmiczne pod względem komunikacyjnym cofnęły nas do tych czasów. Znów na wiadomość trzeba było czekać kilka dni. Nie dało się zorganizować telekonferencji z Ziemią.
– Zarządzam odprawę personelu dowódczego – zawiadomiłem w sieci dowodzenia. – Komodor Decker, porucznik Miklos, Marvin i Kwon, chcę was widzieć. Za trzydzieści minut spotkamy się w kapsule desantowej Barbarossy.
Komodor Decker na spotkanie przybył jako ostatni. Zatrzymał się w wejściu, patrząc na zgromadzonych. Porucznik Miklos nie miał włosów na połowie głowy, a jego odsłonięta skóra była purpurowa. Został poważnie ranny podczas ostatniej bitwy z makrosami. Tylko dzięki cudownemu działaniu nanitów mógł siedzieć przy stole konferencyjnym, który na tę okazję ukształtowałem z podłogi. Kwon, gigantyczny podoficer, siedział naprzeciw niego i całkowicie nie pasował do otoczenia. Ze swoimi rozmiarami nie pasował do żadnego formalnego spotkania. Z trudem mieścił się w pancerzu bojowym, mimo że ten egzemplarz został wykonany specjalnie dla niego. Ostatnim uczestnikiem zebrania był Marvin.
Wyglądał tak dziwacznie w nowej konfiguracji, że całość powodowała u człowieka dekoncentrację.
– Co to, do cholery, jest? – spytał Decker.
– To jest Marvin – powiedziałem, jakby widok robota był czymś totalnie oczywistym. – Proszę nie być grubiańskim, komodorze. Zastanawiam się nad mianowaniem go oficerem Sił Gwiezdnych.
– Chce pan promować to nie wiadomo co?
– Przepraszam, komodorze – przerwał Marvin – czy mój wygląd panu przeszkadza?
– Jest koszmarny.
– Przepraszam. Myślałem, że przyjmując kształt zbliżony do ludzkiego, stanę się bardziej akceptowalny.
– Zignoruj bigoterię komodora, Marvin. To naturalne. Kiedy ludzie się do ciebie przyzwyczają, będą się mniej bać.
Decker prychnął. Wyprostował się i usiadł. Za jego plecami znikło wejście, zamieniając się ponownie w gładką ścianę. Powstrzymałem uśmiech. Sugerując tchórzostwo Deckera, odpowiednio go ustawiłem. Prawdę mówiąc, trudno było się dziwić jego reakcji. Marvin wyglądał koszmarnie. Ale ja cholernie nie lubiłem Deckera.
– Czy mogę coś zasugerować, Marvin? – spytał Kwon, pochylając się do robota.
Kilka kamer zwróciło się w stronę sierżanta.
– Oczywiście.
Ze wszystkich osób, które widziały Marvina, tylko Kwonowi absolutnie nie przeszkadzał jego wygląd. Do tej chwili nie uczynił na ten temat żadnej uwagi.
– Masz mniej więcej ludzki kształt, z pewnymi dodatkami tu i tam – powiedział Kwon. – Ludzie często uważają za zagrożenie tych, którzy są od nich więksi. Jestem wielkim facetem i wiem coś na ten temat. Być może gdybyś zredukował nieco swoje fizyczne rozmiary, byłoby łatwiej.
Kiwnąłem głową, uznając to za dobrą radę. Z zainteresowaniem oczekiwałem na odpowiedź Marvina.
– W następnej fazie rekonfiguracji wezmę pod uwagę twoją radę. Proces wyboru mojej nielotnej formy nie został jeszcze zakończony. Muszę uwzględnić wiele aspektów przeprojektowywania się. Ta forma zapewnia wspaniały dopływ danych, jednak ma słabe właściwości lokomocyjne w warunkach grawitacji. Zaprojektowałem ją do warunków nieważkości.
– To coś samo się projektuje? – spytał komodor Decker.
– Oczywiście – odpowiedziałem. – Przebudowuje swoje ciało, kiedy zachodzi taka potrzeba. Tak jak człowiek zmienia ubranie.
Wzrok Deckera spoczął na mnie.
– Sprowadził pan sierżanta sumo i renegackiego robota na odprawę? Czy to próba zastraszenia mnie, pułkowniku?
Domyślił się tego wcześniej, niż przypuszczałem. Machnąłem ręką w kierunku grupy i wszystkiemu zaprzeczyłem.
– To są moi zaufani. Weterani Sił Gwiezdnych. Przykro mi, że nie może ich pan zaakceptować.
Decker westchnął i oparł łokcie na stole.
– W porządku, już przestaję gadać o pańskiej załodze, Riggs. Weźmy się do rzeczy.
Wszyscy spojrzeliśmy na niego.
– Zakładam, że otrzymał pan ostatnią wiadomość z dowództwa – powiedział Decker. – Prawdę mówiąc, wiem, że tak jest, i wiem także, co zawierała.
Poczułem, jak twarz mi tężeje. Postanowiłem kazać Marvinowi przekonfigurować nasz system komunikacyjny. Nie mogłem dłużej akceptować publicznego przesyłania informacji między systemami gwiezdnymi. Na razie pozwoliłem na to, bo byliśmy dopiero w fazie organizacji. Ale teraz chciałem, aby wiadomości stały się prywatne. Szczególnie rozkazy, które mi się nie podobały.
Na początku chciałem ochrzanić komodora, dostarczającego właśnie dowód na to, co podejrzewałem od dawna, że czyta każdą wiadomość z floty, bez względu na to, kto jest adresatem. Powstrzymałem się jednak, mówiąc sobie, że jasne postawienie sprawy jest lepsze. On wyłożył karty na stół i musiałem to docenić.
– Komodorze, powinien pan się ucieszyć, słysząc, że mam zamiar wypełnić rozkazy.
Decker wyglądał na zaskoczonego. Rozbawiło mnie to nawet. Czyżbym rzeczywiście miał tak paskudną reputację?
– Doskonale, pułkowniku. Kiedy lecimy?
– Natychmiast.
Nastrój Deckera ze zdziwienia przeszedł w entuzjazm. Wyraźnie podobał mu się pomysł powrotu na Ziemię. Trudno było mieć mu to za złe.
– Rekomenduję szyk torowy – powiedział. – W ten sposób ograniczymy ryzyko wejścia na miny. Jest ich tu mnóstwo, większość nieoznakowana. Niszczyciele mogą iść w awangardzie, ponieważ posiadają lepsze systemy obrony punktowej. Jeśli…
Przerwałem mu uniesieniem ręki.
– Niszczyciele nie wracają do domu, komodorze. A przynajmniej większość z nich.
Decker otworzył usta, zamknął je i ponownie otworzył, jak ryba wyciągnięta z wody.
– Co? – zdołał w końcu wykrztusić.
– To, co powiedziałem. Większość niszczycieli pozostanie. Zostawiam po jednym przy każdym pierścieniu. Każdy z okrętów będzie miał na pokładzie pełny kontyngent marines. Zapewni to bezpieczeństwo i przekazywanie wiadomości na Ziemię. Jeden z niszczycieli zachowuję jako okręt dowodzenia. Mój prywatny okręt Socorro również zostaje. Większość pozostałych stworzy moją grupę bojową. Potrzebuję tych okrętów, by oczyścić system i uchronić go przed następną próbą podboju.
– Nie może pan tego zrobić! Nasze rozkazy są jasne.
– Oczywiście, że są – powiedziałem. – Przejrzyjmy je, dobrze?
Przeczytałem na głos rozkaz, podkreślając: „Proszę wracać, gdy tylko zabezpieczy pan system Eden”. Oraz: „Może pan zostawić kilka okrętów, w tym po jednym przy każdym z pierścieni, w celu zapewnienia komunikacji i prowadzenia rozpoznania”.
– Admirał nie miał na myśli, że może pan zostawić niszczyciele! – spurpurowiał Decker. – Tak nie może być, sir! Proszę zapisać moje słowa, tak nie może być!
– Może pan zapisywać, co tylko chce, z pokładu swojego okrętu dowodzenia, którym będzie pusta fregata. Może pan odejść.
Decker wyskoczył jak oparzony.
– Chyba zdenerwował pan komodora – zauważył Marvin.
– Pułkownik robi to cały czas – powiedział Kwon, śmiejąc się basowo.
– Kwon, zabezpieczyłeś zbrojownie okrętów? – spytałem.
– Oczywiście, sir.
– Marvin, czy przekierowałeś już system wiadomości?
– Tak, pułkowniku – odpowiedział Marvin. – Cała komunikacja przechodzi teraz przeze mnie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zautomatyzowałem system i procesor powinien być dość cichy. Zaprogramowałem serię kluczy i warunków, by wiadomości musiały zostać zaakceptowane przez pana przed przeczytaniem lub wysłaniem.
Następnie zwróciłem się do Miklosa, który przez cały czas tylko przysłuchiwał się, nie mówiąc ani słowa.
– Poruczniku, czy nowe przydziały na okręty są gotowe? Chcę, aby wymiany załóg nastąpiły przed odlotem Deckera.
– Tak, sir – powiedział Miklos. – Pańscy starzy weterani wszyscy przenoszą się na niszczyciele. Mogę coś powiedzieć, pułkowniku?
Skinąłem głową.
– Uważam, że cały ten proces dowodzenia wszystkimi okrętami jest uciążliwy. Czy to absolutnie konieczne?
– Tak mi się wydaje.
– Jasne, sir.
Spotkanie zakończyło się. Wszyscy wynieśli się szybko, jakby mieli jakąś bardzo pilną robotę. Patrzyłem za nimi z mieszanymi uczuciami. Jeszcze nie przekroczyłem swojego Rubikonu, ale pokazałem Crowowi środkowy palec. Zastanawiałem się, jak się to wszystko dalej potoczy.Rozdział 2
Kiedy unika się ścisłego wykonywania rozkazu, ale bez zupełnego go ignorowania, należy stwarzać pozory. Dlatego właśnie zdecydowałem na początku „oczyścić system”. Na lokalnych planetach znajdowało się jeszcze mnóstwo makrosów, które postanowiłem wyeliminować.
Miałem kilka powodów, aby wybrać taki kierunek działania. Po pierwsze, zależało mi na pozorach wykonywania rozkazów. Oczywiście chciałem przy tym zabić jak najwięcej makrosów. Po trzecie, obiecałem Centaurom pomoc w odzyskaniu ich planet i zamierzałem dotrzymać słowa. Przede wszystkim jednak potrzebowałem fabryk. Nie mogłem prowadzić kampanii z tym, czym obecnie dysponowaliśmy, czyli jedną fabryką. Kiedy sztab powrócił do wykonywania zadań, przeniosłem się na swój okręt. Dwuosobową załogę przesunąłem do grupy Deckera. Nie mieli ochoty opuszczać pokładu i wychodząc, patrzyli na mnie z niechęcią.
Kiedy znalazłem się już na pokładzie, natychmiast zmieniłem ustawienia. Obejmowało to zmianę wszystkich haseł oraz zasad dotyczących osób mogących wydawać okrętowi polecenia. Listę ograniczyłem do jednej osoby: mnie samego.
Wyciągnąłem się na fotelu dowódczym i westchnąłem.
– Dobrze być w domu, Socorro.
– Jesteśmy w systemie Eden.
– Tak, ale dla weterana Sił Gwiezdnych dom znajduje się we wnętrzu przyjaznego okrętu.
– Odniesienie zapisane. Witaj w domu, pułkowniku.
Socorro mocno się zmienił od czasu, gdy go zbudowałem. Zaprojektowałem ten okręt z wieloma różnicami w stosunku do innych. Miał więcej silników, lepsze sensory i większy mózg. Kiedy zaczynał życie, nie sprawiał wrażenia szczególnie inteligentnego. Wkrótce dorównał innym nanookrętom. Teraz zauważyłem, że nadal się rozwija. Jego łańcuchy nanitowe były bardziej złożone. Okręt wiele czasu spędził w służbie ludzi i moim zdaniem rozumiał nas lepiej niż oryginalne okręty nanitów, dysponujące bardziej ograniczonym oprogramowaniem i możliwościami mentalnymi.
Ze zdumieniem odkryłem, że naprawdę poczułem się jak w domu. Razem z Sandrą odbyliśmy na tym okręcie kilka niebezpiecznych podróży. Kochaliśmy się na nim równie często, jak walczyliśmy o życie. Obchód jednostki zacząłem od obserwatorium. Zauważyłem, że zarysowania na szklanej podłodze zostały naprawione. Spojrzałem w przestrzeń, a widok mnie zachwycił.
Przy użyciu systemów powiększenia mogłem zobaczyć większość z dwudziestu jeden światów tego systemu. Hel był jednym z najdalej położonych od lokalnej gwiazdy klasy G. Patrząc w jej stronę, widziałem sześć planet, na których znajdowała się woda. Miałem zamiar zapełnić je wszystkie inteligentnymi biotami.
Potarłem brodę, wpatrując się w te piękne planety. Każda z nich stanowiła skarb. Tak wiele światów! W odróżnieniu od Układu Słonecznego Eden mógł zapewnić dom bilionowi mieszkańców. Musiałem przyznać, że mnie to przytłaczało i wywoływało zazdrość.
Czy wszystkie te światy muszę zwrócić Centaurom? Przy obecnej liczebności tej rasy jedną z planet na pewno można by oddać ludziom. Albo przynajmniej moglibyśmy na niej zamieszkać razem.
Zamyśliłem się nad tym. Całkiem nieźle poznałem już te tabuny. Nie tylko kulturowo Centaury różniły się od ludzi, to był zupełnie inny gatunek. Historycznie ludzie mieli spore kłopoty, by dogadać się z przedstawicielami własnego gatunku, różniącymi się na przykład kolorem skóry. Być może lepiej byłoby, gdybyśmy jednak mieszkali oddzielnie, by Centaury mogły żyć po swojemu, a my po swojemu.
Potrząsnąłem głową i wziąłem głęboki oddech. Chyba się zapędziłem. Te światy nadal pełne były makrosów, a Centaury nie zgodziłyby się na żadną z moich fantazji. Być może sprzeciwią się oddaniu choćby źdźbła trawy, kiedy planety zostaną odzyskane. Równie prawdopodobne było to, że makrosy powrócą, zanim zajmiemy cały system, i zmiotą nas.
Uznając, że na razie nie należy zawracać sobie tym głowy, zszedłem na dół, by sprawdzić fabrykę znajdującą się na okręcie. W tej chwili nie pracowała. Nie zabrałem ze sobą żadnych surowców. Dla fabryk decydującym czynnikiem był czas potrzebny na wytworzenie przedmiotów, tak więc każda sekunda bezczynności była sekundą straconą.
– Poruczniku Miklos – powiedziałem, otwierając kanał do okrętu dowódczego – potrzebuję surowców.
– Surowców, sir? Jakich surowców?
– Takich jak zwykle. Metali, rzadkich pierwiastków, polimerów, materiałów rozszczepialnych. Wszystkiego, czego fabryka wymaga do produkcji broni i nanitów konstrukcyjnych.
– Mamy fabryki, sir?
– Tak, a przynajmniej jedną. Proszę nakazać pilotom ściągnięcie wraków. Zniszczyliśmy tu kilka okrętów makrosów, a ich kadłuby są skarbcem surowców. Ściągnijcie je do mnie.
– Tak jest – powiedział Miklos, lecz w tym momencie do rozmowy dołączył jeszcze jeden głos.
– Mogę się przydać w tej materii – powiedział Marvin. – Mam doświadczenie w zbieraniu materiałów. Bardzo chętnie zapoznam się bliżej z systemami makrosów.
– Nie, Marvin. Nie wydaje mi się. Nie tym razem. Mam dla ciebie inne zadanie. Przyleć na mój okręt jak najszybciej.
– Rozumiem – odpowiedział. – Jaki jest charakter nowego zadania?
Czyżbym w jego głosie usłyszał rozczarowanie? Jeśli tak, jego strata. Nie chciałem, aby Marvin ponownie odbudował się jako okręt. Ostatnim razem zmniejszenie go do normalnych rozmiarów zajęło mi tygodnie.
– Potrzebuję tłumaczenia. Chcę porozmawiać z Centaurami. Proszę, przenieś się do mnie.
– Czy moja fizyczna obecność jest niezbędna?
– Tak, jest – odparłem trochę zirytowany. Marvin nie przypominał moich marines, którzy nie zawsze rozumieli moje rozkazy i często ich nie lubili, ale nigdy z nimi nie dyskutowali.
– Jestem już w drodze, sir – odpowiedział po chwili wahania.
Kiedy wreszcie znalazł się na pokładzie Socorro, wdrapał się do modułu dowódczego i usiadł na drugim fotelu. Nie bardzo się w nim mieścił. Siedział w bardzo niewygodnej pozycji, ze wszystkimi swoimi mackami zwisającymi bezwładnie. Wiedziałem jednak, że nie czuł dyskomfortu fizycznego, więc się tym nie przejmowałem.
– Zanim skontaktujesz się z Centaurami, chcę mieć pewność, że nie ma zagrożenia nieautoryzowanego przesyłu przez nich danych.
– To już nie powinno stanowić problemu. Przeprogramowałem swoje porty i protokoły dostępu. Żadna zewnętrzna transmisja nie może teraz usunąć mojego mózgu.
Kiedy ostatnio rozmawialiśmy z Centaurami, ich serwery automatycznie próbowały wymazać umysł Marvina. Nie było to przejawem jakiejkolwiek złej woli z ich strony, automaty po prostu chciały dokończyć swoją pracę. Marvin stanowił niekompletną kopię systemu znajdującego się w ich bazie danych. Kiedy ostatnio opuszczaliśmy Eden, transmisja danych nie została zakończona. Te brakujące elementy spowodowały, że Marvin stał się stworzeniem, które uważałem, jeśli nie całkiem za przyjaciela, to na pewno za sprzymierzeńca.
– Dobrze – powiedziałem. – Nie chciałbym, aby twój umysł został wymazany i zastąpiony nudnym robotem.
– Co do tego całkowicie się zgadzamy, pułkowniku.
– A więc spróbujmy. Połącz mnie z Centaurami.
– Już słuchają. Włączyłem kanał w momencie, kiedy pan o tym powiedział.
– To znaczy zanim znalazłeś się na Socorro?
– Tak.
Mruknąłem coś pod nosem. Marvin potrafił być irytujący. Odchrząknąłem. Cieszyłem się, że nie powiedziałem nic obraźliwego w stosunku do Centaurów ani nie zdradziłem żadnych swoich planów. Otworzyłem usta, by zacząć mówić, ale Centaury mnie uprzedziły.
– Pułkowniku Kyle’u Riggsie – powiedział Marvin, przekazując słowa Centaurów. Efekt był dość zabawny, przypominał mi słuchanie medium podczas seansu spirytystycznego. – Byliśmy świadkami twojej chwalebnej szarży przez nasze niebo. Twój honor jest naszym honorem, a ścieżki naszych tabunów nie znają żadnych zdradliwych rzek.
– Wspaniale – powiedziałem. – Czujemy to samo.
Rozmowa z Centaurami zawsze była taka sama. Stanowili oni stadny lud i mówili głównie za pomocą metafor. W ich wypowiedziach pełno było błękitu nieba, zielonych łąk, wiatru, futer i honoru, honoru ponad wszystko.
Zdałem sobie sprawę, że powinienem wygłosić coś w rodzaju przemówienia. Nie zapowiadało się na normalną konwersację. Odległość Helu od innych planet systemu sprawiała, że odpowiedź nadchodziła po godzinie.
– Tabuny Edenu – powiedziałem – powróciliśmy, tak jak obiecaliśmy. Przegnaliśmy maszyny z waszego nieba. Nadal jednak depczą one wasze zielone łąki. Muszą zostać zniszczone na ziemi, morzu i w powietrzu, tak jak w przestrzeni. Aby tego dokonać, musimy się zjednoczyć. Potrzebuję informacji o waszej gotowości bojowej. Czy posiadacie lądowniki, które mogą dokonać szturmu na światy poniżej waszych satelitów? Czy macie armię wyszkolonych żołnierzy do przeprowadzenia tego szturmu albo jakieś inne środki, z którymi chcielibyście mnie zaznajomić?
Zdrzemnąłem się, sprawdziłem fabrykę i cierpliwie czekałem, aż wiadomość pokona przestrzeń.
– Nasi ludzie żyją w stalowych światach ponad prawdziwymi. Wygnani z nich na mocy umowy z maszynami, długo szliśmy po spirali, aż doszliśmy do nieba. Wielu przy tym zginęło, ale najsilniejsi nigdy nie postawili fałszywego kroku. Ci, którzy przetrwali w stalowych światach, nie mają drogi na dół. Dysponujemy jednak ogromnymi tabunami gotowymi do walki z maszynami. Nie mają one honoru, bo zmusiły was, byście nas zaatakowali, pomimo wcześniejszych obietnic. Nasza umowa z nimi dobiegła końca. Jeśli możecie przetransportować nas na powierzchnię naszych światów, zalejemy maszyny naszą liczbą i furią! Będą wyć z przerażenia, nie napotkawszy dotąd ludu, który równie ochoczo napoi trawę krwią, by odzyskać utracone lądy.
Po tym stwierdzeniu Centaury ponownie zagłębiły się w rozważania o honorze, jego utracie, maszynach i tak dalej. Trwało to jakiś czas. Słuchałem tego jednym uchem, bębniąc palcami po stole. Zastanawiałem się nawet, czy nie kazać Marvinowi nagrać tego i odtworzyć jedynie użytecznej części.
Ogólnie sytuacja przedstawiała się gorzej, niż mogłem oczekiwać. Centaury nie posiadały okrętów, które umożliwiłyby im powrót na planety. Utknęły na satelitach, zgodnie z umową, jaką zawarły z makrosami. Nie wyglądało także na to, by posiadały wiele broni. Jedyne, czego miały w nadmiarze, to woli walki dla samej walki. I to praktycznie wszystko.
Wziąłem głęboki oddech, całkowicie przestałem zwracać uwagę na Centaury. Teraz mówiły o czystym niebie. Za każdym razem, gdy zaczynały tę śpiewkę, zamieniała się ona w długaśną serenadę. Będąc rasą klaustrofobiczną, czuły się niepewnie nawet w satelitach o średnicy wielu kilometrów.
Gdy przemowa się skończyła, zwróciłem się do Marvina.
– Przerwij transmisję, ale nie zamykaj kanału. Chciałbym z tobą najpierw porozmawiać.
– Zrobione.
– O co im chodzi, kiedy mówią o długim marszu do satelitów? Rozumiesz to? Jak można iść do satelity?
– Wydaje mi się, że mówią o pępowinach.
Spojrzałem na niego.
– Masz na myśli, że te satelity przytwierdzone są do powierzchni planet?
– Kiedyś były. Makrosy zbudowały te łącza jako część umowy.
Kiwnąłem głową i usiadłem wygodniej. Przypomniałem sobie satelity Centaurów. Spędziłem na nich niewiele czasu, ale zrobiły na mnie ogromne wrażenie.
– Spiralny marsz – powiedziałem głośno. – Przypominam sobie, że na satelitach istniały rury, prowadzące na ich szczyt. Znajdowały się w nich wąskie spiralne ścieżki, na których tylko kozica czułaby się komfortowo. Pewnie o to im chodziło.
W głowie pojawił mi się dziwny widok. Miliony Centaurów, zmuszonych do wspinania się po niekończącej się spirali aż na orbitę. Ten lud nie posiadał okrętów kosmicznych, a przynajmniej nie posiadał ich w tym momencie. Dostał się do swoich wiszących miast na piechotę, a potem makrosy odcięły dostęp.
– Mówiły coś o wielu, którzy padli – pomyślałem na głos. – Paskudnie.
Marvin nie komentował. Wpatrywał się we mnie za pomocą pięciu kamer. Pozostałe skierowane były na obserwatorium, które sobie otworzył. Wyciągnąwszy mackę, skierował umieszczony na niej zespół kamer na przeszkloną powierzchnię. Nie można było mieć mu tego za złe.
– Wznów transmisję.
– Wykonane.
– Centaury Edenu – powiedziałem – nie posiadamy wystarczająco dużo okrętów, by wypędzić makrosy z waszych światów. Tego, co mamy, wystarczy jednak, by przetransportować waszych najdzielniejszych wojowników na powierzchnię, gdzie będą mogli swobodnie biegać. Będą musieli walczyć, a każdy z nich będzie uzbrojony w ciężki laser. Gdy planety będą wolne od maszyn, pomożemy wam przetransportować na nie waszą ludność. Czy taki plan wam odpowiada?
W końcu nadeszła odpowiedź. Czekając, zdążyłem zjeść kolację.
– Przyjmujemy twoją propozycję z jednakową dawką wdzięczności i obawy. Jak duże są transportowce? Czy będzie z nich można obserwować niebo? Czy ściany są wystarczająco daleko od siebie, by tabun mógł rozpędzić się do pełnego galopu?
Prychnąłem.
– Nie, obawiam się, że nie. Będzie wystarczająco miejsca, by spokojnie stać obok siebie. Pomyślcie jednak, że choć może to się wydawać wam trudne, to jednak potrwa bardzo krótko. W niedługim czasie znów będziecie wolni na własnych planetach. Na pewno wasze tabuny mają wystarczająco dużo honoru i odwagi, by znieść krótki dyskomfort!
W odpowiedzi zabrzmiał ton lekkiej urazy.
– Tu nie chodzi o honor. To nie jest sprawa dyskomfortu i odwagi. Chodzi o umysł. Nie jesteśmy w stanie wytrzymać dłuższego zamknięcia. Odchodzimy od zmysłów. Musimy mieć możliwość, by widzieć niebo.
Kiedy to usłyszałem, zdjąłem rękawice i podrapałem się po głowie. Już to widziałem! Transportowanie dzikiej masy oszalałych kozłów górskich. Co mogły zrobić? Kopać i bóść się na śmierć? Odgryzać sobie języki, przewracając oczami? Chyba nie chciałem tego wiedzieć. Po chwili jednak miałem plan. Mogłem go sprawdzić, a jeśliby zadziałał, można go było wykorzystać do transportu wielkiej armii.
– W porządku – powiedziałem. – Czy potrzebujecie czegoś więcej, zanim zaczniemy inwazję na Eden-11?
Kiedy nadeszła odpowiedź, już przysypiałem. Tym razem Centaurom zajęło to jeszcze więcej czasu. Często po usłyszeniu trudnego pytania długo dyskutowały nad właściwą odpowiedzią.
– Mamy jedną prośbę, najważniejszą. Musisz utrzymać honor, który zyskałeś. Trzymaj wiatr w swoim futrze. Sprowadź nas na nasze światy i pomóż odzyskać to, co zostało nam zabrane. Nie pozwól, by niebo zniknęło ci z oczu. W zamian za to miliony naszych wojowników pójdą za tobą, choćby po chwalebną śmierć.
– Obiecuję – powiedziałem i naprawdę taki miałem zamiar. Zakończyliśmy połączenie, a ja zasnąłem na fotelu dowódczym.Rozdział 3
Miałem kilka dni na lot do satelitów Centaurów i przygotowanie próbnego transportu. W tym czasie używałem wszystkich niszczycieli, by zbierały surowce z pola walki. Prócz fabryk do realizacji planów potrzebowałem także materiałów.
W tym samym czasie zacząłem zastanawiać się, co znajduje się za pierścieniem, którego pilnowaliśmy. Czy czaiła się tam grupa bojowa makrosów, przygotowująca się do kolejnej inwazji na Eden i zniszczenia wszystkich planet? Jaki to w ogóle był system?
Myśląc o tym, stawiałem pole minowe przy pierścieniu. Na to właśnie nastawiłem jedyną posiadaną fabrykę – na produkcję setek tysięcy min. Mógłbym w tym czasie wysłać na drugą stronę okręt, ale się nie odważyłem. Makrosy były wszakże komputerami. Jeśli choć raz miało się do czynienia ze sztuczną inteligencją, to na zawsze wiedziało się, jak takie umysły funkcjonują. Mogą czekać w ciszy i bezruchu przez bardzo długi czas. Ale w końcu nadchodzi impuls wyzwalający, który pobudza je do natychmiastowego działania. Zbytnie zbliżenie się do pierścienia mogło zmienić zachowanie maszyn. Jeśli zbierały się po drugiej stronie, mogły czynić to miesiącami, aż osiągnięta zostanie założona liczba okrętów. Tylko wtedy wykonają ruch. Jeśli jednak ja odważyłbym się na zmianę zasad gry, zmodyfikowałyby plany i odpowiedziały na bodziec. Generalnie dostarczanie makrosom zbyt wielu bodźców nie wychodziło nikomu na zdrowie.
Pomimo świadomości ryzyka nie mogłem odpędzić od siebie chęci rzucenia okiem na drugą stronę. Okręt mógłby być za duży, ale jeden człowiek w pancerzu? Zimnym, wolnym od emisji, maskującym pancerzu? Gdyby taki hipotetyczny człowiek posiadał kamerę i pasywne sensory, mógłby pozostać niezauważony. Z każdą godziną ten pomysł coraz bardziej mi się podobał.
Najbardziej logiczne byłoby wysłanie Marvina albo Kwona, jednak chciałem zobaczyć nowy system osobiście. Można uznać mnie za szaleńca, ale uważałem, że dopóki nie zobaczy się układu na własne oczy, nie rozumie się go.
Cały czas myślałem o małym spacerze wokół okrętu. Ta myśl powracała do mnie jak bumerang. Gdyby byli tu Sandra albo Crow, może odwiedliby mnie od tego. Ale ich nie było.
– Pułkowniku Riggs? – spytał Marvin w dniu, kiedy w końcu zdecydowałem się wyjść i zakładałem już sprzęt.
– Słucham?
– Proszę zabrać mnie z sobą.
Chrząknąłem.
– To nic ważnego, Marvin – powiedziałem. – Chciałem tylko zobaczyć pierścień. Kamery nie widzą wszystkiego. Jestem pewien, że rozumiesz.
Marvin spojrzał na mnie swoimi licznymi kamerami.
– Pana organy optyczne są lepsze niż kamery?
– Tak – odpowiedziałem. – Sygnał analogowy zwykle jest bardziej zawodny, ale zazwyczaj ufam mu bardziej.
– Interesujące.
Kilka z jego kamer oglądało mój pancerz. Był to zwykły kombinezon bojowy, ale wniosłem do niego kilka poprawek. Wyłączyłem wszystkie niebieskie diody oświetlające go jak choinkę, więc stał się czarny jak sama przestrzeń kosmiczna. Zmodyfikowałem także porty emisji cieplnej i wszystkie automatyczne transpondery radiowe. Bez mojej komendy pancerz nie generował żadnej emisji.
– Poczynił pan sporo przygotowań do tej przechadzki.
– Tak, i dziękuję ci za pomoc.
Marvin obserwował mnie bacznie, kiedy zbliżałem się do śluzy, a nanitowy bąbel otwierał się, by mnie wypuścić na zewnątrz. Pozbycie się towarzystwa Marvina jawiło się jak ogromna ulga. Zapewne domyślał się tego.
– Pułkowniku Riggs?
– Co znowu?
– Nadal chcę iść z panem. Jeśli obiecam, że nic nie będę transmitował, mogę iść?
– Gdzie? Poza okręt? Robisz to cały czas.
– Nie, chcę przejść z panem przez pierścień.
Westchnąłem. Jak miałem się zachować? Unikanie nie zadziałało. Co gorsza, jeśli Marvin to zauważył, inni też mogli.
– Nie mogę zabrać cię ze sobą – powiedziałem. – To zbyt niebezpieczne. Możesz wyemitować jakiś sygnał radiowy i zdradzić naszą pozycję. Nawet odrobina napędu może zostać zauważona. Wydzielasz ciepło, a twoje napędy mają charakterystyczną sygnaturę.
– Pracowałem nad tym.
– Naprawdę? – zdziwiłem się.
– Tak, podglądałem pana przygotowania i rozumiem je. Być może wiem na ten temat nawet więcej niż pan, pułkowniku. Proszę pamiętać, że całe dnie siedziałem w przestrzeni makrosów, podczas gdy one bezskutecznie na mnie polowały.
– I zawarłeś z nimi układ sprzedający nas w zamian za możliwość podziwiania widoków.
– To był błąd. Nie powtórzy się już.
– Tylko dlatego, że makrosy cię teraz ścigają i zostałeś w ich bazie danych oznaczony do natychmiastowego odstrzału.
Marvin spuścił kamery.
– Zechce pan zobaczyć moje przygotowania?
– W porządku – powiedziałem, zaczynając się niepokoić. – Co tam masz?
Przeszedł przez śluzę i czekał. Jego kamery przesuwały się z mojej twarzy na ręce i ścianę. Dotknięcie odpowiedniego obszaru przywoływało wirtualne menu.
– Przyjmuję, że chcesz wyjść na zewnątrz.
– Moje systemy pomocnicze nie pasują do tego okrętu.
Roześmiałem się. Miał mnie i obaj o tym wiedzieliśmy. Chciałem zobaczyć, co zbudował. Zastanawiałem się, czy celowo rozbudzał moją ciekawość. To było w jego stylu.
Poddałem się i dotknąłem ściany. Ta zniknęła i wraz z gazami znaleźliśmy się w przestrzeni. Pozwoliłem na to, nie włączając magnesów. Dysponowałem kilkoma metodami napędu o niskiej emisji. Za sobą ciągnąłem zestaw pasywnych czujników. Wiedziałem, że nie wyemitują żadnego zdradzającego nas sygnału, będą jedynie nagrywać.
Bardziej analityczny umysł stwierdziłby, że ekspediowanie w taką misję człowieka nie stanowiło konieczności. Wystarczyło wysłać Marvina z zestawem czujników albo sam zestaw. Mogłem zaprogramować go na automatyczny powrót po nagraniu wystarczającej ilości danych, które w spokoju mógłbym przeanalizować.
Ale mnie to nie wystarczało. Nie uważałem miejsca za odkryte, dopóki nie widziało go ludzkie oko. Zawsze nudziły mnie armie robotów, które NASA wysyłała na Marsa czy między księżyce Jowisza. Jednak ludzkiego doświadczenia nie dało się przecenić. Co więcej, pierścień znajdował się zaledwie półtora kilometra od mojego okrętu. Zignorowanie go wyglądało w moich oczach na zbrodnię.
Kiedy znalazłem się poza okrętem, nie zauważyłem niczego poza łagodnie zaokrąglonym kadłubem Socorro. Żółte słońce oślepiło mnie, gdy spojrzałem w jego kierunku. Niżej widoczna była lodowa powierzchnia Helu. Od słonecznej strony błyszczała jasno, podczas gdy z drugiej pogrążona była w cieniu.
Marvin zsunął się pod brzuch Socorro. Znajdował się tam ciemny, kanciasty kształt, podwieszony pod kadłubem. Marvin podleciał i połączył się z nim. Zastanawiałem się, czy to pancerz, czy miniaturowy statek kosmiczny. Prawdopodobnie jedno i drugie.
– Marvin, nie przypominam sobie, bym pozwalał ci budować coś takiego. Myślałem, że to ustaliliśmy. Skąd miałeś materiały?
Marvin wydał syczący dźwięk. Po chwili zrozumiałem, że mnie uciszał. Długa, wężowata macka wysunęła się w moją stronę i dotknęła pancerza. Linia komunikacyjna została utworzona. Na moim HUD-zie zaświeciła się kontrolka interkomu, który uruchomiłem. Mogliśmy teraz rozmawiać bezpośrednio, połączeni nanitową nicią, nie emitując nic na zewnątrz.
– Wydaje mi się, że powinien pan od tego momentu zaprzestać transmitowania czegokolwiek.
– Czemu?
– Nie wszyscy zaaprobowaliby naszą misję.
– A od kiedy to nasza misja?
– Stało się tak w momencie, kiedy pozwolił mi pan sobie towarzyszyć.
Chciałem zaoponować, ale wiedziałem, że nie miało to sensu.
– W porządku. Czym jest to coś?
– Największy problem do rozwiązania stanowił napęd – wyjaśnił Marvin. – Emisje jakichkolwiek form energii lub masy zostawiają widoczną sygnaturę.
– Rozwiązałem to po swojemu – powiedziałem.
– W jaki sposób?
Wyciągnąłem szpulę z nanitową nicią.
– Ta żyła została zaprogramowana, by działać jak inteligentna lina. Planuję zakotwiczyć jeden koniec do siebie i nadać sobie odrobinę ciągu z tej strony pierścienia. Po rozwinięciu całej szpuli łącze zaprogramowane jest, by ściągnąć mnie po określonym czasie lub na moją komendę.
Marvin wydał odgłos dezaprobaty.
– Nie, zbyt niebezpieczne.
– Czemu?
– Przy użyciu tego planu pierścień będzie aktywny cały czas, kiedy będzie pan z drugiej strony.
– Auć… – Po chwili namysłu musiałem przyznać mu rację. Pierścień emitował impuls energii, kiedy przemierzał go jakiś obiekt. Samo w sobie nie stanowiło to zagrożenia, ponieważ co jakiś czas przelatywał przez niego kamień czy inny odłamek. Jeśli jednak użyłbym swojego nanitowego łącza, pierścień pozostawałby aktywny przez cały czas. Makrosy mogłyby to zauważyć i przylecieć sprawdzić, co się dzieje.
– Może masz rację. Ale nadal nie wyjaśniłeś mi własnego rozwiązania.
– Aby nadać prędkość postępową, musi zostać wyrzucona pewna masa lub energia. Po prostu skorzystałem z najmniej wykrywalnej formy emisji. W tym wypadku zamarzniętego amoniaku.
– Zamarznięty amoniak? Z powierzchni planety?
– Tak.
– Kiedy się tam dostałeś?
– Kiedy nie zwracał pan uwagi.
Prychnąłem.
– Niech ci będzie. Tak więc skonstruowałeś jakieś dysze wyrzucające zamarznięty amoniak, tak by wyglądało to na zjawisko naturalne. Czy to wystarczy, by przepchnąć nas na tę stronę pierścienia?
– Ufam, że moje obliczenia są prawidłowe.
Wahałem się. Pojazd Marvina przypominał bobslej. Robot już zajął w nim miejsce.
– Czy gazu wystarczy na transport dwóch osób?
– Przewidując sytuację, zbudowałem wszystko na dwie osoby.
Roześmiałem się, widząc, jak z człowieka z planem, pana sytuacji zamieniam się w pasażera Marvinowego lodowego pojazdu. Wszedłem do czarnej rury i przypiąłem się do uchwytów.
– Jak szybko może lecieć to coś?
Nie musiałem czekać na odpowiedź. Mały skuter Marvina odskoczył natychmiast od kadłuba Socorro i pognał ku pierścieniowi. Rozwijaliśmy prędkość około stu kilometrów na godzinę, kiedy Marvin odciął napęd.
– Za szybko! – krzyknąłem do niego. – Pamiętaj, że po drugiej stronie musimy zawrócić i dostać się tu z powrotem.
– Symulujemy ostatnie przeloty materii przez pierścień. Jeśli będziemy poruszać się zbyt wolno i zostaniemy złapani na radar, uznają nas za anomalię.
Zastanowiłem się nad tym. Miał rację. Kiedy jedzie się po autostradzie, samochód poruszający się z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę jest równie szybko zauważalny jak ten, który rozwija ponad dwieście.
Nie zdążyłem zgłosić żadnych dodatkowych obiekcji, ponieważ właśnie przelecieliśmy przez pierścień i wszystko wokół nas się zmieniło.
Najpierw zobaczyliśmy dwa słońca. Niemożliwym wydawało się nie patrzeć na nie, ponieważ znajdowały się dość blisko i natychmiast przyciągały wzrok. Bliźniacze gwiazdy wisiały obok siebie. Większa, klasy F, była nieco masywniejsza i gorętsza niż Słońce. Obok znajdował się maleńki czerwony karzeł. Mniejsza gwiazda orbitowała wokół siostry, a ja zauważyłem strumienie plazmy, które je łączyły.
– Fantastyczne – powiedziałem. – Są na tyle blisko, że mogą wymieniać się masą.
– Na to wygląda.
– Orientujesz się, jak daleko od domu jesteśmy, Marvin?
– To zależy, co dokładnie nazywamy domem.
To było interesujące pytanie filozoficzne, ale mnie zbyt pochłaniał widok, by mu na nie odpowiedzieć. Cały czas wpatrywałem się w dwie gwiazdy, zachwycając się ich pięknem. Najprawdopodobniej byłem pierwszym człowiekiem w tym rejonie przestrzeni i nie chciałem tracić okazji, aby podziwiać taki widok.
Byłem już kiedyś w systemie potrójnym, który znamy jako Alfa Centauri. Ale podwójnego jeszcze nie widziałem. Wiedziałem, że większość systemów składa się z wielu gwiazd. Samych systemów binarnych jest więcej niż pojedynczych.
Po minucie oglądania układu przez ściemniony wizjer hełmu miałem już jakiś obraz. Nie byłem nim zachwycony. Znajdowały się tu jedynie trzy większe planety, z czego tylko położona najbliżej gwiazd mogła mieć temperaturę wystarczającą do posiadania wody w stanie ciekłym. Zmieniłem nastawy sprzętu, skupiając się na tym właśnie globie. Był to gazowy olbrzym, otoczony przez jakiś tuzin księżyców różnej wielkości.
W pobliżu miejsca, gdzie się znajdowaliśmy, latało mnóstwo metalowych odłamków, tak przynajmniej wskazywały moje sensory.
– Masz te dane, Marvin? Co to jest wokół pierścienia? Pył?
– Zbyt duże, by to tak zaklasyfikować. Bardziej odpowiednie byłyby określenia „odłamki” czy „fragmenty”.
– Fragmenty? Czego?
– Jakiejś sztucznej struktury. Wymiarami nieporównywalnej z planetą, czy nawet asteroidą.
– Twierdzisz, że to zniszczone okręty? Nie widzę żadnych makrosów. Czy te szczątki to wszystko, co po nich zostało? A może opuściły system?
– Obie możliwości są prawdopodobne. Czy możemy podlecieć do najbliższego fragmentu w celu zbadania go?
Zastanowiłem się. Nie podobał mi się ten pomysł, ale z drugiej strony przylecieliśmy tu, by się czegoś dowiedzieć. W pobliżu nie widziałem zaś żadnego bezpośredniego zagrożenia.
– W porządku – powiedziałem. – Ale postaraj się nie pozostawić śladu.
Marvin wypuścił jedynie odrobinę zamarzniętego gazu. Podlecieliśmy do najbliższego kawałka metalu. Marvin sięgnął macką i złapał go. Przy kontakcie błysnęła iskra.
– Uważaj – powiedziałem.
– Mam to – odparł, podając mi odłamek.
Wziąłem go w dłonie i obejrzałem. Spalony, poszarpany metal. Mógł być czymkolwiek, ale na pewno nie wytworem naturalnym.
– Wygląda na kawałek okrętu.
– Pułkowniku, coś się zbliża!
Natychmiast wyobraziłem sobie krążownik makrosów, w jakiś sposób powiadomiony o naszej obecności. Odwróciłem głowę, ale zobaczyłem jedynie czarną, pustą przestrzeń.
– Zabieramy się stąd, Marvin. Maksymalna prędkość przez pierścień.
Mały wehikuł zrobił nawrót i skierował się ku ciemnemu pierścieniowi. Byliśmy tak blisko. Przy odrobinie szczęścia mogło nam się udać. Miałem nadzieję, że nie przesadziłem. Z drugiej strony, jeśli ja czułem potrzebę sprawdzenia, co jest po drugiej stronie, to czemu przeciwnik miałby tego nie czuć?
Nie udało się. Wiedziałem, że mamy kłopoty, kiedy bliźniacze słońca zostały nagle zasłonięte i nie świeciły nam już w plecy. Pochłonął nas ogromny cień.
– Szybciej, Marvin.
– Osiągnęliśmy największą moc. Może powinien pan odrzucić zespół czujników.
Przekląłem i zrobiłem to, co mi radził.
Byliśmy prawie w pierścieniu. Wkrótce mieliśmy znaleźć się w całkiem innym, bezpiecznym miejscu. W głowie miałem słowa Sandry: „Nie mogłeś się oprzeć, prawda, Kyle?”.
Wtedy coś poczułem. Coś wielkiego znajdowało się tuż za nami. Obejrzałem się mimo woli. To, co zobaczyłem, sprawiło, że już nabierałem w płuca powietrza do krzyku. Było jednak za późno, nawet na to.
Nie dotarliśmy do pierścienia.