Star Wars The Mandalorian. Sezon 2 - ebook
Star Wars The Mandalorian. Sezon 2 - ebook
Mandalorianinowi powierzono misję: połączyć Dziecko z pobratymcami. Dwuosobowy klan wybiera się zatem w dalszą podróż. Przemierzając pełną niebezpieczeństw galaktykę w niepewnych czasach po upadku Imperium Galaktycznego, łowca nagród i jego podopieczny stawiają czoła wrogom i pozyskują sojuszników. Dzięki pełnej zwrotów akcji powieści Joego Schreibera ponownie zachwycisz się drugim sezonem przebojowego serialu!
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8262-233-1 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
TO NIE BYŁO MIEJSCE dla dziecka.
Mandalorianin szedł zaułkiem, a u jego boku unosiła się srebrna gondolka. Jej malutki lokator był na wyciągnięcie ręki. Nie groziło mu niebezpieczeństwo. Siedział z szeroko otwartymi oczyma i rozglądał się z cichym jękiem. Slumsy na planecie w Zewnętrznych Rubieżach tonęły w ponurych cieniach, z których w każdej chwili mogło wyłonić się coś strasznego. Nad głowami przybyszów migotały szeregi lamp ulicznych. Niepewnie rzucały światło na pokryte bohomazami ściany, jakby obawiały się tego, co mogłyby wydobyć z ciemności. Duchoty nie zakłócał nawet pojedynczy powiew wiatru. Panowała zwodnicza cisza.
Nie byli sami.
Z mroku łypały na nich ślepia.
Mando przystanął na wprost przyciemnionego wejścia, przed którym ze skrzyżowanymi rękoma stał wykidajło rasy Twi’lek.
Jak wszyscy przedstawiciele tego gatunku, i ten Twi’lekanin niemal pod każdym względem przypominał człowieka. Wyróżniał się odchodzącą od czaszki parą długich lekku. Zakapior otaksował przybysza chłodnym spojrzeniem. Rzucił mu niewypowiedziane wyzwanie, jak każdemu zresztą, kto pojawiał się w tym miejscu, i czekał, aż Mandalorianin przedstawi powód wizyty.
— Mam się tu spotkać z Gorem Koreshem — oznajmił łowca, a Dziecko zagruchało na potwierdzenie jego słów. Po chwili odźwierny odstąpił na bok i gestem zaprosił przybyszów do środka.
— Miłych walk! — rzucił.
Mando ledwie przekroczył próg, a już dobiegły go okrzyki i wiwaty, którym towarzyszyły odgłosy tarcia metalu o metal. Na ringu dwaj ogromni Gamorreanie okładali się wibrotoporami do wtóru gwizdów i krzyków publiki, rzucającej komentarze w pół tuzinie języków i dialektów. Łowca ledwie zaszczycił walczących spojrzeniem, choć Dziecko zdawało się zafascynowane brutalnym starciem rozgrywającym się między linami ringu.
Mando powiódł wzrokiem po trybunach i odnalazł osobę, której szukał.
Gor Koresh był zielonoskórym Abyssinem, lubiącym popisywać się wyszukanym strojem. Nosił nieskazitelnie czysty biały garnitur, kolczyki i kółko w nosie. Towarzyszyli mu czterej uzbrojeni po zęby strażnicy, bacznie obserwujący Mando i jego kompana w lewitującej gondoli. Pojedyncze oko Koresha powiodło od Dziecka ku łowcy. Na twarzy siedzącego malowało się ogłupienie zmieszane ze sprzeciwem.
— Zabrałeś ze sobą dzieciaka?
— Jego miejsce jest przy mnie — odparł Mando.
Koresh prychnął.
— Ta, słyszałem.
— Powierzono mi misję. Mam go połączyć z jego ludem — dodał łowca. — Mogą mi w tym pomóc inni Mandalorianie, o ile ich znajdę. Podobno wiesz, gdzie się kryją.
Koresh większość uwagi nadal poświęcał walce.
— Nie godzi się od razu przechodzić do interesów — skwitował. — Odpręż się i podziwiaj widowisko.
Mando użyłby innego słowa niż „widowisko”, aby opisać to, co działo się na jego oczach. Dwaj wojownicy siekali się wibrotoporami. Odgrywali ostatni akt w desperackim, ociekającym potem spektaklu. Jeden z obcych ugodził drugiego w sam środek brzucha. Powalił go na matę, a tłum ryknął z aprobatą.
— Cholera! — warknął Koresh, wyraźnie niepocieszony obrotem spraw. — Do kitu z takim Gamorreaninem. — Podniósł głos, dołączając do wrzasków i gwizdów tłumu. — Zabij go! Kończ już!
Jakby w odpowiedzi na rozkaz, powalony odzyskał władzę w nogach i wyprowadził kontratak. Koresh odwrócił się w stronę łowcy nagród.
— Obstawiasz walki, Mando?
— Staram się tego unikać — odparł tamten.
Koresh skwitował odpowiedź nieprzyjemnym śmiechem.
— Założę się o informacje, których szukasz, że mój Gamorreanin umrze w przeciągu półtorej minuty. A w zamian musisz rzucić na szalę tę twoją lśniącą zbroję z beskaru.
Mando odwrócił się w jego stronę.
— Jestem gotów zapłacić za informacje — powiedział. — Nie zamierzam zdawać się na los.
— Ani ja — odparł Koresh.
Na ringu wygrywający gladiator uniósł topór, by wykończyć przeciwnika. Cyklop bez wahania zerwał się z miejsca, wyjął blaster z kabury skrytej pod garniturem, wycelował i wystrzelił. Trafił stojącego Gamorreanina w sam środek torsu. Pechowiec zwalił się na matę i walka dobiegła końca.
Gdy w sali zapadło zdumione milczenie, Koresh skierował broń w stronę łowcy. Nim ten zdążył dobyć własnej, zareagowali ochroniarze, którzy wymierzyli w niego z bliska.
Tłum stracił wszelkie zainteresowanie walką. Widzowie zerwali się z trybun i zaczęli się przedzierać ku wyjściom. Po chwili w środku zostali tylko Mando i Dziecko z Koreshem i jego zakapiorami.
— Dziękuję, że się tu pofatygowałeś — odezwał się Koresh. — Zazwyczaj muszę wyszukiwać ostatnich Mandalorian w zapadłych dziurach, by pozyskać wasze drogocenne lśniące pancerze. — Znów się zaśmiał. — Wartość beskaru nadal rośnie. Muszę przyznać, że ten metal wyjątkowo przypadł mi do gustu. Wyskakuj ze zbroi albo zerwę ją z twojego truchła.
Mandalorianin nie poruszył się. Kątem oka ujrzał, jak Dziecko wygląda ponad krawędź gondoli. Przysłuchiwało się rozmowie z żywym zainteresowaniem.
— Powiedz mi, gdzie ukrywają się inni Mandalorianie — zmienił temat Mando — a wyjdziesz stąd żywy.
Koresh zmarszczył brew.
— A mówiłeś, że nie lubisz hazardu.
— Bo nie lubię — odparł Mando.
Dziecko wyczuło, co się kroi. Skuliło się w przypominającej jajo gondoli i zamknęło pokrywę w tej samej chwili, w której Mando aktywował pociski samonaprowadzające zamocowane na karwaszu. Gwiżdżące ptaki osaczyły ochroniarzy niczym śmiertelny rój i powaliły ich w przeciągu kilku sekund.
W sali rozległ się krzyk, gdy ocalały Gamorreanin przeskoczył przez liny i popędził ku łowcy. Ten odbił w bok, a świniopodobna istota zwaliła się z hukiem na posadzkę. Chwilę później łowca nagród poczuł, jak od tyłu łapie go para rąk. Trzej kolejni uzbrojeni goryle z listy płac Koresha poczęstowali go serią piąch i kopniaków. Jeden zamachnął się młotem bojowym. Mando kucnął i w tej samej chwili spostrzegł, że Koresh biegnie ku wyjściu z lokalu.
Uderzył stojącego na wprost Twi’lekanina, po czym obrócił się i zdjął mięśniaka zachodzącego go od tyłu. Wysunął z karwasza ostrze sprężynowe i z wprawą zawodowego zabójcy wyeliminował ostatnich dwóch napastników. Podniósł blaster i popędził ku drzwiom za Abyssinem.
Na zewnątrz ujrzał pędzącego zaułkiem Koresha. Uciekający machał łokciami i wydawał paniczne odgłosy. Mandalorianin uniósł rękę i wystrzelił linkę z kotwiczką. Ta oplątała obcego na wysokości kostek u nóg. Ofiara padła jak długa, a łowca zaczął ciągnąć za linkę. Przerzucił ją nad lampą uliczną i podciągnął Koresha nad ziemię. Spętany Abyssin dyndał w powietrzu. Szamotał się, a jego pobrudzony biały garnitur trzepotał niczym para bezużytecznych skrzydeł.
— Poddaję się! — zawołał. — Przestań! Powiem ci, gdzie jest. Ale musisz dać mi słowo, że mnie nie zabijesz.
— Obiecuję, że nie zginiesz z mojej ręki — odparł Mando. Dobiegał go już szmer skrytych w cieniu czerwonookich stworzeń, które zakradały się coraz bliżej, drapiąc pazurami o ziemię. — To gdzie jest tamten Mandalorianin?
— Na Tatooine.
Mando spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Co?
— Mandalorianin, o którym wiem, przebywa na Tatooine — powtórzył Koresh. Gdy już pogodził się z tym, że został odarty z wszelkiej godności, załamał mu się głos. Próbował nie stracić resztek opanowania.
— Spędziłem sporo czasu na Tatooine — odparł Mando — ale nigdy nie spotkałem tam drugiego Mandalorianina.
— Mam rzetelne informacje, przysięgam. Przebywa w mieście Mos Pelgo. — Abyssin zaczął chrypieć. Z trudem łapał powietrze. — Przysięgam na Gotrę!
— A zatem Tatooine — podsumował Mando i odwrócił się, ruszając przed siebie. Tuż obok unosiła się gondola Dziecka.
— Mando! Zaczekaj! — zawył Koresh. —Nie możesz mnie tak zostawić! Odetnij linę!
— Nie tak się umawialiśmy.
Mandalorianin obrócił się i strzelił w lampę ponad Koreshem. Rozzuchwalone ciemnościami czerwonookie kształty rzuciły się na ofiarę, a Gor Koresh zaczął krzyczeć.
— Chwila, co ty wyprawiasz? Mando! Zapłacę! Mando!
Ale Mando się nie obejrzał.ROZDZIAŁ 2
Rozdział 2
TATOOINE. Miał wrażenie, jakby w ogóle nie opuścił tej planety.
Mando przeleciał „Brzeszczotem” wysoko ponad wydmami i kanionami, unosząc się nad bezmiarem złotych piasków. Minął dosiadającego banthę Tuskena, stojącego na klifie wychodzącym na miasto Mos Eisley. Skierował kanonierkę ku ziemi i osadził ją na znanej mu już dobrze płycie hangaru trzy-pięć. Ze statku wyłoniła się rampa wyładunkowa, a wtórował jej syk pary układu hydraulicznego.
Peli Motto czekała na niego w tym co zawsze kombinezonie mechanika z pasem narzędzi, a jej droidy już podbiegały do statku niczym ekipa techniczna na torze wyścigowym. Kobieta odpędziła je machnięciem dłoni.
— No już — powiedziała. — Hej! Hej! Nie tym razem, ekipo. — Pokręciła głową. — No, bez takich min. Wiecie, że nie przepada za droidami.
Mando opuścił pokład, trzymając na ramieniu torbę.
— Co mi tam, niech działają. „Brzeszczot” wymaga gruntownego przeglądu.
Peli Motto uniosła brew.
— Naprawdę? To już polubił się z droidami? No dobra, chłopaki, słyszeliście. Gruntowny przegląd. — Gdy droidy skierowały się ku kanonierce, Peli przyjrzała się uważnie łowcy. — Wygląda na to, że sporo się zmieniło, odkąd trafiłeś tu ostatnim… — Podniosła głos z radości, gdy zauważyła wystającą z torby główkę Dziecka. — Niech Mocy będą dzięki! Martwiłam się o tego maluszka. Chodź tu, szczurku wompku. — Wzięła Dziecko na ręce i zachichotała, gdy zagruchało na jej widok. — Chyba mnie pamięta. — Spojrzała na Mando. — Ile za nie chcesz? Żartuję — no, nie do końca. Wiesz, jeśli kiedyś się rozmnoży przez pączkowanie, chętnie zapłacę za drugi egzemplarz.
Nagle dobiegł ich huk i syk od strony „Brzeszczotu”. Gdy łowca odwrócił głowę, zobaczył fruwający w powietrzu obluzowany wąż hydrauliczny.
— Hej! — zawołała Peli. — Co wy tam najlepszego robicie?! Przecież on wam ledwie ufa!
Mando zwrócił się do kobiety.
— Przybyłem służbowo — rzucił. — Potrzebuję twojej pomocy.
— Do usług — skwitowała Peli, nadal tuląc Dziecko w ramionach. — Mam się zająć tym pomarszczonym brzdącem, gdy będziesz poszukiwał przygód?
— Powierzono mi misję — odparł łowca. — Mam połączyć malca z jego ludem.
— Oj, no w tym to ci nie pomogę.
— Mandaloriańska Zbrojmistrzyni wskazała mi ścieżkę — doprecyzował Mando. — Jeśli zdołam odnaleźć jednego z moich pobratymców, będę mógł zasięgnąć języka dzięki sieci tajnych schronień. — Powiedział jej o Mos Pelgo i o tym, kogo ma nadzieję tam zastać. Dał do zrozumienia, czego od niej oczekuje.
— Nadal masz tamten skuter?
— Pewnie — odparła Peli. — Nieco podniszczony, ale sprawny.
Mando podążył za kobietą.
Peli miała rację: skuter pozostawiał wiele do życzenia, ale sunął ponad wydmami z dużą szybkością i na dość wysokim pułapie. Mando siedział za sterami, a Dziecko z radością wierciło się w torbie przy siedzisku. Jego uszy łopotały na wietrze. Nawet przy takiej prędkości podróż ciągnęła się aż do zmroku. Noc spędzili w obozie Ludzi Pustyni, którzy zgromadzili się wraz z banthami wokół ogniska. Mandalorianin rozmawiał z nimi po cichu za pomocą gestów i języka migowego. Gdy Tuskeni wskazywali mu drogę, Dziecko posilało się smażonym szczurem womp. Nazajutrz ruszyli dalej, w nadziei, że dotrą do celu przed południem.
Miasto Mos Pelgo było niczym więcej jak szarganą wiatrem osadą górniczą, skupiskiem piętrowych budynków i niższych sklepów. Niektóre domy wzniesiono z wypalanej gliny. Stały na drewnianych i metalowych słupach, by nie zapadały się w piach. Mieszkańcy zebrali się w progach i przejściach. W milczeniu, z podejrzliwością, wodzili wzrokiem za łowcą, gdy ten przemierzał główną ulicę. Zatrzymał się przed szynkiem.
Po dniu spędzonym na otwartej przestrzeni wnętrze kantyny wydało się mu wyjątkowo ciemne, ale od razu spostrzegł, że jest opustoszałe. Weequay za barem wbił w niego wzrok.
— W czym mogę pomóc?
— Szukam Mandalorianina — rzucił łowca.
— Rzadko miewamy tu gości. Możesz go opisać?
— Ktoś, kto wygląda jak ja.
Barman o pomarszczonej skórze przyglądał się mu bacznie przez dłuższą chwilę. Zastanawiał się, czy nowo przybyły stroi sobie z niego żarty.
— Chodzi ci o szeryfa?
— A wasz szeryf nosi mandaloriańską zbroję?
— Sam zobacz — odparł barman, wskazując coś brodą.
Mando odwrócił się i jego oczom ukazała się postać stojąca w drzwiach, niewyraźna na tle jasnego, pustynnego nieba. Mężczyzna faktycznie miał na sobie zbroję i hełm z beskaru.
— Co cię tu sprowadza, nieznajomy?
— Pokonałem wiele parseków, by cię odnaleźć — odparł Mando.
— No to mnie znalazłeś — rzucił szeryf, wchodząc do środka. Drewniana podłoga skrzypiała pod jego butami.
— Weequay, dwa łyki spoczki. — Zwrócił się ku Mando. — Napijemy się?
Nie czekając na odpowiedź, szeryf wziął z baru butelkę niebieskiego płynu oraz dwa metalowe kubki i zasiadł przy pobliskim stole.
I wtedy zrobił ostatnią rzecz, jakiej spodziewałby się po nim Mando: zdjął hełm.
— Pierwszy raz spotykam Mandalorianina z krwi i kości — powiedział z lekkim uśmiechem. Miał smukłą, opaloną twarz, porośniętą niechlujnym zarostem. W jego oczach malowało się zdumienie. — Wiele o was słyszałem. Wiem, że jesteście sprawnymi zabójcami. Pewnie nie jesteś zadowolony, że mam na sobie pancerz. Zakładam więc, że tylko jeden z nas wyjdzie stąd żywy. — Spojrzał na Dziecko, które zaglądało do spluwaczki. — Choć może źle cię oceniłem, biorąc pod uwagę tego malca.
— Kim jesteś? — spytał Mando.
— Mówią mi Cobb Vanth — odparł tamten. — Jestem szeryfem Mos Pelgo.
— Skąd masz zbroję?
Vanth uniósł kubek do ust i upił łyk spoczki.
— Kupiłem ją od Jawów.
— Wyskakuj z niej — zażądał łowca.
— Słuchaj, koleżko — odparł Vanth, odkładając kubek. — Jestem pewien, że tam, skąd pochodzisz, to ty rozstawiasz ludzi po kątach. Ale tutaj to ja wydaję rozkazy.
— Zdejmij zbroję. — Mando zrobił krok w stronę stołu. — Albo sam ją z ciebie zedrę.
Groźby nie zrobiły dużego wrażenia na szeryfie. Przeciwnie, wyglądało na to, że mężczyzna oczekuje nieuchronnego starcia z miną kogoś, kto nie lubi formalności i woli od razu przejść do rzeczy.
— To jak, walczymy na oczach dzieciaka? — spytał.
Stojący za spluwaczką malec zagruchał łagodnie.
— Niejedno już widział.
— To co, tutaj?
— Tutaj.
Vanth wzruszył ramionami, odsunął krzesło i wyprostował się, by stanąć naprzeciw Mandalorianina. Jego palce, gotowe do strzału, powędrowały ku blasterowi na biodrze. Weequay za barem zamarł i wstrzymał oddech. Mandalorianin czekał, aż szeryf wykona pierwszy ruch.
I wtedy zaczęły się wstrząsy.ROZDZIAŁ 3
Rozdział 3
TRZĘSŁO CAŁYM SZYNKIEM. Pobrzękiwały szkła, a spluwaczka kiwała się na podłodze. Vanth uniósł palec, jakby chciał powiedzieć „Zaczekajmy”, nim odwrócił się i podszedł do drzwi. Wstrząsy przybrały na sile. Z oddali dobiegł odgłos syreny.
Mando wyszedł przed kantynę i stanął obok Vantha. Szeryf wpatrywał się w dal, w kierunku, w którym wiodła główna ulica. Dokoła mieszkańcy Mos Pelgo krzyczeli i biegli ku własnym domom. Przywiązana do pobliskiego słupa wystraszona bantha skomlała z przerażenia.
Coś nadciągało.
Nadciągało z ogłuszającym rykiem. Mando dostrzegł pod ziemią zarys stworzenia, którego kolczaste wyrostki wystawały z piasku. Wibracje dźwięku odkształcały powierzchnię. Zmiękczały ją i sprawiały, że falowała niczym ocean. Wtem istota objawiła się w całej okazałości. Jej rozwarta szczęka okazała się jeszcze większa, niż spodziewał się łowca. Przypominała wypełnioną po brzegi zębiskami grotę. Potwór uniósł się i zacisnął szczęki wokół banthy. Połknął ją na raz i ponownie zniknął pod powierzchnią wśród tabunów piachu i żwiru.
Vanth i Mando stali na werandzie przed kantyną. Obserwowali, jak w południowym świetle bliźniaczych słońc osiada kurz. Przebywające wewnątrz baru Dziecko wystawiło głowę ze spluwaczki, w której skryło się przed niebezpieczeństwem. Wreszcie Cobb Vanth westchnął.
— A może jednak się dogadamy? — zaproponował.
Vanth i Mando spacerowali główną ulicą. Zgromadzeni dookoła mieszkańcy miasta już dokonywali pierwszych napraw. W ich rutynie było coś, co skłaniało łowcę do wniosku, że wydarzenie sprzed paru godzin to nie pierwszyzna, lecz problem, który powraca dość regularnie.
— Ta istota terroryzowała okolicę jeszcze przed założeniem Mos Pelgo — wyjaśnił Vanth. — Dzięki zbroi jestem w stanie bronić miasta przed atakami bandytów i Ludzi Pustyni. Mieszkańcy oczekują, że ich ochronię. Ale smokowi krayt sam nie podskoczę. — Zwrócił się w stronę Mando. — Pomóż mi go uśmiercić, a oddam ci zbroję.
— Umowa stoi — odparł łowca. W jego umyśle już powstawał plan. — Udam się z powrotem na statek i zdejmę potwora z powietrza. Za przynętę posłużą banthy.
— To nie takie proste — odparł Vanth. — Smok wyczuje wibracje przelatującego statku i nie wyściubi nosa spod piachu. Ale wiem, gdzie jest jego legowisko.
— Jak daleko? — spytał Mando.
Szeryf spojrzał w dal.
— Niedaleko.
Razem udali się na pustynię. Mando skorzystał ze skutera repulsorowego, a Vanth zasiadł za sterami zmodyfikowanego silnika ścigacza, wyposażonego w siodło i stery. Pędząc wzdłuż wzburzonych fal wydm, zmierzali ku Pustkowiom Jundlandii.
— Nie masz pojęcia, jak to wyglądało, nim się pojawiłem — zagaił Vanth. Podniósł głos, by łowca usłyszał go mimo ryku silnika. — Miasto chyliło się ku upadkowi. Zaczęło się od tego, że dotarły do nas wieści o eksplozji Gwiazdy Śmierci. Tej drugiej, znaczy się…
Szeryf opowiedział Mando o tym, jak Imperium wycofało się z Tatooine i okupacja dobiegła końca. Początkowo na ulicach słychać było okrzyki radości, jednak te dość szybko ucichły. Tej samej nocy zjawił się Kolektyw Górniczy. Uzbrojeni po zęby żołnierze o twarzach skrytych za ciemnymi wizjerami wbili tłumnie do lokalu i brutalnie przejęli władzę nad miastem, tłamsząc mieszkańców.
— Natura nie znosi próżni — skwitował Vanth — a Mos Pelgo z dnia na dzień zamieniło się w obóz niewolników. — Spojrzał w dal, odtwarzając w myślach wspomnienia. — Wybiegłem na zewnątrz. Capnąłem najeźdźcom, co mogłem. Traf chciał, że chwyciłem kamtono wypełnione po brzegi kryształami szczawianu silicaksu. — Opowiedział, jak zbiegł z miasta na pustynię i całymi dniami wędrował bez picia i jedzenia, u progu śmierci. — I wtedy zostałem uratowany. Przez Jawów.
Pustynni złomiarze byli zafascynowani kryształami, które nieświadomie nosił przy sobie Vanth. Zapewnili mu schronienie na pokładzie piaskoczołgu, napoili go i pozwolili mu odzyskać siły.
— Jawowie byli zachwyceni kryształami — wyjaśnił. — Chcieli je zdobyć za wszelką cenę. W zamian zaoferowali najlepsze kąski z własnej kolekcji. Mój skarb zapewnił mi coś więcej niż menażkę wody. Dał mi wolność.
Znaleziona na pustyni zbroja z beskaru, którą Jawowie trzymali na pokładzie piaskoczołgu, miała liczne wgniecenia i uszkodzenia. Surowy klimat pustynnej planety nie obszedł się z nią łagodnie, ale Vanth mimo to zdawał sobie sprawę z jej potencjału — nie tylko dla siebie, lecz również dla ocalenia Mos Pelgo. Wyjaśnił łowcy, że wrócił do miasta w zbroi i hełmie, gdy tylko udało się mu przywrócić zasilanie niesprawnym od dłuższego czasu systemom uzbrojenia.
Zakapiory Kolektywu Górniczego nadal przesiadywały w kantynie przy stołach. Vanth dobył blastera i otworzył ogień, zdejmując ich i nie odnosząc przy tym najmniejszego szwanku. Gdy ostatni członkowie gangu usiłowali się oddalić śmigaczem, Vanth wyszedł na zewnątrz i wypuścił rakietę z wyrzutni na plecach. Zdjął pojazd, nim ten zdołał wylecieć na otwartą pustynię.
I tak oto został szeryfem Mos Pelgo.
Jego opowieść dobiegła końca w momencie, gdy dotarli do kanionów Pustkowi Jundlandii. Gdy powoli przedzierali się przez piaskowcowe labirynty, towarzyszyła im niepokojąca cisza, w której odbijały się echem odgłosy silników. Na pobliskim grzbiecie dostrzegli jakiś ruch i po chwili oczom Mando ukazało się stado groźnych massiffów. Gadzie jaszczurowilki ryknęły na ich widok, drapiąc i stukając pazurami o skały i piasek.
Vanth uniósł blaster i wycelował, ale Mando wyciągnął rękę i delikatnie obniżył lufę. Łowca zawył gardłowo, a dźwięk rozszedł się echem po kanionie. Nastała cisza.
— Co ty wyprawiasz? — zdziwił się Vanth.
Po chwili z kryjówek wyłoniło się pół tuzina Ludzi Pustyni. Mando odłożył karabin i podszedł bliżej. Dwa massiffy podbiegły ku niemu radośnie niczym przerośnięte pieski, by obwąchać go z zaciekawieniem. Tuskeni zakomunikowali coś w języku migowym, a łowca odpowiedział.
— Ej, partnerze — wtrącił się szeryf — a może tak mi powiesz, co się dzieje?
Mando przykucnął i pogłaskał jaszczurowilka po głowie jedną dłonią, a drugą poklepał go po piersi.
— Też chcą zabić smoka krayt — powiedział.
Tamtej nocy zasiedli z Tuskenami przy ognisku. Domostwa w kształcie kopuł mieniły się światłem ognia. Jeden z tubylców rozbił skorupkę czarnego jaja i podał je Vanthowi, który skrzywił się na widok zawartości z nieskrywanym obrzydzeniem.
— I co mam niby z tym zrobić? — spytał.
— Wypić — rzucił łowca.
— Śmierdzi.
— Chcesz, by nam pomogli?
— Nie, jeśli mam to wypić — odparł Vanth.
Tuskeni zaczęli gestykulować, a Mando odpowiedział na migi, po czym zwrócił się w stronę Vantha.
— Mówią, że twoi ludzie kradną ich wodę, a teraz ty ich obrażasz, bo nie chcesz przyjąć poczęstunku. — Znów pokazał coś na migi Tuskenowi. — Wiedzą o Mos Pelgo. Wiedzą, ilu zabiliście ich braci i sióstr.
— Najechali osadę — zaprotestował Vanth. — Broniłem jej!
— Ciszej.
Zgromadzeni wokół ogniska Ludzie Pustyni wyraźnie się ożywili, rozjuszeni. Massiffy wyłoniły się z cieni. Zaczęły się zbliżać, warcząc.
— Wiedziałem, że to zły pomysł — skwitował Vanth.
— Niepotrzebnie ich denerwujesz — wytłumaczył Mando.
Tuskeni zaczęli wstawać i chwytać za broń, a Vanth też już sięgał po blaster.
Szeryf zamachnął się lekceważąco i odrzucił zawartość skorupki.
— Z tymi bestiami nie idzie się dogadać — powiedział i zerwał się na nogi, łypiąc na najbliższego Tuskena. — Usiądź, nim cię podziurawię. Nie zamierzam się po…
SZUUU! Z nadgarstka Mando wyleciała fontanna płomieni, która skutecznie ucięła konfrontację, zmuszając Tuskenów i Vantha, by się od siebie oddalili. Zapadła cisza. Mando warknął coś do Ludzi Pustyni i energicznie zamigał dłońmi.
— Co im powiedziałeś? — domagał się wyjaśnienia Vanth.
— To samo, co teraz powiem tobie — odparł łowca. — Będziemy ze sobą walczyć, a potwór zabije nas wszystkich. A zatem — zaczął gestykulować w stronę Tuskenów — jak mamy się go pozbyć?
Podróżowali na grzbietach banth, gęsiego, w głąb Pustkowi. Mando dosiadał jednej z Dzieckiem spoczywającym bezpiecznie w torbie przy siodle, a Cobb Vanth — drugiej, niezadowolony, że musiał zamienić zmodyfikowany silnik ścigacza na wlokącą się pod nim bestię. Pewnie zachodził w głowę, jak to się stało, że podróżuje wraz z istotami, które zawsze miał za wrogie.
Wreszcie dotarli do klifu wyrastającego z pustkowi. U dna skalistego kanionu znajdowała się grota łypiąca z piaskowcowej grani. Mando patrzył, jak jeden z Tuskenów unosi lornetkę, by rozejrzeć się po okolicy. Rozpoznał ten konkretny egzemplarz — nie tak dawno temu odebrany Toro Calicanowi.
Poniżej jeden z Tuskenów maszerował równiną ku wejściu do jaskini, prowadząc nieskorą do współpracy banthę.
— Mówią, że tam mieszka — przekazał Vanthowi łowca — i że śpi. Zamieszkuje jamę porzuconą przez sarlacca.
Szeryf pokręcił głową.
— Mieszkam na Tatooine od urodzenia — powiedział. — Nie istnieje coś takiego jak jama porzucona przez sarlacca.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki