- promocja
Star Force. Tom 6. Imperium - ebook
Star Force. Tom 6. Imperium - ebook
Kyle Riggs od dawna nie odwiedzał Ziemi. Nie ma pojęcia, co tam się dzieje. Nadchodzące raporty są coraz rzadsze i coraz dziwniejsze. Riggs, odizolowany w systemie Eden ze swoimi marines, zaczyna zdawać sobie sprawę, że przeciwko niemu formuje się sojusz. Dwie ogromne floty wkrótce ruszą, by zniszczyć siły pułkownika. Ostatni obrońcy z Sił Gwiezdnych muszą stawić czoła wrogom. Trzeba zawrzeć przymierze z obcymi biotami. Ale które gatunki są naprawdę godne zaufania?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-40-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stałem na mostku stacji bojowej i wpatrywałem się w sferę pełną fotoreaktywnych nanitów. Nazywaliśmy ten system obrazowania trójwymiarowego „holotankiem”. Trochę zajęło przyzwyczajenie się do niego, ale na pewno lepiej przedstawiał bitwy kosmiczne niż nasze dawne stoły z ekranami. Podstawę jednostki otaczały konsole z płaskimi ekranami dotykowymi. Położyłem palce na konsoli i obraz w holotanku zmienił się, pokazując dane z całego układu Edenu.
Podobnie jak w innych układach gwiezdnych, i tutaj znajdowały się dwa pierścienie. Były to masywne, zbudowane przez obcych portale międzygwiezdne. Większość z nich została zlokalizowana w przestrzeni kosmicznej, na stałych orbitach. Miały całe kilometry średnicy i z tego, co było nam wiadomo, zbudowano je z materii gwiezdnej. Okręt przelatujący przez pierścień natychmiast przenosił się w inne miejsce, zwykle w innym układzie gwiezdnym.
Nie wiedzieliśmy, kto stworzył te niesamowite struktury, ale stanowiły one jedyną dostępną metodę podróży międzygwiezdnych. Nasze okręty nie były dość szybkie, by pokonywać takie przestrzenie. Zajęłoby im to wiele lat.
Pierścienie łączyły ze sobą długi łańcuch układów. Jedno z jego ogniw stanowiła Ziemia, kolejne – Bellatrix. Po tej stronie łańcucha odkryliśmy poza Edenem tylko jeden układ, który nazwałem Thor. Łącznie odwiedziliśmy ich sześć.
Stacja bojowa, na której pokładzie się znajdowałem, była jedyna w swoim rodzaju. Zbudowałem ją bardzo blisko jednego z pierścieni, aby ochronić układ Edenu przed inwazją. Jak zamek na przełęczy, strzegła go przed intruzami, skupiając wszystkie siły obronne na jednym małym punkcie wejścia. Zarówno stacja, jak i pierścień orbitowały wokół Helu –
najzimniejszej, najdalszej od słońca planety w układzie. Po drugiej stronie znajdował się układ Thora, zamieszkany przez niezbyt przyjazny gatunek Skorupiaków. Nie wiedzieliśmy, dokąd dalej prowadzi łańcuch. Podejrzewałem, że połączonych nim gwiazd jest o wiele więcej, a wokół każdej orbitują obce światy.
Holotank rutynowo pokazywał lokalną sytuację taktyczną. Znów przełączyłem konsole, zmieniając obraz. Pojawiły się zielone światełka lecące przez kosmos. Symbolizowały moje okręty, rozrzucone wokół gwiazdy Edenu. Większości z nich kazałem pilnować drugiego pierścienia, który pośrednio prowadził do Ziemi.
Nie potrzebowałem okrętów tutaj, przy pierścieniu połączonym z Thorem. Wystarczyła stacja bojowa, której zbudowanie wymagało sporego wysiłku. Nie została jeszcze ukończona i nie miałem dość ludzi, by ją w pełni obsadzić, ale już stanowiła fortyfikację. Nikt nie mógł przelecieć przez portal, nie mając do czynienia z tym pogranicznym monstrum.
Spędziłem godzinę na czytaniu raportów i określaniu tras patroli. Nie działo się nic szczególnego. Opuściłem centrum dowodzenia, szedłem długimi, niosącymi pogłos korytarzami. Stacja bojowa była wielkości drapacza chmur i jeżyła się od broni. Niepokoiło mnie trochę, że być może wpakowałem zbyt wiele zasobów w ten fort i zaniedbałem flotę. To była elementarna luka w mojej strategii. Wystarczy spytać każdego dowódcę wojennego, a ten odpowie, że potrzebne są floty, nie tylko forty. Fortyfikacje były tanie i potężne, ale nie mogły ruszyć naprzeciw wroga. Jeśli Ziemia zostanie zaatakowana, a Crow będzie błagał mnie o pomoc, ta monstrualna stacja kosmiczna może okazać się kolosalnym marnotrawstwem. Jeśli okaże się, że zbudowałem ją w złym miejscu, nie uratuje ani jednego ludzkiego życia.
Podszedłem do wielkiego okna obserwacyjnego po słonecznej stronie. Odsunięto osłony i widziałem gwiazdy gołym okiem. Wpatrywałem się w surowe piękno przestrzeni kosmicznej. Poza stacją widać było tysiące świetlnych punkcików. Tak daleko od słońca klasy G gwiazdy świeciły intensywnie na tle absolutnej czerni.
Buty stukały o metalową podłogę. Podszedłem do wielkiego okna. Stała tam Sandra, niemal przyciśnięta do mroźnej kwarcowej powierzchni. Przypominała mi domowego kota, wyglądającego przez okno na świat.
– Wiedziałem, że cię tu znajdę.
– Wiedziałam, że przyjdziesz mnie szukać. – Rzuciła mi uśmiech przez ramię. Następnie odwróciła się w stronę kosmicznej otchłani, która obracała się na naszych oczach.
– Myślę, że na razie powinniśmy dać sobie spokój ze stacją i wrócić na planety, przekierować produkcję fabryk na mobilne systemy obronne.
– Okręty?
– Tak.
Stanąłem obok niej przy oknie. Nie ruszała się, wciąż wpatrzona w gwiazdy.
– Czasami je widzę – powiedziała. – Moje oczy nie są już normalne. Widzę, gdy coś tam się rusza, kiedy jeden z naszych okrętów zasłania którąś z gwiazd.
Milczałem. To, co mówiła, nie powinno być możliwe. Okręty były za daleko, zbyt małe w stosunku do gwiazd. Może zauważyłby to specjalny teleskop. Ale nikt, nawet sama Sandra, nie rozumiał możliwości jej nowego ciała. Była częściowo człowiekiem, częściowo nanitowym superżołnierzem, a częściowo czymś innym. Zmieniła ją wymarła kolonia mikrobów. Była jedyna w swoim rodzaju. Sam pod nadzorem Marvina odbyłem kąpiele w mikrobach, ale wtedy działały jedynie punktowo i pod kontrolą. Sandrę zmieniły same, eksperymentując na jej ciele.
– Myślałem, że gdy sam przez to przeszedłem, staliśmy się sobie bliżsi. Prawda?
Teraz na mnie spojrzała. Wydawała się zakłopotana.
– Po to to zrobiłeś? Nie, żeby być pierwszym człowiekiem, który zaryzykuje życie, lądując na gazowym olbrzymie?
W zasadzie to nie wylądowałem na gazowym olbrzymie, o ile w ogóle to możliwe. Jedynie zanurzyłem się kilka tysięcy kilometrów w głąb gęstej atmosfery. Spotkałem tam Niebieskich i rozmawiałem z nimi w ich naturalnym środowisku. A co ważniejsze, przeżyłem.
Kwestia zmian w jej i moim ciele była nieco drażliwym tematem, więc postanowiłem go zmienić. Znów skierowałem uwagę na zewnętrzną scenerię. Wiedziałem, że moje okręty gdzieś tam są, ciemne i nie do zauważenia gołym okiem między przypominającymi klejnoty gwiazdami. Przegrupowałem je, kiedy wygoniliśmy makrosy z układu. Jeden okręt patrolował każdą z zamieszkałych planet, a pozostałe krążyły wokół drugiego pierścienia.
– Jak myślisz, co się dzieje na Ziemi? – spytałem.
– Zapewne Crow przejmuje kontrolę – odpowiedziała cicho.
– Skąd taka pewność?
– Gdyby miał poważne kłopoty, błagałby już o pomoc. Gdyby miał niewielkie kłopoty, narzekałby. Skoro siedzi cicho, to nie jest dobrze. Wtedy coś knuje.
Skinąłem głową.
– Twoja analiza pasuje do mojej. On coś planuje. Nie mówi nic, bo chce nas wziąć z zaskoczenia.
– Już wcześniej go nie doceniałeś. Zastanówmy się. Co najgorszego mógłby zrobić?
Wzruszyłem ramionami.
– Wysłać na nas flotę. Dość okrętów, by nas sobie podporządkować. Albo coś innego, co nie przyszłoby mi do głowy.
– Co z tym zrobimy?
Spojrzeliśmy po sobie. Wydawała się odprężona, ale widziałem w jej oczach niepokój. Uśmiechnąłem się lekko.
– Nie martw się. Sam buduję flotę.
– Mamy tylko trzystu marines. Gdy każdego wytrenujesz w pilotowaniu okrętów, co zrobimy?
Zmarszczyłem brwi. Miała rację. Moja stacja bojowa była sprawna, a ja miałem pewność, że powstrzyma małą inwazję makrosów, sto okrętów lub mniej. Ale nie po obu stronach układu równocześnie.
– Moglibyśmy zbudować drugą stację przy pierścieniu do Heliosa.
Pokręciła głową.
– Skąd weźmiesz materiały?
– W tym problem. Przy drugim pierścieniu nie mamy pod ręką planetoidy, którą można przekopać w poszukiwaniu metali i paliwa. Nie wiemy nawet, czy ta stacja powstrzyma makrosy, gdy znów się zjawią. Jak wielka będzie flota wroga, gdy w końcu przyleci? To dość niepokojące nie wiedzieć, jakimi siłami dysponuje wróg.
– Nadal brak danych?
– Zero.
– W takim razie musimy zgadywać, i to dobrze.
Nie uśmiechało mi się, że to ja mam zgadywać. Makrosy nie miały papierów ani plików na twardych dyskach, objaśniających ich plany. Na tyle, na ile udało nam się stwierdzić po przeanalizowaniu ich sztucznych mózgów, nie miały żadnego wielkiego planu. Działały jak kopce termitów. Każda jednostka była połączona z innymi w zasięgu komunikacji. Każda robiła swoje bez żadnego centralnego dowodzenia poza co najwyżej układem gwiezdnym. W pewnym sensie były scentralizowane i zdecentralizowane jednocześnie. Gdy siły makrosów były dość blisko siebie, by koordynować działania, robiły to automatycznie, ale nie wydawały się mieć jakiejś ogólnej strategii.
Kiedyś myślałem, że może jest jakiś inny rodzaj makrosów, jednostek dowódczych. Ale teraz porzuciłem ten pomysł. Wyglądało na to, że stają się inteligentniejsze, gdy jest ich sporo w małej odległości. Ale to wynikało z ich konstrukcji, a nie z istnienia jakiejś zwierzchniej kasty. Gdy się do siebie zbliżały, automatycznie zaczynały wspólnie przetwarzać informacje. W ten sposób powstawało tak zwane dowództwo makrosów. W pewnym sensie, gdy rozmawiałem z ich dowództwem, tak naprawdę komunikowałem się ze wszystkimi makrosami w okolicy. Nie było żadnego supermakrosa, który nimi dowodził.
Logika mówiła, że mniejsze grupy powinny być głupsze i że powinno brakować im strategii. Nie miały żadnego wielkiego planu, po prostu serię heurystycznych zasad, którymi się kierowały. Najwyraźniej im to jednak nie przeszkadzało. Poszczególne kolonie nieźle radziły sobie z rozbudową sił do czasu przejścia do kolejnego układu gwiezdnego w łańcuchu. Nie potrzebowały planu, który zresztą trudno byłoby koordynować na tak wielkiej przestrzeni. Jeśli każdy mały robot wykonywał swoje zadanie, skutek i tak stanowiła potężna horda maszyn bojowych.
Nie mogłem wiedzieć, jak wielka będzie kolejna flota, przez co nieustannie się martwiłem. Wiedziałem, że stacja poradzi sobie z flotami wielkości tych, jakie do tej pory widzieliśmy, ale może były to jedynie niewielkie misje zwiadowcze na obrzeżach ogromnego imperium.
– Wylatuję jutro – powiedziałem. – Odwiedzę wewnętrzne planety i zobaczę, jak radzą sobie nasi ludzie. Lecisz ze mną?
W końcu uśmiechnęła się szeroko.
– Spróbuj tylko mnie powstrzymać. Mam dość tej świecącej pustkami stacji. Powietrze na niej jest zatęchłe, niezależnie od tego, iloma zbiornikami alg ją wypełnisz.
Poszliśmy do naszej kwatery. Sandra nie była szczególnie zadowolona z moich niedawnych relacji z kapitan Sarin, ale przeszło jej, gdy Jasmine opuściła układ. Osobiście się cieszyłem – odzyskałem swoją dziewczynę i znowu dzieliliśmy łóżko.
Na stacji zapadła sztuczna noc. Kadłub dziwnie brzęczał i skrzypiał. Wewnętrzne warstwy fortu były grubymi płytami metalu, ale zewnętrzny pancerz składał się ze skał. Warstwy wciąż się przesuwały, jako że poszczególne metalowe sektory poszerzały się i kurczyły w reakcji na źródła promieniowania. W dodatku stacja powoli się obracała, wystawiając kolejne części kadłuba na promieniowanie gwiazdy, a następnie na mroźną pustkę.
Sandra i ja przyzwyczailiśmy się do hałasów i nie przeszkadzało nam to w byciu podobnie głośnymi. Myśl, że rano opuścimy stację, chyba dodała nam obojgu energii.
Jako w pewnym sensie nowo narodzony człowiek, byłem teraz w stanie dotrzymać tempa Sandrze. Pomyślałem, że przyjemnie będzie w końcu nie obudzić się poobijanym.
Nasza miła impreza pożegnalna nie potrwała jednak do rana. Długo przed końcem nocnej zmiany odezwały się syreny i rozbłysły światła alarmowe, zanurzając nasze spocone ciała w rytmicznym bursztynowym pulsowaniu.Rozdział 2
Syreny sprawiły, że natychmiast się rozbudziłem. Wciąż nagi i ociekający potem, przycisnąłem ścianę pięcioma palcami. Natychmiast wyrósł z niej interfejs komunikacyjny. Inteligentny metal rozpoznał mnie i wyświetlił dostępne opcje. Przycisnąłem co trzeba i w kwaterze rozległ się głos:
– Sir? Pułkowniku Riggs?
– Mów, Welter.
Komandor Welter był moim pierwszym oficerem i dowodził stacją, gdy nie byłem na służbie. Jego głos mnie nie zaskoczył, ale nieco zirytował. Pomyślałem, że dopiero co udało mi się zasnąć, więc lepiej, żeby nie chodziło o drobną usterkę. Welter miał tendencję do nadmiernego przejmowania się detalami. Sprawiało to, że był świetnym pierwszym oficerem, ale bywał też wkurzający.
– Zwiadowca jeden wrócił do bazy, sir. Coś wypatrzyli.
– Ile okrętów? Jakiego typu? – spytałem, siadając na łóżku i kierując stopy w stronę butów. Buty to wyczuły, rozpoznały właściciela i owinęły się wokół moich stóp.
– Właśnie przeglądam raport – odparł Welter. – Proszę dać mi dziesięć sekund.
– Co się dzieje, Kyle? – szepnęła za moimi plecami Sandra.
Wzruszyłem ramionami, starając się tymczasem aktywować spodnie. Kolejna część garderoby próbowała chwycić mój tors, ale zrobiłem unik. Inteligentne ciuchy były świetne, ale czasami grały mi na nerwach. Nadal nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Nie zawsze rozumiały, kiedy chciałem pozostać nagi, na przykład pod prysznicem. Czasami zastawiały na mnie pułapki, zasadzając się za szafą albo rzucając na mnie z podłogi.
– Cholera – powiedziałem, strząsając kurtkę. Musiałem najpierw założyć spodnie, żeby części skafandra prawidłowo się połączyły. Jeśli czekała nas bitwa, chciałem, żeby kombinezon działał jak należy w przypadku nagłej utraty ciśnienia. Kurtka nie poddawała się. Trzymała się łokcia, wyrywając mi przy okazji kilkadziesiąt włosków. Trochę tak, jakbym był owinięty taśmą klejącą.
– Pułkowniku? – odezwał się znów Welter. – Nadlatuje okręt. Nieznana klasa. Z wodnych księżyców Skorupiaków.
– Tylko jeden? – zdziwiłem się. – Alarm przez tylko jeden okręt? Jest jakiś wielki czy coś?
– Nie, sir. Według raportu jest wielkości jednego z naszych krążowników.
Skinąłem głową.
– Spory, ale to nie powód do paniki. Nadają?
– Tak, sir. Twierdzą, że mają misję na rzecz zrozumienia i jasności.
– Czy chodzi o misję dyplomatyczną?
– Nie wiem, sir. Poprosiłem ich o nieco bardziej zrozumiały przekaz, jeszcze zanim tu dolecą. Zwiadowcy przekazali wiadomość, na co tamci odparli, że lecą nas „osobiście oświecić”.
– Świetnie. Czas przybycia?
– Jakieś sześć godzin.
Jęknąłem. Ale w końcu udało mi się założyć spodnie.
– Sześć godzin? Ogłaszasz pełny alarm dla jednego okrętu dyplomatycznego, który przyleci dopiero za sześć godzin?
– Ja tylko wykonuję rozkazy. Pańskie rozkazy.
Przerwałem połączenie i mruknąłem coś niemiłego o matce Weltera.
Sandra stała obok mnie, naga i piękna.
– Nie weźmiesz prysznica? Wygląda na to, że masz jeszcze czas. A naprawdę ci się przyda.
Westchnąłem ciężko. Miała rację. Wcisnąłem odpowiednie przyciski na ubraniu, które spadło na podłogę. Oddaliłem się, zanim zmieniło zdanie, i ruszyłem w stronę kabiny prysznicowej.
Odświeżony, ale nieco śpiący, ruszyłem przez serię nanitowych drzwi, które rozpływały się, gdy nadchodziłem. Oprócz nich były też ciężkie, automatyczne grodzie, które otwierały się z sykiem i zamykały z brzęknięciem. Gdy dotarłem do mostka, zdążył się tam zgromadzić mój sztab.
Alarm uruchomił jeden z moich okrętów zwiadowczych. Dwa z nich wysłałem na drugą stronę pierścienia, do układu Thora, który zamieszkiwały Skorupiaki. Miały wyraźne rozkazy: gdy tylko wykryją cokolwiek nietypowego, jeden z nich ma wrócić na naszą stronę i to zgłosić. Drugi powinien pozostać po tamtej stronie i obserwować sytuację do czasu, aż będzie bezpośrednio zagrożony. Dopiero wtedy miał się wycofać i również zdać raport.
Wydałem takie rozkazy, aby zabezpieczyć się przed atakiem z zaskoczenia. Jeśli coś będzie się działo po drugiej stronie, chciałem o tym wiedzieć. Szybko zdałem sobie sprawę, że jeden okręt nie wystarczy. Gdyby zwiadowca od razu wrócił, dostalibyśmy wczesne ostrzeżenie, ale brakowałoby nam szczegółowych informacji. Dlatego zdecydowałem się na dwie jednostki.
Skorupiaki były dziwnym gatunkiem. Jak sama nazwa wskazuje, wyglądały mniej więcej jak homary. Były to jednak inteligentne, gigantyczne, ośmionogie homary. Skorupy miały grube i niebieskie. Zdecydowanie były gatunkiem wodnym. Wiedzieliśmy, że mogły przetrwać w atmosferze takiej jak nasza, ale wolały funkcjonować pod wodą.
Ich układ gwiezdny składał się z trzech gazowych olbrzymów i całej masy skalistych planet, okrążających dwa słońca – jasną, białą gwiazdę klasy F i małego czerwonego karła. Z jakiegoś powodu nazwałem większą z gwiazd Thorem, a mniejszą Lokim. Z tego, co wiedziałem, same gazowe olbrzymy nie były zamieszkane, ale jeden z nich znajdował się w strefie, w której mogła występować woda w stanie ciekłym. Otaczały go pokryte oceanami księżyce, na których mieszkały Skorupiaki.
Choć ich światy wyglądały na całkiem przyjemne, kosmici nie byli zbyt przyjaźni. Okazywali podejrzliwość i od początku z nami rywalizowali. W każdym stwierdzeniu doszukiwali się zniewag i często je znajdowali. Lubili się też przechwalać, dlatego sprawiali wrażenie snobów. Nie lubiłem z nimi rozmawiać, ale nie chciałem kierować się uprzedzeniami. W końcu toczyliśmy wojnę biotów przeciwko maszynom i wszystkie żywe istoty powinny być po tej samej stronie – nawet te nieznośne.
Nalałem sobie kawy i spojrzałem na swoich ludzi nieprzytomnymi oczami. Nie byłem zbyt zmęczony – marines pełni nanitów i mikrobowych usprawnień mogli sporo znieść. Jednak nasze mózgi też potrzebowały snu.
– Czy próbowaliśmy nawiązać dalszy kontakt z okrętem? Czego właściwie chcą?
– Wciąż nie odpowiadają na pytania. Mówią tylko, że przybywają nas „oświecić”, cokolwiek to może znaczyć.
Skorupiaki były zadufaną w sobie rasą, która uważała się za największych myślicieli w kosmosie. Lubili wykazywać, że wszyscy inni się mylą. Tym razem najwyraźniej chcieli też być tajemniczy.
Oczywiście ufałem sile bojowej swojej stacji. Pojedyncza jednostka Skorupiaków nie miałaby z nią szans w razie próby ataku. Skorupiaki zbudowały całkiem imponujący okręt i zapewne chciały pochwalić się, jak bardzo zaawansowany jest w porównaniu z naszymi.
Czekaliśmy. Na pokładzie stacji znajdowało się jedynie czternaście osób. Większość z moich podwładnych była w załodze jednego z okrętów lub w oddziale desantowym marines. Czternaścioro w zupełności wystarczyło do obsadzenia stacji, dzięki jej centralnemu sterowaniu. Została zaprojektowana tak, aby mogło ją obsadzić tysiąc osób. Inspirowałem się łańcuchem dowodzenia makrosów. Działami można było sterować z mostka. Gdybym miał pełną załogę, mogłaby też obsadzić bezpośrednio pojedyncze baterie na wypadek uszkodzenia centralnego punktu dowodzenia.
– Pozwolimy im po prostu wlecieć do doku? – spytał po raz dziesiąty komandor Welter. Niepokoił go widok zbliżającego się okrętu obcych.
– Tak. Co innego nam zostaje? Przeskanowaliśmy jednostkę, na pokładzie jest tylko jeden homar. Nie usmażę dyplomaty za to, że przyleciał porozmawiać.
– Co, jeśli zacznie sprawiać kłopoty?
– Wtedy możesz załadować główne działo elektromagnetyczne i osobiście go rozwalić na atomy.
Welter uśmiechnął się na tę myśl, podobnie jak paru innych członków załogi. Nikt nie przepadał za zarozumiałymi Skorupiakami.
Czekaliśmy dalej. Po sześciu godzinach drugi okręt zwiadowczy wrócił na naszą stronę, a jego pilot zdał raport.
– Przelatuje, pułkowniku.
– Dobrze, a teraz wracaj tam i obserwuj dalej.
– Pułkowniku – odezwał się Welter – sugeruję, aby skontaktować się z Ziemią i dać im znać o sytuacji.
Myślałem o tym. Ziemia ostatnio nawet nie odpowiadała na moje raporty, ale ponoć takie mieliśmy zadanie.
– Zrobię to, gdy dowiemy się, czego chcą Skorupiaki.
Welter nie był szczególnie zadowolony z tej decyzji, ale nie powiedział nic więcej. Nadal czekaliśmy. A tymczasem pojawił się piętnasty członek załogi. Marvin wleciał do pomieszczenia, ciągnąc za sobą swoje metalowe cielsko z masą stalowych macek.
– Czy posłaniec przybył? – spytał.
– Za chwilę.
– Świetnie. Niedługo wszystko będzie dla nas jasne. Lecę na dolne pokłady, jeśli to panu nie przeszkadza, pułkowniku.
Spojrzałem na niego z ukosa. Zauważyłem, że skupia na mnie sporo kamer jednocześnie, co oznacza, że bardzo interesuje go moja odpowiedź. Wyglądało na to, że dziś korzystał z siedmiu wzmocnionych kamer wojskowych. Nie była to dla niego standardowa konfiguracja, zwykle wolał dokładniejszy sprzęt naukowy. Myślałem, żeby spytać go, czemu szykuje się do bitwy, ale nie zrobiłem tego. I tak zostało nam tylko kilka minut.
– Dobrze, Marvin – stwierdziłem. – Nie potrzebujemy cię tutaj. Możesz się udać, gdzie chcesz.
Robot przybrał cylindryczny kształt i wymknął się przez okrągły otwór w podłodze. Wszyscy obecni przyglądali się, jak odchodzi. Załoga już się nieco do niego przyzwyczaiła, ale mimo wszystko ludzie wciąż przewracali oczami na jego widok. Był dziwny, ale w znajomy sposób, zupełnie jak nietuzinkowy, mieszkający na strychu wujcio.
– Oto i on – oznajmił Welter.
Mój wzrok powędrował do holotanku na środku pomieszczenia. Okręt Skorupiaków przeleciał przez pierścień bez większego szumu. Nie było wybuchu promieniowania po jego przybyciu. Po prostu bezszelestnie przeleciał z innej części Galaktyki do układu Edenu.
Oczywiście od razu go przeskanowaliśmy. Sprawdziłem wszystkie odczyty – wydawały się w porządku. Okręt był uzbrojony, ale nie wyglądał na latającą bombę z głowicami fuzyjnymi. Na pokładzie znajdowały się radioaktywne pierwiastki, ale na krążowniku tej wielkości można się było tego spodziewać, dokładnie w takiej ilości i rodzaju. Gdyby wystrzelił do naszej bazy z bardzo małej odległości, na pewno by ją uszkodził, ale za cenę utraty niezłej jednostki. Byłem pewien, że wielowarstwowy pancerz i rozproszone systemy mojej stacji bojowej wytrzymałyby atak. Chyba nie mieliśmy wyboru, jeśli chcieliśmy z nim porozmawiać. Istniało niewielkie ryzyko ataku, ale normalizacja stosunków z tymi pyszałkami była warta jego podjęcia.
Okręt obcych wytracił nagle prędkość, podlatując do stacji. Najwyraźniej planował zadokować. Konstrukcja jednostki była dla mnie nowa. Kadłub miał dość dziwny kształt –
zamiast geometrycznego, symetrycznego planu widziałem wybrzuszenia w pozornie przypadkowych miejscach. Okręt wydawał się pozbawiony równowagi, ale zapewne dla Skorupiaków był czymś pięknym.
– Przelatuje przez główne pole minowe – poinformował Welter, majstrując przy panelu sterowania holotanku.
Rozejrzałem się i stwierdziłem, że większość załogi nie robi nic, tylko się gapi.
– Uwaga, macie się wszyscy rozejść. Sandra, Welter – wy zostańcie. Lester, udaj się do maszynowni. Pramrod, do sekcji naprawczej. Reszta niech obsadzi baterie dział. Tam również możecie pić kawę i patrzeć na ekran.
Przez chwilę na mnie spoglądali, po czym ruszyli się z miejsc. Nikt nie kwestionował moich rozkazów, ale niektórzy wyglądali na skonsternowanych. Zmarszczyłem brwi. Byli nieźle wyszkoleni, choć nieco zbyt powolni.
– Ruszać się! – ryknąłem nagle, klaszcząc. – Za dziesięć sekund nie chcę widzieć nawet waszych tyłków. Wynocha!
Wreszcie do nich dotarło. Wszyscy pobiegli do korytarzy i wind prowadzących ku dalszym częściom stacji. Gdy już ich nie było, zauważyłem, że Sandra patrzy na mnie zamiast na holotank. Okręt Skorupiaków był już w połowie drogi między pierścieniem a stacją.
– Co to było, Kyle?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem. Ale gdy zobaczyłem, jak Marvin się ulatnia, uznałem, że może jest mądrzejszy niż my. Co byś zrobiła, gdybyś miała tylko jeden okręt, który miałby przeprowadzić samobójczy atak? Gdzie byś uderzyła?
Szeroko otworzyła oczy.
– Mostek?
– Dlaczego nie?
– Ale nie mogą wie… – zaczęła mówić.
– Obcy okręt dokuje za dziewięćdziesiąt sekund – przerwał jej Welter donośnym, ale spokojnym głosem. Zajmował stanowisko sternika, mimo że stacja nie była zdolna do samodzielnego lotu. Mógł jednak kierować jej nachyleniem, obracając olbrzymią konstrukcją. Dzięki temu w razie potrzeby, gdyby część stacji została uszkodzona, moglibyśmy strzelać z kolejnych dział. Miałem nadzieję, że nigdy nie będę miał okazji się przekonać, jak układy sprawują się pod ostrzałem.
Sandra spojrzała na niego i znów na mnie. Odezwała się w końcu szeptem:
– Nie mogą wiedzieć, że mamy tylko garstkę ludzi na pokładzie.
– Nie mogą. Ale może i tak to wiedzą. Nie zrozum mnie źle, mam nadzieję na pokojowe pogaduszki. Może zdali sobie sprawę, że czas całować ludzi w tyłki za ochronę. Szanuję to. Ale już wcześniej nas zaatakowali, więc nie zamierzam dać się wykiwać ponownie.
Razem patrzyliśmy więc, jak okręt Skorupiaków wyhamował i wleciał do doku. Widok automatycznie przełączył się na kamery wewnętrzne. Holotank pokazał, że okręt połączył się ze stacją i rejestrowała go jedynie kamera w hangarze, który otworzył się szeroko.
Dałem Sandrze znak, by włączyła kanał komunikacyjny.
– Przybyłeś, ambasadorze – powiedziałem. – Skoro już tu jesteś, może podasz nam swoje imię?
Na ekranie pojawił się niebieskawy blask, który rósł, aż zobaczyłem sylwetkę Skorupiaka siedzącego w pomieszczeniu wypełnionym wodą, w której pływały różnego rodzaju przedmioty. Wokół jego czułków krążyły brązowe płatki. Ambasador był kiepsko oświetlony. Zapewne tak się czuł najlepiej. Mieszkająca na dnie morza istota nie była przyzwyczajona do jasnego światła.
– Ambasador? – odparł kosmita. – Tak, ten tytuł można uznać za odpowiedni. Jestem samicą Piątego Stopnia, starszym adiunktem. Zaszczycam cię bardzo swoją obecnością tutaj, pozwalając, byś mnie oglądał. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak wielkim darem jest moje przybycie?
Te aroganckie owoce morza potrafiły być cholernie irytujące. Zmusiłem się do uśmiechu, starając się robić dobrą minę do złej gry. Wziąłem głęboki oddech i stwierdziłem, że dostosuję się jednak do ich stylu.
– Jesteśmy wniebowzięci, wasza wielkoduszność – odparłem. – Słowa nie są w stanie wyrazić, jak bardzo cieszy nas wasz majestat.
Czułki falowały przez chwilę, po czym uniosły się nieco w wodzie, otaczającej kolczastą głowę ambasadora. Uznałem, że Skorupiakowi spodobało się tłumaczenie, które otrzymał.
– Doskonale. Dobrze jest, gdy pomniejsze istoty pojmują majestat poświęcenia, którego będą świadkami. Cokolwiek innego byłoby nieodpowiednie.
Mój uśmiech nieco zrzedł, gdy próbowałem stwierdzić, o co chodzi kosmicie. Czasami obcy używali idiomów, które z początku wydawały się nie mieć sensu.
– Być może czas, byśmy poznali cel twojej misji. Oświeć nas, proszę.
Czułki znów się poruszyły, po czym stanęły w miejscu.
– Zgoda – odparło wodne stworzenie.
Otworzyłem usta, by coś dodać, ale myśl w jednej chwili wyleciała mi z głowy. Do dziś nie jestem w stanie ustalić, co właściwie zamierzałem powiedzieć.
Bo w ułamku sekundy statek ambasadora Skorupiaków eksplodował.Rozdział 3
Przez pierwsze parę chwil po wybuchu uśmiechałem się ponuro. To był niezły podstęp – zbliżyli się i zrobili dziurę w naszej centralnej ładowni. Ale nie był to szczególnie groźny atak. W zasadzie wyszedł dość żałośnie. Wyliczyłem, że musiała to być głowica o sile poniżej megatony.
– No to nas oświecili – stwierdził Welter.
– Nie rozumiem, co nimi kie… – zacząłem, ale nie dokończyłem.
Wszystkie systemy na mostku przygasły, po czym wyłączyły się na dobre, a wraz ze sprzętem przepadło moje zdanie. Wszystkie komputery albo były już martwe, albo niewiele im brakowało.
– Co to ma być, do cholery? – warknąłem.
– Jakiś rodzaj wirusa? – spytała Sandra. Jej oczy były wielkie i zobaczyłem w nich coś, czego nie widziałem chyba od czasu bitwy o wyspę Andros. Strach.
– Nie wiem, co to – powiedział Welter – ale rozprzestrzenia się na całą stację.
W czasie naszej wymiany zdań zgasł centralny holotank, a znajdujące się w nim nanity opadły na dno jak szary piasek. Wyglądały, jakby nagle je coś wyłączyło. Miliardy nanitów.
– Impuls elektromagnetyczny? – zastanawiałem się.
– Albo to, albo naprawdę szybki wirus – odparł Welter.
– Sandra, nakaż systemom wzajemną izolację.
– Próbuję, ale główna konsola nie odpowiada. Jesteśmy odcięci.
Walnąłem pięścią w konsolę. Zrobiłem małe wgięcie, typowe dla konsoli używanych przez wkurzonych oficerów ze wzmocnionymi mięśniami. Nie było to dla mnie nic nowego, ale dwa szczegóły mnie zdziwiły. Po pierwsze, konsola nie nadmuchała się z powrotem jak balon. Po drugie, walnięcie w metalową powierzchnię bolało.
Podniosłem odzianą w rękawicę dłoń i mrugnąłem. Po ręce ciekła mi mieszanka nanitów i krwi. Skafandry, które zaprojektowałem tak, aby wygodnie nosiło się je podczas codziennej pracy na stacji, składały się głównie z nanitów, które rozpadały się na moich oczach. Zdałem sobie sprawę, że nanity w mojej krwi też umierały, zmieniając się w bierne drobiny metalu w krwiobiegu. Musiałem uważać, bo mogły osiągnąć poziom toksyczności. Wszyscy potrzebowaliśmy świeżych cząsteczek choćby po to, by pozbyć się starych. Inaczej mogłyby spowodować śmiercionośne zakrzepy.
– Powinniśmy byli zgłosić to Ziemi, gdy jeszcze mogliśmy – marudził Welter. – Teraz straciliśmy systemy komunikacyjne i nie możemy nawet powiedzieć nikomu, kto nas zaatakował.
Spojrzałem na niego z ukosa.
– Zawsze, gdy na tej stacji odzywa się alarm, w pierwszej chwili myślę o Ziemi. Ale nasze stosunki z ojczystą planetą nie są najlepsze, odkąd sprzeciwiłem się rozkazom Crowa. Wysłałem sporo wiadomości: dyplomatyczne przeprosiny, wyjaśnienia, a nawet pełne raporty, ale bez odpowiedzi. Jeszcze w zeszłym tygodniu prosiłem o posiłki. Nikt się nie odezwał.
Komandor Welter milczał. Wiedziałem, że cisza ze strony Ziemi wszystkich niepokoiła. W końcu staliśmy na straży ziemskich granic. Co dla naszej misji oznaczało to, że Ziemia nie chciała z nami nawet rozmawiać? Moi ludzie nie byli pewni, ale wiedzieli, że nic dobrego. Niektórzy szeptali, spekulowali, że Ziemia została podbita przez makrosy przylatujące od strony układu niebieskiego olbrzyma, przez pierścień na Wenus. Sam jednak nie brałem tej opcji pod uwagę. Byłem pewien, że wtedy Crow wysłałby wiadomość, błagając o pomoc.
Ale nie zrobił tego. Przestał wysyłać do nas rozkazy i raporty. Nie odpowiadał na nasze pytania, więc przestałem je zadawać. Teraz byliśmy w dyplomatycznym impasie. Wszyscy czekali. Zaczęło to gryźć moich ludzi. Niektórzy szeptali, że zbudowaliśmy stację po złej stronie łańcucha, że powinniśmy zbudować ją od strony Ziemi. Starałem się zwalczać takie gadanie, ale nie mogłem podsłuchiwać wszystkich rozmów w korytarzach. Plotki przycichły, ale całkiem nie ustały.
Sandra rzuciła przekleństwem dwie minuty po tym, jak trafił nas impuls elektromagnetyczny. Obaj z Welterem spojrzeliśmy na nią. Jej ubranie znikało na naszych oczach. Zdałem sobie sprawę, że moje też. Wszyscy starali się trzymać za rozsypujące się skafandry. To wyglądało, jakbyśmy mieli kawałki płótna przyklejone do ciała taśmą, która nagle zaczęła odpadać. Nanitowa tkanina straciła przyczepność. Miliardy komponentów utraciły spójność, spadając na podłogę wokół nas. Pomyślałem, że na szczęście większość z nas nosi bieliznę.
Sandra wyciągnęła język w stronę rozpadającej się kupki swojego dawnego ubrania.
– Zdradzieckie gnojki. Kiedy naprawdę ich potrzebujesz, wyłączają się.
– To nie one są tu zdrajcami – wyjaśniłem. – Skorupiaki zrobiły to celowo. Walnęły w nas czymś i musimy uznać, że cała stacja przestała działać. Została nam jakaś stara technologia? Choćby i radio tranzystorowe?
Nieco się naszukaliśmy, ale w końcu Welter je znalazł. Umieściłem tu i ówdzie na stacji prymitywną technologię, bo obawiałem się, że zbytnio polegając na nanitach, możemy być podatni na atak, który je zneutralizuje. Podobnie jak same makrosy, miałem zapasowe systemy. Pozwalały jednak tylko na bardzo podstawową komunikację.
W ciągu minuty dysponowałem awaryjną słuchawką. Próbowałem wywołać resztę załogi w innych częściach stacji, ale bezskutecznie. Następnie zwróciłem się w stronę kosmosu. Mieliśmy tam w końcu jeszcze dwa okręty i chciałem z nimi pogadać.
– Tu P-9 do bazy, odpowiedzcie.
– To pilot? – spytałem, zabierając Welterowi mikrofon. Chwycenie znowu za zwykły kawał plastiku było dziwnym uczuciem. – Przedstaw się.
– Tu porucznik marines Becker, sir – odezwała się kobieta. Radio szumiało, ale działało.
– Becker, dobrze cię słyszeć. W jakim jesteście stanie?
– Z okrętem wszystko w porządku. Chyba byłam poza zasięgiem tego, co uszkodziło stację.
– Co zobaczyłaś, Becker? Wiesz, co to było?
– Nie bardzo. To wyglądało jak jakaś mała eksplozja. Podejrzewam, że mógł to być impuls elektromagnetyczny wytworzony przez okręt Skorupiaków. Wykiwali nas, sir. Czy stacja jest sprawna?
– Nie – odparłem. – Na razie jesteśmy unieszkodliwieni.
– Jak mogę pomóc? Trzeba was ewakuować?
– Nie. Wróć do swojej głównej misji. Razem ze skrzydłowym lećcie na drugą stronę pierścienia. Przeprowadźcie zwiad w układzie Thora, szukajcie znaków, czy szykują kolejny atak. Jeśli tak, muszę natychmiast o tym wiedzieć.
– Przyjęłam, pułkowniku. Bez odbioru.
Becker odleciała przez pierścień. Zostaliśmy sami, na mostku oświetlonym jedynie przez lampy awaryjne. Czułem się bezradny i coraz bardziej wkurzony.
– Lepiej, żeby te raki wiedziały, co robią – burknąłem. – Nie lubię stać po ciemku w samej bieliźnie.
– Kyle, powinniśmy wezwać resztę lokalnej floty.
Pokręciłem głową.
– Welter, poinformuj pozostałych dowódców o naszej sytuacji. Nie rozkazuj misji ratunkowej – jeszcze nie. Nie wiemy, co planują Skorupiaki. Może chcą, żebyśmy się wycofali z pierścienia do Heliosa?
Sandra spojrzała na mnie spode łba.
– Sugerujesz, że homary współpracują z makrosami? Albo z Crowem?
– Po prostu nie wiemy.
– Ale jak mogliby nawiązać kontakt? Tkwią w swoim układzie, prawda?
Pokręciłem głową.
– Pamiętasz eksperyment Marvina z komunikacją między pierścieniami? Udało mu się sprawić, że nadawały i przekazywały wiadomości. Zawsze podejrzewałem, że makrosy to potrafią, i wiem, że potrafią to Niebiescy. Może Skorupiaki też dysponują tą technologią. Może tuż pod naszym nosem knuły zdradę?
Marvin dopiero niedawno odkrył technologię pozwalającą na nadawanie międzygwiezdnych wiadomości przez pierścienie, z prędkością w zasadzie większą niż światło. Należało w tym celu stworzyć minipierścień, z pomocą mechaniki kwantowej. Operował on na zasadzie splątania kwantowego. Najważniejsze było, że skutkowało to praktycznie natychmiastowymi połączeniami.
Welter przysłuchiwał się nam uważnie, aż w końcu się odezwał:
– Ale co zyskaliby na takim ataku? Muszą wiedzieć, że jesteśmy dość silni, by ich zniszczyć w razie potrzeby. Mamy dużo więcej okrętów, a ta stacja jest dużo bardziej śmiercionośna niż cokolwiek, co mogą na nas wysłać.
– Czyżby? – spytałem ponuro. – Właśnie unieszkodliwili ją jedną prostą sztuczką.
– Tak, ale w ciągu kilku dni doprowadzimy ją do używalności, jestem tego pewien.
Ja nie byłem, ale nie chciałem się kłócić.
– Mogą być w zmowie z naszymi wrogami. Muszą mieć plan, coś, co zszokuje nas tak bardzo, jak ten atak. Coś, co wykorzysta ich nagłą przewagę.
Z tym nie można było dyskutować. Wszyscy byliśmy zmartwieni i zastanawialiśmy się, jaki koszmar nas czeka.
Gdy założyłem na siebie jakiś staroświecki kombinezon i zabandażowałem ręce, udałem się pod pokład.
– Gdzie idziesz? – spytała szorstko Sandra.
– Poszukać Marvina.
– On wciąż żyje?
– Nie wiem, ale się dowiem.
– Chcę iść z tobą.
– Potrzebuję cię na mostku. Pilnuj, żeby Welterowi nic się nie stało, i nasłuchuj zwiadowców. Powinni wkrótce wrócić i zdać raport. Wtedy znajdź mnie i przekaż informacje.
Nie chciała zostać sama, ale nie wykłócała się. Znalazłem właz, w który wślizgnął się Marvin, i wszedłem do środka.
Bez nanitów spora część stacji została sparaliżowana. Nie było na niej żadnych ważniejszych systemów, które nie polegałyby na tej technologii. Nawet znaczna część drzwi, które normalnie po prostu były tymczasowymi otworami w nanitowych membranach, teraz przypominała otwarte rany w kadłubie. U podstawy każdej z tych dziur dryfowały zbitki martwych nanitów, wyglądające jak kupki zmielonego metalu.
Pamiętając, że Marvin planował udać się do komory generatora, ruszyłem w tamtą stronę, przemieszczając się tunelami Jeffriesa. Jako że stację zaparkowaliśmy na orbicie Helu, nie mieliśmy niemal żadnej grawitacji. W niektórych częściach generowaliśmy sztuczne ciążenie, ale nie należały do nich tunele Jeffriesa. Dawały dostęp do rzadko odwiedzanych części naszej instalacji, zbyt odległych od jej centrum lub zbyt rzadko używanych, żeby warto było budować porządny korytarz.
Wkraczając do obszaru generatorów, zobaczyłem masywne ściany ekranujące, przeszywane przez tunele. Światła były tu przytłumione, ale dało się jeszcze coś zobaczyć. Było mi zimno – systemy ogrzewania przestały działać i otaczająca nas próżnia wysysała ciepło.
Przed sobą zobaczyłem jakiś ruch, coś ciemnego, co odsunęło się ze zgrzytem. Brzmiało jak stalowa szczotka szorująca o betonową podłogę.
– Marvin? – spytałem tak spokojnie, jak tylko umiałem. –
Wiem, że tu jesteś. Odezwij się.
– Dlaczego pan przyszedł, pułkowniku Riggs?
– Żeby z tobą porozmawiać.
– O czym?
– O tym, skąd wiedziałeś, co zrobi okręt Skorupiaków.
Marvin zawahał się. Widziałem go teraz w półmroku – a przynajmniej jedną z jego kamer. Chował się za rogiem skręcającego w prawo tunelu. Podczołgałem się bliżej i przycisnąłem kolana do piersi. Nie było tam miejsca, żeby stać, ale mogłem przykucnąć.
– Czy jest pan uzbrojony? – spytał Marvin.
Spojrzałem na trzymany w dłoni pistolet laserowy. W zasadzie wziąłem go ze sobą dość bezrefleksyjnie.
– Tak.
– Czy mogę spytać dlaczego?
– Jestem marine Sił Gwiezdnych i właśnie doświadczyliśmy poważnego ataku. Głupio byłoby chodzić po stacji bez broni.
Usłyszałem dalsze szuranie i zgrzytanie. W moim polu widzenia pojawiły się mackowate kształty, po czym znów zniknęły. W końcu dwie kamery podleciały w moją stronę. Ich czerwone diody świeciły w ciemności.
– To chyba ma sens. Co do wcześniejszego pytania, nie wiedziałem, co zrobi okręt Skorupiaków. Po prostu przedsięwziąłem logiczne środki zaradcze.
– Chowając się tu? W osłoniętej części stacji?
– Owszem.
– Dobra, a czy wiesz, co to właściwie był za atak?
– Podejrzewam, że impuls elektromagnetyczny – i to dość mocny. Uszkodził większość systemów okrętu.
Zdałem sobie wtedy sprawę, że Marvin zdecydowanie wiedział, co nas czeka – a przynajmniej się tego spodziewał – i nas przed tym nie ostrzegł.
– Owszem, uszkodził – odparłem zaskakująco spokojnie. Wiedziałem, że lepiej nie okazywać Marvinowi, jak bardzo jestem wściekły. Był bardziej skłonny odpowiadać szczerze, gdy żywił przekonanie, że nie ma się czego obawiać. W środku się gotowałem. Miałem ochotę rozebrać go na kawałki i wysłać je w stronę żółtej gwiazdy Edenu. Ale nie chciałem, żeby to wiedział. Nie umiałby wtedy rozmawiać o czymkolwiek innym.
Gdy byłem w stanie myśleć jasno i kontynuować rozmowę spokojnym tonem, zadałem mu kolejne pytanie, które nie było bezpośrednio związane z jego winą w tej kwestii.
– Jak myślisz, dlaczego to zrobili? Czemu nas zaatakowali?
– Żeby nas zniszczyć, wygonić z układu Edenu.
– Logiczne. Ale nie mogą myśleć, że pokonają nas samodzielnie. Dlatego wydedukowałem, że powinni mieć sojuszników.
– Zgadzam się. Wyliczyłem prawdopodobieństwo na ponad dziewięćdziesiąt dwa procent.
Moja prawa dłoń zacisnęła się na rękojeści pistoletu laserowego. Nie miałem żadnej osłony na oczy. Ale gdybym wycelował w niego z tej odległości i po prostu zasłonił twarz drugą dłonią, zapewne mógłbym go spalić bez utraty wzroku. Trudno było myśleć o czym innym, ale wiedziałem, że bardziej potrzebuję informacji niż zemsty, więc kontynuowałem rozmowę.
– Załóżmy więc, że mają sojuszników. Sprzymierzyli się z obcą siłą, taką jak makrosy.
Marvin z szelestem przysunął się bliżej. Widziałem teraz trzy kamery. Czwarta rozglądała się nieco dalej w różne strony. Miałem nadzieję, że to tylko oznaka naturalnej ciekawości, a nie poszukiwanie drogi ucieczki.
– To mogłyby być makrosy – odparł Marvin. – Ale sygnał nie leciał w ich stronę.
Zmarszczyłem brwi.
– Jaki sygnał?
– Ten, który niedawno wysłali przez pierścień. Chciałem panu o tym powiedzieć, ale bałem się, że będzie pan podejrzewać, że ja go w jakiś sposób spowodowałem, i zabierze mi moją pasję.
– Twoją pasję? Pasjonujesz się teraz używaniem pierścieni jako przekaźników?
– Oczywiście! Proszę sobie wyobrazić te możliwości! Pierścienie ciągną się w nieznane w każdym kierunku. Łańcuch nowych światów, gatunków, kultur. To fascynujące.
Nie mieliśmy jednak czasu na eksperymenty z transmisjami między pierścieniami. Każda para rąk była potrzebna do pracy przy doprowadzeniu stacji do używalności. Gdyby w tym czasie przyleciała wroga flota, wszystko inne okazałoby się kompletną stratą czasu.
Ale zemściło się to na mnie. Moi wrogowie używali pierścieni do przesyłania wiadomości, a Marvin nie uznał, że warto mi o tym powiedzieć.
– Zobaczmy, czy dobrze cię rozumiem – powiedziałem, zmieniając pozycję i opierając plecy o zakrzywienie tunelu. Nie było to tak wygodne jak siedzenie na krześle, ale lepsze niż kucanie. – Podsłuchałeś komunikację między Skorupiakami a makrosami – którą monitorowałeś, ale której nie zgłosiłeś. Gdy przyleciał do nas ambasador Skorupiaków, bałeś się o swoje bezpieczeństwo, więc udałeś się do obszaru stacji, w którym impuls elektromagnetyczny nie mógł usmażyć twojego nanitowego mózgu.
Kamery Marvina patrzyły na mnie.
– W pańskim opisie są elementy prawdy, ale jako całość jest pełen błędnych stwierdzeń. Nie wiedziałem, że to Skorupiaki i makrosy rozmawiały za pośrednictwem pierścieni, więc nie jestem winien żadnego wspomagania wroga. Myślałem, że wykryłem jakiś rodzaj komunikacji, i byłem w trakcie szczegółowej analizy, kiedy zaczął się kryzys.
– Zaprzeczasz, że wiedziałeś o tym ataku i o jego formie?
– Absolutnie.
– Dlaczego więc skryłeś się w miejscu, które było odporne akurat na ten rodzaj dywersji, nie mówiąc nam o swoich podejrzeniach co do pochodzenia wiadomości? A nawet o ich istnieniu?
– Moje działania zostały oparte na obawach, które prawdopodobnie były fałszywe. Miały stanowić środki zapobiegawcze, które tylko przypadkiem okazały się odpowiednie. Nie chciałem kłopotać was, ludzkich sojuszników, swoimi fantazjami. Nie byłoby w tym żadnej korzyści dla mnie. Gdybym się mylił, obniżyłoby to waszą ocenę mojej przydatności jako oficera Sił Gwiezdnych.
– Ale się nie myliłeś i mogłeś zapobiec uszkodzeniom!
– Tak? A co pan by zrobił, pułkowniku Riggs, gdybym pana ostrzegł? Gdybym wyjaśnił zagrożenie, podczas gdy ambasador Skorupiaków zbliżał się do stacji? Wystrzeliłby pan do niego? W oparciu o przeczucia jednego oficera?
Wzruszyłem ramionami.
– Pewnie nie – przyznałem. – Pozwoliłbym im przylecieć, mając nadzieję na pokój.
– Właśnie.
– Dlatego się tu skryłeś, żeby uniknąć ataku? Jeśli tak, to możesz już wyjść. Wrogi okręt uległ zniszczeniu.
– Źle pan interpretuje moje działania. Czy pomoże mi pan wynieść stąd pewne cenne rzeczy? Mam z tym trudności.
Ruszyłem ostrożnie do przodu. W jakimś stopniu wciąż zastanawiałem się, czy aby Marvin nie zmienił strony. Nie byłby to pierwszy raz i wiedziałem, że nigdy nie mogę mu w pełni zaufać. Ale gdy zobaczyłem, z czym się zmaga, uśmiechnąłem się.
– Nie wierzę.
Tunele wypełniały beczki świeżych nanitów. Znajdowało się tam ponad dwadzieścia dużych zbiorników. Nanity były całe i zdrowe. Razem z Marvinem zanieśliśmy pierwszą z beczek do nieosłoniętej części stacji.
Gdy pracowaliśmy, zastanawiałem się nad Marvinem i jego obcymi procesami myślowymi. Przyszło mi do głowy zbesztanie go i pogadanka o współpracy z sojusznikami, o potrzebie uczciwości i szczerości. Ale czy to coś da? Czy w ogóle był to dobry pomysł? Zawsze znajdował własny sposób na postępowanie z ludzkością i zawsze był nieoceniony w walce.
Pomyślałem, że być może po prostu będę musiał zaakceptować ten rodzaj przyjaźni z robotem i porzucić myśli o zmienianiu go w kogoś bardziej ludzkiego. Jeśli kosmos czegoś mnie przez te lata nauczył, to tego, że należy cieszyć się tym, co się ma.