Star Force. Tom 7. Unicestwienie - ebook
Star Force. Tom 7. Unicestwienie - ebook
Kyle’a Riggsa czeka niezła przeprawa.
W „Unicestwieniu”, siódmej powieści z serii Star Force, nic nie idzie zgodnie z planem. Trzy niedawno założone ludzkie kolonie w układzie Eden radzą sobie coraz lepiej, lecz liczne siły dążą do ich wyeliminowania. Skorupiaki proszą o pomoc, choć są zaprzysięgłymi wrogami Sił Gwiezdnych. Czy okażą się potencjalnymi sojusznikami, czy też podstępnymi zdrajcami? I dlaczego temperatura oceanów na ich światach rośnie?
Tajemnice piętrzą się nawet wtedy, gdy Riggs wyrusza zbadać sytuację. Niebiescy ślą niejasne groźby, a Ziemia prosi o zawarcie pokoju. Komu można zaufać, a kto trzyma ukryty za plecami sztylet?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-64-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dniu, kiedy makrosy wróciły do naszego zakątka wszechświata, nie byłem gotowy. Sądziłem, że uwzględniłem wszystko, do czego są zdolne, każdą ewentualność – ale się myliłem.
Według ziemskich kalendarzy był czwartkowy wieczór, końcówka pierwszego dnia maja. Ten szczegół nie powinien mieć najmniejszego znaczenia, gdyż obecnie mieszkałem w układzie gwiezdnym Eden, ale dla mnie miał. Ominął mnie maj i wiosna, i wszystkie utracone tradycje z dawnego życia.
Stałem na blankach kamiennej wieży na Edenie-8. Był to jeden z najwyższych punktów planety. Zbudowałem tu imponującą fortecę, która mocno tuliła się do granitowego wierzchołka góry i owijała się wokół niej jak wąż. Nazwałem ją Warownią Cienia.
Z trzech światów, które Centaury oddały ludziom, Eden-8 był najbardziej oddalony od centralnej gwiazdy. W porównaniu z gorętszymi Edenem-6 oraz Edenem-7 planeta wydawała się względnie chłodna, ale w porównaniu z Ziemią była ciepłym światem z parnymi dżunglami na równiku i przyjemnie umiarkowanymi temperaturami w okolicy biegunów.
Eden-8 krążył wokół swojej żółtej gwiazdy prosto i miarowo. Oś obrotu planety była odchylona o mniej niż jeden stopień i pozostawała nieruchoma. Odchylenie osi Ziemi nadawało planecie cztery pory roku, ale tutaj, na Edenie-8, istniały tylko dwie – i to praktycznie nie do rozróżnienia. W efekcie nie było mowy o prawdziwych lecie czy zimie. Po prostu przez jedną połowę roku padało odrobinę więcej niż przez drugą, ale przybysz z trudem zauważyłby różnicę.
Druga rzecz, która najmocniej rzucała się w oczy, to ogromne połacie lasów. Mieliśmy tu prawdziwe drzewa. Niektóre pięły się trzysta metrów w górę. Nawet ziemskie sekwoje olbrzymie nie mogły z nimi konkurować.
Na największym kontynencie południowej półkuli, pośrodku wysokiego lasu, zbudowałem swoją fortecę. Warownia Cienia przysiadła na wierzchołku skały, z której roztaczał się widok na morze drzew. Twierdza stanowiła stację przekaźnikową oraz kwaterę główną garnizonu chroniącego wewnętrzne, nadające się do zamieszkania światy, ale umieściłem ją tutaj nie tylko z tego powodu.
Wybrałem to miejsce, ponieważ lubiłem przebywać na szczycie tego przyjemnego świata. Widok miałem stąd fenomenalny, nawet nocą. Co ważniejsze, na tej wysokości było zawsze chłodno, a często i zimno. Bardzo niewiele miejsc na trzech należących do ludzkości planetach tego układu mogło się pochwalić takim klimatem.
Budowa w tym miejscu była kosztowna – w tym sensie, że pochłonęła sporo surowców, bo przy wznoszeniu konstrukcji przestaliśmy myśleć w kategoriach finansowych. Dzięki wspaniałym fabrykom, które odebraliśmy nanitom oraz ich ociężałym kuzynom makrosom, byliśmy w stanie wyprodukować wszystko przy odpowiednim nakładzie czasu i środków. Tak więc kalkulacja kosztów polegała na tym, że sumowałem liczbę godzin, jakie dana fabryka będzie musiała pracować, aby coś wyprodukować. Po połączeniu z łączną liczbą ludzi oraz zautomatyzowanych podsystemów, które należało zaangażować w montaż i zbieranie surowców, otrzymywałem finalny koszt.
Wzniesienie Warowni Cienia pochłonęło ogromną, idącą w tysiące liczbę roboczogodzin. Aby odciążyć systemy, które lepiej byłoby wykorzystać przy budowie okrętów, zwerbowałem do pracy ekipy, które aktualnie nie miały zajęcia. Rozkazałem im brać udział w długich ćwiczeniach, które sprowadzały się do misji transportowych. Każdy przebywający w garnizonie okręt, wyposażony w chwytne ramię, niezliczone razy przewoził elementy budowli na szczyt, moduł za modułem. To odciążyło maszyny budowlane, ale projekt tak czy inaczej pochłonął więcej pracy, niż był wart.
Teraz jednak, gdy został już ukończony, byłem zadowolony z rezultatów. Zbudowałem zaciszne schronienie, które przebijało chmury i miało powierzchnię ponad dwóch i pół tysiąca metrów kwadratowych – nie licząc odsłoniętych wałów obronnych, które opasywały większość komnat, służąc im za balkony.
Właśnie po jednym z takich tarasów przechadzałem się tej nocy. Eden-8 otulała ciemność, a na tej wysokości o takiej porze wszystko szkliła warstewka lodu. Na szczęście moje liczne modyfikacje fizyczne sprawiały, że te warunki były dla mnie komfortowe.
– Po co zbudowałeś to miejsce, Kyle? – zapytała Sandra.
Obejrzałem się, ale jej nie dostrzegłem. Znajdowała się gdzieś w pobliżu, to nic niezwykłego. Prawie zawsze przebywała blisko. Była moim aniołem stróżem – a może raczej powinienem powiedzieć: stworzeniem stróżem. Nie była do końca człowiekiem, ani też aniołem.
– A nie podoba ci się? – zapytałem.
– Uwielbiam je – odpowiedziała.
– No i masz powód. Zbudowałem je dla ciebie, z miłości.
– Gówno prawda.
Uśmiechnąłem się.
– A gdzie ty w ogóle jesteś?
Zobaczyłem jakiś ruch. Wzdrygnąłem się, gdy zeskoczyła ze stożkowatego, pokrytego śniegiem dachu pobliskiej wieży i z gracją wylądowała. Przeleciała pewnie z dziesięć metrów, a Eden-8 miał grawitację o dwadzieścia jeden procent wyższą niż Ziemia.
Uśmiechnęła się triumfalnie, ale zrzedła jej mina, kiedy ja się przezornie cofnąłem. Z dachu spadł strącony przez nią śnieg, który obsypał jej włosy i plecy. Prychnęła, strząsając go z siebie.
Podszedłem i pomogłem jej pozbyć się drobnych białych granulek lodu z ubrania i włosów. Pocałowaliśmy się i uśmiechnęliśmy do siebie. A potem się roześmialiśmy.
– Rzeczywiście, bardzo romantyczne miejsce – przyznała Sandra.
Odwróciłem się i przeszedłem wzdłuż murów. Blanki wokół umocnień twierdzy wyglądały bardzo średniowiecznie, co było zamierzone. Mury przypominały szczęki drapieżnika o wielkich, kwadratowych zębiskach. Oparłem się o jeden z tych granitowych zębów, wpatrzony w otulony nocą świat na dole.
Od ziemi dzieliło nas prawie sześć i pół kilometra, a wydawało się, że nawet dwa razy tyle. Las u stóp klifów skrywała ciemność. Niebo rozpościerało się nad nami niczym błękitny aksamit, upstrzony plamkami białych jak diamenty gwiazd. Ich blask nie wystarczał, abym dostrzegał poniżej jakieś szczegóły. Planeta nie posiadała księżyców, przez co noce były tu ciemniejsze niż na większości światów.
Na Edenie-8 gęstość zamieszkania była najwyższa ze wszystkich planet układu – a przynajmniej zamieszkania przez ludzi. Lecz według ziemskich standardów świat był praktycznie pusty. Tu i ówdzie krajobraz w dole znaczyły punkciki białego światła. Były to farmy i rancza kolonistów, prześwity w miejscach, gdzie udało nam się wykarczować skrawki ogromnych lasów. Ziemie nadane przez Siły Gwiezdne przedsiębiorczym rodzinom, które przysięgły osiedlić się tutaj i mieć dzieci. Według spisu sprzed miesiąca na planecie mieszkało ponad dwanaście tysięcy ludzi.
Zgarnąłem w dłoń trochę śniegu i zbiłem go w kulkę. Popatrzyłem na Sandrę. Nieufnie zmierzyła mnie wzrokiem. Stoczyliśmy już wiele bitew na śnieżki. Kiedy ma się ciała pełne nanitów, ulepszone dzięki biochemicznym modyfikacjom, obrzucanie się śnieżkami to nie przelewki.
Uniosłem kulkę.
– Dlatego tutaj zbudowałem twierdzę. Chciałem mieć coś, czego ludzkość będzie na zawsze pozbawiona w układzie Eden. Prawdziwie zimne miejsce do życia.
Kiwnęła głową.
– To dobry powód – stwierdziła. – Zawsze lubiłeś zimę.
Rzuciłem śnieżkę za mur. Po latach ulepszeń miałem dobry rzut i wątpię, żeby którykolwiek baseballista w historii sportu potrafił posłać dalej piłkę o podobnej masie. Pomknęła w mrok nocy niczym biała smuga, aż wreszcie grawitacja się o nią upomniała. Śnieżka zaczęła powoli obniżać lot, by wreszcie runąć w dół i zniknąć mi z oczu. Sandra wskoczyła na jedno z kwadratowych zwieńczeń krenelażu i, przycupnięta na krawędzi, obserwowała jej lot.
– Nadal ją widzę – oznajmiła. – Możliwe, że dotrze aż do drzew.
Wpatrywałem się w przepaść, ale moje oczy były niewiele lepsze od tych, z którymi się urodziłem.
– Wiesz, na Ziemi jest maj – powiedziałem. – Tęsknię za porami roku. Ale teraz mogę doświadczyć zimy, kiedy tylko zechcę. Wystarczy tu przyjść.
Sandra wciąż kucała na murze, z uporem wbijając wzrok w ciemność.
– Nie mów, że ciągle widzisz tamtą śnieżkę – powiedziałem.
Uniosła dłoń, żeby mnie uciszyć. Pokręciła głową.
– Nie dotarła na dół – odparła. – Spadła na występ skalny w dwóch trzecich drogi.
– Szkoda.
Spojrzała na mnie.
– To nie za porami roku tęsknisz, Kyle, tylko za Ziemią. Wątpię, żebyśmy kiedykolwiek poczuli się tutaj całkiem swojsko. Oczywiście ten świat jest śliczny i w ogóle, ale nigdy nie będzie naszym domem.
– No nie wiem... Migracje zdarzały się już wcześniej. Przemieszczamy się od tysiąca pokoleń.
– Tak, ale nigdy na całkiem nową planetę. W naszych genach, w naszych instynktach, tkwią rzeczy, których nie da się zmienić. Na przykład długość doby. Te czternastogodzinne cykle są dla mnie irytująco krótkie.
Tutaj musiałem się zgodzić. Po siedmiu godzinach światła dziennego nieodmiennie następowało siedem godzin ciemności. Wielu z nas miało problem z przystosowaniem. Zmarszczyłem czoło.
– O czym my rozmawiamy! – zawołałem. – Co za defetyzm. Kiedyś jeszcze zobaczymy nasz dom.
Twarz Sandry ściągnęła się. Kiwnęła głową, ale odwróciła wzrok.
– No co? – zapytałem z naciskiem.
– Nie wiem. Jeśli wrócimy... ściągniemy na Ziemię wojnę. Nie wyobrażam sobie, jak mogłoby być inaczej. Nie chcę, żeby dla naszej wygody spłonęło pół Ziemi.
– Nie musi tak być. Zawsze kiedy ktoś sięgnie po władzę, powstają wewnętrzne podziały. Może opozycjoniści się zbuntują i zrzucą Crowa z tronu. Może dostanie zawału albo udławi się krewetką z grilla.
To ostatnie wreszcie rozśmieszyło Sandrę i wyrwało ją z ponurego nastroju.
– No dobrze – powiedziała po chwili. – Jak nazwiesz ten swój pałac?
– To nie jest do końca pałac...
– Oj, daj spokój. Oczywiście, że jest. Założę się, że Crow zbudował ich już sobie siedem. Nie wstydź się! Jak chcesz nazwać swój pierwszy?
Temat sprawiał, że czułem się nieswojo, ale zmusiłem się do uśmiechu.
– Już postanowiłem. Nazwę go Warownia Cienia.
– Czemu?
– Bo przy odrobinie szczęścia nie pozwoli wrogom podejść nas z zaskoczenia.
Zamrugała, nie rozumiejąc. Wzruszyłem ramionami.
– To nie tylko miejsce wypoczynku. Twierdza służy celom militarnym. Na tej skale tkwi mnóstwo sprzętu, w tym najlepsza bateria czujników we wszystkich sześciu znanych układach gwiezdnych.
– Pokaż – poprosiła.
Z uśmiechem zaoferowałem jej ramię. Ujęła je jak dama i wspólnie weszliśmy po oblodzonych granitowych stopniach do portalu. Tak jak wszystkie drzwi w twierdzy, te również wykonano z inteligentnego metalu. Wyczuły nas, rozpoznały i rozstąpiły się. Z powstałego otworu powiało ciepłym powietrzem.
Służbę pełnił tylko jeden operator. Była to młoda porucznik, która na nasz widok nieśmiało podniosła wzrok. Niemal przepraszająco uniosła tablet i pomachała nim lekko, aby zwrócić moją uwagę.
– O co chodzi? – zapytałem, biorąc od niej urządzenie.
– Coś przyszło ze stacji Weltera, sir – oznajmiła.
Zmarszczyłem brwi.
– To nie jest standardowy codzienny raport. Wszelkie wrogie działania należy mi zgłaszać niezwłocznie.
Na twarzy młodej kobiety pojawiło się zaniepokojenie.
– Przepraszam, pułkowniku, ale to nie jest wrogie działanie. To wiadomość dyplomatyczna.
Jeszcze mocniej zmarszczyłem czoło. Przesunąłem palcem po ekranie, aby pominąć wstępne pierdoły na pierwszych stronach. Jak to się dzieje, że biurokracja zakrada się do każdej organizacji? Już teraz każdy raport, który mi podsuwano, miał pełen dat i szczegółów wstęp na trzy strony. Z miesiąca na miesiąc robiły się coraz grubsze i coraz mniej treściwe.
Pierwszy przydatny akapit traktował o nietypowych odczytach – głównie z Edenu-12, rodzimej planety Niebieskich. Nic nowego. Z tamtego gazowego olbrzyma zamieszkanego przez enigmatyczne istoty zawsze docierały nietypowe odczyty. Dziś chodziło o duże ilości energii, uwalnianej z nieznanego źródła. Przewróciłem oczami. W końcu to gazowy olbrzym. Codziennie przetaczały się po nim gigantyczne burze. Niektórzy z moich ludzi potrzebowali kursu z podstaw astronomii.
Wreszcie na dwudziestej siódmej stronie dotarłem do meritum. Przeczytałem szybko ten fragment, po czym oddałem urządzenie pani porucznik.
– No i? – zapytała Sandra. – Od kogo to?
– Od Skorupiaków – odpowiedziałem.
Sandra zaśmiała się oschle.
– Od tych przeuroczych drani? Jaki liścik miłosny ci wysłali? Może tym razem podarują nam wielkiego drewnianego konia?
Pokręciłem głową.
– Nie. Proszą o pomoc. Twierdzą, że ktoś ich zaatakował, i proszą o każdą pomoc, jaką jesteśmy w stanie zaoferować.
Sandra spojrzała na mnie, a uśmiech znikł jej z twarzy. Natychmiast pojąłem, co jej chodziło po głowie. Ten sam dylemat, który dręczył i mnie: czy powinniśmy pomóc naszym wrogom?
W ostatnim konflikcie stanęli po stronie makrosów i zadali nam poważne straty. Ale musiałem przyznać, że nadal darzyłem te aroganckie stwory pewną dozą sympatii. Koniec końców, czy sam nie kazałem ziemskim wojskom walczyć pod dowództwem makrosów, gdy stanęliśmy przed widmem zagłady? Zaatakowałem Robale, dokładnie tak samo, jak one zaatakowały nas. Walczyliśmy z Robalami, ale jednak one są żywe, inaczej niż maszyny, które napadły Heliosa.
– Są biotami – powiedziałem. – Może to szansa na pojednanie. Może wreszcie uświadomili sobie, że maszyny nigdy nie pozwolą im współistnieć w pokoju. Zawsze przyda się kolejny sojusznik.
– Ale nie możemy im ufać – powiedziała Sandra. – To może być podstęp. Kolejna sztuczka, jak ostatnim razem. Może chcą sprawić, że się odsłonimy, i pomóc maszynom nas zniszczyć.
– Wiem – odparłem – i zgadzam się, że musimy postępować ostrożnie.
Sandra skupiła uwagę na holowyświetlaczu w centrum pomieszczenia. Wyciągnęła rękę i stuknęła w panel sterujący. Ukazał się szczegółowy, trójwymiarowy obraz rodzimego układu planetarnego Skorupiaków, który znajdował się o jeden skok od Edenu. Ich gwiazdę typu widmowego F nazwaliśmy Thor.
W sumie odkryliśmy sześć połączonych ze sobą układów. Thor znajdował się na naszym końcu łańcucha systemów gwiezdnych i był ostatnim, który odkryliśmy za Edenem.
Układ planetarny wokół gwiazdy Thor składał się z trzech gazowych olbrzymów oraz masy innych, pozbawionych atmosfery światów. Centralne gwiazdy goniły się po ciasnych orbitach: biała gwiazda typu widmowego F oraz maleńki czerwony karzeł. Mniejsze ze słońc otrzymało imię Loki.
Swoich najbliższych, wrogo nastawionych sąsiadów nazwaliśmy Skorupiakami, ale w rzeczywistości przypominały homary o rozmiarach człowieka. Pochodziły z trzech oceanicznych księżyców okrążających gazowego olbrzyma położonego najbliżej centrum układu.
– Co jeszcze napisali w raporcie? – zapytała Sandra. – Czy okręty makrosów weszły na orbitę ich światów?
– Nie.
– Nie widać śladów konfliktu? Więc jakie mogą mieć kłopoty?
– Takie, których nie widać z kosmosu – odparłem. – Ale czujniki zarejestrowały coś dziwnego na ich księżycach, w szczególności na Yale. Nagłe skoki aktywności sejsmicznej; niewykluczone, że to eksplozje. A ich oceany... Rośnie temperatura wody. W ciągu ostatnich kilku dni wzrosła o jeden i jedną dziesiątą stopnia.
– Jeden stopień? – zapytała Sandra. – Wielkie mi halo.
Zacząłem przechadzać się niespokojnie.
– W ostatnich latach nauczyłem się trochę o klimacie i geologii – powiedziałem. – Zmiana o jeden stopień przy tak ogromnej objętości wody i w tak krótkim czasie jest bardzo znacząca. Oznacza to tyle, że została uwolniona potężna ilość energii.
Sandra zrobiła zbliżenie na gazowego olbrzyma, który dominował na niebie oglądanym przez każdego Skorupiaka. Miał niebieskawy kolor, jak Neptun w Układzie Słonecznym. O ile nam wiadomo, sam gazowy olbrzym nie był zamieszkany, ale znajdował się w strefie, gdzie mogła występować woda w stanie ciekłym. Planetę okrążało kilka oceanicznych księżyców, które stanowiły dom dla Skorupiaków. Każdy z nich miał rozmiary porównywalne z Ziemią, a ich powierzchnię pokrywały oceany.
Wpatrywaliśmy się w układ planetarny na holowyświetlaczu. Wiedziałem, że Sandrze chodzi po głowie ta sama myśl, co mnie: „Co tam się, do cholery, dzieje?”.
– Zabierzesz nas tam – powiedziała. – Zaryzykujesz życie członków Sił Gwiezdnych, żeby uratować Skorupiaki, prawda?
– Tak – przyznałem. – Chyba tak zrobię.
– Oni na to nie zasługują, Kyle.
– Pewnie masz rację. Ale muszę spróbować zawrzeć z nimi pokój.
Sandra wymamrotała coś jeszcze, ale nie zrozumiałem. Zdążyłem już opuścić ciepłe centrum dowodzenia i wyjść z powrotem na mury. Zbliżała się północ, więc mroźny wiatr przybierał na sile. Przyjemnie było poczuć go na skórze.
Zamiast spoglądać w dół na otulone nocą wierzchołki drzew, podniosłem oczy do nieba. Nade mną wisiały kropelki ognia, które nazywamy gwiazdami. Tej nocy wydały mi się lodowate – tak właśnie musieli widzieć je moi przodkowie. Były niczym wpatrzone w nas oczy tysięcy bogów.
Wiedziałem, że coś się dzieje tam w górze, ale nie miałem pojęcia, jakie plany co do mnie mieli ci bezduszni, lśniący bogowie.Rozdział 2
Opuściliśmy Eden-8 tuż przed świtem. Wsiedliśmy z Sandrą na pokład niszczyciela. Okręt szybko wzbił się w niebo i pomknął ku zewnętrznym rubieżom układu, gdzie stacja Weltera okrążała najzimniejszą skałę w systemie gwiezdnym.
Po drodze co kilka godzin sprawdzałem, czy nie pojawiły się informacje o dalszym rozwoju wydarzeń, bo jakiekolwiek wieści z Thora byłyby mile widziane. Nic jednak nie nadeszło, żadne nowe dane z czujników, okrętów zwiadowczych, sond szpiegowskich ani od samych Skorupiaków. Jedyne mierzalne dane, jakie otrzymałem, to złowróżbny szczegół: temperatura oceanów księżyca Yale wzrosła o kolejną jedną dziesiątą stopnia. Ten fakt, choć niepokojący, niczego nie wyjaśniał.
W czasie długiej podróży do stacji bojowej nie dane nam było się wyspać. Zarówno ja, jak i moi oficerowie wbrew sobie snuliśmy ponure scenariusze. Czy to mogła być katastrofa naturalna? Aktywność wulkaniczna? Jakaś wojna domowa? Zwyczajnie nie mieliśmy pojęcia.
Na ostatnim etapie podróży zbliżyliśmy się do stacji i rozpoczęliśmy ostre hamowanie. Przez kilka długich godzin niszczyciel dygotał, utrzymując stałe i dokuczliwe cztery g ciągu hamującego. Tak właśnie wyglądały loty kosmiczne dla weteranów Sił Gwiezdnych: niekończące się serie przeciążeń, najpierw gdy rozpędzaliśmy się do szybkości docelowej, a potem kiedy zawracaliśmy okręt i hamowaliśmy równie ostro, aby podejść do dokowania, nie taranując hangaru.
Miałem mnóstwo czasu na odtworzenie w głowie wszystkiego, co wiedzieliśmy, ale posiadałem zbyt mało informacji, żeby opracować plan działania. W związku z tym skupiłem się na rzeczach, które mogłem zrobić, czyli umacnianiu własnej obrony.
Czułem się jak paranoik i miałem ku temu dobre powody. Kiedy ostatnim razem Skorupiaki wysłały nam enigmatyczną wiadomość, wraz z nią przybył statek z emisariuszem. Przebywająca na pokładzie ambasadorka wysadziła się w powietrze, a impuls elektromagnetyczny zaburzył działanie mojej stacji bojowej i omal jej nie sparaliżował. Gdyby okazało się, że Skorupiaki są uwikłane w jakiś nowy konflikt, musiałem przede wszystkim zatroszczyć się o bezpieczeństwo na własnym podwórku.
Rozpocząłem więc przegląd naszych sił obronnych, po raz dziesiąty od opuszczenia Warowni Cienia. Na szczęście do układu Eden można było dostać się tylko w dwóch miejscach, przynajmniej według naszej wiedzy. Istniały dwa pierścienie łączące go z innymi układami. Każdy z pierścieni umożliwiał natychmiastowy przeskok do innego systemu gwiezdnego.
Jedna ze ścieżek prowadziła do układu Heliosa, zajmowanego i patrolowanego przez naszych sojuszników, Robale. Za Heliosem, kilka ogniw łańcucha dalej, znajdował się Układ Słoneczny. Niestety, aktualnie nie mogliśmy uznać Ziemi za przyjazną.
Jednak Robale i kilka innych układów służyło nam za bufor bezpieczeństwa, więc nie spodziewałem się nagłego ataku z tamtego kierunku. Po przeciwnej stronie znajdował się tylko jeden znany system gwiezdny: Thor. Moim zdaniem stanowił on o wiele większe zagrożenie niż Ziemia. Gdyby nieprzyjaciel zaszedł nas od tej flanki, dowiedzielibyśmy się o tym co najwyżej dzień lub dwa przed atakiem.
Wiedzieliśmy, że istnieje co najmniej jeden pierścień łączący układ Thora z jakimś miejscem należącym do makrosów. Maszyny wielokrotnie atakowały nas, przylatując przez ten właśnie portal.
Uznawszy układ Thora oraz znajdujące się dalej floty makrosów za większe zagrożenie, zbudowałem na granicy stację bojową, tuż przy pierścieniu łączącym Eden z Thorem. Była ona znana jako stacja Weltera i przetrwała pierwsze bitwy, choć z trudem. Od jej powstania zmieniło się wiele rzeczy. Obecnie miała monstrualne rozmiary, stała się fortecą pełną personelu Sił Gwiezdnych. Uchodźcy z Ziemi podjęli się obsadzenia stacji ponadtysięczną załogą, zgodnie z pierwotnym założeniem.
– Jest ogromna, pułkowniku – powiedział komodor Miklos, gdy stacja znalazła się w zasięgu optyki. Ton jego głosu sugerował, że stacja bojowa jest zbyt duża.
Komodor wybrał się z nami na wyprawę do granicy układu. Był moim oficerem wykonawczym i drugą osobą w łańcuchu dowodzenia.
Przytaknąłem, unikając jego wzroku.
– Na pewno już ją widziałeś.
– Oczywiście, że tak. Ale teraz jest obszerniejsza. Ma trzy razy większą objętość niż przewidywały projekty.
Znów kiwnąłem głową, ale się nie odezwałem. Miklos był jednym z moich najlepszych ludzi. W ostatnich latach nauczyłem się polegać na jego osądzie i lojalności, ale to nie znaczyło, że zawsze słuchałem rad, których mi chętnie udzielał. Należał do floty, a więc chciał, żeby wszystkie godziny produkcyjne przeznaczać na konstruowanie kolejnych okrętów. To naturalne, że w jego oczach każdy inny wydatek zasobów był nieproduktywny.
Popatrzył na mnie ponuro.
– Czemu włożył pan tyle wysiłku w jej odbudowę... i powiększenie? Myślałem, że okazała się porażką.
– Porażką? Bynajmniej.
– Pierwsze bitwy tego molocha nie były obiecujące. Zepchnęli go z drogi jak puszkę. Jak gigantyczną puszkę.
Poczułem narastającą irytację, ale próbowałem tego nie okazywać.
– Byłem zaniepokojony tym, jak łatwo nasi wrogowie ominęli stację ostatnim razem – powiedziałem. – Przyznaję szczerze, że nie wykazała się optymalną sprawnością bojową.
– Stacja jest bezużyteczna, jeśli nie potrafi się sama obronić, pułkowniku.
– Potrafi – warknąłem, podnosząc głos. – W pierwszej bitwie wyeliminowała sporą liczbę wrogich okrętów.
Miklos zamilkł i pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Minutę albo dwie później westchnąłem.
– W porządku. Przyznaję, że umieszczenie tutaj tak wielu zasobów stanowiło ryzyko. Po tym, jak stacja poniosła względną porażkę w poprzednich starciach, musiałem podjąć decyzję: albo zamiast niej rozbudować flotę, albo rozszerzyć jej możliwości.
Miklos wolno pokiwał głową.
– Całkowicie to rozumiem, sir. Podwoił pan stawkę.
– Tak. Szedłem w zaparte.
Miklos nie wyglądał na zdziwionego, tylko na zmartwionego. Zaczął wymieniać powody, dla których okręty są lepsze od nieruchomych fortyfikacji.
– Mobilność drastycznie zwiększa skuteczność – pouczał mnie. – Wielkie działa na nic się nie zdadzą, jeśli nie dotrą na kluczowe stanowiska pola bitwy. W historii fortece zawsze ustępowały mobilnym siłom. Taka, dajmy na to, Linia Maginota...
Przewróciłem oczami. Starałem się słuchać tego wykładu tak potulnie, jak się dało, ale teraz oficer zezłościł mnie na tyle, że mu przerwałem.
– Linia Maginota? – zapytałem z niedowierzaniem. – Może pan być spokojny, komodorze. Ta stacja nie przejdzie do historii jako „Największa Fanaberia Riggsa”. Według mnie w ostatnich miesiącach, kiedy na Ziemi Crow lizał rany, makrosy konstruowały kolejną flotę inwazyjną. Chciałem stawić czoło nieuniknionemu zagrożeniu, więc rozbudowałem sponiewieraną stację. I to wszystko.
Miklos znowu zamilkł. Nie dąsał się jednak. Znałem go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że szyderczy ton nie zranił jego uczuć. Niestety, wiedziałem też, że moja przemowa go nie przekonała. Ani trochę. Zachowywał się po prostu uprzejmie i czekał na inną okazję, żeby znów przedstawić mi swoje argumenty. Facet potrafił być nieugięty.
Zajęliśmy się z powrotem obserwacją stacji, do której szybko się zbliżaliśmy. Kiedy byłem tu ostatnio, w oczy rzucała się skalista asteroida stanowiąca pancerz dla centralnego torusa. Obecnie wygląd bardzo się zmienił. Przechwyciłem i dodałem do stacji nową asteroidę, aby nadać jej większą masę. Wydrążyliśmy ją, wydobyliśmy ze środka metale, a kamień zostawiliśmy w roli opancerzenia. Powierzchnię skały pokrywał sprzęt. Pozbyłem się porozrzucanych tu i tam umocnień czy baterii czujników, żeby zastąpić je kompletnie nową superstrukturą tworzącą grubą obejmę, która opasywała stację pośrodku. Struktura ta miała mniej więcej kształt dysku, więc załoga ochrzciła ją „spodkiem”.
Nowe umocnienia nie były bynajmniej kruche. Powstały z ciężkich komponentów, głównie ze stali i grubych na metr polimerów. We wnętrzu spodka tkwiły jedna przy drugiej baterie uzbrojenia o niesamowitej sile ognia. Superstruktura była inkrustowana wyrzutniami rakiet, wieżyczkami laserowymi, działami elektromagnetycznymi i nie tylko.
Przerwałem ciszę jako pierwszy:
– Powinieneś się dowiedzieć o tej stacji jak najwięcej, komodorze, zanim zaczniesz na nią kręcić nosem.
– Nie przypominam sobie, żebym wykonywał tego rodzaju gesty.
– Nie, ale twój ton wyrażał wszystko. Zwróć uwagę na najnowszą zmianę: hangary dla myśliwców. Jest ich siedem, a z każdego można wystrzelić całe skrzydło w ciągu paru minut od momentu rozpoznania zagrożenia.
Miklos z namysłem pokiwał głową, unosząc brwi.
– Czytałem na ich temat raporty, ale ta technologia pozostaje niesprawdzona.
– Widzieliśmy je w akcji po stronie Imperium – powiedziałem, z trudem się opanowując. – Moje myśliwce są oparte na ich projektach.
– Jaką strategiczną przewagę zapewniają?
– Po tym, gdy Skorupiaki unieszkodliwiły stację jedną dobrze umieszczoną bombą, postanowiłem, że przyda jej się lokalna obrona mobilna. Skrzydła myśliwców mają rozkaz wykonywać regularne loty. Orbitę w każdej chwili patroluje eskadra albo dwie. Nawet jeśli znów oberwiemy z zaskoczenia, nie stracimy wszystkiego w jednej chwili. Zadaniem myśliwców jest nękanie zbliżającego się wroga. Jeśli stacja znów zostanie unieszkodliwiona, one zapewnią jej ochronę.
Miklos wyglądał na zaciekawionego, ale bynajmniej nie zadowolonego. Wiedziałem, że uważał myśliwiec za rodzaj okrętu, choć o ograniczonym zasięgu. Dla Miklosa każdy okręt to dobry okręt. Ale preferował bardziej mobilne siły.
– Czy mogę coś zasugerować, pułkowniku?
Przytaknąłem, świadomy faktu, że i tak w końcu usłyszę jego pomysły, czy mi się to podoba, czy nie.
– Myślałem o obecnej sytuacji – powiedział. – Możliwe, że w najbliższych dniach wyruszymy do światów Skorupiaków, aby im pomóc. Stacja bojowa dysponuje nowym uzbrojeniem, ale oceaniczne księżyce znajdują się poza jej zasięgiem. Moglibyśmy wytworzyć specjalne okręty, które przetransportowałyby nowe skrzydła myśliwców.
– Proponujesz, żebyśmy pozbawili stację myśliwców i użyli ich w roli mobilnej siły przypisanej do tych lotniskowców? – zapytałem.
– Tymczasowo tak. Lotniskowce dałoby się wdrożyć do produkcji natychmiast. Nie musielibyśmy budować myśliwców, tylko same lotniskowce. Moglibyśmy się z tym w miarę szybko uporać, bo składałyby się tylko z kadłuba i silników.
– A uzbrojenie? – zapytałem.
– Nie musiałyby go mieć. Myśliwce służyłyby im za broń.
Rozważyłem jego pomysł. Wpatrywałem się ze złością w rosnący obraz stacji bojowej. Była najeżona uzbrojeniem i z kosmosu sprawiała wrażenie niezdobytej twierdzy, a mimo to niezbyt cieszyła mnie perspektywa osłabienia tego molocha. W obecnej postaci forteca stanowiła barierę nie do przebycia, strzegącą wejścia do układu Eden. Zabezpieczała jedną z moich flank. Z drugiej strony, jeśli zamierzałem wysłać okręty do wrogiego układu, flocie przyda się ochrona, jaką zapewniają myśliwce.
Miklos najwyraźniej wyczuł moje wahanie, przytoczył więc kolejne argumenty:
– Możemy wykorzystać standardowe silniki oraz kadłuby krążowników. Nie ma potrzeby zmieniać konstrukcji. Byłyby pewnie wolniejsze, ale służyłyby jako strategiczne platformy. Proszę o nich myśleć jak o latających bazach, które mogą się przemieścić w dowolne miejsce i stanowić punkt wypadowy dla floty. W tej sytuacji mogłyby wejść na orbitę gazowego olbrzyma w układzie Thora i stamtąd zapewnić wsparcie wszystkim trzem zamieszkanym księżycom.
Zastanowiłem się nad tym. To naprawdę miało sens.
– W porządku – odezwałem się wreszcie. – Pogadam z Marvinem i przedyskutujemy projekt oraz czas budowy takiego okrętu. Z tym że nie jestem pewien, czy się wyrobimy. Jeśli mamy uratować homary przed tym, co je zabija, będziemy musieli się sprężać.
Miklos wręczył mi tablet. Zerknąłem na niego.
– Co to jest? – zapytałem.
– Pozwoliłem sobie wykonać pewne wyliczenia. Poza tym kluczowe komponenty są już w preprodukcji. Z uwagi na to, że przenieśliśmy część duplikatorów na stację bojową, pomyślałem, że równie dobrze możemy zacząć wcześniej.
Wbiłem wzrok w tablet. Rozzłościłem się, ale jednocześnie nie chciałem zniechęcać swoich podwładnych do wykazywania inicjatywy. Przypomniałem sobie, że delegowanie uprawnień to element skutecznego zarządzania. Element, który zawsze przychodził mi z trudnością.
Uspokoiłem się wysiłkiem woli i popatrzyłem na dane. Wcale nie pozwolił sobie na zbyt wiele. Wprawdzie zmienił rozkazy dotyczące produkcji, ale duplikatory tworzyły komponenty przydatne jako części zamienne albo jako fragmenty dowolnych okrętów wsparcia, które moglibyśmy zbudować w przyszłości. Nawet gdybym odrzucił jego pomysły, produkcja nie poszłaby na marne.
Kiwnąłem głową i oddałem mu tablet.
– Jestem zaskoczony, że puściłeś to w ruch tak szybko. I bez wyraźnej zgody. Ale, jak widzę, zrobiłeś to w sposób, który nie łamał rozkazów. Aprobuję to działanie. Proszę kontynuować.
Miklos rozpromienił się. Bardzo rzadko oglądałem uśmiech na jego brodatej twarzy, więc ucieszył mnie ten widok. Uświadomiłem sobie, że obawiał się mojej reakcji. Cieszyłem się, że nie musiałem go ochrzanić. Jako najwyższy przywódca musiałem uważać. Kilka moich słów wystarczyło, by człowiek się załamał. Nie martwiłem się wprawdzie, że coś takiego spotka Miklosa, ale z paroma osobami już tak postąpiłem.
Opuściłem mostek i udałem się do swojej prywatnej kwatery. Sandra już tam była, przypięta do leżanki antyprzeciążeniowej. Ze stęknięciem zająłem miejsce obok niej. Aby zwiększyć prędkość, większość zasilania przekierowaliśmy do silników, zaniedbując takie fanaberie jak stabilizatory grawitacyjne. Dziś naprawdę czułem te przeciążenia.
Sandra akurat pracowała na tablecie, gdy kładłem się w oczekiwaniu na ostatnie odpalenie silników. Okręt musiał zwiększyć ciąg do maksimum, żeby zwolnić na tyle, by dało się zadokować. Zawsze konieczne były przykre korekty prędkości w ostatniej chwili.
Sandra włączyła ekrany nad naszymi kojami. Wisiała nad nami ogromna stacja bojowa, ciemny kolos rozświetlony tu i ówdzie migającymi światłami. Przywodziła na myśl żyjący w morzu ukwiał, najeżony setkami czułków. Z nierównej powierzchni sterczały baterie dział elektromagnetycznych, wieżyczek laserowych i silosów rakietowych.
– Dlaczego ją odbudowałeś, Kyle? – zapytała Sandra.
Wydałem z siebie coś między westchnieniem a stęknięciem. Już dziś odpowiedziałem na podobne pytanie.
– Nie umiem się oprzeć wielkim, tanim fortyfikacjom – powiedziałem. – Nie miałem pomysłu, jak lepiej wykorzystać zasoby, żeby uzyskać maksymalną siłę ognia.
Kiwnęła głową. Nie była zaskoczona.
– Zawiodła za pierwszym razem, ale ty nadal w nią wierzysz?
– Zdecydowanie.
– A co, jeśli tym razem wróg nadejdzie z przeciwnej strony... z Ziemi?
– Ziemia oberwała po tyłku niecały rok temu. Tak samo jak wszyscy gracze w tej grze. Ale jedno wiem o makrosach: potrafią się odbudować niesamowicie szybko. Postanowiłem poświęcić większość zasobów na to, żeby powstrzymać ich w pierwszej kolejności.
– Jesteś pewien, że stanowią większe zagrożenie?
Przytaknąłem.
– Te obce maszyny wymordowałyby nas wszystkich, gdyby mogły. Crow by nas tylko zniewolił.
Sandra uśmiechnęła się blado.
– Pocieszające – powiedziała.
Chyba nie podobał jej się fakt, że otaczali nas wrogowie. Trzymaliśmy w garści Eden i mieliśmy przyczółek w układzie Heliosa – i na tym kończyły się nasze wpływy. Z braku zasobów dawno temu zaprzestałem patroli w systemie Skorupiaków oraz Alfa Centauri.
– Mam nadzieję, że tym razem podjąłeś właściwą decyzję – powiedziała.
– Ja też.
Po tej krótkiej rozmowie z powrotem zająłem się sprawdzaniem danych. Przeglądałem je już dwa razy w poszukiwaniu szczegółów, które mogłem przeoczyć – chociaż wiedziałem, że pewnie niczego nie przeoczyłem. Angażowanie się w jakikolwiek konflikt bez informacji wywiadowczych było czymś okropnym. Zdarzało mi się to robić w przeszłości, ale nie cierpiałem tego. Jak można przygotować się na nieznane?
Uznałem, że ziemscy dowódcy wojskowi byli w ubiegłym wieku w dogodnej sytuacji. W okresie zimnej wojny dysponowali obrazami satelitarnymi całej planety i informacjami wywiadowczymi, a po latach badań i planowania mieli ułożoną strategię na każdą ewentualność. Gdy Sowieci robili jakiś ruch, NATO rzadko dawało się zaskoczyć. Wszystko było zaplanowane. Zawczasu przygotowywano rozkazy, które tylko czekały, żeby je wydać.
Tamte dni przeminęły. Tutaj, na obrzeżach kosmosu, gdzie co miesiąc napotykaliśmy nowe gatunki i nowe zagrożenia, musiałem przez większość czasu improwizować. Moje decyzje wojskowe opierały się głównie na domysłach. Układu planetarnego, który był kolejny w łańcuchu pierścieni, nigdy nawet nie widziałem, ale to z niego zdawały się przylatywać makrosy. Oczywiście wysyłaliśmy tam sondy, trudne do wykrycia roboty, które – byliśmy tego pewni – maskowały swoją obecność na tyle długo, żeby zeskanować otoczenie pasywnymi czujnikami.
Żadna z owych sond nie wróciła. Leżący za układem Thora system makrosów pozostawał tajemnicą. I dlatego musiałem zachowywać się tak, jakbyśmy w każdej chwili spodziewali się ataku z tamtego sektora. Nie znając prawdy, należało zakładać najgorsze.
Przypominało mi to okres kolonialny w ziemskiej historii. Czułem się trochę jak odkrywcy i gubernatorzy kolonii z minionych wieków. Dysponowali niewielkimi garnizonami gdzieś na dzikim wybrzeżu. Z każdej strony otaczali ich rozżaleni i wściekli tubylcy. Co gorsza, inne mocarstwa lub zwykli piraci mogli w każdej chwili najechać ich osady lub nawet je podbić. W tamtych czasach nie istniały satelity ani natychmiastowa komunikacja, a odległości były porównywalnie wielkie. Podróż do domu zajmowała całe miesiące. Od wysłania prośby o pomoc do jej uzyskania mógł minąć rok. Ja znajdowałem się w podobnej sytuacji. W praktyce byliśmy zdani na siebie i nie mieliśmy pojęcia, co napotkamy za horyzontem.
Gdy zadokowaliśmy do stacji, byłem gotowy do działania. Zerwałem się z koi i przebrałem. Sandra stała obok mnie, gdy otwierałem wrota śluzy. Nie zdziwiłem się na widok Miklosa, który już na nas czekał.
Drzwi otworzyły się, a po drugiej stronie natrafiłem wzrokiem na kolejny znajomy widok. To był Marvin w całej swojej potwornej, metalicznej okazałości.