Star Wars The Mandalorian - ebook
Star Wars The Mandalorian - ebook
W czasach po upadku Imperium Galaktycznego, a przed wyłonieniem się Najwyższego Porządku, samotny łowca nagród znany jedynie jako Mandalorianin przemierza rubieże galaktyki w poszukiwaniu zleceń. Gdy jego celem okazuje się dziecko, postanawia chronić je za wszelką cenę…
Trzymająca w napięciu powieść młodzieżowa Joego Schreibera pozwoli czytelnikom na nowo wrócić do wydarzeń z pierwszej serii przebojowego serialu aktorskiego osadzonego w świecie „Gwiezdnych wojen”.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8262-063-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ
1
– TO MOJA NAJWYŻSZA oferta — odparł Greef Karga.
Mandalorianin wbił wzrok w rozmówcę siedzącego po przeciwnej stronie stołu. Nikt nie mógł mieć pewności, kiedy Karga mówi całą prawdę. Jako lokalny przedstawiciel Gildii Łowców Nagród rzucał półprawdami, plotkami i wierutnymi kłamstwami równie często jak imperialnymi kredytami i krążkami gończymi — stanowiły narzędzia, które pomagały mu utrzymać niełatwą, chwiejną równowagę między współpracującymi z nim łowcami a pozostającymi w cieniu mocodawcami. To nic osobistego. Czysty biznes.
— Pokaż krążek — odparł Mando. Miał na myśli holograficzne urządzenie, które zawierało informacje o celu.
— Bez krążka. Twarzą w twarz. — Karga zamilknął. — Zlecenie bezpośrednie. Bogaty klient.
Mandalorianina to nie zdziwiło. Najbardziej intratne zlecenia często wiązały się z minimalną ilością informacji, zazwyczaj w trosce o interes klienta, który nie chciał działać jawnie.
— Z przestępczego półświatka?
— Wiem tyle, że brakuje kodu sekwencyjnego — odparł Karga, nie kryjąc oznak zniecierpliwienia. — Bierzesz czy nie?
Mandalorianin sięgnął po krążek. Tak naprawdę nie miał wyboru. Od Światów Jądra po Zewnętrzne Rubieże nawet tacy doświadczeni łowcy jak on, o uznanej reputacji, borykali się z brakiem zleceń. Po upadku Imperium galaktyka pogrążyła się w chaosie. Brakowało stabilności gospodarczej i rządów prawa, a jeśli Nowa Republika wywiązała się z obietnicy zapewnienia pokoju i dobrobytu, wieść o tym jeszcze nie dotarła na planetę tak zaściankową jak Nevarro. Na tych uliczkach i na tysiącach podobnych przemytnicy, złodzieje, lokalni watażkowie i zakapiory spod ciemnej gwiazdy, jak gdyby nigdy nic, dalej prowadzili swoje interesy pod osłoną nocy, a niekiedy i w biały dzień. Przestępczość kwitła coraz bujniej, jednak dla łowców nagród sami przestępcy warci byli coraz mniej.
Spacerując bocznymi uliczkami w drodze na spotkanie z nowym klientem, Mando pogrążył się w zadumie nad najbliższą przyszłością — obecnym zleceniem, kolejnym i jeszcze następnym. Niezliczone twarze, zapomniane planety, których nazwy przypominały mu jedynie o wypłaconych i nieuregulowanych kwotach. Jego cele układały się w łańcuch, niekończący się strumień zleceń, który płynął ku niepewnej przyszłości. Gildia oczekiwała, że łowcy będą karnie jej usługiwać, nie będą zadawać pytań i grzecznie będą zapominać o wszystkim po fakcie — ot, codzienność łowieckiego fachu, która Mando w pełni odpowiadała.
Ale i tak nie potrafił zapomnieć o zbyt wielu rzeczach.
Huk wybuchów, przerażone, zlane potem twarze rodziców — wspomnienia wyraźne, przepełnione bólem. Pędzili z nim ulicą, a wokół cały ich świat rozpadał się na kawałki w wielkiej czystce…
Pozostał mu Kodeks.
Gdzieś pomiędzy ciemnością przeszłości a niewyraźną plamą przyszłości przebiegała droga, która jako jedyna pozostawała wyraźna. Dokądkolwiek się udawał, czerpał z siły i umiejętności Mandalorian, dzięki którym czuł grunt pod nogami. Miał przeznaczenie, które zawsze będzie na niego czekało.
Tak kazał obyczaj.ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ
2
– GREEF KARGA ZAPOWIEDZIAŁ twoje przybycie.
Mando stał naprzeciw Klienta. Nie śpieszył się z odpowiedzią. Jak na rzekome schronienie, pomieszczenie w imperialnej bazie nie wydawało się szczególnie zabezpieczone. Gdy wszedł do środka, otoczyli go czterej szturmowcy. Mieli na sobie znoszone zbroje, które zdradzały ślady walk. Trzymali gotowe do strzału blastery. Podobnie jak Imperium, któremu dawniej służyli, zostali pozbawieni formalnej władzy, ale nie stali się przez to mniej okrutni. Obecnie pracowali, walczyli i zabijali dla każdego, kto zaoferował im najwyższą płacę.
— Co jeszcze powiedział Karga? — zainteresował się Mando.
— Że jesteś najlepszy w odległości parseka. — Wyraz twarzy Klienta nie zmienił się. Był mężczyzną po siedemdziesiątce o przyprószonych siwizną skroniach. Mando nie potrafił powiedzieć, na podstawie akcentu, skąd pochodzi, ale wytworna maniera rozmówcy sugerowała, że w poprzednim życiu był imperialnym oficerem wysokiej rangi. — Wspomniał również, że wysoko się cenisz.
Ostatnie zdanie nie było pytaniem, więc Mando ani myślał odpowiadać. Usłyszał stłumiony brzęk, gdy starzec rozwijał na blacie stołu kawałek miękkiego czarnego materiału. Pośrodku czerwonej podszewki oczom łowcy ukazała się płaska prostokątna sztabka metalu. Wyczuł, że stojący za jego plecami szturmowcy pochylają się w kierunku stołu, by lepiej się przyjrzeć. Nie potrafili zachować pozorów. Każdego zainteresowałby taki skarb. Mandalorianin momentalnie rozpoznał, z czym ma do czynienia.
— Beskar?
— To tylko zaliczka — doprecyzował Klient. — Resztę otrzymasz, gdy dostarczysz cel.
— Żywy — podkreślił stojący obok nerwowy okularnik, doktor Pershing, jak przedstawił go Klient. Chwilę wcześniej mężczyzna o mało nie dostał z blastera, gdy znienacka wparował do pomieszczenia, jednak Klient poprosił łowcę o opuszczenie broni.
— Dopuszczalny jest również dowód usunięcia celu, ale stawka będzie niższa — poprawił Klient, niczego sobie nie robiąc z nieskładnych protestów doktora Pershinga. — Jestem praktyczny. W fachu łowców nagród nie ma pewności. — Zamilknął, by wybrzmiało znaczenie jego słów. — Beskar powinien znaleźć się w rękach Mandalorianina. Miło jest móc przywrócić naturalny porządek rzeczy po tak długim okresie zamętu. — Uniósł wzrok. — Zgodzisz się ze mną?
Mando nie udzielił odpowiedzi. Najważniejsze, że przyjął zlecenie, a wraz z nim otrzymał beskar. Klient wręczył mu traker i udzielił informacji o ostatnim znanym położeniu celu. Pora rozpocząć łowy.
Jednak po drodze musiał jeszcze udać się w jedno miejsce.
Odnalazł ukryte wejście i zszedł długimi schodami ku znajomym chłodnym cieniom. Kuźnia Zbrojmistrzyni mieściła się głęboko pod powierzchnią, z dala od oczu wrogów, którzy zmusili Mandalorian do działania w podziemiu. Znalazł się w tajemnym miejscu, którego położenie było pilnie strzeżone. Tu, w ciemnościach, krąg błękitnych płomieni palił się równomiernie, jarząc się jasnym blaskiem. Miarowe uderzenia młota Zbrojmistrzyni niosły się w ciemności niczym bicie serca.
Mando i Zbrojmistrzyni przywitali się skinieniem głowy. Gdy łowca wręczył sztabkę beskaru kobiecie, ta odezwała się po dłuższej chwili.
— Zdobyto go podczas wielkiej czystki — stwierdziła fakt. — Dobrze, że wrócił do Plemienia. — Spojrzała na łowcę. — Pora na naramiennik. Czy objawił się już twój znak?
— Jeszcze nie.
— Zatem wkrótce. — Gdy topiła beskar w kuźni, a płynny metal powoli płynął szeregiem kanałów, by wypełnić przygotowaną formę, jej głos nieco złagodniał. — Wyjątkowo szczodry dar. Nadmiar materiału pomoże w utrzymaniu licznych znajd.
— Dobrze — odparł Mando. — Sam byłem znajdą.
— Wiem — powiedziała.
Nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia.
Wkrótce potem Mando wyruszył w dalszą drogę.ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ
3
„BRZESZCZOT” BYŁ JEGO DOMEM.
Wielu dostrzegłoby w kanonierce jedynie środek transportu czy ucieczki, ale dla Mandalorianina „Brzeszczot” był ostoją, niemalże przedłużeniem pancerza i hełmu, które zapewniały mu ochronę. Wprowadził współrzędne Klienta do komputera nawigacyjnego i poczuł znajome drżenie budzących się do życia silników, które niosło się po kadłubie kanonierki, gdy ta oddalała się od kosmoportu pod niewielkim kątem, aż wreszcie znalazła się w przestrzeni.
Kolejne łowy pod wieloma względami nie różniły się od siebie. Powrót na Nevarro z celem był jedynie kwestią czasu. Zgarnie zapłatę i cały proces zacznie się od nowa.
Jednak czuł, że tym razem jest inaczej.
Może dlatego, że ujrzał beskar, że poczuł jego ciężar. Że według Zbrojmistrzyni już wkrótce miał objawić się jego znak.
„Brzeszczot” leciał przez pewien czas, aż z przodu na konsolecie zaczęła pulsować kontrolka ostrzegawcza. Wyostrzył zmysły i pochylił się, by przejść na sterowanie ręczne. Planeta nazywała się Arvala-7 — oczom Mando ukazała się skalista połać z licznymi surowymi, poszarpanymi szczytami. Obniżył wysokość i zaczął podchodzić do lądowania.
Świat, który go otaczał, stawał się pustynią: najpierw częściowo, a potem w całości. Wysunął podwozie i osiadł w płaskim kanionie okolonym rdzawobrązowymi wzniesieniami. Wyszedł burtą ładowni, by przyjrzeć się okolicy. W dłoni trzymał pulsujący traker. Po godzinach spędzonych na pokładzie cieszył się, że ma grunt pod nogami, nawet gdy ten okazał się błotnisty i miękki.
Uniósł karabin snajperski, włączył lunetę i rozejrzał się uważnie po widnokręgu. Wodził wzrokiem po linii horyzontu, aż wreszcie zatrzymał się na parze przysadzistych istot, które spacerowały po rozległej równinie. Były niemal karykaturalnie brzydkie. Miały obłe cielska i głowy, które przypominały głowy prymitywnych ryb. Ich pyski skrywały rzędy zębów, które z pewnością mogły rozkruszyć dowolny pokarm. Nie ulegało wątpliwości, że z bliska zwierzęta były niebezpieczne — chociaż Mandalorianin ani myślał skracać dystans. Do tej pory dostrzegł tę jedną parę.
Nagle trzecie zwierzę wyrosło spod ziemi tuż przed nim.
Istota zaatakowała, wyjąc wniebogłosy. Mando wrzasnął, gdy zacisnęła szczękę na jego ramieniu, uniosła go i cisnęła nim o ziemię. Gdy wyswobodził się z uścisku i potraktował napastnika miotaczem ognia, bestia jęknęła i pozwoliła mu zebrać myśli przez wystarczająco długą chwilę, by do niego dotarło, że tylko ją rozjuszył. Po chwili z odsieczą przyszła druga istota tego samego gatunku. Mando z pewnością marnie by skończył, gdyby nie strzałki ze środkiem usypiającym, które nagle powaliły obu napastników.
Łowca uniósł wzrok i ujrzał kolejnego przedstawiciela gatunku, który człapał w jego stronę. Ten jednak miał na grzbiecie jeźdźca — Ugnaughta w nakryciu głowy i goglach pilota. Przybysz wydawał się niewzruszony obecnością Mandalorianina, który leżał plackiem na ziemi z nogą przygniecioną cielskiem jednej z bestii.
Mando skinął głową w kierunku strzałek zatopionych w skórze istoty.
— Dziękuję.
Ugnaught przypatrywał się mu przez chwilę wzrokiem osoby przyzwyczajonej do samotności.
— Jesteś łowcą nagród.
— Tak.
— Zwą mnie Kuiil — przedstawił się. — Pomogę ci.
_Nie prosiłem cię o pomoc_, pomyślał Mando, ale Ugnaught skinął głową na potwierdzenie swoich słów.
— Powiedziałem swoje.ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ
4
KUIIL POINFORMOWAŁ Mandalorianina, że zaatakowały go istoty zwane blurrgami. Były obleśne i strasznie cuchnęły, ale skoro Mando zamierzał przemieszczać się po Arvali-7, będzie musiał nie tylko nauczyć się je ujeżdżać, lecz również nabrać w tym sporej wprawy.
— Ściągali tu już liczni — powiedział Kuiil, gdy siedzieli na jego farmie wilgoci i omawiali dalszą podróż. — Poszukiwali tego samego co ty.
— Pomogłeś im?
— Tak. — Ugnaught napełnił kubek wodą i podał go Mandalorianinowi. — Ponieśli śmierć.
— Wobec tego nie chcę twojej pomocy.
Kuiil nie oponował.
Później tego wieczoru Ugnaught zabrał łowcę do zagrody i cierpliwie obserwował, jak jego gość raz za razem bezskutecznie próbuje dosiąść blurrga. Zastanawiał się, na ile zbroja Mandalorianina amortyzuje uderzenia. Z tej odległości zmagania łowcy wyglądały poważnie. Mando nie odpuszczał, ale i nie nabierał wprawy. Siłował się z blurrgiem, którego Kuiil jako pierwszego uśpił strzałką. Tubylec musiał przyznać, że na twarzy bestii malowało się jeszcze większe rozdrażnienie niż wcześniej. Robiła, co w jej mocy, by zemścić się za próbę podpieczenia jej miotaczem ognia.
_Wygląda na to, że nie powinieneś był tak szybko dobywać broni_, pomyślał Kuiil, ale uznał, że zachowa opinię dla siebie. Stał po zewnętrznej stronie ogrodzenia. Nie musiał widzieć twarzy Mandalorianina, by wiedzieć, że ilekroć zwierzę strąciło z grzbietu łowcę, ten stawał się coraz bardziej poirytowany. Jego cierpliwość została wystawiona na próbę.
— Tylko marnuję czas — skwitował Mando. — Wynająłbyś mi śmigacz albo skuter repulsorowy?
Kuiil pokręcił głową.
— Jesteś Mandalorianinem! — odparł. — Twoi przodkowie dosiadali wielkich mitozaurów! Z pewnością ujarzmisz tego młokosa.
Mandalorianin zerwał się z ziemi i spojrzał ku zagrodzie, z której łypały na niego żółte ślepia bestii. Czekała na kolejne starcie. Kuiil, który doskonale znał wachlarz min istoty, miał wrażenie, że niemal czyta jej w myślach. _Pokonam cię,_ mówiły jej oczy. _Lepszych od ciebie już zrzucałam z grzbietu, łowco, i nie takich jak ty będę zrzucać na długo po tym, jak stąd znikniesz. Chyba że postanowisz wyzionąć tu d_ucha.
Kuiil poczekał, by przekonać się, co takiego zrobi łowca nagród — podda się i oddali czy podejmie kolejną próbę, by poskromić blurrga siłą?
Jednak Mandalorianin nie zrobił ani tak, ani tak. Początkowo zdawało się, że nie uczyni zgoła nic. Kuiil patrzył, jak Mando robi pojedynczy niepewny krok w stronę blurrga. Trzymał ręce wzdłuż tułowia, ukazując dłonie w geście pojednania. Zrobił kolejny krok.
— Tylko spokojnie — powiedział Mando. Tym razem zamiast rzucać się na zwierzę, podchodził do niego spokojnym krokiem, by mogło się oswoić z jego obecnością. — No dobrze.
Istota prychnęła i warknęła, ale go nie pogoniła. Gdy podszedł bliżej, pozwoliła mu położyć dłoń na swojej głowie.
— No dobrze — powtórzył Mando i wspiął się na jej grzbiet.
Zwierzę mruknęło, ale nie próbowało go zrzucić. Nim opuścili zagrodę i wyszli na otwartą pustynię, Mando udało się przyjąć pozycję, dzięki której mógł utrzymać pion.
Po opuszczeniu obozowiska Mando i Kuiil zmierzali jeden za drugim ku wyższym terenom wzdłuż szeregu szczytów. Podążali wąskimi graniami pokrytymi szczelinami tak głębokimi, że nie widzieli dna. Blurrgi przeskakiwały nad nimi z niespodziewaną zwinnością, ani razu nie tracąc równowagi. Gdy zeszli na tereny równinne, dwaj jeźdźcy przemierzali rozległe połacie piachu poprzecinane bruzdami, które już nigdy nie miały się zagoić, spieczone pod bezlitosnym wzrokiem słońca.
Gdy wreszcie dotarli na płaskowyż, Kuiil zatrzymał blurrga i wskazał coś w dole.
— To tam znajdziesz swoją zdobycz.
Spoglądając na znajdujący się w oddali kompleks budynków, Mando sięgnął do bocznej kieszeni uprzęży i wyjął ze środka niewielką sakwę z kredytami.
— Proszę — powiedział do Kuiila. — Zapracowałeś.
Ugnaught pokręcił głową.
— Odkąd ci tutaj pojawili się na planecie, okolica nawiedzana jest przez niezliczonych najemników, którzy tylko sieją zniszczenie w pogoni za nagrodą — odparł. — Mam już tego dość.
Mando spojrzał na kompana ze zdumieniem.
— To dlaczego mnie tu przywiodłeś?
— Nasi goście nie są tu mile widziani — oznajmił Kuiil. — Mieszkańcy tych obszarów pragną spokoju. Nie zaznają go, póki ci tutaj nie znikną.
— Dlaczego mi pomogłeś?
Kuiil nie odpowiedział od razu. Przez lata nie miał do kogo się odezwać, co sprawiło, że teraz ostrożnie dobierał słowa.
— Do tej pory nie spotkałem jeszcze Mandalorianina — odparł — ale czytałem o was opowieści. Jeśli są prawdziwe, uporasz się z problemem w chwilę. I znów nastanie pokój. — Chwycił za wodze i uniósł dłoń, by uciąć dyskusję.
— Powiedziałem swoje.ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ
5
OBÓZ NIKTÓW miał kształt litery „U”. Składał się z budowli o płaskich dachach wzniesionych wokół otwartego piaszczystego placu. Spoglądając przez lunetę, Mando wypatrzył najemników i strażników, którzy późnym popołudniem zbijali bąki w słońcu. Niktowie mieli łuskowatą skórę i byli przystosowani do warunków panujących na pustyni. Z ich głów i twarzy wyrastały rogi i kolce, które nadawały im przerażający wygląd. Dla Mando wyglądali na niebezpiecznych z tych samych powodów co szturmowcy renegaci w imperialnej bazie — byli znudzeni, dobrze wyposażeni i spragnieni wrażeń.
Nadal ich obserwował i planował akcję, gdy nagle w obozie pojawiła się doskonale mu znana mechaniczna istota, która tylko pogorszyła sytuację.
— Uwaga — odezwał się do najemników mechaniczny łowca nagród, droid serii IG zaprojektowany z myślą o walce. — Na mocy punktu szesnastego klauzuli uchylającej protokół Gildii Łowców Nagród musicie natychmiast okazać mi rzeczoną własność.
— No nie — mruknął Mando.
Strażnicy na placu sięgnęli po blastery, ale IG-11 nadal szedł przed siebie, nie zważając, że tym samym podpisuje na siebie wyrok śmierci. Droid bez wahania podjął walkę. Obrócił się i otworzył ogień w stronę napastnika stojącego tuż przed nim. Jego tors obracał się we wszystkich kierunkach, gdy droid, dzierżąc blastery w obu dłoniach, strzelał raz za razem z mechaniczną precyzją. Nie spudłował ani razu, nawet wtedy, gdy wiązka energii odbiła się od płytki chroniącej jego procesor.
Nim Mando zszedł zboczem i wkroczył do obozu, odgłosy walki ucichły. Plac wypełniła głucha cisza. Gdy opadł kurz walki, zauważył, że ziemia usłana jest ciałami najemnych Niktów. W tej ciszy głos droida zabrzmiał równie doniośle i stanowczo jak poprzednio.
— Na mocy punktu szesnastego klauzuli uchylającej protokół Gildii Łowców Nagród musicie natychmiast okazać mi rzeczoną własność — powtórzył, po czym ruszył przed siebie z niezachwianym poczuciem misji tak charakterystycznym dla wszystkich mechanicznych łowców.
Mando schował się za najbliższym rogiem.
— IG, spocznij!
Droid go postrzelił. Mandalorianin poczuł, jak wiązka energii wpija się w jego pancerz. Siła uderzenia sprawiła, że poleciał do tyłu i gruchnął o rząd beczek ustawionych przy ścianie. W tej samej chwili fala bólu przeszła mu przez bark i żebra, gdy usiłował złapać oddech. Beskar w większości zamortyzował strzał, ale w najbliższej przyszłości czekało go mnóstwo bólu.
Droid obserwował go z naprzeciwka. Możliwe, że nadal kalkulował, dlaczego jego blaster nie wyrządził większych szkód. Mando momentalnie oprzytomniał. Wiedział, że od otrzymania bezpośredniego strzału w głowę dzielą go ułamki sekundy. Musiał jakoś przekonać droida.
— Jestem członkiem Gildii! — wrzasnął, wyciągając przed siebie traker.
— Należysz do Gildii? — W głos łowcy po raz pierwszy wkradła się nuta niepewności. — Jestem IG-11 — dodał z zawodową uprzejmością. — Sądziłem, że jestem jedynym łowcą, któremu przydzielono tę misję.
— To jest nas dwóch. — Mando obrócił się w stronę zbrojonego wejścia. Wewnątrz z pewnością znajdowali się kolejni Niktowie, w pełni świadomi tego, że walka na zewnątrz rozegrała się nie po ich myśli. — O zasadzce możemy zapomnieć.
Jednak IG chciał przedyskutować bardziej palącą kwestię.
— Obawiam się, że muszę cię poprosić o twój traker. Cel należy do mnie.
Mandalorianin spojrzał na droida, ważąc w myślach wszelkie opcje.
— O ile się nie mylę — powiedział — obecnie cel nie należy do żadnego z nas.
— Fakt.
— Mam sugestię — dodał.
— Słucham.
— Podzielmy się nagrodą.
— Zgoda — odparł bez wahania droid.
— Świetnie — podsumował łowca. — Oddalmy się na bezpieczną odległość i zaplanujmy akcję.
Jeśli droid udzielił odpowiedzi, to nie dotarła ona do jego uszu, bo właśnie zaatakowała ich druga fala napastników.
Tym razem Niktów było więcej. Wyłonili się z cieni i pojawili na dachach, by ze wszystkich kierunków zaatakować ich salwami z blasterów. Mando zrobił unik i odpowiedział ogniem. Podziwiał, jak IG obraca się we wszystkie strony, posyłając w napastników wiązkę za wiązką. Dzięki oprogramowaniu każdy strzał dosięgał celu — ale mimo to sytuacja szybko zaczęła wymykać się spod kontroli. Znikąd zjawiali się kolejni Niktowie. Mando i IG-11 lada chwila mieli skapitulować w obliczu przewagi sił.
Łowca zerknął na traker. Sygnał przybierał na sile. Mando spojrzał przez plac ku zamkniętym drzwiom. Nie ulegało wątpliwości, że cel znajdował się po drugiej stronie. Byli już blisko, ale ze względu na dwadzieścia metrów dzielące ich od drzwi i nieustępujący ostrzał z blasterów równie dobrze mogli znajdować się po drugiej stronie Dzikiej Przestrzeni.
— Znaleźliśmy się w potrzasku — skwitował droid. Wyglądało na to, że jego oprogramowanie dopuszczało stwierdzanie oczywistych faktów. — Uruchomię procedurę autodestrukcji.
— Chwila! — Mandalorianin zwrócił się w jego stronę. Miał nadzieję, że się przesłyszał. — Co takiego?
— Zgodnie z protokołem producenta nie mogę wpaść w ręce wroga. Muszę ulec samozniszczeniu.
— Niedoczekanie! — odparł Mando. — Kryj mnie!
Okazało się, że IG zgodził się tymczasowo odwlec swój kres. Obrócił się i nadal strzelał, podczas gdy łowca schylił się i przebiegł przez plac ku miejscu, z którego przybył. Znajdował się tam przestarzały panel bezpieczeństwa z systemem kontroli dostępu. Gdyby miał więcej czasu i gdyby przerwano ostrzał, mógłby spróbować złamać zabezpieczenia, ale w obecnej sytuacji nie mógł liczyć ani na jedno, ani na drugie. Po sekundzie w panel uderzyła wiązka z blastera, która zamieniła go w skrzącą się plątaninę drutów i obwodów.
— Przygwoździli nas! — wrzasnął.
— Uruchomię procedurę autodestrukcji — ogłosił radośnie droid.
— Nie uruchamiaj żadnej procedury! Przebijemy się siłą!
Jednak w tamtej chwili coś zmieniło się w bojowym nastawieniu Niktów. Przestali strzelać i oglądali się przez ramię. Gdy Mandalorianin skierował wzrok tam, gdzie reszta, zrozumiał, co zwróciło ich uwagę — zamontowane na platformie repulsorowej ciężkie działo laserowe, które Niktowie ściągnęli na plac. Ogromna lufa działa skierowana była prosto na łowcę i droida.
— Cóż — skwitował Mando. — Nowy plan. Musimy…
Działo warknęło i wypluło z siebie serię potężnych laserowych wiązek. A ponieważ było zamontowane na platformie repulsorowej, kanonier miał nieograniczony zasięg. Miało wystarczającą siłę rażenia, o czym Mando doskonale wiedział, by jego pancerz nie mógł zatrzymać nawet pojedynczego bezpośredniego strzału. Gdzieś zza pleców dobiegł go głos droida, który ponownie ogłosił uruchomienie protokołu autodestrukcji.
— Ściągnij na siebie ich ogień! — krzyknął Mando. — Ja zajmę się działem!
— Zgoda — odparł IG-11, po czym wyszedł na otwarty teren. Kanonier momentalnie skupił na nim ostrzał. Uderzał w zbrojony korpus droida niekończącą się salwą. Mando był pod wrażeniem poświęcenia się drugiego łowcy. Nieważne, że był droidem — gdy znaleźli się w potrzebie, bez wahania wystawił się na niebezpieczeństwo.
Wykorzystując chwilową nieuwagę, Mando poruszał się w cieniu, by przekraść się za plecy kanoniera, gdy IG w końcu padł pod ciężkim ostrzałem. Z obecnego położenia łowca dostrzegł możliwość i natychmiast z niej skorzystał. Uniósł karwasz i wystrzelił linkę z kotwiczką w bok działa. Naprężył ją i pociągnął na tyle mocno, by obrócić całą platformę repulsorową, skutecznie strącając kanoniera ze stanowiska.
_Teraz albo nigdy!_
Łowca nagród wskoczył na platformę, złapał za działo, chwycił za stery i spusty i pociągnął. Obracając się wraz z działem, otworzył ogień do pozostałych na placu boju Niktów. Czuł drgania broni, gdy ta powalała napastników falami. W kilka sekund było już po wszystkim. Wrogowie padli trupem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki