Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Star Wars. Eskadra Alfabet. Puste słońce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Star Wars. Eskadra Alfabet. Puste słońce - ebook

POLOWANIE ESKADRY ALFABET NA NAJBARDZIEJ ZABÓJCZE MYŚLIWCE TIE W GALAKTYCE JESZCZE NIE DOBIEGŁO KOŃCA! PRZEŻYJ KOLEJNĄ NIESAMOWITĄ PRZYGODĘ W ŚWIECIE GWIEZDNYCH WOJEN!

Wieść o zwycięstwie Nowej Republiki rozeszła się szerokim echem po galaktyce. W jego następstwie okręty flagowe nowo powstałego galaktycznego rządu zmierzają ku najodleglejszym gwiazdom, odszukując i niszcząc ostatki imperialnej tyranii. Jednak niektóre duchy trudniej przepędzić niż inne, a żadne nie są równie niebezpieczne co Skrzydło Cienia.

Powstała z potrzeby chwili Eskadra Alfabet pod dowództwem Yriki Quell nadal podąża tropem Skrzydła Cienia. Jej cel wydaje się bliski, a pilotom zaczyna ciążyć presja, by odnaleźć pułk imperialnych myśliwców, nim będzie za późno. Żądna sukcesu Quell współpracuje, choć niechętnie, z Caernem Adanem z Wywiadu Nowej Republiki, a także z legendarną generał Herą Syndullą, przygotowując najniebezpieczniejszy dotąd fortel w swojej karierze. Celem jest zwabienie Skrzydła Cienia w pułapkę, która mogłaby zakończyć pogoń raz na zawsze.

Jednak skryty w ciemnościach wróg nie próżnuje. Soran Keize, ostatni spośród imperialnych asów, zajął miejsce Nestorki i objął dowództwo nad Skrzydłem Cienia, by w godzinie największej próby tchnąć nowe życie w jednostkę. Powróciwszy z tułaczki spowodowanej wojennymi wstrząsami, Keize znów odnalazł sens istnienia – zamierza poprowadzić zagubionych żołnierzy i zapewnić im bezpieczeństwo. Na drodze stoi mu jedna rzecz – najbardziej niedobrana eskadra we Flocie Nowej Republiki pod wodzą jego dawnej podopiecznej: zdrajczyni Yriki Quell.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8262-087-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

ROZ­DZIAŁ 1

SZEŚĆ BILIO­NÓW SŁOŃC – A TU ANI JED­NEGO

I

Na Poly­neu­sie, gdzie Wyl Lark się uro­dził, a następ­nie został popro­wa­dzony ku doro­sło­ści przez Sun-Lamów Matki Rodu Hik’e, słowo „mia­sto” ozna­czało tyle co „ogród”. Osady na Poly­neu­sie pięły się ścia­nami kanio­nów niczym mech; wyra­stały z leśnego pod­szytu, upra­wiane i doglą­dane przez miesz­kań­ców. Na Kli­fie, gdzie Wyl nauczył się ujeż­dżać sura­vki, ulice ule­gały pod­to­pie­niom i zmie­niały się z każ­dym nadej­ściem mon­sunu, a miesz­kańcy mody­fi­ko­wali układ domostw w zależ­no­ści od tego, co z rzeźbą terenu zro­biły przy­pa­dek i opa­da­jąca woda.

Odkąd opu­ścił Poly­neusa, Wyl odwie­dził liczne światy. Dopiero na Tro­ithe pojął, że tak naprawdę jesz­cze ni­gdy nie widział na oczy mia­sta.

Sil­niki myśliwca prze­chwy­tu­ją­cego RZ-1 grzmiały, gdy zapi­ko­wał, by odbić od masyw­nej fasady z ciem­no­nie­bie­skiego metalu i od zło­co­nych łuków. Mknął mię­dzy dra­pa­czami chmur i pod torami kole­jo­wymi. Ponad sze­re­gami cyfro­wych tablic rekla­mo­wych uno­siły się pro­jek­tory solarne, które rzu­cały połu­dniowe świa­tło. Poły­sku­jąc jasno na tle czar­nego nieba, pro­wa­dziły Wyla przez miej­ski gąszcz.

– Nie mów, bra­cie, że ucie­kasz? – Głos dobie­ga­jący z komu­ni­ka­tora był led­wie sły­szalny, zagłu­szany przez sil­niki A-winga. Nath Ten­sent wyda­wał się roz­ba­wiony.

– Nie ucie­kam – odparł Wyl. – Zata­czam pętlę.

– Spora ta pętla. Znik­ną­łeś mi z sen­so­rów.

– Pew­nie dla­tego, że twój sprzęt jest star­szy ode mnie – rzu­cił pół­przy­tom­nie Lark, a do tego zapo­mniał się uśmiech­nąć. Wle­ciał pod kątem w obłok dymu. Gdy zwal­niał, dro­binki popiołu ude­rzały o poszy­cie kadłuba. Siło­wał się z prze­pust­nicą i repul­so­rami. Spo­glą­dał wyłącz­nie na odczyty radaru – przez ilu­mi­na­tor nie widział niczego. Żołą­dek pod­szedł mu do gar­dła, gdy A-wing opadł o sto metrów i opu­ścił obłok.

Na ster­bur­cie wyło­nił się wie­lo­pię­trowy par­king śmi­ga­czy. Ze szramy na wyso­ko­ści trze­ciego poziomu buchały pło­mie­nie – źró­dło kłę­bów dymu. Kolejne dwie kon­dy­gna­cje sta­no­wiły cel kar­ma­zy­no­wych wią­zek ener­gii, które szat­ko­wały metal i odkształ­cały dura­be­to­nowe płyty. Wyl odda­lił się od pło­mieni i wpadł pod ostrzał. Osłony skwier­czały, a uprząż bole­śnie kąsała, gdy odbi­jał ostro w bok.

Daleko w dole ujrzał chod­nik. Na bul­wa­rze ście­rały się dwie grupy wal­czą­cych. Wiązki ener­gii ude­rza­jące w par­king (a obec­nie i w jego pole ochronne) wymie­rzone były w trans­por­to­wiec UT-60D U-wing, który wisiał dwa­dzie­ścia metrów nad jedną z frak­cji i walił ze wszyst­kich dział w stronę prze­ciw­nika. Wyl oce­nił sytu­ację w nie­spełna sekundę, ste­ru­jąc na czuja. Przed oczyma na­dal miał mroczki.

– Kairos? – zagaił. – Potrze­bu­jesz wspar­cia?

Zro­bił unik, by nie zde­rzyć się z meta­lową iglicą – deko­ra­cyj­nym ele­men­tem archi­tek­tury lub kom­po­nen­tem prze­sta­rza­łej tech­no­lo­gii, tego nie był pewien – gdy z komu­ni­ka­tora wydo­był się niski dźwięk.

„Zaprze­cze­nie”. Wyl aż skrzy­wił się na ryk dział lase­ro­wych U-winga.

– Kairos potrze­buje jed­nego. – Znów usły­szał głos Natha. – Aby­śmy zajęli się celem. Za mniej wię­cej dzie­sięć sekund pod­cho­dzę do ataku. Wolisz górę czy dół?

– Górę – odparł Wyl, po czym popro­wa­dził myśli­wiec aleją pro­sto­pa­dłą do bul­waru. Powiódł wzro­kiem po wypeł­nia­ją­cej wid­no­krąg pano­ra­mie mia­sta – kopu­łach wień­czą­cych dachy oper, spi­ra­lach gale­rii han­dlo­wych, kon­struk­cjach z uło­żo­nych w stosy sze­ścia­nów o popę­ka­nych krysz­ta­ło­wych ścia­nach, gdzie daw­niej odby­wały się wyda­rze­nia spor­towe – i sku­pił się na tyta­nicz­nej meta­lo­wej bestii, brną­cej w jego stronę na czte­rech paję­czych odnó­żach. Do jej wygię­tego kor­pusu dosztu­ko­wano owa­dzią głowę, która w miej­scu żuwaczki miała drga­jące działa, a zabru­dzony pyłem i popio­łem pan­cerz nosił ślady po bla­ste­ro­wym ostrzale. Choć na tle oko­licz­nych budyn­ków potwór wyda­wał się mały, poru­szał się mię­dzy nimi niczym dra­pież­nik wśród traw.

Wyl znał bestię z holo­gra­mów. Sata Neek i Sono­gari opo­wia­dali histo­rie o impe­rial­nych maszy­nach kro­czą­cych, mogą­cych zrów­nać z zie­mią kosmo­port. Ten kon­kretny potwór był prze­zna­czony do trans­portu ładun­ków – przy­naj­mniej tak stwier­dził któ­ryś z pie­chu­rów – ale wystar­czyłby jeden celny wystrzał, by spo­pie­lić tuzin żoł­nie­rzy.

Wyl zatem wybrał „górę”. Popę­dził ku gło­wie maszyny, by odwró­cić uwagę ste­ru­ją­cych nią pilo­tów. Wykrę­cił beczkę, uni­ka­jąc serii strza­łów. Wzniósł się pomimo tego, że salwa mogła naru­szyć pobli­skie budowle: prze­bić kopuły oper i roz­trza­skać krysz­ta­łowe areny spor­towe – obró­cić w pył dzieje Tro­ithe.

Jed­nak pie­chota Nowej Repu­bliki będzie bez­pieczna.

Zmniej­szył ciąg, by mogły go namie­rzyć sys­temy celow­ni­cze maszyny. Działa huczały tak gło­śno, że aż drżały mu kości. Salwy roz­świe­tlały oko­licę niczym bły­ska­wice. Trząsł się w sie­dzi­sku, a jego hełm ude­rzał o zagłó­wek. Sta­rał się być o krok przed nie­przy­ja­cie­lem.

– Widzisz? – szep­nął. O mało nie ugryzł się w wargę, gdy A-win­giem szarp­nęło. – Nad­ciąga Nath. Jesz­cze tylko kilka sekund.

Punk­cik na rada­rze sta­wał się coraz jaśniej­szy.

– Znów roz­ma­wiasz ze swoją maszyną? – spy­tał Nath.

Wyl zaśmiał się, gło­śno i bez skrę­po­wa­nia. Zauwa­żył Y-winga, myśli­wiec bom­bar­du­jący Natha, który pędził dzie­sięć metrów ponad bul­wa­rem. Prze­le­ciał obok maszyny kro­czą­cej, z dala od jej strefy ostrzału, a bom­bo­wiec wypu­ścił ładunki. Roz­legł się potężny grom. Wyl zato­czył pętlę, gotów zapew­nić ogień osło­nowy Nathowi, by ten mógł prze­pro­wa­dzić drugi nalot, jed­nak po poszy­ciu nie­ru­cho­mej maszyny kro­czą­cej tań­czyły już wyła­do­wa­nia łukowe.

– Tor­pedy jonowe, bez­po­śred­nie tra­fie­nie – zamel­do­wał Nath. – Chyba wystar­czy.

Maszyna kro­cząca unio­sła jedną koń­czynę. Meta­lowe wspor­niki i tłoki drżały artre­tycz­nie. Głowa bestii pochy­liła się, a jej śro­dek cięż­ko­ści uległ prze­su­nię­ciu. Gra­wi­ta­cja zro­biła swoje. Wyl przy­glą­dał się, jak maszyna kro­cząca – naj­pierw powoli niczym liść spa­da­jący z drzewa jesie­nią, a potem gwał­tow­nie niczym lawina – opada na zie­mię.

Okrą­gła wieża upstrzona zepsu­tymi ekra­nami rekla­mo­wymi, bal­ko­nami restau­ra­cji i witry­nami buti­ków ucier­piała naj­bar­dziej. Tru­chło pada­ją­cej bestii zaha­czyło o jej ele­wa­cję mniej wię­cej na wyso­ko­ści siód­mego pię­tra. Naru­szyło struk­turę budowli i prze­ła­mało meta­lowe ele­menty nośne. Po pan­ce­rzu maszyny na­dal roz­cho­dziły się wzbu­rzone fale ener­gii, które spra­wiły, że odsło­nięte nagle prze­wody i sys­temy zasi­la­nia wieży zaja­śniały bielą. Gdy głowa potwora ude­rzyła w dura­stal, Wyl odniósł wra­że­nie, że kon­struk­cja zaczęła falo­wać. Usły­szał dźwięk przy­po­mi­na­jący atak moź­dzie­rzowy, gdy pię­tro po pię­trze budy­nek zaczął zapa­dać się wśród kłę­bów pło­mieni i gru­zów.

Po chwili powa­lona bestia zajęła się ogniem, który zda­wał się poże­rać ją od środka, po czym cał­ko­wi­cie znik­nęła wśród zglisz­czy. Uno­szący się pył zakrył obraz znisz­cze­nia, choć na­dal sły­chać było jego odgłosy.

Przez komu­ni­ka­tor roz­legł się rechot.

– Coś czuję, że ją tra­fi­li­ście. Ale dzię­kuję za pomoc. – Głos nale­żał do kobiety, któ­rej Wyl nie roz­po­znał.

Zwięk­szył pułap i zato­czył pętlę, chcąc prze­bić się przez tumany pyłu i zawró­cić ku pie­cho­cie. Zmu­sił się, by nie obej­rzeć się za sie­bie. Osłonę kok­pitu pokry­wała gruba war­stwa sadzy.

– To co, skoń­czy­łaś swoją misję? – spy­tał Nath.

– Chyba twoją misję – odparła kobieta. – Wkrótce powi­nien ode­zwać się oddział sztur­mowy. Nie ukry­wam, cie­szę się, że znisz­czy­li­ście tamtą wieżę, ide­al­nie nada­wała się na gniazdo snaj­per­skie.

Wyl spraw­dził odczyty radaru. Oka­zało się, że prócz niego w powie­trzu są tylko Nath i Kairos. Spoj­rzał w dół na bul­war i pie­chotę. Żoł­nie­rze ostroż­nie wyco­fy­wali się, odda­la­jąc się od wzbie­ra­ją­cych tuma­nów pyłu i cie­nia rzu­ca­nego przez U-winga.

– Nie widzie­li­ście żad­nych cywili? – spy­tał opa­no­wa­nym tonem.

– Żad­nych od sze­ściu godzin, odkąd zja­wi­li­śmy się w dziel­nicy. – Kobieta nagle prze­rwała, by wykrzy­czeć roz­kaz do wyco­fu­ją­cych się pie­chu­rów. – Według odprawy to cen­trum teatralno-roz­ryw­kowe. Mocno doin­we­sto­wane na początku pano­wa­nia Impe­rium, teraz wła­ści­wie opu­sto­szałe.

„Wła­ści­wie opu­sto­szałe to żadna gwa­ran­cja”.

– Zro­zu­miano – odparł Wyl. – Utrzy­mamy pozy­cję do odwo­ła­nia.

– Przy­ję­łam. I prze­każ waszemu U-win­gowi, że zasła­nia nam świa­tło.

Tym razem Wyl się uśmiech­nął. „Gdyby tylko było tu jakieś świa­tło, które U-wing mógłby zablo­ko­wać” – pomy­ślał, ale mimo to prze­ka­zał wia­do­mość Kairos, suną­cej za oddzia­łem w odle­gło­ści led­wie dzie­się­ciu metrów. Blask pocho­dzący od pro­jek­to­rów solar­nych nie stał się ani tro­chę jaśniej­szy.

– Co im tak mat­ku­jesz? – sark­nął Nath.

Kairos nie odpo­wie­działa.

Wyl w zamy­śle­niu wodził dło­nią po kon­so­le­cie w poszu­ki­wa­niu trzesz­czą­cej płytki. Kłęby dymu na­dal uno­siły się w powie­trzu, ale powoli już się roz­pra­szały. Wyl to myślał o skali destruk­cji, to o oddziale sztur­mo­wym, prze­dzie­ra­ją­cym się przez niż­sze poziomy mia­sta.

– Byli­śmy tak ostrożni, jak to moż­liwe – zapew­nił go Nath. Prze­łą­czył się na pry­watny kanał. – Tak, budy­nek cie­szył oko, ale nie ma co ronić za nim łez.

– Wiem – odparł Wyl. – Zaraz się pozbie­ram.

– Cel osią­gnięty! Zgar­nę­li­śmy trzech impe­ria­lu­chów par­ty­zan­tów. Skuci i gotowi do prze­słu­cha­nia. – Z gło­śni­ków dobiegł głos kobiety. – Oddział sztur­mowy wyko­nał robotę, do któ­rej wy, skrzy­dlaci, jeste­ście o sześć ton za ciężcy.

– Zro­zu­miano. – Wyl sku­pił się na kon­so­le­cie. Zmie­nił usta­wie­nia sys­temu łącz­no­ści i połą­czył się z sie­cią dale­kiego zasięgu pla­nety Tro­ithe. – Sprawdźmy, czy możemy nadać sygnał, w końcu to nie­grzecz­nie kazać ludziom cze­kać.

II

Według map astro­ga­cyj­nych Cer­be­ron był ukła­dem – i był nim w isto­cie, choć nie ukła­dem gwiezd­nym, jako że w pro­mie­niu pół roku świetl­nego nie znaj­do­wała się ani jedna gwiazda. Nie, pla­nety, księ­życe oraz pasy aste­roid i kosmicz­nego śmie­cia krą­żyły wokół cer­be­roń­skiej oso­bli­wo­ści: przy­po­mi­na­ją­cej pło­nące oko czar­nej dziury, któ­rej heba­nową źre­nicę oka­lała tęczówka ogni­stej mate­rii. Za kilka tysięcy lat Tro­ithe, Cata­dra, Verzan i pozo­stałe cer­be­roń­skie światy padną ofiarą jej przy­cią­ga­nia – siły znacz­nie prze­wyż­sza­ją­cej tę, jaką dys­po­no­wała dowolna impe­rialna machina zagłady. A po kilku tysiąc­le­ciach ten sam los cze­kał pobli­skie gwiazdy.

Na tle świe­cą­cych prze­stwo­rzy gęstego regionu Głę­bo­kiego Jądra czarna dziura cha­rak­te­ry­zo­wała się tym, że była zara­zem naj­ja­śniej­szym i naj­ciem­niej­szym cia­łem nie­bie­skim na fir­ma­men­cie. Chass na Cha­dic zacho­dziła w głowę, jak można zamiesz­ki­wać układ Cer­be­ron i nie zwa­rio­wać. Wyda­wał się miej­scem nie­mal nie­war­tym walki – jed­nak wier­chuszka Nowej Repu­bliki była prze­ra­żona, że Cer­be­ron mógłby posłu­żyć za skrót mię­dzy poszcze­gól­nymi ukła­dami regionu Świa­tów Jądra. Wyglą­dało na to, że by zwy­cię­żyć w woj­nie, nale­żało pod­jąć walkę o głu­pie rze­czy.

Ode­rwała wzrok od ilu­mi­na­tora i spoj­rzała ku ota­cza­ją­cemu ją polu aste­roid. Ostroż­nie prze­su­nęła główny płat myśliwca sztur­mo­wego B-wing tak, by zna­lazł się pod kabiną pilota. Nad jej głową leni­wie prze­le­ciał skalny odła­mek. Ostat­nio tak czę­sto latała w atmos­fe­rze, że zdzi­wiła się, gdy kok­pit nie zadrżał w odpo­wie­dzi. Zwięk­szyła ciąg, poru­szyła się w uprzęży i spy­tała:

– To na czym skoń­czy­łam? Nim tra­fi­ły­śmy na aste­ro­idy?

Z komu­ni­ka­tora dobiegł kobiecy głos – skwier­czący niczym osma­lona kość wycią­gnięta z ogni­ska.

– Kon­glo­me­rat han­dlowy Slip­glass.

– Racja. No więc Impe­rium prze­ka­zało Sli­pom pełną kon­trolę nad trans­por­tem na pla­ne­cie Eufor­nis Minor. Bez kodu sekwen­cyj­nego nie poje­dziesz kolejką, a co dopiero mówić o locie pro­mem. No i co? I utknę­łam w tym bagnie po uszy. Jak myślisz, co zro­bi­łam?

– Zatrosz­czy­łaś się o wła­sny trans­port – odparł głos.

Chass zaśmiała się.

– Prawda? Ni­gdy takiego nie pilo­to­wa­łam, ale mój gospo­darz miał leci­wego śmi­ga­cza powietrz­nego marki Vol­tec Sky­hop­per. Led­wie dzia­łał. Pew­nej nocy gospo­darz zaczął znów dopy­ty­wać o mój gatu­nek. Uzna­łam, że pora się zwi­jać. Zakra­dłam się do środka i zaczę­łam zazna­ja­miać się z kon­tro­l­kami, przy­cisk po przy­cisku…

Opo­wieść była kłam­stwem – no, może nie każde słowo, ale wystar­cza­jąco wiele z nich, by zasłu­żyć na to miano – jed­nak z rado­ścią brnęła dalej. Wymy­ślała coraz bar­dziej absur­dalne pery­pe­tie, gdy jej B-wing dry­fo­wał wśród aste­roid. Opo­wie­działa o dłu­gim na łokieć paso­ży­cie zna­le­zio­nym w prze­gro­dzie sil­ni­ko­wej śmi­ga­cza, który roz­cią­gnął się wokół jej róż­ków; o manew­ro­wa­niu przez burzę, gdy ucie­kała przed pla­ne­tar­nymi siłami bez­pie­czeń­stwa; o strze­la­niu do dro­idów Sli­pów, gdy wylą­do­wała na obrze­żach kosmo­portu. Była nie­mal pewna, że ta ostat­nia opo­wieść wzbu­dzi wąt­pli­wo­ści – z tego co wie­działa, Vol­tec nie pro­du­ko­wał sky­hop­pe­rów wypo­sa­żo­nych w działka – ale roz­mów­czyni nie zapro­te­sto­wała.

Ści­snęła drą­żek ste­row­ni­czy, gdy nagle na ster­bur­cie roz­bły­sło kar­ma­zy­nowe świa­tło. Zoba­czyła lecące w jej stronę skalne odłamki i usły­szała głos:

– Aste­ro­ida mogła spra­wić ci kło­pot. Leć dalej.

Chass wzru­szyła ramio­nami i kon­ty­nu­owała kurs. Roz­cią­gnęła opo­wieść do gra­nic moż­li­wo­ści, aż wresz­cie dotarła do końca:

– …aż naresz­cie opu­ści­li­śmy pla­netę i zdo­ła­li­śmy wywo­łać Eska­drę Oga­rów. Pod koniec cie­szy­łam się, że wra­cam.

„Prze­cież wiesz, że to kłam­stwo – pomy­ślała. – Musisz już wie­dzieć. Eska­dra Oga­rów była znacz­nie póź­niej”.

„Ile jesz­cze zamie­rzasz puścić mi pła­zem?”

– Wyobra­żam sobie – odparła Yrica Quell.

Chass prych­nęła i zadarła brodę. Mało bra­ko­wało, a dra­snę­łaby pła­tem kolejną aste­ro­idę.

– Coś cię śmie­szy? – spy­tała bez cie­nia iro­nii Quell.

„Może mnie prze­drzeź­nia – pomy­ślała Chass – a może chce się ze mną zaprzy­jaź­nić”. Tak czy owak, roz­mowa z Quell bawiła ją, ale nie tego spo­dzie­wała się po kobie­cie, dla któ­rej chaos był czymś porów­ny­wal­nym z bek­nię­ciem w towa­rzy­stwie. Wyobra­ziła sobie jej twarz – blond loki pod heł­mem, ostry nos, śniada cera i oczy wpa­tru­jące się ponuro w ciem­ność.

– Nic takiego – rzu­ciła. – Cel nie­mal w zasięgu. Możemy zaczy­nać?

– Zespół naziemny dał zie­lone świa­tło. Impe­rialni bojow­nicy pochwy­ceni. Nie zdo­łali wezwać pomocy. Teraz… – prze­rwała. Chass usły­szała cyfrowe pika­nie i ostre prze­kleń­stwo.

– Na­dal nie doszłaś do ładu z nowym dro­idem? – spy­tała.

– Wszystko gra – odparła Quell. – CB-9 chciał po pro­stu wtrą­cić swoje trzy kre­dyty, ale jak mia­łam zamiar powie­dzieć, teraz zabie­rzemy się za ich kole­gów.

Chass zmie­niła tor lotu i pocią­gnęła za dźwi­gnię. Ser­wo­mo­tory zazgrzy­tały, gdy płaty sztur­mowe myśliwca zmie­niły układ i B-wing przy­jął kształt krzyża. Powio­dła wzro­kiem po kon­tro­l­kach, gdy kom­pu­ter auto­ma­tycz­nie zmie­nił dys­try­bu­cję mocy i cie­pła. Działa jonowe zbu­dziły się ze snu. Główna wyrzut­nia rakiet wysłała sygnał peł­nej goto­wo­ści; wyrzut­nia druga wyświe­tlała się jako nie­sprawna od czasu Pan­dem Nai, ale Chass wie­działa swoje. Gdy będzie jej potrze­bo­wać, ta sta­nie na wyso­ko­ści zada­nia.

Wresz­cie na koniec zabrała się za sys­tem łącz­no­ści. Niskie bęb­nie­nie i szybki wokal w języku hut­tyj­skim prze­biły się przez szumy i wypeł­niły kok­pit: nar­va­thań­ski retro-shud­der z audio­chipa, który zaju­mała pod­chmie­lo­nemu fra­je­rowi w Zachod­nim Krańcu. Zado­wo­lona, roz­sia­dła się wygod­nie i posłała w prze­strzeń pierw­szą tor­pedę.

Celem była aste­ro­ida roz­mia­rów orbi­tal­nej sta­cji bojo­wej. Tor­peda, która błysz­czała na tyle jasno, by ośle­pić wszyst­kich w pro­mie­niu kilo­me­tra, roz­kru­szyła kawał skały wiel­ko­ści góry, ale reszta aste­ro­idy pozo­stała nie­na­ru­szona. Chass wystrze­liła drugi pocisk, po czym prze­łą­czyła broń i posłała w prze­strzeń stru­mień lase­ro­wego ognia. Śpie­wała, pro­wa­dząc ostrzał. Pozwo­liła, by muzyka okre­śliła rytm destruk­cji. Zmie­niła wek­tor, by w trak­cie prze­lotu zasy­pać skałę sal­wami. Spoj­rzała na ska­ner. X-wing Quell znaj­do­wał się na jej skrzy­dle. Był gotów wyko­nać ruch, ale na razie pozo­sta­wał w odwo­dzie.

Obser­wo­wała eks­plo­zje tor­ped. Poru­szała się w rytm muzyki i co pewien czas moni­to­ro­wała zmniej­sza­jące się zasoby. Led­wie zwra­cała uwagę na odczyty radaru, gdy nagle przez muzykę przedarł się głos Quell.

– Myśliwce. Oddal się od skały i sprawdź tar­cze.

Chass powio­dła wzro­kiem od radaru do aste­ro­idy. Chwilę póź­niej ujrzała miga­jące jed­nostki, które wyla­ty­wały ze szcze­liny niczym słup wody z gej­zeru. U wylotu leciały w zwar­tym szyku, a następ­nie roz­pra­szały się. Nali­czyła co naj­mniej tuzin myśliw­ców – pod­sta­wo­wych jed­no­stek typu TIE/ln o dwóch sze­ro­kich, pła­skich pane­lach chro­nią­cych przy­po­mi­na­jący gałkę oczną cen­tralny kok­pit.

W rękach uzdol­nio­nego pilota myśli­wiec TIE sta­wał się nożem – smu­kłą, szybką bro­nią, zdolną zada­wać śmier­telne ciosy powol­nym bestiom pokroju B-winga. Pod kon­trolą bar­dziej prze­cięt­nych osób myśli­wiec TIE był stat­kiem-dzi­wo­lą­giem z docze­pio­nymi dział­kami. Nie­zdar­nym i bez­bron­nym.

Eska­dra Alfa­bet prze­by­wała w ukła­dzie Cer­be­ron wystar­cza­jąco długo, by Chass wie­działa, czego się spo­dzie­wać.

– Spójrz tylko – rzu­ciła. – Nie potra­fią nawet utrzy­mać szyku.

Quell burk­nęła, ale nie zaprze­czyła. Wro­gie myśliwce podzie­liły się na klu­cze. Gdy odda­liły się od szcze­liny, wyło­niła się zeń ostat­nia jed­nostka: prom towa­rowy, nie­sy­me­tryczny i kan­cia­sty, z czte­rema skrzy­dłami, a prze­cież to roz­wią­za­nie wyszło z mody przed kil­ku­dzie­się­ciu laty. Chass podała na głos współ­rzędne promu i powie­działa:

– Wygląda na to, że ucieka. Chcesz go gonić?

– Nie.

– To po to tu tkwimy?

– Tak – odparła Quell. – Skoro wyeli­mi­no­wa­li­śmy kry­jówkę impe­rial­nych na Tro­ithe, dosko­nale wiemy, dokąd zmie­rza. Ale nie możemy dopu­ścić do tego, by uświa­do­mili sobie, że pozwa­lamy im uciec.

Osiem TIE-ów zajęło pozy­cje mię­dzy repu­bli­kań­skimi myśliw­cami a pro­mem. Podzie­liły się na cztery grupy po dwie jed­nostki i trzy­mały się bli­sko aste­roid.

– Możemy to roze­grać na dwa spo­soby – zasu­ge­ro­wała Chass. – Wróg ma prze­wagę liczebną, więc możemy albo dać dra­paka, albo zwią­zać go walką, ale tak, by przy­pad­kiem nie wygrać. Znasz moje zda­nie.

Chass podej­rze­wała, że zna też zda­nie Quell. Ale wszystko było lep­sze niż powrót do bazy, leże­nie na pry­czy i ocze­ki­wa­nie na następną misję. Nar­va­thań­ski retro-shud­der dobiegł końca i zaczęła się nowa, piskliwa i szybka pio­senka w nie­zna­nym jej języku.

– Sześć­dzie­siąt sekund lotu – zapro­po­no­wała Quell. – Jeśli się nam poszczę­ści, roz­wa­limy na kawałki jedno z dużych ciał pasa i zwi­niemy się wraz z odłam­kami.

Chass zaśmiała się, prze­nio­sła zasoby mocy do osłon i popę­dziła ku nie­przy­ja­cie­lowi. Może i Quell się zmie­niła, ale podo­bała się jej ta nowa wer­sja.

– Zgoda. Tylko trzy­maj je z dala ode mnie, dobrze?

Myśliwce TIE pozo­sta­wały bli­sko aste­roid, które zapew­niały im osłonę. Plan nie brzmiał źle, ale można było pokrzy­żo­wać im szyki w bar­dzo pro­sty spo­sób: Chass wci­snęła spust i wypeł­niła niebo lase­ro­wymi bły­ska­wi­cami, by naru­szyć spo­kój aste­roid i posłać gra­ni­towe odłamki we wszyst­kie moż­liwe strony. Tar­cze B-winga zami­go­tały, sma­gane kawał­kami skał. Jeśli wybit­nie się jej poszczę­ści, jeden z nich prze­bije sil­nik pecho­wego, pozba­wio­nego osłon TIE-a, ale tak naprawdę chciała jedy­nie zro­bić bała­gan, by zre­du­ko­wać sku­tecz­ność rada­rów – i tu odnio­sła suk­ces.

Obrała cel, a Quell mio­tała się to w jedną, to w drugą stronę, by prze­chwy­cić pierw­szą parę zmie­rza­ją­cych w ich kie­runku TIE-ów. Instynkt pod­po­wia­dał Chass, co może się zda­rzyć za chwilę – mogła zwy­cię­żyć na tuzin spo­so­bów i ponieść klę­skę na pięć­dzie­siąt kolej­nych. Jed­nak ostat­nie tygo­dnie nauczyły ją, że nie spo­sób pole­gać na śmierci. Ver-zan, pozba­wiony atmos­fery świat-gar­ni­zon układu, sta­no­wił for­tecę, która padła pod ostrza­łem „Gwiazdy Prze­wod­niej” i bom­bami pro­to­no­wymi Eska­dry Alfa­bet. Świą­ty­nie i pałace Cata­dry zajęły się ogniem, gdy obrońcy szyli mizer­nymi sal­wami z tur­bo­la­se­rów. Grupa bojowa prze­jęła główny kosmo­port na Tro­ithe po nie­spełna dobie walki. W przy­padku układu Cer­be­ron nie mieli poczu­cia, że jedno prze­grane star­cie zwia­stuje kres wojny, jak to było z Rebe­lią. Nie ist­niała porażka, po któ­rej Nowa Repu­blika nie mogła się pod­nieść; nie w obli­czu osła­bio­nych i poroz­rzu­ca­nych szcząt­ków Impe­rium.

Tak, ludzie umie­rali. Ginęła pie­chota. Ale nie­przy­ja­cie­lowi nie­ustan­nie bra­ko­wało myśliw­ców TIE, a śmierć pono­sili nie boha­te­ro­wie, lecz głupi i nie­ostrożni.

Nie tego pra­gnęła Chass, ale uznała, że rów­nie dobrze może się zaba­wić.

Wyce­lo­wała i wystrze­liła w kie­runku pierw­szego z TIE-ów w tej samej chwili, w któ­rej X-wing Quell roze­rwał drugi. Skie­ro­wała drą­żek ste­row­ni­czy na bak­burtę, led­wie uni­ka­jąc salwy prze­la­tu­ją­cego obok wroga. Jed­nak zamiast udać się za nim w pogoń, skon­cen­tro­wała się na sze­ściu nad­cią­ga­ją­cych jed­nost­kach, które w mig skra­cały dystans.

– Przy­naj­mniej jed­nego muszę zdjąć – burk­nęła pod nosem, posy­ła­jąc szyb­kie pulsy w stronę skłę­bio­nych maszyn.

– Ja się zajmę pro­mem – oznaj­miła Quell. – Powo­dze­nia.

Chass na poły prych­nęła, na poły zaśmiała się, gdy X-wing prze­mknął mię­dzy aste­ro­idami i posłał dziką salwę w kie­runku wroga, któ­rego sama już nie widziała. Sie­dem oca­la­łych TIE-ów zmie­niło kurs, by ją osa­czyć – jed­nego zestrze­liła, dru­giego osma­liła, po czym prze­le­ciała przez szma­rag­dową smugę. Jedna z pobli­skich aste­roid pło­nęła, a ze szcze­liny w jej powierzchni wydo­by­wał się jakiś łatwo­palny gaz. Zwró­ciła się rufą w kie­runku pło­mieni. Zasta­na­wiała się, co zro­bić, by prze­trwać star­cie.

Wzmoc­niła przed­nie osłony. Nie zdzi­wiła się, gdy lecący naj­bli­żej TIE posłał w jej stronę serię, lecz sam eks­plo­do­wał. Przez chmurę ognia prze­bił się przy­po­mi­na­jący szty­let myśli­wiec prze­chwy­tu­jący typu A-wing. Nad­la­tu­jący zro­bił pętlę i od razu wyeli­mi­no­wał kolej­nego wroga.

– Wie­dzia­łaś, że są w dro­dze? – spy­tała Chass, choć iry­ta­cja w jej gło­sie była nieco na wyrost.

– Wie­dzia­łam – potwier­dziła Quell. – Dosta­łaś swoje sześć­dzie­siąt sekund.

Chass spoj­rzała na kon­so­letę. Ponie­waż radar na­dal zaśmie­cały odłamki skalne, nie mogła roz­po­znać U-winga ani Y-winga, ale była pewna, że gdzieś tam są.

– Też się cie­szę, że cię widzę. – Z komu­ni­ka­tora dobiegł głos Natha. – Włącz nam jakąś muzę i zaj­mijmy się rato­wa­niem two­jego tyłka.

III

Przy­wo­dzący na myśl skom­le­nie umie­ra­ją­cego zwie­rzę­cia jazgot muzyki Chass wypeł­nił kok­pit, gdy Nath Ten­sent wlókł się na pole bitwy. T5 kon­fi­gu­ro­wał dysze sil­ni­ków, ale Nath śmiał wąt­pić, czy astro­me­chowi uda się jesz­cze coś wycią­gnąć z leci­wego Y-winga.

– Wystar­czy, że utrzy­mamy kurs – powie­dział, na co bom­bo­wiec gwał­tow­nie odbił w bok.

„Jeśli się spóź­nię – pomy­ślał – wszyst­kim wyj­dzie to na dobre”. Po star­ciu z impe­rialną maszyną kro­czącą i tak skoń­czyły mu się bomby i tor­pedy.

Quell wyda­wała roz­kazy. Nath posłał kilka bły­ska­wic w kie­runku wroga. Raz omal nie tra­fił TIE-a, ale los chciał, że ten został zestrze­lony przez Kairos. Pilotka U-winga nie była asem prze­stwo­rzy ani mistrzy­nią tak­tyki. Nath czę­sto zapo­mi­nał, że była kimś wię­cej niż osobą zapew­nia­jącą wspar­cie na powierzchni. Nie­słusz­nie, bo Kairos potra­fiła nie­źle przy­ło­żyć wro­gowi i w prze­stwo­rzach.

Tym­cza­sem Chass obró­ciła w popiół wię­cej TIE-ów, niż powinna, lecąc B-win­giem. Nim Nath zbli­żył się na opty­malną odle­głość strzału, na polu bitwy pozo­stał złom oraz aste­ro­ida, która pło­nęła niczym rdzeń reak­tora jądro­wego w trak­cie kata­strofy.

– Trudno powie­dzieć, co może oka­zać się łatwo­palne – skwi­to­wał. – Gotowi? Mamy polo­wać na oca­la­łych?

– Jeden z TIE-ów zde­rzył się z tamtą pło­nącą aste­ro­idą – odparł Wyl. – Zro­bię prze­lot dla spo­koju ducha.

„Bie­da­czyna” – pomy­ślał Nath i z uśmie­chem pokrę­cił głową.

– Stresz­czajmy się – zarzą­dziła Quell. – Kairos, trzy­maj się Larka, na wypa­dek, gdyby na coś wpadł. Cha­dic, trzy­maj się mnie. Prze­cze­szemy oko­licę w poszu­ki­wa­niu posił­ków. Xion, prze­ska­nuj wszyst­kie czę­sto­tli­wo­ści. Upew­nij się, że prom nie wzywa pomocy.

Wyl i Chass potwier­dzili roz­kazy. Kairos zajęła pozy­cję. „Wygląda na to, że to ja jestem Xio­nem” – pomy­ślał Nath, ale nie sko­men­to­wał pomyłki Quell. Popro­sił T5, by ten roz­po­czął skan. Pozo­stali nie zauwa­żyli, że dowód­czyni się prze­ję­zy­czyła.

– To jak, udała wam się ta par­szywa szpie­gow­ska robota, którą zapla­no­wa­li­ście z Ada­nem? – spy­tał.

– Dam ci znać, gdy dobie­gnie końca – odparła Quell.

Wkrótce potem skoń­czyli i obrali trasę na Tro­ithe. Pięć jed­no­stek wyla­ty­wało z pasa aste­roid. Zsyn­chro­ni­zo­wały kom­pu­te­rowo pręd­ko­ści, by utrzy­mać zwarty szyk. Prze­le­ciały nad poszar­pa­nymi górami i pobli­skim morzem, a potem skie­ro­wały się ku jed­nemu z nie­ekra­no­wa­nych sek­to­rów roz­le­głego mia­sta-kon­ty­nentu.

Pro­jek­tory solarne, jesz­cze nie­dawno bla­do­żółte, teraz oble­wały stłu­mio­nym nie­bie­skim świa­tłem pogrą­żone w mroku nisz­cze­jące dra­pa­cze chmur i opusz­czone strefy prze­my­słowe – świa­dec­two tysięcy lat roz­woju, trans­for­ma­cji i żywio­ło­wo­ści, które osią­gnęły war­tość szczy­tową na długo przed powsta­niem i upad­kiem Impe­rium. Wieki temu Tro­ithe dorów­ny­wało Coru­scant jako kosmo­po­li­tyczny klej­not Repu­bliki. Mia­sto roz­le­wało się na pół pla­nety. Zamiesz­ki­wały je miliardy oby­wa­teli – w tym liczni przed­sta­wi­ciele naj­zna­mie­nit­szych repu­bli­kań­skich rodów ary­sto­kra­tyczno-kupiec­kich.

Tro­ithe było pla­netą, za jaką chcia­łyby ucho­dzić pokryte rdzą światy Środ­ko­wych Rubieży: cen­trum prze­my­słu i inno­wa­cji, gdzie rano zdolny rze­mieśl­nik może opra­co­wać moduł kogni­tywny, by po połu­dniu udać się na kon­cert, a nocą nad­zo­ro­wać budowę armii nowa­tor­skich dro­idów. Co z tego, skoro Tro­ithe i tak pod­upa­dło. Coru­scant, które od dawien dawna sta­no­wiło poli­tyczne cen­trum Repu­bliki, ścią­gało migran­tów z tysięcy repu­bli­kań­skich świa­tów człon­kow­skich i zaprzy­jaź­nio­nych świa­tów neu­tral­nych. W efek­cie sek­tor po sek­torze, poziom po pozio­mie powsta­wały kolejne moduły miesz­kalne. Coru­scant w pew­nym momen­cie zaczęło prze­ści­gać Tro­ithe i pod wzglę­dem poten­cjału prze­my­sło­wego – przy­cią­gnęło do pracy ręce i umy­sły przed­sta­wi­cieli nie­zli­czo­nych gatun­ków.

I gdy pro­duk­cja na Coru­scant pręż­nie się roz­wi­jała, na Tro­ithe pod­upa­dała zarówno ze względu na czyn­niki nie­unik­nione (wyczer­pa­nie cen­nych zaso­bów mine­ral­nych wyeks­plo­ato­wa­nego kon­ty­nentu, zmniej­sza­jąca się dostęp­ność układu Cer­be­ron w Repu­blice roz­wi­ja­ją­cej się w kie­runku Kolo­nii i Wewnętrz­nych Rubieży, a także stop­niowa degra­da­cja orbity pla­ne­tar­nej Tro­ithe powo­do­wana przy­cią­ga­niem czar­nej dziury), jak i te do unik­nię­cia, które jed­nak zostały zlek­ce­wa­żone (krót­ko­trwała wojna domowa mię­dzy wie­lo­ga­tun­kową pod­klasą i prze­wa­ża­jącą liczeb­nie popu­la­cją ludzką – kon­flikt w czę­ści pod­że­gany przez ambitny, żądny zysków ród ary­sto­kra­tyczno-kupiecki). W chwili wybu­chu wojen klo­nów Tro­ithe znaj­do­wało się na równi pochy­łej. Z każ­dym rokiem licząca miliardy popu­la­cja malała. Z roku na rok zamy­kała się kolejna fabryka, a miesz­kańcy porzu­cali kolejną dziel­nicę.

Wielu miesz­kań­ców Tro­ithe z nadzieją wysłu­chi­wało obiet­nic Impe­ra­tora Pal­pa­tine’a, który chęt­nie roz­pra­wiał o roz­woju i powro­cie pla­nety na galak­tyczną scenę. Fakt, że nie­które spo­śród tych obiet­nic zostały dotrzy­mane – w efek­cie po dziś dzień spora część oby­wa­teli sym­pa­ty­zo­wała z Impe­rium. Mię­dzy innymi dla­tego prze­ję­cie Tro­ithe tak się cią­gnęło.

Usiane dra­pa­czami chmur wzgó­rza prze­cho­dziły w kotlinę wypeł­nioną niskimi meta­lo­wymi plat­for­mami i sie­ciami rusz­to­wań. Wzdłuż dróg i pasów star­to­wych cią­gnęły się namioty i schro­nie­nia z pre­fa­bry­ka­tów. Za enkla­wami uchodź­ców wyra­stały han­gary i cią­gnęła się płyta zajęta przez tuziny frach­tow­ców, kor­wet i myśliw­ców. Pośrodku całego zgiełku spo­czy­wała „Gwiazda Prze­wod­nia”, sta­rze­jący się krą­żow­nik sztur­mowy typu Acc­la­ma­tor, który prze­trans­por­to­wał Natha wraz z kom­pa­nami tam i z powro­tem przez pół galak­tyki.

– Już stąd czuć osma­lone poszy­cie – zauwa­żył Nath. – Sta­ro­winka stoi tak od tygo­dni i na­dal czeka, aż ktoś ją porząd­nie namy­dli.

– Twój typ kobiety – odparła Chass, po czym prych­nęła i zaśmiała się z wła­snego żartu.

Zamiast skie­ro­wać się w stronę krą­żow­nika, myśliwce obrały kurs na lądo­wi­sko odda­lone o pół kilo­me­tra, a Kairos zła­mała szyk, by dołą­czyć do pozo­sta­łych trans­por­tow­ców. Dwa­dzie­ścia minut póź­niej Nath posa­dził Y-winga na pły­cie, poin­for­mo­wał obsługę o bra­kach amu­ni­cji (acz nie ufał im na tyle, by wspo­mnieć o bar­dziej wyma­ga­ją­cych zada­niach) i wyswo­bo­dził z gniazda T5, by astro­mech mógł nała­do­wać aku­mu­la­tory. Wresz­cie spo­tkał się z Wylem pod czar­nym nie­bem i roz­po­częli powrotną podróż w stronę krą­żow­nika.

Obaj mieli prze­po­cone kom­bi­ne­zony, choć tego dnia było chłodno i bez­wietrz­nie. Każdy trzy­mał hełm pod prawą pachą. Jed­nak poza kom­bi­ne­zo­nami i spo­so­bem poru­sza­nia się nie łączyło ich pra­wie nic. Nath był sze­roki w barach i umię­śniony, a Wyla cecho­wała smu­kła budowa; Nath miał ciemne, rzed­nące na skro­niach, spięte w kucyk włosy, a Wyl był sza­ty­nem o nie­na­gan­nej fry­zu­rze; barwa cery Natha prze­cho­dziła w mosiądz, a Wyl był oliw­ko­wo­skóry. Jed­nak choć róż­nica wieku mię­dzy nimi wyno­siła nie­mal dwa­dzie­ścia lat, obaj szli dum­nym kro­kiem typo­wym dla mło­ko­sów.

Czę­ściej odzy­wali się do tych, któ­rych mijali, niż do sie­bie nawza­jem. Gdy prze­mie­rzali płytę lot­ni­ska, Wyl poma­chał z sym­pa­tią do dwóch pilo­tów Eska­dry Grad, któ­rzy maj­stro­wali przy swo­ich myśliw­cach. Nath wykrzy­ki­wał żar­to­bliwe znie­wagi i dwu­znaczne komen­ta­rze w stronę spo­ty­ka­nych pilo­tów śmi­ga­czy, a oni odpo­wia­dali mu uśmie­chami i cię­tymi ripo­stami.

– Widzia­łeś gdzieś Chass? – spy­tał po dłuż­szej chwili Wyl.

– Pew­nie znik­nęła tam, dokąd zawsze się udaje po misjach. Strze­lam, że do rana wróci.

Nie widzieli i Quell – Nath uznał, że już się kisi z Caer­nem Ada­nem w pro­wi­zo­rycz­nej sie­dzi­bie Wywiadu – ale spo­tkali Kairos, gdy na hory­zon­cie wyrósł pokaźny kadłub „Gwiazdy Prze­wod­niej”. Nawet jeśli mil­cząca kobieta w ogóle się pociła, nie zdra­dzały tego ani war­stwy mate­riału pokry­wa­ją­cego jej ciało, ani pokryta nitami meta­lowa maska zakry­wa­jąca twarz. Pilotka zrów­nała się z nimi i we troje mean­dro­wali wśród holow­ni­ków, wóz­ków widło­wych i skrzyni ze sprzę­tem, aż wresz­cie weszli po tra­pie na pokład. Wewnątrz roz­le­gły han­gar sta­no­wił lustrzane odbi­cie pobli­skiego cywil­nego obo­zo­wi­ska. W oczy od razu rzu­cały się rzędy wie­lo­barw­nych namio­tów, do noz­drzy docie­rał zapach oleju skwier­czą­cego na kuchen­kach polo­wych, a do uszu – zgiełk setek roz­mów. Żoł­nie­rze poży­wiali się, czy­ścili broń i prze­rzu­cali się czy­jąś pomiętą kurtką.

– Boha­te­ro­wie z Abe­ca­dła! – zawo­łał krzepki sier­żant o wło­sach ścię­tych na sztur­mowca. – Wró­ci­li­ście, by szu­kać okla­sków?

– Skoro już pro­po­nu­je­cie, chęt­nie – odparł Nath.

Sier­żant – Nath przy­po­mniał sobie mgli­ście, że pozo­stali zwra­cali się do niego Carver – gło­śno prych­nął. Powiódł wzro­kiem od Natha po Kairos, igno­ru­jąc Wyla, po czym ski­nął głową w stronę kobiety.

– Jedyna osoba, która na to zasłu­guje, nie szuka pokla­sku. Oddział sztur­mowy prze­syła wyrazy uzna­nia – dosko­nale się tam spi­sa­łaś.

Kairos zda­wała się nie sły­szeć. Odda­liła się w kie­runku jed­nego z kory­ta­rzy pro­wa­dzą­cych w głąb krą­żow­nika. Jak na osobę, która czę­sto ryzy­ko­wała życiem dla pie­choty, nie wyda­wała się szcze­gól­nie zain­te­re­so­wana inte­rak­cjami twa­rzą w twarz.

Wyl też chciał się ulot­nić, ale Nath przy­trzy­mał go za ramię i wcią­gnął w roz­mowę z Carve­rem i tuzi­nem innych pie­chu­rów. Gdy Eska­dra Alfa­bet wyko­ny­wała misje dla Wywiadu Nowej Repu­bliki, Sześć­dzie­siąta Pierw­sza Kom­pa­nia Pie­choty Mobil­nej kon­ty­nu­owała pochód przez kolejne dziel­nice Tro­ithe. Wojna lądowa była wojną na wyczer­pa­nie, a jej wynik wyda­wał się prze­są­dzony – podob­nie, tak na dobrą sprawę, jak w całej galak­tyce, mimo że od czasu Pan­dem Nai ni­gdzie nie doszło do jed­no­znacz­nego zwy­cię­stwa – ale opo­wie­ści pie­choty brzmiały wystar­cza­jąco cie­ka­wie, by nie zacho­dzić jej za skórę.

– Ocza­ruj ich wdzię­kiem – szep­nął do Wyla Nath, gdy nabu­zo­wana kobieta o prze­zwi­sku Tik opo­wia­dała, jak sprze­dała kosę dwóm impe­ria­lu­chom w alejce. – Gdy zestrzeli cię wróg, będziesz ich potrze­bo­wał.

– Tro­ithe ich potrze­buje – rzu­cił Wyl. – Potrze­buje ich gene­rał Syn­dulla. A ja potrze­buję prysz­nica, bo lada chwila mogą nas znów wezwać na misję.

– Jak tam wolisz. – Nath wzru­szył ramio­nami. – Mogę świę­to­wać w imie­niu całej eska­dry.

Wcale nie prze­sa­dzał. Zaczął od tego, że zadał sobie trud, by zapa­mię­tać imiona Zaba, Vitale i Mło­dego. Wpa­try­wał się w oczy pie­chu­rów, szu­ka­jąc w nich oznak zmę­cze­nia, nudy i zapału, gdy sprze­da­wał im kłam­stwa o tym, jak powsta­wała Eska­dra Alfa­bet i dla­czego gene­rał Syn­dulla wybrała się z nimi do układu Cer­be­ron na pokła­dzie „Gwiazdy Prze­wod­niej”, by zapew­nili wspar­cie z powie­trza. Mógł tak roz­pra­wiać godzi­nami, ale w końcu roz­legł się dźwięk komu­ni­ka­tora. Zdzi­wił się, gdy usły­szał głos Quell.

– Nie mogłam się połą­czyć z resztą – powie­działa. – Prze­każ im, że jutro mamy odprawę z gene­rał Syn­dullą.

– Dobre wie­ści? Złe? – spy­tał Nath.

– Opra­co­wa­li­śmy z Ada­nem plan – odparła Quell. – Par­szywa szpie­gow­ska robota przy­nio­sła owoce. Infor­ma­cje, jakich szu­ka­li­śmy, zna­leź­li­śmy dzięki prze­chwy­ce­niu tam­tego promu towa­ro­wego.

– Bez­po­śred­nia obser­wa­cja?

„Zro­zu­mie, co mam na myśli”.

Od czasu Pan­dem Nai nie doszło do ani jed­nej potwier­dzo­nej obser­wa­cji impe­rial­nego Skrzy­dła Cie­nia. Już nawet nie roz­ma­wiali o wrogu, któ­rego mieli zneu­tra­li­zo­wać – upar­cie uni­kali tematu, odkąd dotarli do układu Cer­be­ron, a udzie­lane pie­cho­cie wspar­cie jedy­nie z rzadka było prze­ry­wane nie­zro­zu­mia­łymi misjami wywia­dow­czymi.

– Nie do końca.

– Wobec tego co?

Mil­czała na tyle długo, że Nath zaczął się zasta­na­wiać, czy nie stra­cili łącz­no­ści.

– Przy­glą­da­li­śmy się budo­wie układu Cer­be­ron. Ma spory poten­cjał jako pułapka.

Nath uśmiech­nął się.

Quell była kłamcą, hipo­krytką i zbrod­niarką wojenną. Ale bywały i takie dni, że wyka­zy­wała się polo­tem.Roz­dział 4

ROZ­DZIAŁ 4

ZGNI­LI­ZNA POD POWIERZCH­NIĄ

I

W dzie­ciń­stwie Soran Keize odwie­dził ruiny Navosh-Hul na Poszar­pa­nych Zie­miach świata Fedalle. Czas nie obszedł się łagod­nie ze struk­turą, będącą świa­dec­twem prze­szło­ści pla­nety. Nie poma­gały też dro­idy kon­ser­wa­cyjne, jedwabne sznury i pla­kietki z wyja­śnie­niami, ale Keize dostrze­gał maje­stat budowli. Wędru­jąc po pała­cach obcych, wie­dząc, że daw­niej każda roz­le­gła sala i każdy kilo­me­tro­wej dłu­go­ści kory­tarz miały swoje nazwy i zna­czyły coś dla dawno zapo­mnia­nego ludu, poczuł zachwyt po raz pierw­szy w swoim krót­kim życiu.

Po latach, gdy po raz pierw­szy zna­lazł się na pokła­dzie gwiezd­nego nisz­czy­ciela, sze­ro­kie, nie­koń­czące się kory­ta­rze spra­wiły, że na powierzch­nię wypły­nęły wspo­mnie­nia meta­licz­nych zapa­chów i szkla­nych dzwon­ków wietrz­nych Navosh-Hul. Znów poczuł zachwyt. Wie­dział, że w budowę takiego okrętu zaan­ga­żo­wana była więk­sza liczba osób niż we wznie­sie­nie Navosh-Hul – że choć poko­le­nia miesz­kań­ców Fedalle drą­żyły, rzeź­biły i ozda­biały pałace, to na liniach pro­duk­cyj­nych i sta­no­wi­skach inży­nie­ryj­nych pra­co­wały dzie­siątki tysięcy impe­rial­nych, by tchnąć życie w gwiezdny nisz­czy­ciel. Soran nie uwa­żał się za arty­stę czy histo­ryka, ale instynk­tow­nie cią­gnęło go do maje­sta­tycz­no­ści Impe­rium, tak samo jak daw­niej przy­cią­gały go osią­gnię­cia zagi­nio­nej fedal­leń­skiej cywi­li­za­cji.

Krą­żow­nik „Aerie” nie był gwiezd­nym nisz­czy­cie­lem. Nie wzbu­dzał zachwytu, o czym Soran przy­po­mi­nał sobie za każ­dym razem, gdy kro­czył jego cia­snymi kory­ta­rzami. Był jed­nostką sku­teczną i funk­cjo­nalną. W każ­dej wnęce upa­ko­wano sprzęt, a oka­blo­wa­nie bie­gło na tyle bli­sko oświe­tle­nia sufi­to­wego, że rzu­cało oso­bliwe cie­nie na każdą powierzch­nię. Soran uznał, że żaden impe­rialny kadet nie aspi­ro­wałby do służby na pokła­dzie krą­żow­nika-lot­ni­skowca typu Quasar Fire – nie­ważne, jak bar­dzo ten typ jed­nostki oka­zy­wał się przy­datny w impe­rial­nej flo­cie.

Zaczął scho­dzić po dra­bi­nie, kie­ru­jąc się na mostek. Przez chwilę wahał się, czy posta­wić stopę na posadzce kory­ta­rza. Roz­wa­żał, czy nie udać się do mesy ofi­cer­skiej alter­na­tywną trasą, ale uznał, że myśl tę zro­dził strach. Poszedł więc dalej i wkrótce dotarł do skrzy­żo­wa­nia w środ­ko­wej czę­ści pokładu.

Pośrodku skrzy­żo­wa­nia, bokiem do Sorana, stała huma­no­idalna postać odziana w czer­wony mate­riał i czer­woną skórę. Zamiast twa­rzy miała prze­słonę z czar­nego szkła. Była nie­ru­choma w stop­niu, który suge­ro­wał, że może być jedy­nie posą­giem lub maszyną. Soran wie­dział, że co pewien czas istota obra­cała się, by wbić wzrok w jeden z pozo­sta­łych kory­ta­rzy – niczym wie­kowe urzą­dze­nie odmie­rza­jące czas i wybi­ja­jące kolejne godziny albo pry­mi­tywny kom­pas wska­zu­jący jakieś miej­sce o klu­czo­wym zna­cze­niu dla galak­tyki.

Przej­ście, pośrodku któ­rego stała postać, było ude­ko­ro­wane sze­re­giem przed­mio­tów. „Namasz­czone” – uznał w duchu Soran, przy­po­mi­na­jąc sobie wyraź­nie wykłady o rytu­ałach miesz­kań­ców Fedalle. Pomię­dzy rury a ściany kory­ta­rza wetknięte były pla­kietki z ozna­cze­niami stopni, ofi­cer­skie czapki i butelki prze­my­ca­nego likieru. Z kabla zwi­sała linia medali i odzna­czeń, koły­sząca się deli­kat­nie w reak­cji na pomruk hiper­na­pędu „Aerie”. Całe panele ścienne wypeł­niały wyryte nożami i wypa­lone lase­ro­wymi pal­ni­kami imiona pole­głych z Dwie­ście Czwar­tego i innych jed­no­stek.

Był to w rów­nym stop­niu pomnik poświę­cony impe­rial­nym zmar­łym, jak i kapliczka ku czci istoty sto­ją­cej w jej cen­trum – Posłańca w czer­wo­nej sza­cie, który przy­był do Skrzy­dła Cie­nia po śmierci Impe­ra­tora. Z tego, co Soran wie­dział, prze­mó­wił tylko raz, by zarzą­dzić roz­po­czę­cie Ope­ra­cji Popiół, po czym zamilk­nął na dobre. Od tam­tej pory pozo­sta­wał z jed­nostką. Udał się z Nestorką na Pan­dem Nai, skąd – w prze­ci­wień­stwie do niej – zdo­łał ujść bez szwanku.

Stał już pośrodku skrzy­żo­wa­nia, gdy Soran powró­cił na pokład „Aerie”. Jego obec­ność go nie­po­ko­iła – był maszyną o nie­za­słu­żo­nym wpły­wie. Posłu­gi­wał się gło­sem i imie­niem mar­twego Impe­ra­tora, który nie tyle opie­ko­wał się galak­tyką, co ją dusił – jed­nak o wiele bar­dziej nie­po­ko­iły go reak­cje załogi „Aerie”. Kapliczka powięk­szała się z każ­dym dniem. Prze­cho­dząc obok piloci skła­niali głowy i prze­ry­wali roz­mowy. Soran chciał zapro­po­no­wać, by prze­nieść Posłańca do ładowni, ale oba­wiał się, że taka suge­stia jedy­nie pod­bu­rzy załogę i zasieje wśród niej nie­uf­ność.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: