Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Star Wars. Mistrz i uczeń - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2022
Ebook
36,00 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Star Wars. Mistrz i uczeń - ebook

Czeka was kolejna pasjonująca przygoda w świecie Star Wars! Kliknij i kup „Mistrza i ucznia” na stronie księgarni internetowej Świat Książki już teraz.

Nowa powieść uwielbianej przez fanów Claudii Gray koncentruje się na pierwszych padawańskich latach Kenobiego

Claudia Gray (ur. 1970) jest znaną pisarką fantasy dla młodzieży, najbardziej znaną z książek o Star Wars i przez fanów uważaną za jedną z lepszych współtwórczyń gwiezdnowojennego uniwersum. Sięgnij po książkę i przekonaj się już teraz, dlaczego fani Star Wars kochają autorkę „Mistrza i ucznia”.

Świat Gwiezdnych wojen jest regularnie rozbudowywany na kartach wielu książek i komiksów, jednak od czasów Expanded Universe niewiele dodatków poświęcono relacji Obi-Wana Kenobiego i jego mistrza Qui-Gon Jinna. W swojej nowej powieści Claudia Gray wypełnia tę lukę, koncentrując się na wczesnym okresie ich współpracy, pierwszych padawańskich latach Kenobiego.

Dwaj Jedi zostają wysłani na planetę Pijal, by wesprzeć Raela Averrossa, rycerza, a zarazem lorda protektora młodej władczyni. Wkrótce odbędzie się uroczystość podpisania konstytucji, co ma wprowadzić nowy ustrój polityczny i sprawić, by świat ten zaczął pełnić istotną rolę gospodarczą w tym zakątku galaktyki. Jednak nie wszyscy poddani księżniczki Fanry wydają się być zachwyceni zmianami, czemu dają wyraz w brutalny sposób. Czy Obi-Wanowi i Qui-Gonowi uda się rozwikłać zagadkę i naprawić psujące się między nimi relacje?

Mistrz i uczeń to ciekawa próba przedstawienia postaci i historii Obi-Wana Kenobiego i Qui-Gon Jinna w nieco innym świetle, niż widzimy ją w Mrocznym widmie

Tutaj Jedi nie są kryształowi, bez skazy, poznajemy ich wady, a także pewne słabości i braki. Jak zawsze u Gray, bohaterowie są prawdziwi, z krwi i kości. Czytelnik kibicuje tym, którzy powinni wygrać, choć nie zawsze jest to jednoznaczne...

Książka skupia się nie tylko na wartko toczącej się akcji, ale także na bohaterach, do głównego duetu dołączają kolejne interesujące postaci, m.in. inny dawny padawan Dooku oraz międzygwiezdni podróżnicy, Pax Maripher i Rahara Wick. Długoletni fani uniwersum rozpoznają zapewne Korporację Czerka, a jej przedstawiciele odegrają ważną rolę w opowieści. Czytelnicy poznają również korzenie nietypowego zainteresowania Qui-Gona przepowiedniami (które – jak wiadomo – doprowadzi do zaakceptowania przez zakon Anakina Skywalkera), przy okazji starając się odgadnąć znaczenia przytoczonych proroctw.

Z uniwersum STAR WARS nakładem Wydawnictwa Olesiejuk ukazały się książki: Star Wars. Świat Gwiezdnych Wojen. Kronika ilustrowana. Nowa edycja (premiera - koniec października) Star Wars. Skywalker. Odrodzenie. Opowieść filmowa Seria „Eskadra Alfabet”: Eskadra Alfabet Puste Słońce Cena zwycięstwa (premiera - wrzesień 2022) Seria „Star Wars. Wielka Republika”: Światło Jedi Burza nadciąga Na ratunek Valo Próba odwagi W ciemność Pośród cieni Seria „Dynastia Thrawna”: Chaos Wyższe dobro Seria „The Mandalorian”: The Mandalorian The Mandalorian. Sezon 2

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8262-053-5
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

To czas pokoju. Ist­nie­jąca od tysięcy lat REPU­BLIKA GALAK­TYCZNA zapew­nia dobro­byt wielu pla­ne­tom, a więk­szo­ści pozo­sta­łych daje przy­naj­mniej moż­li­wość roz­woju. Roz­wią­zy­wa­niem bar­dzo nie­licz­nych kon­flik­tów, które kładą się cie­niem na galak­tyce, zaj­mują się RYCE­RZE JEDI, straż­nicy pokoju i ładu w Repu­blice.

Do jed­nego z takich zatar­gów docho­dzi na pla­ne­cie Teth. To źró­dło zepsu­cia zagra­ża­ją­cego wielu pobli­skim ukła­dom. Rada Jedi wysyła tam zatem QUI-GONA JINNA i jego mło­dego pada­wana – mają z bli­ska przyj­rzeć się tej spra­wie. Świat prze­stęp­czy na Teth oka­zuje się jed­nak oporny na współ­pracę…ROZDZIAŁ 1

Roz­dział 1

Nie ma emo­cji – jest spo­kój.
Nie ma igno­ran­cji – jest wie­dza.
Nie ma pasji – jest rów­no­waga.
Nie ma cha­osu – jest har­mo­nia.

Qui-Gonowi Jin­nowi prze­mknęło przez myśl, że ten, kto napi­sał kodeks Jedi, zapewne ni­gdy nie miał do czy­nie­nia z Hut­tami.

Biegł przez kamienny kory­tarz w kom­plek­sie pała­co­wym Hut­tów, a odgłosy wystrza­łów z bla­ste­rów odbi­jały się za nim echem od ścian. Czer­wone bły­ski roz­świe­tlały mrok niczym bły­ska­wice. Ci, któ­rzy go ści­gali, nie­ba­wem miną zakręt i nic już nie będzie im prze­szka­dzało w strze­la­niu pro­sto do niego, co ozna­czało, że powi­nien jak naj­szyb­ciej dać nura w jakieś drzwi.

– Obi-Wan! – zawo­łał. – W lewo!

– Tak, mistrzu – wysa­pał Obi-Wan, który biegł kilka kro­ków za Qui-Gonem.

„Jak to, już się zmę­czył?” – zdzi­wił się Qui-Gon, gdy zbie­gali po dłu­gich scho­dach, które powinny pro­wa­dzić do zewnętrz­nej, nowo­cze­śniej­szej czę­ści zespołu pała­co­wego. Ich ucieczka do tej pory objęła tylko trzy­mi­nu­towy sprint… a, i oczy­wi­ście wspi­naczkę na dwu­dzie­sto­me­trową ścianę. Ale przy wej­ściu w odpo­wiedni stan medy­ta­cyjny nie powinno to nikomu spra­wiać więk­szych trud­no­ści.

„Obi-Wan nie opa­no­wał dobrze medy­ta­cji bitew­nej – uświa­do­mił sobie Qui-Gon. Kroki jego pada­wana dud­niły za nim gło­śno na scho­dach. – W jego wieku umia­łem już…”.

Qui-Gon powstrzy­mał się od dokoń­cze­nia tej myśli. Porów­ny­wa­nie wła­snego szko­le­nia i szko­le­nia jego ucznia nie pro­wa­dziło do niczego kon­struk­tyw­nego. Każ­dego pro­wa­dziła do Mocy inna droga. A on powi­nien się sku­pić na tej, która pozwoli im uciec z tego miej­sca.

Ota­cza­jącą ich ciem­ność roz­ja­śnił nagle pro­mień wpa­da­jący przez otwarte drzwi. Qui-Gon dobył mie­cza i zapa­lił go, oświe­tla­jąc klatkę scho­dową. Obi-Wan uczy­nił to samo sekundę póź­niej – dokład­nie w chwili, kiedy dotarli do wiel­kiego, bar­dzo zatło­czo­nego pomiesz­cze­nia.

A kon­kret­nie do jed­nej z hut­tyj­skich palarni przy­prawy.

W powie­trzu, niczym mgła, uno­sił się ciężki, słodki dym. Na plat­for­mach, lewi­tu­ją­cych na róż­nej wyso­ko­ści nad oszo­ło­mio­nymi przy­prawą bywal­cami tego przy­bytku, grali muzycy. Na zło­co­nym podium spo­czy­wał Wanbo Hutt, który zacią­gał się dymem tak łap­czy­wie, że wypeł­niał nim natych­miast troje swo­ich płuc. Nikt nie był na tyle przy­tomny, by zorien­to­wać się od razu, że w sali poja­wiło się dwóch ryce­rzy Jedi.

Mie­cze świetlne zwy­kle jed­nak zwra­cały uwagę.

_– Apa hoohah gardo! –_ wychry­piał Wanbo, gesty­ku­lu­jąc nie­mrawo ogo­nem.

Jeden z jego gamor­re­ań­skich straż­ni­ków zakwi­czał i koły­szą­cym się kro­kiem pod­biegł, by zagro­dzić im drogę u dołu scho­dów. Nie zro­biło to na Qui-Gonie więk­szego wra­że­nia. Nie­po­koił go za to ciężki tupot kilku straż­ni­ków rasy ludz­kiej, któ­rzy zbie­gali po scho­dach za nimi. Nie podo­bali mu się rów­nież dwaj inni Gamor­re­anie przy drzwiach.

– Skacz! – zawo­łał Qui-Gon i sam odbił się, lądu­jąc na dru­gim końcu sali, na jed­nej z plat­form dla muzy­ków, zaję­tej wła­śnie przez sek­cję dętą. Kito­na­ko­wie szarp­nęli się w prze­stra­chu do tyłu i człon­kini zespołu spa­dła ze skraju pode­stu na brudną, zasłaną podusz­kami pod­łogę, ota­cza­jącą podium z Hut­tem. Wylą­do­wała na Tran­do­sha­ni­nie, który zasy­czał z obu­rze­niem, ale więk­szość oszo­ło­mio­nych klien­tów w ogóle niczego nie zauwa­żyła.

Qui-Gon obej­rzał się za sie­bie. Obi-Wan sko­czył na plat­formę, na któ­rej jakiś Shawda Ubb grał na har­mo­nijce growdi. Oka­zało się nie­stety, że muzyk jest ule­piony z tward­szej gliny. Gra­jąc wciąż dwiema koń­czy­nami na instru­men­cie, zadał Obi-Wanowi cios trze­cią, a potem jesz­cze na niego splu­nął.

„Jad!” – prze­ra­ził się Qui-Gon. Obi-Wan jed­nak bez trudu uchy­lił się przed tru­jącą sub­stan­cją. Miał zna­ko­mity refleks. Nawet jeśli nie potra­fił zacho­wać zim­nej krwi pod­czas walki, nie bra­ko­wało mu wła­ści­wych odru­chów.

Kiedy na scho­dach poja­wili się kolejni straż­nicy – tym razem ludzie, Qui-Gon krzyk­nął:

– Zaj­mij się tymi drzwiami!

A potem naci­snął nogą pedał ste­ru­jący plat­formą, żeby popę­dziła w kie­runku straż­ni­ków. Pośrodku cha­osu przy­wo­łał do sie­bie głę­boki spo­kój, duszę wszech­świata, która zawsze słu­chała, zawsze odpo­wia­dała.

Nie myśląc ani nie celu­jąc świa­do­mie, Qui-Gon wzniósł miecz świetlny, kie­ru­jąc go w górę, w dół, w bok – blo­ku­jąc każdą bla­ste­rową wiązkę. Strze­lali coraz szyb­ciej, ale nie miało to zna­cze­nia. Wyczu­wał ich zamiary z wyprze­dze­niem. Jego spo­koju nie podzie­lali kito­naccy muzycy – wszy­scy dali dra­paka z plat­formy. I dobrze, bo dzięki temu mógł się sku­pić tylko na bez­pie­czeń­stwie swoim i swo­jego pada­wana. Choć oczy­wi­ście Obi-Wan umiał sam o sie­bie zadbać.

Czy raczej tak się Qui-Gonowi wyda­wało przez jesz­cze dwie sekundy, zanim Obi-Wan zesko­czył przy panelu ste­ro­wa­nia drzwiami i wbił weń miecz świetlny. Gorąco sto­piło obwody.

„A niech to!” – syk­nął w myśli Qui-Gon.

– Cho­dziło mi o to, żebyś zajął się straż­ni­kami przy drzwiach! – zawo­łał.

– Mogłeś tak powie­dzieć wcze­śniej, mistrzu! – odkrzyk­nął Obi-Wan.

Prawda. Ale… że też zawsze trzeba mu było udzie­lać kon­kret­nych wska­zó­wek! Czy naprawdę musiał myśleć tak dosłow­nie? A tym­cza­sem dwaj Gamor­re­anie na­dal zagra­dzali im naj­lep­szą drogę ucieczki. Co gor­sza, znisz­czony panel – jak się oka­zało – słu­żył do ste­ro­wa­nia nie tylko drzwiami, ale i lewi­tu­ją­cymi plat­for­mami, które nagle prze­stały się zacho­wy­wać prze­wi­dy­wal­nie. Qui-Gon zachwiał się, bo powierzch­nia pod jego sto­pami prze­chy­liła się ostro w lewo, ale zaraz odzy­skał rów­no­wagę, choć dość nie­pewną. Wiązka z bla­stera prze­le­ciała tuż obok niego, wyry­wa­jąc dymiący kawał ściany. Nie­celny strzał – ale i tak o jeden za dużo.

„Nie ma czasu na gdy­ba­nie – powie­dział sobie Qui-Gon. – Nie ma prze­szło­ści ani przy­szło­ści. Liczy się tylko chwila obecna”.

Tym­cza­sem Obi-Wan raczej nie sta­rał się zapa­no­wać nad emo­cjami. Wyglą­dał, jakby spo­kój ducha był dla niego czymś bar­dzo odle­głym. Zesko­czył z plat­formy tuż przed tym, jak z gło­śnym trza­skiem rąb­nęła w ścianę razem z Shawdą Ubbem i har­mo­nijką growdi, a potem zręcz­nie prze­ciął topór jed­nego z Gamor­rean i odciął rękę dru­giemu – na ten widok pierw­szy umknął, kwi­cząc z prze­ra­że­niem.

Dopiero to prze­biło się przez opary przy­prawy i głu­poty do świa­do­mo­ści Wanbo Hutta.

– _Hopa! Kic­ke­ey­una Jedi kil­lee!_ – wrza­snął.

Gamor­re­anie z tupo­tem zaczęli zbie­gać ze scho­dów, zamie­rza­jąc zapewne poj­mać Qui-Gona, kiedy wresz­cie spad­nie z prze­chy­la­ją­cej się plat­formy.

– Mistrzu?! – zawo­łał Obi-Wan. – Wszystko w porządku?

– Jeśli zdo­łasz, znajdź nam sta­tek!

Obi-Wan ski­nął głową i wybiegł z palarni przy­prawy w sam śro­dek labi­ryntu kory­ta­rzy hut­tyj­skiego pałacu.

Qui-Gon zła­pał za brzeg plat­formy, która znów skie­ro­wała się w stronę Wanbo. Kil­koro klien­tów na dole zaczęło chi­cho­tać. Jedi trzy­ma­jący się kur­czowo pode­stu dla muzy­ków sta­no­wił widocz­nie zabawne wido­wi­sko. „Niech się śmieją. Lepiej, żeby nie zwra­cali uwagi na to, co się naprawdę dzieje” – pomy­ślał, włą­cza­jąc loka­li­za­tor przy pasie.

Dysk, na któ­rym stał, pod­le­ciał do innej, bar­dziej sta­bil­nej plat­formy, uno­szą­cej się metr niżej. Kulił się na niej Kito­nak, zasła­nia­jąc sobie głowę rogiem kloo. Qui-Gon prze­sko­czył do niego. Znaj­do­wał się teraz mniej wię­cej na środku sali. Zła­paw­szy rów­no­wagę, będzie mógł teraz sko­czyć dalej, do góry i w dół…

Wylą­do­wał na podium za Wanbo z mie­czem świetl­nym o cen­ty­me­try od mię­si­stego gar­dła Hutta.

_– Ap-xmai nud­chan! –_ Wanbo pró­bo­wał się odwró­cić, co dla Hutta sta­no­wiło wyczyn co nie­miara, ale Qui-Gon przy­su­nął miecz jesz­cze bli­żej do jego szyi. Gorąco emi­to­wane przez klingę musiało być odczu­walne nawet przez tak grubą skórę, bo Wanbo natych­miast znie­ru­cho­miał. Zamarli rów­nież straż­nicy, zarówno ludzie, jak i Gamor­re­anie. Więk­szość uza­leż­nio­nych od przy­prawy usia­dła – wresz­cie zain­te­re­so­wało ich to, co się działo, choć co naj­mniej jedna z kobiet na pod­ło­dze na­dal wpa­try­wała się w sufit, z ustami roz­chy­lo­nymi w oszo­ło­mio­nym uśmie­chu. Ostat­nie dwie plat­formy ude­rzyły w ściany i runęły na zie­mię, ale chyba nikomu nic się nie stało.

Wanbo nie odzy­wał się, cze­ka­jąc, aż napast­nik przej­mie ini­cja­tywę. Bez swo­jego major­do­musa Hutt nie miał zie­lo­nego poję­cia, co robić w kry­zy­so­wej sytu­acji.

– Skoro już nie muszę pro­sić o uwagę – rzekł Qui-Gon – chciał­bym omó­wić kwe­stię mojego wyj­ścia z tego pałacu.

_– Chuba, jah-jee bar­gon –_ burk­nął nadą­sany Wanbo, co zna­czyło mniej wię­cej: „W porządku. Cie­szę się, że już nie będę was musiał oglą­dać”.

– I wza­jem­nie. A zatem zabie­ram to podium do han­garu. – Dobrze się skła­dało, bo takie pode­sty można było pod­no­sić lub opusz­czać na niż­sze poziomy, dzięki czemu Hut­to­wie nie musieli ruszać się z miej­sca. Qui-Gon spoj­rzał na salę i oznaj­mił: – Będzie tam cze­kał na mnie mój sta­tek. Wanbo będzie sta­no­wił zna­ko­mitą tar­czę, jeśli zamier­za­cie wystrze­lić coś w moim kie­runku.

_– Stuka Jedi poonoo juli­min­mee? –_ wychry­piał Wanbo. „Odkąd to Jedi biorą zakład­ni­ków?”

Istot­nie, tego typu rze­czy Jedi zwy­kle nie robili i Qui-Gon nie prze­pa­dał za sto­so­wa­niem takich metod. Zde­cy­do­wa­nie nie było to coś, o czym mia­łaby ochotę słu­chać Rada Jedi, kiedy razem z Obi-Wanem powrócą na Coru­scant. Qui-Gon zwykł jed­nak dosto­so­wy­wać tak­tykę do prze­ciw­ni­ków. Mając do czy­nie­nia z Hut­tami, któ­rych gigan­tyczna for­tuna brała się wyłącz­nie z nie­szczęść innych istot, uwa­żał, że ma prawo robić wszystko, co pozwoli mu na prze­ży­cie.

– Od teraz, jak widać – odparł lek­kim tonem. Naci­snął stopą przy­cisk ste­ro­wa­nia i pod­łoga pod nimi się roz­su­nęła. Małe ramiona Wanbo zadrżały, kiedy plat­forma opu­ściła poziom palarni przy­prawy, wla­tu­jąc do han­garu. Qui-Gon zer­k­nął do góry. Kilka osób gapiło się na nich z wytrzesz­czo­nymi oczami.

A potem obrzu­cił spoj­rze­niem han­gar – i natych­miast ujrzał Obi-Wana, oto­czo­nego przez pię­ciu ludzi, straż­ni­ków, i to dobrze wyszko­lo­nych, sądząc po ich bojo­wych pozach. Choć pada­wan trzy­mał w pogo­to­wiu miecz świetlny, nie mógł jed­no­cze­śnie się bro­nić i prze­su­wać w stronę stat­ków. Obi-Wan popa­trzył Qui-Gonowi w oczy, a potem odwró­cił wzrok.

Nie­opo­dal stał major­do­mus Wanbo, Thu­ri­ble, z dłońmi sple­cio­nymi na brzu­chu. Uśmie­chał się spo­koj­nie.

– Mistrzu Jin­nie – ode­zwał się kul­tu­ral­nym, uprzej­mym gło­sem. – Jakież to dla nas szczę­ście gościć jed­no­cze­śnie dwóch Jedi.

Obi-Wan zesztyw­niał, szy­ku­jąc się bez wąt­pie­nia do walki. Qui-Gon jed­nak tylko się uśmiech­nął.

– Wiel­kie szczę­ście – powie­dział do Thu­ri­ble’a. Nie odsu­wał mie­cza świetl­nego od gar­dła Wanbo. – Zwłasz­cza że mój loka­li­za­tor nadaje od… Och, już od dłuż­szego czasu. Rada Jedi nie może oczy­wi­ście inter­we­nio­wać bez­po­śred­nio, ale będzie w sta­nie przyj­rzeć się wszyst­kiemu, co się tu do tej pory wyda­rzyło. I wszyst­kiemu, co się wyda­rzy. Czuję się nie­mal tak, jakby tu z nami była.

Uśmiech na twa­rzy Thu­ri­ble’a przy­bladł na chwilę. Gamor­re­anie ner­wowo prze­stą­pili z nogi na nogę. Kiedy tylko Qui-Gon odkrył w archi­wach Teth dwu­krot­nie reje­stro­wane ładunki, siły Wanbo ruszyły do ataku. Thu­ri­ble miał w pogo­to­wiu plan awa­ryjny i uru­cho­miono go, kiedy tylko w pałacu zdano sobie sprawę, że fał­szywe zapisy w doku­men­ta­cji nikogo już nie oma­mią. Pier­wotny plan na pewno obej­mo­wał zgło­sze­nie, że dwóch Jedi „zagi­nęło w nie­zna­nych oko­licz­no­ściach”, co miało być przy­krywką dla zabój­stwa. Nawet jed­nak Hut­to­wie nie posu­nę­liby się w swo­jej aro­gan­cji do otwar­tego mordu na rycer­zach Jedi.

Thu­ri­ble bły­ska­wicz­nie odzy­skał pano­wa­nie nad sobą.

– Wygląda na to, że wzią­łeś mojego pra­co­dawcę na zakład­nika. Ale ja też mam zakład­nika – two­jego ucznia. Chyba jeste­śmy w impa­sie, nie­praw­daż?

Czyli zamiast wywal­czyć sobie drogę ucieczki, Qui-Gon będzie musiał zgo­dzić się na nego­cja­cje. Z Hut­tami.

Z wysił­kiem powstrzy­mał się od cięż­kiego wes­tchnie­nia.

Godzinę póź­niej Qui-Gon sie­dział w kan­ce­la­rii major­do­musa, popi­ja­jąc pogod­nie her­batę.

– Te nie­po­ro­zu­mie­nia są tak nie­for­tunne – mówił Thu­ri­ble, powoli prze­cha­dza­jąc się wzdłuż zaokrą­glo­nej ściany pomiesz­cze­nia, zupeł­nie jak piel­grzym medy­tu­jący pod­czas wyprawy. Ema­no­wał spo­kojną pew­no­ścią sie­bie – zupeł­nie jakby był Jedi, a nie prawą ręką szefa gangu. – Mie­li­śmy w prze­szło­ści pro­blemy z bez­pie­czeń­stwem. Straż­nicy… No cóż, od czasu do czasu zda­rza się, że ich czuj­ność prze­cho­dzi w para­noję.

– Coś podob­nego. – Qui-Gon uniósł brew. – A skąd u nich taka para­noja na Teth? Prze­cież pla­netę kon­tro­lują wyłącz­nie Hut­to­wie.

– Zdzi­wił­byś się, mistrzu Jedi – odparł nie­dbale Thu­ri­ble – ale rów­no­waga sił nie­ustan­nie się zmie­nia. Nikt z nas nie może sobie pozwo­lić na utratę czuj­no­ści.

Major­do­mus u Hut­tów zwy­kle był tylko słu­gu­sem, pecho­wym cie­płym cia­łem, które pośred­ni­czyło mię­dzy Hut­tem a miej­sco­wymi urzęd­ni­kami, miz­drzyło się i pochle­biało tym, któ­rzy dzier­żyli rządy, i nie spra­wo­wało żad­nej nie­za­leż­nej wła­dzy. Prze­ciętny okres zatrud­nie­nia major­do­musa trwał, o ile Qui-Gon wie­dział, kilka mie­sięcy – podob­nie jak śred­nia dłu­gość życia na tym sta­no­wi­sku. Prę­dzej czy póź­niej, zwy­kle prę­dzej, major­do­mus brał jakąś łapówkę, ktoś go robił w balona, a potem ska­zy­wano go za to na śmierć… Albo koń­czył mar­twy bez żad­nego powodu, kiedy jego Hutt stra­cił pano­wa­nie nad sobą.

Thu­ri­ble był inny. Wanbo swoją obecną pozy­cję zawdzię­czał wyłącz­nie nepo­ty­zmowi. Nie nada­wał się do prze­wo­dze­nia kar­te­lowi prze­stęp­czemu, po pierw­sze dla­tego, że był Hut­tem o bar­dzo małym rozumku, po dru­gie z powodu ogrom­nego uza­leż­nie­nia od przy­prawy. Qui-Gon przy­pusz­czał, że tylko przez szczę­śliwy traf Wanbo zatrud­nił osob­nika tak inte­li­gent­nego, spryt­nego i amo­ral­nego jak naj­po­tęż­niejsi z Hut­tów. Thu­ri­ble ubie­rał się jak poeta lub arty­sta – ale zamożny – i prze­ma­wiał języ­kiem bar­dziej wyra­fi­no­wa­nym niż nie­je­den ary­sto­krata z Coru­scant. A jed­nak wszy­scy w sek­to­rze wie­dzieli, że praw­dziwa wła­dza na Teth nale­żała wła­śnie do niego.

Choć oczy­wi­ście sam był zbyt mądry, by o tym otwar­cie mówić.

Obi-Wan został wypusz­czony w zamian za uwol­nie­nie Wanbo. Thu­ri­ble mógł się na to zgo­dzić i jed­no­cze­śnie oca­lić swoją repu­ta­cję tylko pod jed­nym warun­kiem: musiał uda­wać, że napaść na nich miała cha­rak­ter przy­pad­kowy. Póki nie opusz­czą pla­nety, naj­roz­sąd­niej byłoby mu więc przy­ta­ki­wać.

Jeśli jed­nak Thu­ri­ble uwa­żał, że zyskał nad Qui-Gonem pewną prze­wagę, mylił się cał­ko­wi­cie.

– Prze­pra­szam ponow­nie za to okropne nie­po­ro­zu­mie­nie – cią­gnął aksa­mit­nym tonem męż­czy­zna. Jego długi, ciem­no­po­ma­rań­czowy kaftan koń­czył się tuż nad pod­łogą i, jako że major­do­mus na­dal cho­dził w tę i we w tę, odsła­niał co jakiś czas jego bose stopy. – Zapew­niam, że straż­nicy zostaną sto­sow­nie uka­rani, ale prze­żyją. Pra­gniemy w ten spo­sób usza­no­wać zwy­czaje Jedi.

– Miło mi to sły­szeć. – Qui-Gon upił łyk her­baty i dodał: – Ta pechowa scy­sja nie powinna poło­żyć się cie­niem na pozo­sta­łej czę­ści naszej wizyty na pla­ne­cie.

Thu­ri­ble uśmiech­nął się i ukło­nił. Czarne włosy opa­dły po bokach jego twa­rzy.

– Jesteś uoso­bie­niem wyro­zu­mia­ło­ści, mistrzu.

– Czę­sto mi tak mówią – odparł sar­ka­stycz­nie Qui-Gon. – Jed­nak na­dal bar­dzo mnie cie­kawi, co dokład­nie dzieje się z trans­por­tami rol­ni­czymi na Triel­lu­skim Szlaku Han­dlo­wym. Zwłasz­cza że reje­stry doty­czące prze­sy­ła­nych towa­rów w pobli­skich ukła­dach wydają się… zde­cy­do­wa­nie nie­zgodne z rze­czy­wi­sto­ścią.

Thu­ri­ble nawet nie mru­gnął, gdy Qui-Gon nagle prze­szedł do ofen­sywy.

– Nas rów­nież to intry­guje. Żeby tyle stat­ków zni­kało, tak nagle… To z pew­no­ścią wywo­łało alarm w Repu­blice.

– Alarm to raczej zbyt mocne słowo. Ale te zagi­nię­cia są nie­po­ko­jące i Repu­blika podej­mie w końcu wszel­kie środki nie­zbędne do ochrony ładun­ków.

Thu­ri­ble znów pochy­lił głowę, ale kiedy prze­mó­wił, w jego gło­sie bra­ko­wało już usłuż­no­ści:

– Jak dobrze mieć świa­do­mość, że Repu­blika tak spraw­nie chroni swo­ich licz­nych oby­wa­teli.

Oczy­wi­ście Qui-Gon wie­dział, że Hut­to­wie pory­wali statki i rekwi­ro­wali ładu­nek, sprze­da­jąc żyw­ność znaj­du­ją­cym się w trud­nej sytu­acji nie­za­leż­nym pla­ne­tom na Zewnętrz­nych Rubie­żach. I Thu­ri­ble wie­dział, że Qui-Gon to wie… Póki jed­nak Qui-Gon nie mógł zmu­sić Hut­tów do zaprze­sta­nia tego pro­ce­deru – a na razie nie miał takiej moż­li­wo­ści – nie było sensu od razu pod­no­sić przy­łbicy. Mogłoby to tylko dopro­wa­dzić do roz­lewu krwi. Koniec koń­ców Repu­blika odnio­słaby zwy­cię­stwo i pozo­stała silna, Hut­to­wie przez wiele mie­sięcy pro­wa­dzi­liby wewnętrzne walki, a potem z cha­osu wyło­ni­łaby się nowa wier­chuszka gang­ste­rów, która postę­po­wa­łaby dokład­nie w taki sam spo­sób.

– Cza­sem – mruk­nął pod nosem Qui-Gon – wydaje się, jakby w galak­tyce nic ni­gdy nie mogło się zmie­nić.

Thu­ri­ble zesztyw­niał, naj­wy­raź­niej nie wie­dząc, jak zare­ago­wać na taką zmianę tematu roz­mowy. Splótł dło­nie i zmarsz­czył ciemne brwi.

– Naprawdę tak uwa­żasz, Jedi?

Dawno temu Qui-Gon wie­rzył, że wielka, prze­ło­mowa zmiana jest moż­liwa. Że te prze­obra­że­nia zostały prze­wi­dziane tysiące lat wcze­śniej przez misty­ków Jedi. Jakiż młody wtedy był… Jaki nie­winny, jak opty­mi­stycz­nie pod­cho­dził do wszyst­kiego!

Czas nauczył go, że rze­czy­wi­stość wygląda ina­czej.

– Nic nie pozo­staje nie­zmienne – odparł Qui-Gon – ale istoty myślące zawsze będą takie same.

Thu­ri­ble pokrę­cił prze­cząco głową.

– Zmiany przy­cho­dzą, kiedy naj­mniej się ich spo­dzie­wamy… Ale przy­cho­dzą. – Major­do­mus wyda­wał się być teraz bar­dziej spięty niż wtedy, kiedy Qui-Gon trzy­mał miecz świetlny przy gar­dle Wanbo. Wpa­try­wał się prze­ni­kli­wie ciem­nymi oczami w Qui-Gona, szu­ka­jąc cze­goś – ale czego? – w jego wzroku. – Kto wie, jakie prze­miany ujrzymy jesz­cze za naszego życia?ROZDZIAŁ 2

Roz­dział 2

Ładny ten Alde­raan – stwier­dziła Rahara Wick, kiedy „Meryx” odda­lał się od pla­nety. – Piękny. Spo­kojny.

– A do tego zupeł­nie nie­podejrz­liwy – dodał z zado­wo­le­niem Pax Mari­pher. – Bar­dzo to u pla­net doce­niam.

– I dobrze. Bo to ostat­nie miej­sce, w któ­rym chcia­ła­bym się spo­tkać z jaki­miś pro­ble­mami.

– Dla­czego? – Pax zmarsz­czył brwi. – Prak­tycz­nie wszę­dzie spo­tka­łaby nas o wiele surow­sza kara.

Rahara skrzy­żo­wała ramiona na pier­siach.

– Tak, ale na Alde­ra­anie nie mogli­by­śmy się wyku­pić.

– Są prze­ra­ża­jąco pra­wo­rządni, prawda? To nie miej­sce dla takich jak ty i ja. – Pax uniósł kącik ust w filu­ter­nym uśmieszku. Cza­sem lubił uda­wać, że są więk­szymi prze­stęp­cami niż w rze­czy­wi­sto­ści.

Rahara z kolei lubiła cza­sem uda­wać, że w ogóle nie są prze­stęp­cami. Osta­tecz­nie nikogo nie krzyw­dzili. Nie zabie­rali z odwie­dza­nych pla­net niczego cen­nego. Poza kamie­niami.

Ale coś, co na jed­nej pla­ne­cie uwa­żano za zwy­kły kamień, na innej sta­wało się klej­no­tem.

Na przy­kład na takim Alde­ra­anie, na kon­ty­nen­cie zło­żo­nym z archi­pe­lagu wysp, zie­mia w wielu miej­scach była prak­tycz­nie pokryta drob­nymi, bia­ła­wymi kamy­kami, naj­czę­ściej wyko­rzy­sty­wa­nymi jako żwir. Ale wystar­czyło zabrać taki kamyk na Rodię i poka­zać Rodia­nom, któ­rych oczy widziały fale świa­tła o takiej dłu­go­ści, że nie dostrze­gali ich ludzie – i nagle sta­wał się spek­ta­ku­lar­nym, opa­li­zu­ją­cym, błysz­czą­cym klej­no­tem – nie­sły­cha­nie cen­nym.

Tysiące lat wcze­śniej, w legen­dar­nych cza­sach, kiedy Sitho­wie na­dal rzą­dzili znaczną czę­ścią galak­tyki, kamie­niami han­dlo­wano zupeł­nie swo­bod­nie. Zale­wa­nie rynku cen­nym towa­rem zwy­kle pro­wa­dziło jed­nak do obni­że­nia war­to­ści pro­duktu. Nie­kiedy koń­czyło się nawet maso­wym rabun­kiem lub nie­le­gal­nie pro­wa­dzo­nym wydo­by­ciem kamieni pospo­li­tych na jed­nym świe­cie, ale nie­zwy­kłych w innych ukła­dach. Szybki i duży napływ takich bły­sko­tek mógł nawet spo­wo­do­wać zała­ma­nie gospo­darki na całej pla­ne­cie. Wpro­wa­dzono więc ści­słe prze­pisy regu­lu­jące obrót więk­szo­ścią kamieni uwa­ża­nych za cenne lub nawet zaka­zu­jące han­dlo­wa­nia nimi.

A ona i Pax po pro­stu… uda­wali, że te prze­pisy nie ist­nieją. Bo prze­cież nie mogliby znisz­czyć gospo­darki całej pla­nety tylko we dwoje. Kiedy Pax po raz pierw­szy zatrud­nił ją jako dru­giego pilota i ana­li­tyczkę, powie­dział: „Kto zauważy, jeśli weź­miemy tyle, ile się zmie­ści w nie­wiel­kiej ładowni »Meryxa«? Kto od tego zbied­nieje? Nikt. Więc dla­czego my nie mogli­by­śmy się na tym wzbo­ga­cić”?

Rahara istot­nie nie poj­mo­wała, dla­czego nie mie­liby tego robić – no i w końcu nie byli wszak praw­dzi­wymi prze­stęp­cami.

Musiała jed­nak to sobie regu­lar­nie powta­rzać, żeby stłu­mić odzy­wa­jący się w niej nie­kiedy nie­po­kój.

Sta­no­wili w grun­cie rze­czy oso­bliwą parę. Rahara spę­dziła dzie­ciń­stwo w trud­nych warun­kach – ujmu­jąc to eufe­mi­stycz­nie – i sama nauczyła się wszyst­kiego, co umiała, zaś Pax został wycho­wany przez dro­idy z pamię­cią wypchaną nie­zli­czo­nymi danymi – dro­idy, które nie miały abso­lut­nie nic innego do roboty. Rahara odzna­czała się wyso­kim wzro­stem, miała zło­ci­stą skórę i pro­ste, czarne włosy z gra­na­to­wym poły­skiem, się­ga­jące jej aż do pasa. Pax był o kilka cen­ty­me­trów niż­szy, a jego kędzie­rzawa czu­pryna ster­czała na wszyst­kie strony, jakby wła­śnie pora­ził go prąd. Ze względu na swoją bar­dzo bladą cerę od czasu do czasu spo­ty­kał się z pyta­niami, czy nie pocho­dzi aby z pla­nety, któ­rej miesz­kańcy żyją pod zie­mią. Nosił ubra­nia naj­wyż­szej jako­ści, ale czego by na sie­bie nie wło­żył, wszystko jakby wisiało na jego szczu­płej syl­wetce i zawsze cho­dził roz­cheł­stany. Rahara wolała pro­stą czarną odzież robo­czą, którą kupo­wała tanio w skle­pi­kach w kosmo­por­tach – kiedy dodało się do nich zwy­kłą pele­rynę czy kap­tur, wyglą­dało się na tubylca w zasa­dzie wszę­dzie. Oboje byli ludźmi – i na tym koń­czyły się ich podo­bień­stwa.

„Więk­szość ludzi dostrzega w nas tylko roz­tar­gnio­nego naukowca i jego ple­bej­ską pilotkę” – pomy­ślała kobieta. Nie prze­szka­dzało jej to. Cho­dziło prze­cież o to, żeby ich lek­ce­wa­żono i nie dostrze­gano. Żeby o nich zapo­mi­nano.

Jej dzie­ciń­stwo upły­nęło pod nad­zo­rem oraz cudzą kon­trolą i Rahara ni­gdy wię­cej w swoim życiu nie dopu­ści do cze­goś takiego.

Pax pocią­gnął za dźwi­gnię i „Meryx” sko­czył w nad­prze­strzeń, a na ekra­nach uka­zał się błę­kit: raz jaśnie­jący, raz ciem­nie­jący. Rahara wstała z fotela.

– Spraw­dzę spek­tro­metr.

– Nie musisz sobie tym na razie zawra­cać głowy – rzekł Pax wyra­zi­stym akcen­tem z Coru­scant. – Pole­cimy na Rodię dopiero za kilka tygo­dni.

Istot­nym było, by nie uda­wać się od razu z punktu będą­cego źró­dłem kamieni do miej­sca zbytu – pozo­sta­wiało to zbyt wyraźny ślad.

– Ale mogę to zała­twić od razu. – Prawdę mówiąc, chwile mil­cze­nia mię­dzy nią a Paxem zro­biły się ostat­nio… nie­zręczne. Rahara wolała się w takich sytu­acjach czymś zająć.

Pode­szła do dra­binki i zeszła do wnę­trza „Meryxa”_._ W więk­szo­ści frach­tow­ców typu Gozanti byłaby to po pro­stu zwy­kła ładow­nia: surowy, goły metal, słabe oświe­tle­nie.

Dzi­siaj jed­nak cała ładow­nia lśniła zło­ci­ście, a zawie­rała tysiące kilo­gra­mów klej­no­tów.

Opra­co­wane przez Paxa pole blo­ku­jące odczyty ska­ne­rów zawsze robi­łoby na niej wra­że­nie, nie­za­leż­nie od jego innych walo­rów. Ale jej pra­co­dawca na doda­tek uczy­nił go pięk­nym. Piękno miało dla Paxa wiel­kie zna­cze­nie, dobrze to wie­działa. Nie miała poję­cia, czy kie­dy­kol­wiek otwar­cie się do tego przy­zna – ale to wła­śnie był praw­dziwy powód, dla któ­rego kradł cenne kamie­nie, a nie inne, prost­sze, bar­dziej docho­dowe towary: po pro­stu lubił na nie patrzeć.

Przy czym Pax Mari­pher w życiu by się nie przy­znał, że robi coś z przy­czyn sen­ty­men­tal­nych.

Rahara zwią­zała włosy w koń­ski ogon i zdjęła szatę, w któ­rej wcze­śniej mogła wta­piać się w tłum w Alde­rze. Pode­szła do urzą­dze­nia ste­ru­ją­cego polem blo­ku­ją­cym. Było strasz­li­wie skom­pli­ko­wane. Pra­co­wała z Paxem już od dłuż­szego czasu, a jed­nak wciąż, za każ­dym razem, musiała spraw­dzać usta­wie­nia. (Pax nie rozu­miał, o co cho­dziło w sfor­mu­ło­wa­niu „przy­ja­zny dla użyt­kow­nika”_._ Albo ktoś miał na tyle inte­li­gen­cji, by uży­wać jego urzą­dzeń, albo nie). Kiedy już się przy­go­to­wała, pod­cią­gnęła rękawy do łokci, a potem naci­snęła kom­bi­na­cję przy­ci­sków, która wyłą­czyła pole – potop jaśnie­ją­cego świa­tła, a potem ciem­ność – na nie­spełna sekundę. Zdą­żyła zła­pać dużą garść ich łupu. Kiedy jej rękę dzie­liło tylko kilka cen­ty­me­trów od nie­bez­piecz­nej strefy, pole włą­czyło się ponow­nie w ośle­pia­ją­cym roz­bla­sku. Rahara zamru­gała i pogra­tu­lo­wała sobie, że tym razem udało jej się unik­nąć opa­rze­nia.

– Wiesz – ode­zwał się za nią scho­dzący po dra­bince Pax – doko­na­li­śmy cze­goś, co się nazywa udaną ucieczką. Możesz wyłą­czyć to pole.

– Mówisz tak za każ­dym razem. A ja za każ­dym razem powta­rzam, że muszę ćwi­czyć, żeby nauczyć się je obsłu­gi­wać w krót­szym cza­sie.

– Wyda­wa­łoby się, że powin­naś już to umieć.

Rahara prze­szła z kamy­kami na drugą stronę ładowni, tam, gdzie stał stół ze spek­tro­me­trem.

– A mnie by się wyda­wało, że powi­nie­neś się do tej pory nauczyć, jak roz­ma­wiać z innymi ludźmi, zamiast suge­ro­wać, że każdy w galak­tyce jest kre­ty­nem, oczy­wi­ście oprócz cie­bie. Cóż, wygląda na to, że zawód spo­tkał i cie­bie, i mnie.

Poło­żyła kamyki na stole i zaczęła je segre­go­wać według roz­miaru i praw­do­po­dob­nej jako­ści. Raharę po raz pierw­szy posa­dzono do sor­to­wa­nia mine­ra­łów, kiedy miała tylko dzie­więć lat i przy­cho­dziło jej to pra­wie auto­ma­tycz­nie.

– Raharo – zagad­nął ciszej Pax. – Prze­pra­szam, jeśli spra­wi­łem ci przy­krość. Pró­bo­wa­łem zażar­to­wać.

Nie spra­wił jej przy­kro­ści, tylko ją ziry­to­wał, ale i tak popsuło jej to nastrój. Part­ner, który postę­po­wał bar­dziej jak droid pro­to­ko­larny niż czło­wiek, cza­sem zaczy­nał ją nużyć, nawet jeśli miał dobrą wymówkę, żeby tak się zacho­wy­wać.

– Widzisz, żeby ktoś tu się śmiał?

– Nie. Oczy­wi­ście moje zro­zu­mie­nie humoru wymaga udo­sko­na­le­nia.

Na to oczy­wi­ście musiała się roze­śmiać. Pax był naj­za­baw­niej­szy, kiedy wcale nie sta­rał się żar­to­wać.

– Powin­ni­śmy poroz­ma­wiać – powie­dział, kiedy Rahara zało­żyła gogle powięk­sza­jące. – O naszym następ­nym celu.

– Gamorr, tak? – Obrzy­dliwa per­spek­tywa, ale przy­naj­mniej świeże wspo­mnie­nia z Alde­ra­ana pozwolą im prze­trwać tygo­dnie tapla­nia się w cuch­ną­cych mokra­dłach. – Wprost nie mogę się docze­kać!

– Mówisz sar­ka­stycz­nie. Zapew­niam, że abso­lut­nie podzie­lam twój brak entu­zja­zmu. Cho­dzi o to, że tak się zasta­na­wia­łem i… – Pax pochy­lił się, spo­glą­da­jąc na białe kamyki na stole. – Po gamor­re­ań­ski koral możemy pole­cieć kie­dy­kol­wiek. A gdy­by­śmy tak zain­te­re­so­wali się czymś rzad­szym? I cen­niej­szym?

– Na przy­kład czym? Ogni­stymi dia­men­tami z Musta­fara? – Rahara ni­gdy dotąd nie odwie­dziła tej pla­nety, ale z tego, co sły­szała, w porów­na­niu z nią praca na Gamor­rze wyda­wała się wycieczką do raju.

– Nic tak nie­bez­piecz­nego. – Odwró­cił się do niej i rzekł: – Krysz­tały kyber.

– Kyber?! Zwa­rio­wa­łeś? – Rahara prze­su­nęła gogle na czoło, żeby spoj­rzeć mu w oczy. – Jedi regu­lują han­del kybe­rem jak… jak… no, dużo suro­wiej niż wszyst­kie inne rze­czy, które sprze­da­wa­li­śmy. Abso­lut­nie nie powin­ni­śmy się w to pako­wać.

– A jed­nak na czar­nym rynku han­dluje się tymi krysz­ta­łami. I są wyko­rzy­sty­wane w pew­nych gałę­ziach prze­my­słu. A jeśli żadna firma tego nie kupi, a te rynki okażą się dla nas zbyt czarne, to cóż, zawsze będziemy mogli powia­do­mić Jedi o nowym złożu kyberu. Pozy­skać nowych przy­ja­ciół. Mogłoby nam się to kie­dyś przy­dać – przy­ja­ciele wśród Jedi.

Teraz zabrzmiało to sen­sow­niej. Ale…

– Kyber nie wystę­puje w wielu miej­scach, a Jedi mają je pod kon­trolą. Naprawdę pro­po­nu­jesz, żeby­śmy spró­bo­wali ich okraść?

– Daj spo­kój! – prych­nął Pax. – Nie jestem samo­bójcą, tylko śmiał­kiem_._ A także osobą, która być może wła­śnie natra­fiła na kom­plet­nie nikomu nie­znane źró­dło kyberu – i to na księ­życu zupeł­nie bez­piecz­nej pla­nety. Żad­nej straży, zero ryzyka, przy­jemny kli­mat, a jeśli w mojej ana­li­zie nie ma błę­dów, bar­dzo duża ilość kyberu.

Rahara widziała nie­raz, jak Pax godzi­nami stu­diuje roz­ma­ite skany pla­net – infor­ma­cje, choć dostępne publicz­nie, były zbyt szcze­gó­łowe i skom­pli­ko­wane, żeby więk­szość ludzi potra­fiła je prze­ana­li­zo­wać, nie wie­dząc z góry, czego szu­kać. Jej towa­rzysz dostrze­gał w nich jed­nak wię­cej niż inni.

– Wie­dzia­łam, że musi być jakiś powód, dla któ­rego z tobą wytrzy­muję – wes­tchnęła.

Na twa­rzy Paxa poja­wił się sze­roki uśmiech.

– No, to zapo­lujmy na tro­chę kyberu!

W dro­dze powrot­nej na statku pano­wała nie­zręczna atmos­fera. Obi-Wan ewi­dent­nie miał nadzieję, że uda mu się unik­nąć roz­mowy o tym, co poszło nie tak pod­czas potyczki na Teth – nic dziw­nego, w końcu był bar­dzo młody.

Pod wie­loma wzglę­dami Obi-Wan zacho­wy­wał się bar­dzo doj­rzale jak na swój wiek. Oka­zy­wał się tak nie­wzru­szony, że Qui-Gon nie­kiedy zapo­mi­nał, że jego pada­wan miał zale­d­wie sie­dem­na­ście lat. Jedy­nie cza­sem, w takich chwi­lach jak ta, kiedy sie­dzieli obok sie­bie w kok­pi­cie promu typu Rain­hawk, Qui-Gon uświa­da­miał sobie, że Obi-Wan wciąż nie pozbył się swo­jej mło­dzień­czej nie­zgrab­no­ści. W jego twa­rzy – prócz zapo­wie­dzi męż­czy­zny, któ­rym miał się stać – dawało się dostrzec rów­nież dziecko z prze­szło­ści.

I jak zwy­kle w takiej chwili Qui-Gona dopa­dało poczu­cie winy, bo Obi-Wan miał taki poten­cjał, tak zna­ko­mi­cie się zapo­wia­dał…

Zasłu­gi­wał na mistrza, który umiałby to w nim roz­wi­jać.

Od początku two­rzyli trudny tan­dem, z czę­stymi nie­po­ro­zu­mie­niami i emo­cjo­nalną huś­tawką. Nie było w tym nic dziw­nego. Qui-Gon zasta­na­wiał się cza­sem, dla­czego mło­dzi Jedi prze­cho­dzili spod opieki wycho­waw­ców w dzie­cię­cych dormi­to­riach pod kura­telę swo­ich mistrzów w samym środku wieku nasto­let­niego (u więk­szo­ści gatun­ków), czyli dokład­nie wtedy, kiedy każda zmiana staje się trud­niej­sza. (On sam, jak Dooku i Yoda, a wcze­śniej też stary mistrz Yody, wziął pada­wana nieco młod­szego. Obi-Wan został jego uczniem jako trzy­na­sto­la­tek. W niczym nie popra­wiło to sytu­acji). Qui-Gon poru­szył ten temat z innymi mistrzami, takimi jak Mace Windu i Depa Bil­laba, a nawet z Yodą, i wszy­scy zapew­niali Qui-Gona, że pierw­sze mie­siące nie­mal zawsze są trudne.

– Mar­twić się powi­nie­neś, gdyby do kon­flik­tów nie docho­dziło – orzekł sen­ten­cjo­nal­nie Yoda. – Bo wtedy jak trzeba twój pada­wan się nie roz­wija.

Czy pierw­sze mie­siące, które Qui-Gon spę­dził z Dooku, wyglą­dały naprawdę ina­czej?

Ale z mistrzem Dooku połą­czyło go głę­bo­kie poro­zu­mie­nie, zanim upły­nął ich pierw­szy wspólny rok. I tak to wyglą­dało w przy­padku więk­szo­ści mistrzów i uczniów. Ow­szem, z początku poma­gał też Rael, ale Qui-Gon i Dooku rów­nież bez niego stwo­rzy­liby tę więź. To Dooku zapo­znał Qui-Gona ze sta­ro­żyt­nymi prze­po­wied­niami Jedi, wzbu­dza­jąc w nim zain­te­re­so­wa­nie odle­głą histo­rią i języ­kami, które miało prze­trwać o wiele dłu­żej niż jego żar­liwa wiara w zdol­no­ści jasno­wi­dzące misty­ków. Poza tym łączyło ich mnó­stwo cech: samo­dziel­ność, scep­ty­cyzm i nie­chęć do trak­to­wa­nia tego, co mówi Rada, jako słowa obja­wio­nego.

Cechy te, cha­rak­te­ry­styczne dla nich obu, jed­no­cze­śnie spra­wiały – i to nie­mal wszyst­kie – że Qui-Gon i Obi-Wan sta­no­wili swoje prze­ci­wień­stwo.

Qui-Gon uwa­żał, że każdą sytu­ację należy roz­wią­zy­wać w spo­sób odpo­wied­nio do niej dosto­so­wany – Obi-Wan wolał trzy­mać się pro­ce­dur. Qui-Gon cenił ela­stycz­ność, którą Obi-Wan postrze­gał raczej jako nie­dbal­stwo. Qui-Gon nauczył się z cza­sem lepiej doga­dy­wać się z Radą, ale na­dal dbał o zacho­wa­nie nie­za­leż­no­ści, Obi-Wan zaś sądził, że powi­nien słu­chać Rady zawsze i we wszyst­kich szcze­gó­łach, ze zgrozą obser­wu­jąc naj­drob­niej­sze nawet odej­ście swo­jego mistrza od stan­dar­do­wych pro­ce­dur.

Żadna z tych cech nie czy­niła z Obi-Wana złego kan­dy­data na ryce­rza Jedi. Wielu Jedi – i to czę­sto naj­lep­szych – myślało i dzia­łało na podob­nych zasa­dach. Jed­nak wła­śnie przez to nie do końca umiał się dopa­so­wać do Qui-Gona. Po latach part­ner­stwa wciąż nie dzia­łali w pełni spój­nie. Gdyby sytu­acja tego dnia oka­zała się bar­dziej nie­bez­pieczna – gdyby zagro­że­nie w pałacu Hut­tów było poważ­niej­sze – ten brak peł­nego poro­zu­mie­nia mógł stać się przy­czyną ich śmierci.

„Jak to napra­wić? – zasta­na­wiał się Qui-Gon. – I czy w ogóle zdo­łam to zro­bić? Bo Obi-Wan na to zasłu­guje…”.

– Prze­pra­szam za to, co się stało, mistrzu – ode­zwał się w końcu Obi-Wan. – Powi­nie­nem wie­dzieć, co mia­łeś na myśli, kiedy kaza­łeś mi zająć się drzwiami… A potem dałem się zła­pać, kiedy pró­bo­wa­łem zakraść się na sta­tek…

– Obi-Wanie… Winę pono­szę ja. – Qui-Gon poło­żył swoją dużą dłoń na ramie­niu Obi-Wana. – Po pierw­sze, dałem ci nie­ja­sne pole­ce­nie. – „Lep­szy mistrz nauczyłby do tej pory swo­jego pada­wana, jak dostroić się do jego instynktu bitew­nego”. – I wie­dzia­łem, że raczej nie zdo­łasz sam porwać statku, ale warto było spró­bo­wać i tyle. To nie twoja wina.

Więk­szość pada­wa­nów poczu­łaby ulgę, że zdjęto z nich odpo­wie­dzial­ność, ale Obi-Wan tylko moc­niej zmarsz­czył brwi.

– Potra­fię lepiej – mruk­nął.

Qui-Gon wes­tchnął.

– Obaj potra­fimy. Ale teraz wra­cajmy do domu.

Na pla­ne­cie Pijal, pod palą­cymi pro­mie­niami słońca, trwał wyścig.

– Dalej! – krzyk­nął Rael Aver­ross, przy­na­gla­jąc wierz­chowca, by popę­dził w górę, ku sze­ro­kiej szcze­li­nie, głę­bo­kiej i ska­li­stej.

Varac­tyl zaćwier­kał i ruszył naprzód, poko­nu­jąc szcze­linę jed­nym sko­kiem. Kiedy jego cięż­kie łapy zakoń­czone szpo­nami opa­dły z łosko­tem na trawę, Rael roze­śmiał się gło­śno.

– Brawo! – zawo­łał z wyraź­nym akcen­tem z Ringo Vindy. – O to cho­dzi!

Klan Iltan przy­wiózł varac­tyle z Uta­pau kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej, aby zyskać prze­wagę w Wiel­kich Łowach. Od tam­tej pory w wyniku odpo­wied­niej hodowli prze­kształ­ciły się w smu­kłe, zwinne zwie­rzęta o czer­wo­nych pió­rach, spo­ty­kane tylko na Pijalu. Pew­nego dnia, jak domnie­my­wał Rael, reszta galak­tyki odkryje tutej­sze varac­tyle, a wtedy nikt już nie będzie chciał się ści­gać na fathie­rach. Na razie jed­nak zwie­rzęta te, pręd­kość, którą osią­gały, i czy­sta radość jazdy na nich sta­no­wiły wyłączną spe­cjal­ność Pijala.

Rael zauwa­żył flagę ozna­cza­jącą metę i bez słowa skie­ro­wał varac­tyla w tamtą stronę. Zwie­rzę zare­ago­wało bez waha­nia, przy­śpie­sza­jąc ze wszyst­kich sił, aby dotrzeć tam jak naj­prę­dzej. Varac­tyle kochały pręd­kość dla pręd­ko­ści, a Rael uwa­żał, że rozu­mieją nawet róż­nicę mię­dzy wygraną i prze­graną. Jego wierz­cho­wiec wydał z sie­bie melo­dyjny, waleczny okrzyk i prze­mknął przez metę, hamu­jąc tak szybko, że jego pazury zosta­wiły wyraźne ślady w piasz­czy­stym grun­cie. Rael się­gnął z uśmie­chem do juków i wyjął duży kawa­łek suszo­nego mię­czaka – spe­cjal­ność Pijala, któ­rej sam nie zno­sił. Varac­tyl jed­nak potra­fił go doce­nić i prze­żu­wał przy­smak z roz­ko­szą.

Do mety dotarła reszta jeźdź­ców. Wykrzy­ki­wali gra­tu­la­cje i przy­ja­zne żarty. Rael zesko­czył z sio­dła, bo wszy­scy musieli teraz odpro­wa­dzić wierz­chowce do pała­co­wych stajni. Kiedy sta­nął na ziemi, pokrę­cił z nie­za­do­wo­le­niem głową. Sto­jący w pobliżu, sto­icki jak zwy­kle kapi­tan Deren zapy­tał:

– Jakiś pro­blem?

– Nie – wes­tchnął Rael. – Zasta­na­wiam się tylko, czemu moje kolana muszą być tak zło­śliwe, by sta­rzeć się wraz z resztą mojego ciała.

– Można sobie zro­bić syn­te­tyczne implanty…

– Nie, to nie takie ważne. Wiesz, co mówią o sta­rze­niu się: że to bije alter­na­tywę na głowę. – Rael sta­rał się o tym pamię­tać. Widział zbyt wielu, któ­rzy ode­szli przed­wcze­śnie. Jeśli nie­kiedy, o poranku, patrzył na sie­bie w lustrze i zasta­na­wiał się, kim jest ten siwie­jący stary pryk… No cóż, to tylko dowo­dziło, że wciąż żył. A resztę danego mu czasu zamie­rzał prze­żyć, cie­sząc się nim w abso­lut­nej pełni.

Kiedy dotarli do stajni, mło­dzi pomoc­nicy prze­jęli lejce od jeźdź­ców i zabrali zwie­rzęta na czysz­cze­nie pia­skiem i kar­mie­nie.

Deren i paru innych woj­sko­wych wró­ciło do koszar, ale więk­sza grupa poszła wraz z Raelem do naj­bliż­szej kan­tyny. Nie pre­zen­to­wała się zbyt wytwor­nie – była to błot­ni­sta, brudna dziura, wydrą­żona w skale, w któ­rej cuch­nęło bar­ma­nem Wookiee, ale wła­śnie dla­tego Rael lubił tę spe­lunkę. Klienci powi­tali go hała­śli­wymi i rado­snymi okrzy­kami, a wła­ści­cielka, Sel­bie, o jasnych wło­sach, zmy­sło­wych ustach i dużym biu­ście, obda­rzyła go cie­płym uśmie­chem, bio­rąc od niego długi płaszcz.

Idący obok jeź­dziec nachy­lił się do niego i szep­nął:

– To co, znowu się spik­nę­li­ście?

– Może. – Rael nie­czę­sto korzy­stał z dam­skiego towa­rzy­stwa. Kiedy ktoś się o tym dowia­dy­wał, zaczy­nał się dzi­wić i robić z tego wielką aferę. Nie zawsze też warto było sobie zawra­cać tym głowę. Ale… rze­czy­wi­ście minęło sporo czasu, a Sel­bie była w wieku w miarę zbli­żo­nym do jego wła­snego. Ni­gdy też nie spo­tkał nikogo o tak rubasz­nym poczu­ciu humoru.

„Dla­czego by nie?” – pomy­ślał. W sumie można spraw­dzić, czy nie mia­łaby ochoty… Zama­chał do niej. Kobieta roz­pro­mie­niła się i ruszyła w jego kie­runku.

– Hej – chrząk­nął ogromny Cha­gria­nin, wyraź­nie pijany. Zaci­snął sza­ro­nie­bie­ską rękę na łok­ciu Sel­bie. – Wła­śnie z nią roz­ma­wiam. I już pra­wie ją prze­ko­na­łem!

– Aha, aku­rat! – wark­nęła Sel­bie. – Spa­daj. Za dużo wypi­łeś.

– Wyrzu­casz mnie? Dla niego? – Wolną ręką wska­zał nie­zdar­nie na Raela. – Ubło­cone buty, nie­ogo­lony pysk, żad­nych manier… To ci się podoba…? Wierz mi, mógł­bym cię utrzy­my­wać na lep­szym pozio­mie.

– Chyba jesteś tu nowy. – Sel­bie wyrwała łokieć. – Nikt mnie nie utrzy­muje. Sama się utrzy­muję.

– Daj mi szansę, dziew­czyno. – Cha­gria­nin spró­bo­wał przy­cią­gnąć ją do sie­bie, ona jed­nak znów wyrwała się z jego nie­pew­nego uści­sku. Roz­zło­ścił się jesz­cze bar­dziej. – Za kogo się uwa­żasz? Odrzu­casz takich jak ja, kiedy sama jesteś śmie­ciem! Nędzna szmata!

Sel­bie nie przej­mo­wała się w ogóle wyzwi­skami Cha­gria­nina. Nie ozna­czało to jed­nak, że Rael nie powi­nien inter­we­nio­wać.

Poza tym potrze­bo­wał odro­biny roz­rywki.

– Hej, ty – powie­dział do Cha­gria­nina. – Zabie­raj się stąd, zanim ja się za cie­bie zabiorę.

Cha­gria­nin wypiął pierś. Uznał zapewne, że jeśli nie może zdo­być kobiety, bójka czę­ściowo mu to wyna­gro­dzi.

– Zabie­rzesz się za mnie? A jak niby chcesz to zro­bić?

W ułamku sekundy Rael się­gnął do pasa i dobył broni. Miecz świetlny roz­świe­tlił całą salę nie­bie­skim bla­skiem. Cha­gria­nin zamarł. W kan­ty­nie zapa­dła cisza. Aver­ross poka­zał w uśmie­chu zęby.

– Założę się, że jakoś sobie pora­dzę – rzu­cił.

– Jedi – wychry­piał Cha­gria­nin. Cofał się, szu­ra­jąc, w stronę drzwi, z pochy­loną głową. – Nie wie­dzia­łem… Bo ty… Nie wyglą­dasz jak Jedi.

– Hmm. – Rael zamy­ślił się. – A zawsze mi się zda­wało, że to inni Jedi nie wyglą­dają jak ja.

– Doniosę na cie­bie. – Cha­gria­nin potrzą­snął rogami, co w jego mnie­ma­niu miało wyglą­dać groź­nie. – Nawet jeśli jesteś Jedi, pod­le­gasz prawu. O wszyst­kim dowie­dzą się wła­dze!

Sel­bie wzięła się pod boki. Wyglą­dała, jakby ni­gdy nie bawiła się tak dobrze jak teraz.

– Witamy na Pijalu! Dopóki księż­niczka nie doro­śnie, rzą­dzi nami regent. – Wska­zała uro­czy­ście na Raela. – Poznaj naszego lorda regenta.

Ucieczce Cha­gria­nina z kan­tyny towa­rzy­szyły śmie­chy i drwiny klien­tów. Muzyka znów grała. Rael wyłą­czył miecz świetlny i odwró­cił się z uśmie­chem do Sel­bie.

I wła­śnie wtedy zapa­lił się holo­ekran nad barem. Obraz oto­czony był czer­woną obwódką.

Uśmiech spełzł z twa­rzy Raela, jesz­cze zanim obraz wyostrzył się i ekran uka­zał maga­zyn pod sto­licą, który dopa­lał się w ostat­niej fazie pożaru. Jeśli księż­niczka Fanry to oglą­dała – a z pew­no­ścią tak – nie­wąt­pli­wie ją to prze­ra­ziło. Musiał natych­miast do niej wra­cać. „Czy te potwory w ogóle myślą o ludziach, któ­rym wyrzą­dzają krzywdę?” – pomy­ślał z gory­czą.

Po chwili przy­je­chały dro­idy stra­żac­kie i uga­siły pożar, a u góry holo­ekranu wyświe­tlił się pasek z napi­sem: DOMNIE­MANY ZAMACH OPO­ZY­CJI.

– Halin Azucca! – syk­nął. – Poślę ją do pie­kła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: