Star Wars Wielka Republika. Horyzont północy - ebook
Star Wars Wielka Republika. Horyzont północy - ebook
U progu zwycięstwa… czy też klęski?
Po serii druzgocących ciosów, zadanych Republice przez Nihilów, wszystko wskazuje na to, iż udało jej się w końcu zmusić nikczemnych grabieżców do odwrotu i że wreszcie widać światełko w tunelu. Wówczas jednak rozchodzą się wieści o rzekomym ataku tych okrutnych piratów na przemysłową, kosmopolityczną planetę Korelia, leżącą w samym sercu Jądra Galaktyki.
Z misją zbadania tej sprawy wyruszają mistrzowie Jedi Cohmac Vitus i Kantam Sy wraz z padawanami Reathem Silasem i Ramem Jomaramem. Każde z nich po wielu miesiącach stawiania czoła niekończącym się zagrożeniom toczy własne, prywatne bitwy. Gdy docierają na Korelię, Reath i Ram spotykają młodą, śmiałą specjalistkę od ochrony zwaną Trzask, której przyjaciel padł ofiarą ataku Nihilów. Padawani sprzymierzają się z nią, aby zinfiltrować szeregi koreliańskich elit, podczas gdy ich mistrzowie wybierają działanie bardziej oficjalnymi kanałami. Współpraca z Trzask okazuje się niebezpieczniejsza, niż ktokolwiek się spodziewał, a tymczasem Ram prosi swoją przyjaciółkę Zeen o pomoc w skomplikowanym fortelu z udziałem galaktycznej gwiazdy popu.
Koniec końców to, co odkrywają na Korelii, okazuje się być częścią większego planu… planu, który może doprowadzić Jedi do druzgocącej klęski…
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8315-109-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
KORONET
Wchodzę – stwierdził Prybolt.
Ovarto potrząsnął swoją kudłatą, rogatą głową.
– Klient wyraźnie nam zabronił…
Ogary zawarczały i rozejrzały się niespokojnie po opustoszałej uliczce, węsząc zawzięcie swoimi wielkimi nozdrzami. Jeden z nich, suka wabiąca się Serenata, szarpnęła się w stronę drzwi, pociągając za sobą Prybolta. Pozostałe powarkiwały przez chwilę między sobą, a potem poszły w jej ślady.
Budynek był jedną z tych osobliwych, cylindrycznych konstrukcji, które wydawały się wyrastać znienacka jak dziwne grzyby w całej dzielnicy Syllain, aby znikać równie niespodziewanie na jej obrzeżach. Ten tutaj pomalowano na jaskrawopomarańczowy (paskudny) kolor i oznaczono niezrozumiałymi metalowymi symbolami (przyprawiającymi o gęsią skórkę). Nie miał również okien (kiepsko), a Prybolt mógł dostrzec tylko jedne drzwi. Właśnie przez nie minister Nomar Tralmat, Ojciec Finansów Koronetu i mężczyzna, którego Prybolt i Ovarto poprzysięgli chronić własnym życiem, wszedł dokładnie dwadzieścia dwie minuty temu, na kilka różnych sposobów przestrzegając ich, aby pod żadnym pozorem nie podążali za nim ani nie próbowali się z nim kontaktować.
Zaklinał się na wszystko, że wie, co robi, że będzie bezpieczny i że potrzebuje ich ochrony jedynie podczas drogi na i ze spotkania, nie podczas niego. I nie, za nic w świecie nie powie im, czego ma ono dotyczyć ani kto ma w nim uczestniczyć. Wyraził się już jasno w kwestii konieczności zachowania poufności, gdy ich wynajmował. Prawdopodobnie chodziło o jakieś sprawy związane z nadchodzącym Balem Finansów – dorocznym ostentacyjnym pokazem zbytku, który rozpoczynał sezon handlowy na otwartym rynku. Właściwie nie miało to żadnego znaczenia, a Prybolt aż nadto dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że lepiej nie zadawać zbyt wielu pytań. Mimo to, aby zapewnić strzeżonej przez siebie osobie bezpieczeństwo, ochroniarz nie mógł również działać kompletnie w ciemno.
Nomar Tralmat był człowiekiem, Prybolt zaś wiedział z doświadczenia, że ludzie bywali notorycznie lekkomyślni, pozwalając się mordować w ciemnych zaułkach, dając się brzydko haratać albo narażając na paskudne choróbska. Nie dało się na nich nawet polegać, jeśli chodzi o przestrzeganie choćby podstawowych zasad ostrożności – w kółko nic, tylko włazili pod lufy blasterów, pakowali się w sam środek wybuchów albo spadali z urwisk – i nieważne, w jak oczywisty sposób niebezpieczna była sytuacja: jeśli zginęli, całą winę zwalano na ich ochroniarzy.
– Trzask mówi czasem, że nasi klienci nie wiedzą, co jest dla nich dobre – stwierdził Prybolt – więc my musimy wiedzieć to za nich.
– Hmm, taa – mruknął Ovarto, zapalając igiełkę śmierci (mimo iż w pracy nie powinni palić) i wypuszczając w mroku kłąb dymu. – Czasem nawet Trzask się myli.
Ma się rozumieć, gadał bzdury i sam w to nie wierzył. Trzask, przyjaciółka Prybolta prowadząca Główne Biuro Ochrony Dyplomatycznej Koronetu, nie była wyjątkiem od wspomnianej wyżej, dotyczącej ludzi reguły – właściwie to, jeśli chodzi o ścisłość, wydawała się jej podręcznikowym przykładem. Rzecz w tym, że w jakiś dziwny sposób wypracowała jednocześnie do perfekcji umiejętność przetrwania w każdych okolicznościach – i pilnowania, aby nie zginął również nikt pod jej pieczą. I nikt nie pamiętał, by kiedykolwiek się myliła lub popełniła błąd.
Ogary parskały głośno i prychały, zwrócone w stronę drzwi – były to duże, budzące grozę białe stworzenia, o przygarbionych grzbietach i paciorkowatych, osadzonych w wypukłościach skóry oczach, które mrużyły właśnie złowrogo. Mięsiste wąsy wyrastające z ich policzków drgały niespokojnie. Ogólnie rzecz biorąc, stworzenia sprawiały wrażenie, jakby bez specjalnego wysiłku mogły rozszarpać kogoś na kawałki – po części dlatego, że faktycznie tak było, po części zaś, bo od małego chowano je do tego, by budziły grozę – i w ten sposób tresowano. Ten przydatny zabieg gwarantował, że nie będą musiały nikogo rozdzierać na strzępy – a przynajmniej przez większość czasu, bo na ich widok ludzie po prostu trzymali się profilaktycznie z dala.
Prybolt wręcz je uwielbiał i kochał całym sercem. To, oprócz Trzask, byli jego najwierniejsi druhowie – i zawsze wiedzieli, gdy działo się coś złego.
Jak na przykład w tej właśnie chwili. Warujące bez ruchu przy drzwiach, wydawały się nad czymś dyskutować, a po chwili jak na komendę wyciągnęły szyje i zaskamlały chóralnie.
Prybolt ponownie zmierzył budynek krytycznym spojrzeniem.
– No dobra, w porządku. Najwyraźniej nie tylko mi się to nie podoba. A jeśli mam być szczery, nie podoba mi się to wcale a wcale.
Do innych rzeczy, które w tym momencie wcale się Pryboltowi nie podobały, należały:
– Świadomość, że brzmi potulnie;
– Sposób, w jaki ten niedorzeczny skafander ochronny opinał jego wydłużone, grindalidzkie ciało – każdy mięsień w jego licznych ramionach aż krzyczał z oburzenia wywołanego długimi godzinami, na jakie go w nim upchnięto;
– Fakt, iż między szeregami strzelistych budynków wokół nich, na skraju ciemnego horyzontu, zaczynał się powoli majaczyć kolejny koreliański świt.
To właśnie dlatego jego rodzina zaklinała go na wszystko, by nie podejmował się pracy w tej branży.
– Pozwólmy ludziom i ich kochającym słońce ziomkom pożreć się i zniszczyć nawzajem – przekonywała go Matka Fastidima w chłodnym, ciemnym zaciszu ich podziemnej sadzawki lęgowej. – Twoje miejsce jest tutaj, z dala od tego wszystkiego. Czeka na ciebie całe podziemne imperium! Nie musisz wciskać swojego ciała w te głupie szmaty. Nie musisz żyć w strachu przed spaleniem przez to okrutne koreliańskie słońce, moja słodka larwuniu.
Ale Prybolt wiedział, czego chce – i zdecydowanie nie była to perspektywa spędzenia całego życia na ukrywaniu się pośród cieni wraz z setkami jego rodzeństwa.
– Nie jestem już larwą – odparł, mając jednocześnie świadomość, że jego słowa brzmią bardzo niedorzecznie, w sposób typowy dla zbuntowanego niedorostka. – A poza tym nie chcesz, żebym się narażał tylko dlatego, że jeśli zginę, będziesz musiała mnie pomścić, a to może zakłócić delikatną równowagę polityczną, do której zawsze dążyłaś! – Wypluł te słowa z zaciekłością, o jaką nigdy by się nie posądzał, ale trafiły do celu: Matka Fastidima cofnęła się gwałtownie, jakby ją uderzył.
– To… – wykrztusiła. – To… – Woda ściekała po wypustkach na jej podbródku i kapała z pluskiem do sadzawki, gdy Grindalidka gwałtownie łapała powietrze, szukając odpowiednich słów.
Nie mogła ich jednak znaleźć, bo Prybolt miał w zasadzie rację.
Klan Garavult strzegł systemu kanalizacji i wód podziemnych Korelii od wieków, a kultywowanie ich dziedzictwa było kwestią honoru, zaś kwestionowanie ich niezaprzeczalnych wpływów gwarantowało krwawą zemstę. Atak na Garavulta oznaczał narażenie się na gniew wszystkich siedmiuset czterdziestu ośmiu członków klanu – i właśnie dlatego niemal nigdy się to nie zdarzało. Braterstwo krwi znaczyło więcej niż jakiekolwiek polityczne przepychanki, a Prybolt wiedział o tym równie dobrze co Matka Fastidima.
Jednak nie chodziło tylko o to. Jego matka gniazda chciała zatrzymać go przy sobie, bo zwyczajnie go kochała.
Prybolt westchnął, opuszczając ciemną toń, i skierował się do tunelu, prowadzącego na powierzchnię. Czasami zwycięstwo bolało bardziej niż klęska.
– Chciałbym po prostu zobaczyć w mieście, w którym żyję, coś więcej niż tylko kanały i tunele. I chcę chronić ludzi. Jestem w tym dobry!
I rzeczywiście był – nawet Trzask to przyznała, a ona nie miała w zwyczaju szafować komplementami na prawo i lewo. Opanował już sztukę poruszania się w skafandrze ochronnym i bez trudu przyswoił zawiłości i niuanse wtapiania się w tłum oraz jednoczesnego trzymania się blisko przemieszczającego się klienta. Rozumiał doskonale przemoc, towarzyszące jej chaos i gwałtowność. Nie miał najmniejszego problemu z posługiwaniem się bronią – każdy z Grindalidów uczył się licznych technik obrony przy pomocy różnych pałek, ostrzy i blasterów. Ogary, ma się rozumieć, wręcz go uwielbiały, a on kochał je szkolić i z nimi pracować.
Co najważniejsze jednak, wiedział, kiedy ufać własnemu instynktowi.
W chwili obecnej zaś, gdy noc stopniowo, ale nieuchronnie przegrywała walkę ze świtem, instynkt Prybolta mówił mu, że po drugiej stronie tych drzwi dzieje się coś niedobrego.
– Wchodzę – powtórzył i tym razem mówił serio.
Ovarto wzruszył ramionami, ciskając igiełkę śmierci na ziemię.
– Skoro tak ci śpieszno gryźć glebę…
– Beeta, Serenata, Sibak? Przygotujcie się.
Ogary posłusznie przerwały swoje śledztwo i stanęły po obu stronach Prybolta, który dotknął panelu kontrolnego przy drzwiach. Te odsunęły się, ukazując jego oczom… kolejne. Z wnętrza dobiegło stłumione piszczenie: sygnał alarmowy. Prybolt dotknął czujnika znajdującego się obok drugich drzwi i te również rozsunęły się ze zgrzytem.
Wewnątrz poruszyło się kilka postaci. W nikłym świetle Prybolt zobaczył Nomara Tralmata, klęczącego na środku z zakrwawionym nosem i wyrazem rozpaczy na twarzy. Nad nim stała wysoka kobieta o czerwonej skórze i spiczastych, lekko oklapniętych uszach, pozwalających zidentyfikować ją jako Er’Kitankę. Wystawały spod dziwnej maski przeciwgazowej, która przesłaniała jej twarz. Przez ramię miała przewieszony karabin blasterowy, zwieńczony paskudnie wyglądającym i lśniącym w nikłym blasku migoczącej latarni bagnetem. Wyglądała, jakby właśnie szykowała się do zadania kolejnego ciosu…
„Zajmij pozycję między zagrożeniem a klientem” – rozległo się automatycznie w głowie Prybolta.
W tej chwili nie liczyło się nic innego.
Rzucił się naprzód, wydając ogarom jedną krótką komendę:
– Jeść!
Kobieta błyskawicznie zdjęła karabin z ramienia i wycelowała w jego stronę – dokładnie tak, jak spodziewał się Prybolt, co oznaczało, że nie będzie zagrażała życiu Tralmata. Uskoczył w bok, dostosowując krok do zmiany równowagi – w tej samej chwili, w której broń wypaliła.
– Ghhhjaaaa! – dobiegł od wejścia okrzyk Ovarta i dwa metry ważącego sto kilogramów cielska zwaliły się z głośnym hukiem na ziemię. Jeden z ogarów zaskomlał i upadł – prawdopodobnie Beeta. Pozostałe skoczyły naprzód.
Nim jednak Prybolt czy jedno ze zwierząt zdołało dotrzeć do napastniczki, kobieta cisnęła coś na podłogę i wnętrze rozświetlił błysk wybuchu. Sibak i Serenata zaskowyczały, a pomieszczenie zaczęły szybko wypełniać kłęby cuchnącego, żółtawego dymu, skutecznie przesłaniając widok.
W tej chwili liczyli się jednak tylko klient i zagrożenie. Klient i zagrożenie. Czy może raczej kilka zagrożeń, ale kobieta stanowiła najważniejsze z nich. Odrobina głupiego dymu nie powstrzyma Prybolta, zresztą gaz i tak nie przedostałby się przez jego maskę i skafander ochronny. Trzema susami pokonał dystans dzielący go od miejsca, w którym jeszcze przed chwilą klęczał drżący Tralmat. Wymacał w żółtej mgle bark i ramię.
– Chodź! – krzyknął, pociągając mężczyznę do góry.
Jego tułów przeszyła nagle błyskawica bólu, a z oparów wynurzyła się zamaskowana twarz kobiety.
Bagnet…
Uniknął kolejnego pchnięcia, usuwając się w bok – wielkie ostrze przecięło żółtą chmurę w miejscu, w którym stał przed sekundą – a potem zawirował w przód, pozwalając, aby pęd nadał jego ciosowi druzgocący impet. Trafiona w sam środek maski kobieta poleciała w tył.
W oddali otworzyły się drzwi prowadzące w głąb pomieszczenia wyglądającego jak niewielki przedsionek, rozświetlony pierwszymi promieniami brzasku. Cóż, najwyraźniej ten budynek skrywał jeszcze niejeden sekret! Z zewnątrz nic nie wskazywało na to, by istniało inne wejście. Teraz nie miało to jednak żadnego znaczenia – stanowiło po prostu mały uśmiech losu, a Prybolt zamierzał go w pełni wykorzystać. Dźwignął z podłogi krztuszącego się i zanoszącego kaszlem Tralmata, zarzucił go sobie na ramię i ruszył w stronę światła.
Okazało się, że drzwi się otworzyły, aby wpuścić posiłki, ale ochroniarz dokładnie na to liczył. Do środka wpadło jeszcze dwóch zamaskowanych zbirów, których niemal natychmiast położyły pokotem strzały z blastera Prybolta. Grindalid wyminął wstrząsane drgawkami, rozciągnięte na podłodze ciała i wybiegł na ulicę.
Położył ostrożnie Tralmata na ziemi – wszystko wskazywało na to, że poza rozkwaszonym nosem i kaszlem spowodowanym chemikaliami zawartymi w gazie nic mu nie było – i zaczął go ciągnąć za sobą.
– Musimy iść – poinformował swojego zleceniodawcę. – Szybko!
Tralmat powiódł dookoła spłoszonym wzrokiem.
– Chodź! – przynaglił go Prybolt. Wiedział, że lada chwila z mglistej ciemności wyłoni się pościg, który poprzedzą wedle wszelkiego prawdopodobieństwa strzały z blasterów. – Musimy uciekać… teraz, już!
Dlaczego tak się zadyszał? Przecież nie zmęczył się aż tak bardzo, a gaz nie powinien na niego wpłynąć, skoro był… w skafandrze…
Spojrzał w dół, wlokąc za sobą potykającego się i zataczającego Tralmata. Bagnet kobiety przeciął ochronny kombinezon i drasnął chroniący jego ciało pancerzyk. To jednak nie rana ani nie gaz wysysały z niego tak szybko siły życiowe. To słońce.
– Musimy… musimy uciekać – wyrzęził, nadal ściskając Tralmata za ramię. – Nie mogę… – Liczył się klient. Tylko i wyłącznie klient. Nic poza tym. Jeśli Prybolt opadnie teraz z sił, kto ochroni Tralmata? – Potrzebuję… cienia… ciemności! Z dala od… – Skrzywił się, gdy jego lewy bok przeszyła błyskawica bólu wywołana oparzeliną od słońca, którego promienie wdarły się w rozcięcie skafandra, rozchylone lekkim podmuchem wiatru. – Szybko! – jęknął. – Szybko… tędy!
Gdy jednak obejrzał się za siebie, po Tralmacie nie było ani śladu, prawdopodobnie pochwycił go któryś ze ścigających ich bandziorów. W jego stronę szła za to spokojnym krokiem zamaskowana kobieta.
– Klient… – wychrypiał Prybolt, całkiem jakby to słowo stanowiło zaklęcie mogące sprawić, że Tralmat pojawi się nagle w magiczny sposób obok niego.
Zatoczył się za róg, wyłuskując obleczoną w rękawicę dłonią komunikator z etui u pasa.
– Trzask… – wymamrotał do mikrofonu, licząc na to, że wcisnął wcześniej guzik transmisji. – Trzask… Trzask! – Ona będzie wiedziała, co robić. – Trzask? Odbiór! Ja…
Er’Kitanka była już pewnie tuż za nim, prawdopodobnie podnosiła właśnie broń do strzału, który lada chwila zakończy jego żywot.
Dobył własnego blastera i odwrócił się, waląc na oślep…
Na ulicy było pusto.
Słońce wspinało się po niebie coraz wyżej.
– Trzask! – Zatoczył się w przód. Gdzieś w okolicy musiały być otwarte drzwi, wejście do systemu tuneli, jego prawdziwego domu, mroku, który go pochłonie i ochroni… Potem się uleczy i wyruszy na poszukiwania swojego klienta. Nadal istniała jeszcze szansa, by wszystko naprawić.
– Trzask? Tu Prybolt. Ja… skrewiłem. Pojawili się… – Kim właściwie byli napastnicy? Wszyscy nosili charakterystyczne nihilskie maski… ale przecież to niemożliwe, żeby Nihilowie znaleźli się tu, na Korelii. To problem, z którym borykały się Zewnętrzne Rubieże! Jasne, ci piraci byli lekkomyślni, brawurowi wręcz, ale nie głupi. Nigdy nie ryzykowaliby, zapuszczając się tak głęboko w rejony Jądra Republiki, w samo serce galaktyki.
To musieli być jacyś oszuści, ktoś, kto się pod nich podszywał, albo może kartel, próbujący zatrzeć za sobą ślady, udając Nihilów. Tak. Z pewnością właśnie o to chodziło.
– Nihilowie – wychrypiał do komunikatora Prybolt. – A przynajmniej wyglądali jak Nihilowie. Mieli maski przeciwgazowe i rozpylali gaz… ale nie sądzę, by…
Ach, to było w zasadzie bez znaczenia. Później to rozgryzą. Trzask potrafiła rozwiązać każdy problem, więc rozpracuje i ten. Prybolt musiał po prostu utrzymać się przy życiu na tyle długo, aby jej w tym pomóc.
Skręcił za następny róg, zatoczył się… i wpadł prosto na czerwonoskórą kobietę w masce. Odskoczyła – zbyt szybko, by zdołał wziąć ją na cel lub zaatakować wręcz. Karabin znalazł się błyskawicznie w jej dłoni, jakby sam w nią wskoczył, i już za chwilę rzuciła się w jego stronę.
Mógł jedynie zatoczyć się w tył, jednak nie był dość szybki – ostrze chlasnęło przód jego skafandra, rozpruwając go od góry do dołu, a potem ziemia ruszyła mu na spotkanie i uderzył w nią tak mocno, że z płuc uszło mu całe powietrze.
Wszystko to bladło jednak w obliczu bólu, który przeszył całe jego ciało. Wszystkie mniejsze wypustki Grindalida wiły się i skręcały, palone słońcem. Wszystko zalewał zabójczy blask – ten oślepiający, trujący blask, przenikający jego ciało, porażający cały układ nerwowy.
– Zawsze chciałam to zobaczyć – oznajmiła Er’Kitanka głosem, w którym pobrzmiewała złośliwa uciecha. Stała nad nim okrakiem i gdyby miał choć trochę siły, z chęcią by ją kopnął albo do niej strzelił – cokolwiek, byle tylko zetrzeć jej z twarzy paskudny uśmieszek, jaki z pewnością się na niej pojawił.
Jednak ciało już go nie słuchało – żadna jego część nie reagowała na komendy wydawane przez mózg, a niemal wszystko wokół przestało istnieć, pochłonięte przez ten paskudny, bezlitosny blask, który rozprzestrzeniał się i rósł z każdą chwilą, dopóki nie ogarnął całego świata… a potem nie było już kompletnie nic.ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
LATARNIA GWIEZDNY BLASK
Ram? Co się dzieje?
– Hm? – Ram Jomaram podniósł wzrok znad maleńkiego rdzenia reaktora. Rozbierał go i składał z powrotem przez ostatnie… Cóż, stracił poczucie czasu. Z migocącego hologramu spoglądał na niego jego mistrz, Kunpar Vasivola, w którego oczach widać było wyraźną troskę. – Nic – bąknął Ram i wrócił do majstrowania.
– _Vakateebakbak_! – wykrzyknął z drugiego krańca pomieszczenia jeden z małych, futrzastych Bonbraków. Prawdopodobnie Tip. Znaczyło to zasadniczo tyle co „bzdura!” i w normalnych okolicznościach jego komentarz rozzłościłby Rama, ale w tej chwili padawan nie mógł się rozpraszać. Nie było sensu niepotrzebnie się denerwować.
– Twój mały przyjaciel ma rację – powiedział mistrz Kunpar. – Znam cię przez całe twoje życie, Ramie Jomaramie. I wiem, gdy coś jest nie tak, nawet jeśli nie chcesz się do tego przyznać.
– Ja… – Ram wstał i nasunął gogle na czoło. Jego padawańskie szaty były jak zawsze ubabrane smarem. Nieważne, jak często je prał, plamy zawsze uporczywie wracały. – Po prostu…
Gdy otworzył usta, naprawdę miał zamiar się wytłumaczyć. Wówczas jednak, tak jak niemal za każdym razem od jakiegoś czasu, słowa rozpierzchły się i złośliwie przed nim poukrywały w zakamarkach jego umysłu. Być może język nie był po prostu w stanie wyrazić tego, co Ram czuł i powinien przestać próbować? Wówczas jednak mistrz Kunpar, Bonbrakowie, a pewnie i wszyscy inni, którzy uznaliby to za stosowne, nie daliby mu spokoju, narzekając na to, jaki to jest uparty. V-18 gdzieś zniknął, jak zwykle – w innym przypadku pewnie dołączyłby do tego chóru. Odkąd opuścili Valo, droid Rama spędzał większość czasu na grzebaniu w skrzyniach ze złomem w poszukiwaniu nowych części, niezbędnych do wprowadzenia kolejnych modyfikacji.
Ram potrząsnął głową, próbując oczyścić umysł.
– Nie wiem – wyznał wreszcie z rezygnacją.
Stary Ongree pokiwał z namysłem głową, gładząc wyrastające mu z podbródka wypustki – jak zawsze tuż przed powiedzeniem czegoś niesamowicie głębokiego, rozgryzienie czego zajmie Ramowi zapewne kolejne osiem lat.
– Cóż, to dobry punkt wyjścia.
Ram prychnął, podniósł skrywającą rdzeń pordzewiałą obudowę, a następnie puścił ją, pozwalając, aby Moc utrzymywała ją w powietrzu i obracała powoli.
– Po prostu… Stawiałem już czoła Nihilom – powiedział, wbijając wzrok w obudowę, żeby nie patrzeć na swojego mistrza. – I Drengirom. Strzelano do mnie i niemal zostałem pożarty. Trafiłem za kratki. Byłem świadkiem tak wielu wybuchów, że straciłem już rachubę… a wszystko to zaledwie w ciągu kilku ostatnich miesięcy!
Cóż, naprawdę nie przesadzał. Od momentu, gdy Nihilowie przypuścili podczas Festiwalu Republiki atak na planetę Valo, gdzie mieściła się jego macierzysta placówka świątynna, próbował bezustannie utrzymać się przy życiu i zachować równowagę w galaktyce, która w ciągu nocy zmieniła się ze spokojnego, bezpiecznego miejsca w rozszalałe piekło wojny. W samym środku tej koszmarnej zawieruchy Ram poznał Lulę Talisolę, padawankę z Latarni Gwiezdny Blask. Była zawsze opanowana i pewna siebie, pomimo rozgrywających się wokół przerażających wydarzeń: uosobienie cnót Jedi, ktoś, kogo Ram zawsze wyobrażał sobie, gdy myślał o podręcznikowym przedstawicielu zakonu, i wówczas dotarło do niego, że musi dać z siebie wszystko, aby uczynić galaktykę ponownie bezpieczną, tak jak robiła to Lula.
Gdy wrócili na Gwiezdny Blask, dołączył do niej i jej przyjaciółki Zeen, wprawdzie wrażliwej na Moc, ale nieszkolącej się na Jedi jak Lula i Ram – i od tamtej pory trzymali się razem, wypełniając misje i nawiązując więcej przyjaźni, niż mógłby na to liczyć w najśmielszych snach, oraz nieomal ginąc przy tym na wszelkie możliwe do wyobrażenia sposoby (a także kilka całkiem nowych).
A jednak, jakimś cudem, wcale nie to było największym problemem.
– Przez cały ten czas wszystkim na pograniczu było bardzo trudno – powiedział mistrz Kunpar – ale szczególnie wam, młodym zaangażowanym w walkę. – Pokręcił smutno pomarszczoną głową. – Nie tak powinno być.
– Nie w tym jednak rzecz… – bąknął Ram, starając się nie dać po sobie poznać frustracji. W końcu skoro sam nie potrafił ubrać w słowa – ani nawet odpowiednio uchwycić – tego, co było nie w porządku… jak miał zrobić to jego mistrz? Westchnął i mała obudowa rdzenia opadła ze szczękiem na blat.
– _Fraka-botá_! – wykrzyknął drugi z Bonbraków, Breebak. W bonbrakijskim znaczyło to… cóż, coś, czego lepiej było nie tłumaczyć.
– Przepraszam – mruknął Ram i podniósł ponownie wzrok na hologram swojego mistrza, krzywiąc się kwaśno, a potem wykrztusił pośpiesznie, żeby wyrzucić to z siebie, nim zmieni zdanie: – Problem w tym, że… jest wręcz przeciwnie. W tej chwili nie czuję kompletnie nic. Nawet w ogniu walki. Nie boję się. Nie jestem smutny. Nie czuję podekscytowania, gdy wygrywamy. Niemal nie… – urwał, kręcąc głową i żałując, że nie ma takiej samej kontroli nad własnymi myślami, co nad słowami: gdyby tylko mógł je wyciszyć, wygasić, wyłączyć…
– Kontynuuj – zachęcił go łagodnie mistrz Kunpar.
– Niemal nie czuję satysfakcji, gdy ocalamy istoty żywe.
Ram nie wiedział, kiedy dokładnie to się zaczęło: kiedy ogarnęła go ta przerażająca pustka. Podczas ataku Nihilów, do którego doszło w trakcie Festiwalu Republiki, miał wrażenie, że czuje wszystko naraz. Lonisa City, jego miasto, zostało zaatakowane, wokół ginęły niewinne istoty i wszystko wskazywało na to, że Nihilowie zamierzają zająć stolicę na dobre. Ram był zdruzgotany i wstrząśnięty… jednak nawiązał również nowe znajomości – poznał przyjaciół i liczył na to, że pozostaną nimi przez długie lata. Ile jednak tych wspólnych lat im zostało? Walczyli ramię w ramię i udało im się naprawdę wiele zdziałać: przywrócili łączność na planecie, dzięki czemu Republika mogła zaplanować kontratak i odpowiedzieć wrogowi z całą stanowczością. Śmierć i chaos zbierały swoje żniwo, oni jednak nie ugięli się, nie poddali – i czuł się wspaniale, będąc pomocnym podczas starcia.
A potem trafił na pokład Latarni Gwiezdny Blask i gdzieś pośród tego całego piekła wybuchów, strzelaniny i akcji ratunkowych… coś się zmieniło. Całkiem jakby odebrano mu jego ciało. Od tamtej pory przepełniały go dziwny chłód i pustka.
– Wiem, że nam, Jedi, nie wolno się zanadto angażować i w ogóle – westchnął. – Ale to… mam wrażenie, że to coś zupełnie innego.
– Hmm… – mruknął mistrz Kunpar, przymykając oczy. – Masz problem z odnalezieniem równowagi, młody Ramie.
– Chyba tak – przyznał chłopiec. – Ale… co mam w takim razie zrobić?
– Nie ustawaj w poszukiwaniach, Ram. Nie poddawaj się.
– _Ramamalamaaa_! – zanuciła śpiewnie Zeen Mrala, wparowując do środka tanecznym krokiem i pokonując dystans dzielący ją od Rama płynnym, niemal idealnym piruetem. – Mamy spotkaaniee!
Zeen dorastała pośród istot, które nie ufały użytkownikom Mocy i pogardzały nimi, więc przez większość życia ukrywała swoje zdolności. Do czasu, aż jej ojczysta planeta, Trymant IV, ucierpiała wskutek jednego z Wynurzeń, będących pokłosiem Wielkiej Katastrofy Nadprzestrzennej – wówczas Zeen trafiła pod skrzydła Jedi. Pomogła Ramowi i Luli w walce z Nihilami, gdy ci zaatakowali Valo, i od tamtej pory stali się praktycznie nierozłączni. Przybyła na pokład Gwiezdnego Blasku wraz z nim, więc również była tu nowa, i zawsze wiedziała, jak poprawić mu humor. W przeciwieństwie do niego jednak zawsze, niezależnie od okoliczności, jakimś cudem udawało jej się zachować świeży i schludny wygląd – nieważne, czy miała na sobie swoją kurtkę lotniczą i blastery w kaburach u pasa, szlafrok, który pożyczyła jej Lula, czy też – jak teraz – prostą, zwiewną szatę i bluzkę bez rękawów.
– Taak – bąknął Ram, odkładając części rdzenia do pudełka i wstając.
– Och, czy to nie moja ulubiona Mikkianka? – zapytał holograficzny wizerunek mistrza Kunpara, przyglądając się zmrużonymi oczami Zeen, która minęła go właśnie, szybując we wdzięcznym podskoku.
Na dźwięk jego słów roześmiała się perliście, wystawiając głowę znad ramienia Rama. Porastające jej głowę sprężyste macki musnęły przy tym jego policzek.
– Witaj, mistrzu Kunparze! A ilu Mikkian właściwie znasz?
– Dość, by mieć ulubioną przedstawicielkę tego gatunku!
Zeen aż się rozpromieniła i wróciła do przerwanego tańca.
– Wiesz, że jeśli tego potrzebujesz, zawsze możesz zrobić sobie przerwę? – powiedział mistrz Kunpar, zwracając się ponownie do Rama. – Wrócić na Valo, pomóc w odbudowie…
Ram pokiwał głową, wiedział jednak, że w ten sposób nie odnajdzie równowagi. Na samą myśl o powrocie do świątyni ogarniały go mdłości. Działo się tak wiele, że Jedi potrzebowali każdej pary rąk.
– Dziękuję, mistrzu.
– Przerwa byłaby absolutnie megamenalna! – zaszczebiotała Zeen, używając ulubionego słowa Rama na określenie czegoś niesamowitego i totalnie zachwycającego. Robiła to tylko wówczas, gdy chciała poprawić mu humor. Mrugnęła do mistrza Kunpara, który przyglądał jej się, wyraźnie zbity z tropu.
– Megamenalna? – powtórzył Ongree. – Czy to jakieś nowe młodzieżowe wyrażenie?
Zeen wyglądała na wstrząśniętą.
– Ram! – zawołała z oburzeniem. – Sądziłam, że tak właśnie mówią ludzie na Valo!
Padawan parsknął śmiechem.
– Nie, nie, nic podobnego. To po prostu takie moje powiedzonko. Czy to nie megamenalne?
– W porządku, w takim razie na mnie już pora – stwierdził mistrz Kunpar. – Niech Moc będzie z wami, dzieciaki!
– Nie wierzę, że sam wymyśliłeś to słowo i nam o tym nie powiedziałeś! To niesamowite! – zawołała Zeen, robiąc serię gwiazd i posiłkując się przy tym Mocą, aby podczas każdej figury akrobatycznej podnieść się nieco wyżej nad ziemię. – Czy wszystko w porządku?
Ram zbył zarówno komplement, jak i pytanie wzruszeniem ramion i sięgnął po holoprojektor.
– Fantastycznie tańczysz, Zeen – powiedział zamiast tego. – Czy mógłbym cię nagrać i wysłać ten filmik na Valo?
– Pewnie! – odparła, ponownie wirując w piruecie, a potem rozrzuciła szeroko ramiona. – Roześlij je po całej galaktyce! Czy nigdy nie marzyłeś, by zostać gwiazdą, Ram?
– Absolutnie nie – zaprzeczył, odsuwając się na bok, żeby mieć lepszy widok.
– A ja tak. Nie sądzę, żeby naprawdę mi się to podobało, ale zawsze chciałam przekonać się, jak to jest: przez dzień lub dwa. Być jak te fenomenalne piosenkarki na hologramach, na widok których szaleje cała galaktyka…
Znów zrobiła piruet, a potem zawirowała w skomplikowanym ukłonie i Ram zaklaskał z entuzjazmem.
– Zawsze sobie myślałam, że może kiedyś, w innym życiu, mogłabym być słynną gwiazdą… – Jej usta rozciągnęły się w smutnym uśmiechu i odwróciła wzrok. – Ale to nie dla mnie. Mogę tylko pomarzyć… – westchnęła, po czym spojrzała ostro na Rama, otrząsnąwszy się z zadumy. – Nie myśl, że tego nie zauważyłam: nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Ja…
– Hej! – zawołała Lula Talisola, wsuwając głowę do środka pomieszczenia. – Właśnie zmienili status spotkania na odprawę. Coś się wydarzyło na Korelii. Idziemy, czy będziecie tak tu sobie dalej podrygiwać?ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ TRZECI
LATARNIA GWIEZDNY BLASK
Niemal rok temu Reath Silas solennie obiecał sobie – i wszystkim innym – że nie będzie już więcej myślał tylko na swój temat. „Za bardzo skupiałem się na sobie samym – nie na nas. Teraz jednak wszystko się zmieni” – powiedział wówczas. Obecnie zaś miał wrażenie, że większość czasu, jaki upłynął od tamtej pory, spędził na zastanawianiu się, co też to właściwie dokładnie oznacza.
Te z pozoru proste słowa były w istocie niczym jedna z zagadek, tak uwielbianych wręcz przez starych mistrzów – kochali je roztrząsać, w nieskończoność analizować ich treść i kłócić się odnośnie do ich znaczenia. Pozorna prostota zdawała się w istocie skrywać wielopoziomową głębię, w której można się było kompletnie pogubić. No bo kogo właściwie Jedi mogli określić mianem „my”? Zakon? Republikę? A może wszelkie stworzenia w galaktyce? Nawet jeśli istniała prosta odpowiedź na to pytanie (a Reath miał pewność, że nie), co oznaczało, że zamierzał skupić się na czymś więcej niż on sam? Przedkładać coś nad własne dobro? Czy jedynym sposobem było poświęcenie własnego życia? A czy przestrzeganie reguł zakonu nie równało się już poświęceniu samemu w sobie?
Gdzieś w tym labiryncie nieskończonych możliwości tkwiła ukryta prosta ścieżka… ścieżka, która powiedzie go do zostania rycerzem Jedi, tak jak od zawsze było mu pisane. Wiedział to. Nie miał po prostu pojęcia, gdzie jej szukać…
W tej chwili zaś prawdopodobnie spóźniał się już na spotkanie ze swoim mistrzem Cohmakiem Vitusem i kolejną sesję sparingową.
Spojrzał na chronometr. Hm, cóż, tak. Zdecydowanie się spóźniał.
Wstał, odłożył na bok materiały, które przeglądał, i westchnął przeciągle, wodząc wzrokiem po piętrzących się wokół stosach nośników danych.
Gdyby jakiś rok lub dwa lata wcześniej ktoś powiedział Reathowi Silasowi, że będzie nazywał stację kosmiczną na galaktycznym pustkowiu domem, wyśmiałby go, a potem wrócił do jedynego zajęcia, które dawało mu poczucie bezpieczeństwa porównywalne z przebywaniem w domowym zaciszu: studiowania starożytnych annałów.
Ma się rozumieć: gdy padawan się śmieje, Moc śmieje się jeszcze głośniej. Reath nie wątpił, że jakiś starożytny mędrzec powiedział kiedyś coś w tym stylu. Musiałby tylko poszukać, kto i w jakich okolicznościach.
Nie wiedział właściwie, kiedy to się stało. To był nie tyle konkretny moment, co proces – stopniowe doznawanie olśnienia. Gdzieś w samym środku tej zaciekłej walki o życie, pośród licznych prób przetrwania w bojach toczonych z Nihilami i Drengirami… jego serce zaczęło się skłaniać ku temu dziwnemu świetlnemu punktowi na obrzeżach galaktyki: Latarni Gwiezdny Blask.
Przez całe swoje życie był wierny tylko i wyłącznie Coruscant. Nie wyobrażał sobie życia gdzie indziej. Planeta stanowiła wszak lśniące centrum Republiki, a co ważniejsze, bijące serce zakonu Jedi.
Świątynne archiwa wydawały się najobszerniejsze w galaktyce, a Reath z chęcią spędziłby resztę życia, chłonąc zawartą w nich wiedzę – aby umrzeć szczęśliwie w podeszłym wieku, z głową pełną niezgłębionych tajemnic.
I to pewnie dlatego skończył właśnie tutaj i jakimś cudem zakochał się w tej stacji daleko na rubieżach – bo galaktyka przez cały czas przechodziła dosłownie samą siebie w udowadnianiu Reathowi Silasowi, że jest w błędzie.
Wstał, czując, jak ogarnia go fizyczny niepokój, będący odpowiedzią na jego niespokojne myśli, i przeszedł między rzędami starych artefaktów i rzeźb, machinalnie przesuwając palcami po drewnianych regałach.
To tutaj, w najbardziej nieoczekiwanym z miejsc, Reath znalazł swój dom. I wiedział też, że gdzieś tu znajdował się klucz do rozwiązania tej łamigłówki, nad którą głowił się od tak dawna: „skupiać się na nas”.
Bo na pokładzie Gwiezdnego Blasku poznał nowe znaczenie słowa „my”: społeczność.
Jasne, na Coruscant lubił przebywać w otoczeniu innych padawanów. Wszyscy byli dla niego mili – i fajnie należało się do grona, które dzieliło się hermetycznymi żarcikami i narzekało na trudy szkolenia Jedi.
Mimo to… nigdy nie czuł się z nimi szczególnie zżyty, nie czuł tej swobody, jaka zdawała się ich cechować, gdy przebywali w swoim towarzystwie. Pogodził się już z tym i nie przejmował się zbytnio – i tak wolał wszak samotność, więc nie miał do nikogo pretensji.
Na Gwiezdnym Blasku jednak… jakimś cudem naprawdę udało mu się nawiązać przyjaźnie. Poznał wspaniałych ludzi. Ba, fantastycznych wręcz! Istoty, które wielokrotnie narażały dla niego życie – a on dla nich. Istoty, które darzył bezgranicznym zaufaniem. Zaczął postrzegać siebie nie jako samotnika, przemierzającego bezkres galaktyki informacji, ale część czegoś znacznie większego – „nas”.
Wyszedł na korytarz, pomachał mistrzowi Monshiemu, maleńkiemu, włochatemu inżynierowi Jedi, i ruszył w stronę sali treningowej, pozwalając, by jego myśli błądziły swobodnie.
Tu nie mogło chodzić tylko o „nas”. Niemożliwe, by tak było. No bo co z całą resztą galaktyki? Reath walczył za nią od ponad roku i omal nie zginął przy tym kilkakrotnie, a mimo to wcale nie miał wrażenia, że jest choć o krok bliżej odpowiedzi na to pytanie.
Nadal czuł przejmujący strach, który towarzyszył mu, gdy ocknął się na pokładzie Serca Grawitacji, nihilskiej stacji bojowej, skołowany i rozbity, bezradny, w otoczeniu sojuszników, ale i wrogów. Pamiętał przerażenie, jakie wywoływała w nim mroczna, przyprawiająca o dreszcze obecność Drengirów, widok pełznących ku niemu z zakamarków amaxińskiej stacji kolczastych macek.
Nic z tego jednak nie wyjaśniło mu w najmniejszym stopniu, co znaczy „przedkładać nade wszystko nas”. Jeśli już, to wręcz przeciwnie – sprawiało tylko, że czuł się bardziej zagubiony.
Miał wrażenie, jakby za każdym razem, gdy próbował czegoś dokonać, gdy był odrobinę bliżej wytyczenia własnej ścieżki, coś wybuchało lub ktoś próbował go zabić.
Albo jeszcze gorzej: odchodził ktoś, na kim mu zależało.
Jego pierwsza mistrzyni, Jora Malli, zginęła podczas walk z Nihilami, tak jak wielu innych – zbyt wielu, by wymieniać wszystkich z nazwiska.
Potrzebował po prostu chwili, żeby odetchnąć, złapać dystans. Po prostu być. Gdy tak się stanie, Moc ukaże mu jego ścieżkę. Był tego pewien.
Kiedy przekraczał próg sali treningowej, owionął go znajomy zapach potu i kadzidła.
– Spóźniłeś się – zauważył mistrz Cohmac Vitus, a potem ruszył prosto na niego, nie dając mu nawet chwili na przygotowanie i zawijając już w powietrzu swoim ćwiczebnym mieczem.