Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Star Wars. Wielka Republika. Ścieżka zemsty - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
22 stycznia 2025
44,00
4400 pkt
punktów Virtualo

Star Wars. Wielka Republika. Ścieżka zemsty - ebook

Wielka Republika to nowy początek, na który czekały Gwiezdne Wojny”.

Cinema Blend

Ścieżki, które wybieramy, zawsze mają swoją cenę…

Chociaż kuzynki Marda i Yana Ro należą do Ścieżki Otwartej Dłoni, to wile je różni. Sekta, dowodzona przez charyzmatyczną kobietę zwaną Matką, wierzy, że Moc nie powinna być wykorzystywana przez nikogo, zwłaszcza przez Jedi. Marda jest wierna naukom grupy, podczas gdy Yana pozostaje wobec nich sceptyczna. Ale kiedy misja Ścieżki na Księżycu Pielgrzymów, Jedzie, kończy się wybuchem przemocy, dwie kuzynki zaczyna dzielić przepaść głębsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Marda, obwiniająca Jedi za zamieszki na Jedzie i zdeterminowana, by udowodnić, że zasługuje na swoje miejsce w szeregach sekty, dołącza do niebezpiecznej wyprawy na legendarną Planetę X w poszukiwaniu kolejnych tajemniczych stworzeń z gatunku, z którego pochodzi Niwelator, aby wykorzystać je przeciwko Jedi. Planeta wydaje się być istnym rajem… ale pod jej powierzchnią czają się niewyobrażalne koszmary…

Yana z kolei zawiera sojusz z najbardziej niespodziewaną osobą: Heroldem, ojcem jej ukochanej zmarłej w tragicznych okolicznościach. Choć niechętnie, będą musieli współpracować, aby zrealizować wspólny cel – chęć wyrwania Ścieżki spod kontroli Matki.

Połączone więzami krwi, ale rozdzielone wiarą, dwie młode kobiety staną na rozdrożu: to, którą ścieżką zdecydują się kroczyć, zaważy nie tylko na losach ich samych, ale i całej galaktyki…

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68204-62-9
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

STAR WARS
WIELKA REPU­BLIKA

MISJA JEDI

W galak­tyce trwa kon­flikt. Chaos na Księ­życu Piel­grzy­mów, Jedzie, dopro­wa­dził do nisz­czy­ciel­skiej bitwy, wsku­tek któ­rej Jedi dowie­dzieli się o zaan­ga­żo­wa­niu pozor­nie nie­szko­dli­wej grupy zwa­nej ŚCIEŻKĄ OTWAR­TEJ DŁONI w zabój­czo nie­bez­pieczne mię­dzy­pla­ne­tarne spi­ski.

Pod­czas gdy łącz­ność nie działa, przy­wód­czyni Ścieżki, MATKA, wraca na pla­netę Dalna z zamia­rem dopeł­nie­nia swo­jego dzieła.

Jedi nie wie­dzą, że pla­nuje uwol­nić tajem­ni­cze, bez­i­mienne stwo­rze­nia, posia­da­jące moc znisz­cze­nia zakonu - raz na zawsze…PROLOG

Marda mówiła, a Ścieżka Otwar­tej Dłoni słu­chała.

Płyty pokładu wibro­wały pod jej sto­pami w rytm deli­kat­nego pomruku sil­ni­ków. Wciąż zdu­mie­wało ją, jak potężne, a jed­no­cze­śnie tchnące dziw­nym spo­ko­jem było „Elek­tryczne Spoj­rze­nie”, gigan­tyczny okręt, który po latach budowy na zaku­rzo­nych rów­ni­nach Dalny w końcu wzniósł się w niebo i roz­po­czął swój rejs wśród gwiazd. Marda spę­dziła więk­szość swo­jego życia marząc o tej chwili i oto teraz ona – oni wszy­scy – mknęli w kie­runku Jedhy, legen­dar­nego Księ­życa Piel­grzy­mów, aby sze­rzyć słowo Ścieżki. A co naj­bar­dziej nie­wia­ry­godne, to ona im prze­wo­dziła: Marda, zawsze pozo­sta­jąca w cie­niu, pod­czas gdy jej kuzynka Yana wyru­szała z Dziećmi, eli­tarną grupą uczniów Matki, prze­mie­rza­jącą galak­tykę, aby uwal­niać arte­fakty Mocy spod wła­dzy tych, któ­rzy chcieli je nie­wła­ści­wie wyko­rzy­stać. Marda wie­lo­krot­nie pro­siła o dołą­cze­nie do Dzieci, ale jej prośby były odrzu­cane. Pod­czas gdy Yana prze­by­wała pośród gwiazd, ona zosta­wała na Dal­nie, opie­ku­jąc się Malucz­kimi i zasta­na­wia­jąc się, dla­czego nie jest godna bło­go­sła­wień­stwa Matki.

A potem zja­wił się Kevmo Zink – i wszystko się zmie­niło. Piękny, rado­sny Kevmo spra­wił, iż Marda zwąt­piła we wszystko, w co kie­dy­kol­wiek wie­rzyła, zanim udo­wod­niła, że zawsze miała rację. Młody pada­wan wywró­cił jej świat do góry nogami – nie było co do tego wąt­pli­wo­ści – przy­by­wa­jąc na Dalnę, sza­fu­jąc swo­imi sztucz­kami Jedi i lek­ko­myśl­nie mani­pu­lu­jąc Mocą, nie bio­rąc też pod uwagę kon­se­kwen­cji swo­ich dzia­łań. Marda bła­gała go, by zasta­no­wił się nad tym, co robi, dzie­ląc się z nim praw­dami Ścieżki. Nad­uży­wa­nie Mocy, nawet w naj­bar­dziej try­wialny spo­sób – choćby pod­no­sząc w powie­trze płatki kwia­tów, aby zadzi­wić Malucz­kich, tak jak zro­bił to pod­czas ich pierw­szego spo­tka­nia – mogło spo­wo­do­wać łań­cuch wyda­rzeń o nie­prze­wi­dzia­nych i poten­cjal­nie kata­stro­fal­nych kon­se­kwen­cjach w innych czę­ściach galak­tyki. To, co zaczęło się jako lekka zmarszczka na tafli Mocy na Dal­nie, mogło prze­kształ­cić się w tsu­nami gdzieś daleko, daleko stąd, tsu­nami nisz­czące wszystko na swo­jej dro­dze. Kevmo i jemu podobni nie mieli poję­cia, jaki ból i cier­pie­nie zadają innym. Marda pró­bo­wała wytłu­ma­czyć mu, na czym pole­gają prze­wi­nie­nia, któ­rych nie­świa­do­mie się dopusz­czał, ale on nie chciał słu­chać. Ma się rozu­mieć, nie mogła go cał­ko­wi­cie obwi­niać – nie do końca. Był tylko uczniem, odda­nym swo­jej mistrzyni Jedi, bla­dej Soikance nazwi­skiem Zal­lah Macri. Zal­lah upie­rała się, że Moc nie pod­lega naukom Ścieżki, a Kevmo, indok­try­no­wany od małego, gładko prze­ły­kał jej kłam­stwa.

Gdy Marda myślała o mło­dym Pan­to­ra­ni­nie, jedy­nym chłopcu, któ­rego kie­dy­kol­wiek poko­chała, serce dosłow­nie pękało jej z bólu. Wie­działa, że już ni­gdy wię­cej nie zoba­czy jego olśnie­wa­ją­cego uśmie­chu ani tych gład­kich, nie­bie­skich policz­ków, rumie­nią­cych się pod mister­nymi tatu­ażami, gdy wymie­nili poca­łu­nek. Jego bole­sna, gorzka naiw­ność odci­snęła trwałe piętno na wszyst­kich jej wspo­mnie­niach o nim. Kiedy zamy­kała oczy, widziała tylko zimne ciało Kevma, leżące w jaski­niach pod kom­plek­sem Ścieżki na Dal­nie, jego miękką skórę zwap­niałą od wpływu dziw­nej istoty, nazy­wa­nej przez Ścieżkę Niwe­la­to­rem – tej samej bestii, która teraz obser­wo­wała ją z cie­nia w sali zgro­ma­dzeń, awa­tara samej Mocy.

Kevmo i Zal­lah nad­użyli jej potęgi, a ona uka­rała ich, gasząc świa­tło Jedi w naj­bar­dziej prze­ra­ża­jący spo­sób, jaki można sobie wyobra­zić. Zostali zre­du­ko­wani do pozba­wio­nych życia sko­rup, a ich ciała roz­pa­dły się w proch i pył.

Marda nosiła miecz świetlny Kevma ukryty w fał­dach swo­ich szat jako przy­po­mnie­nie tego, co stra­ciła i zyskała w tej jed­nej strasz­nej chwili. Śmierć Kevma zła­mała jej serce i nawet gdy Matka ogło­siła, że Ścieżka opu­ści Dalnę, aby udać się na Jedhę, Marda poprzy­się­gła sobie, iż ni­gdy nie pozwoli, by kto­kol­wiek inny cier­piał z powodu bólu i pustki, które odczu­wała teraz ona sama. Ostrze­gała wszyst­kich przed nie­bez­pie­czeń­stwami pły­ną­cymi nie­uchron­nie z nad­uży­wa­nia Mocy, aby nikt już ni­gdy nie doświad­czył tego samego roz­dzie­ra­ją­cego smutku. Kevmo zgi­nął, ponie­waż nie chciał jej słu­chać. Nie pozwoli innym podzie­lić jego losu. Matka dostrze­gła jej poten­cjał, mia­nu­jąc ją duchową prze­wod­niczką Ścieżki, dając przy­zwo­le­nie na pro­wa­dze­nie obrząd­ków i sze­rze­nie jej słowa w zastęp­stwie przy­wód­czyni. Wresz­cie Marda będzie mogła chro­nić Moc. Wresz­cie będzie mogła oca­lić tych, któ­rzy przyjdą po Kevmie.

Uśmiech­nęła się, nie prze­sta­jąc mówić. Jej ciemne oczy zalśniły od łez, a Ścieżka słu­chała, szlo­cha­jąc razem z nią.

Yana nie pła­kała. To zna­czy – nie żeby nie chciała. Naprawdę miała ochotę. Chyba. Ale nie mogła – nie tu, nie teraz. Wszystko zmie­niło się tak szybko! Zale­d­wie kilka tygo­dni temu pla­no­wała opu­ścić sze­regi Ścieżki, aby zacząć od nowa, z miło­ścią swo­jego życia u boku, z dala od machi­na­cji Matki, z dala od tej prze­klę­tej pla­nety.

Opusz­czała Dalnę, ale nie tak, jak pra­gnęła. Po pierw­sze, nie było z nią Kor. Zamiast tego ciało jej dziew­czyny spo­czy­wało głę­boko pod lodem na zamar­z­nię­tym świe­cie odda­lo­nym o całe lata świetlne. To tam Yana musiała porzu­cić uko­chaną, aby unik­nąć tego samego losu. W chwi­lach naj­czar­niej­szej roz­pa­czy wyobra­żała sobie Kor Plo­uth taką jak teraz – nie tęt­niącą życiem Nauto­lankę, którą znała od trzy­na­stego roku życia, ale zwłoki odarte z ciała przez padli­no­żer­ców z głę­bin Thelj. Ten gro­te­skowy i prze­ra­ża­jący obraz spra­wiał, że Yana pra­gnęła spra­wie­dli­wo­ści. Matka zdra­dziła Kor, sprze­da­jąc czwórkę Dzieci pod­czas ich ostat­niej, z góry ska­za­nej na porażkę misji. Yana prze­żyła tylko dzięki swoim ostrym eve­reń­skim kłom. Miesz­kańcy całej galak­tyki – ci któ­rzy nie znali jej gatunku – panicz­nie bali się jego przed­sta­wi­cieli. Oce­niali ich na pod­sta­wie repu­ta­cji i wyglądu – łup­ko­wo­sza­rej skóry, ostrych jak brzy­twa zębów i szpo­nów oraz czar­nych jak węgiel oczu. Eve­re­no­wie byli postrze­gani jak okrutne dra­pież­niki, a Yana, teraz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, na Wielką Burzę, pra­gnęła udo­wod­nić, że mają rację. Ile razy marzyła o tym, by powa­lić Matkę na zie­mię i roz­szar­pać gar­dło fał­szy­wej pro­ro­kini na oczach wiel­bią­cego ją tłumu! Zamiast tego jed­nak nie robiła nic, sto­jąc z tyłu sali zgro­ma­dzeń „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia” i słu­cha­jąc, jak Marda wygła­sza kolejne naiwne kaza­nie na temat zawi­ło­ści dok­tryny Ścieżki.

Marda… bar­dzo się zmie­niła. Yana chro­niła swoją kuzynkę od chwili, gdy przy­były na Dalnę jako uchodź­czy­nie – pra­gnąc, by w końcu odna­la­zła w sobie odwagę, wzięła się w garść. Myślała… miała nadzieję, że Kevmo Zink sta­nie się dla niej czymś w rodzaju kata­li­za­tora, że uczu­cie, które roz­kwi­tło mię­dzy jej kuzynką a mło­dym Jedi, pomoże Mar­dzie uświa­do­mić sobie, kim jest – i kim może zostać. I fak­tycz­nie tak się stało, ale nie dało efektu, na jaki liczyła Yana. Zamiast tego Marda na nowo odkryła w sobie ducha fana­tyczki i Yana ledwo ją roz­po­zna­wała. Naj­bar­dziej widoczną tego oznaką była zmiana w spo­so­bie malo­wa­nia trzech nie­bie­skich linii, któ­rymi wszy­scy człon­ko­wie Ścieżki nazna­czali swoje twa­rze za pomocą sprosz­ko­wa­nych muszli bri­kal. Sym­bo­li­zu­jące wol­ność, har­mo­nię i jasność, od zawsze miały formę łagod­nych fal, nawią­zu­ją­cych do pły­wów oce­anu, ale od śmierci Kevma Marda prze­kształ­ciła je w trzy pio­nowe linie, prze­ci­na­jące ostro twarz dziew­czyny od czoła aż do pod­bródka. Powie­działa Yanie, że nowy wzór repre­zen­tuje jej prze­ko­na­nie, iż Ścieżka musi stać się bar­dziej wytrwała w swo­ich dąże­niach do aktyw­nego tro­pie­nia nad­użyć Mocy i usu­wa­nia ich niczym zepsu­cia, któ­rym w isto­cie są. Inni poszli w jej ślady, malu­jąc swoje twa­rze w ten sam spo­sób, w miarę jak popu­lar­ność Mardy rosła. Znaki Yany, nakła­dane w tra­dy­cyjny spo­sób wzdłuż czoła, były sym­bo­lami wybie­ra­nymi obec­nie przez zde­cy­do­waną mniej­szość.

– Spójrz na nich tylko – ode­zwał się obok niej cichy głos. Nie odpo­wie­działa, nie odry­wa­jąc wzroku od Mardy. – Uwiel­biają ją. Nową Prze­wod­niczkę Ścieżki.

Lud Yany doznał naprawdę wielu krzywd. Eve­re­no­wie nie mieli praw­dzi­wego domu, praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści – innej niż obe­lgi, któ­rymi obrzu­cali ich inni – żad­nego real­nego celu. Do tego docho­dziły naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dobne plotki na ich temat, histo­rie, w jakie Yana ni­gdy do końca nie wie­rzyła… aż do teraz.

Po raz pierw­szy usły­szała naj­bar­dziej maka­bryczne z nich w barze na Rekar­dii. Począt­kowo pró­bo­wała zigno­ro­wać pomruki grupy prze­myt­ni­ków, któ­rzy obrzu­cili ją nie­na­wist­nymi spoj­rze­niami, gdy tylko prze­kro­czyła próg knajpy.

– Wie­cie, że oni, ci cali Eve­re­no­wie, roz­ma­wiają ze zmar­łymi? – rzu­cił jeden z nich do swo­ich towa­rzy­szy, bez dwóch zdań napę­dzany igno­ran­cją i tanim piwem. – Widzą duchy tych, któ­rych zabili, zagu­bione dusze ska­zane na podą­ża­nie za tymi prze­klę­tymi reki­nami, gdzie­kol­wiek się uda­dzą.

To były oczy­wi­ście zabo­bonne bzdury, jak przy­po­mniała zie­lo­no­skó­remu Argaz­da­ni­nowi po tym, jak roz­biła mu nos o kon­tuar. Opo­wie­działa nawet tę histo­rię Kor, gdy spo­tkały się ponow­nie w kosmo­por­cie, na co ta zare­ago­wała ze śmie­chem, potrzą­sa­jąc wyra­sta­ją­cymi z jej głowy wypust­kami. A jed­nak fakt, że te histo­rie zostały bez wąt­pie­nia wyssane z palca, w żaden spo­sób nie mógł wpły­nąć na to, iż Yana dostrze­gła bole­śnie zna­jomą postać, sto­jącą na tyłach tłumu, gdy po raz pierw­szy wsia­dali na pokład „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia”. Wszę­dzie roz­po­zna­łaby te jasno­zie­lone macki. Skóra Nauto­lanki nie zdra­dzała żad­nych oznak roz­kładu, choć jej nie­gdyś ciemne oczy stały się mętne, gdy wpa­try­wała się w Yanę, oto­czona człon­kami Ścieżki, a gdy się uśmiech­nęła, spo­mię­dzy spę­ka­nych ust wypły­nęły strużki lodo­wa­tej wody.

Od tam­tej pory Kor towa­rzy­szyła jej bez­u­stan­nie, zawsze kilka kro­ków za dziew­czyną, nie­wi­doczna dla nikogo poza nią, a jej głos był tak wyraźny, jakby leżała obok niej na pry­czy na Dal­nie.

– Zosta­wi­łaś mnie, ale ja wciąż jestem z tobą. Zawsze będę z tobą, dopóki będziesz mnie potrze­bo­wać.

Yana wie­działa, że tak naprawdę to nie ona – nie do końca. Kor nie żyła. Ta zjawa stała się mani­fe­sta­cją poczu­cia winy i gniewu Yany. Wście­kło­ści, pło­ną­cej głę­boko w jej sercu, tego samego palą­cego gniewu, który dopro­wa­dził ją do sprzy­mie­rze­nia się z pogrą­żo­nym w żało­bie ojcem Kor, Wer­them Plo­uthem, Herol­dem Otwar­tej Dłoni. On rów­nież cze­kał na odpo­wiedni moment, aby pozba­wić Matkę wła­dzy, gdy tylko nada­rzy się oka­zja.

– Zna­czy: kiedy on się na to zde­cy­duje? – szep­nęła Kor.

Yana zaci­snęła dło­nie w pię­ści i sku­piła się na bólu spo­wo­do­wa­nym paznok­ciami wpi­ja­ją­cymi się w jej suche dło­nie. A jed­nak na­dal nie mogła wyci­snąć z oczu choćby jed­nej łzy, nawet gdy człon­ko­wie Ścieżki powtó­rzyli ostat­nie słowa Mardy:

– Moc będzie wolna.

– Moc będzie wolna – powie­działa Kor, owie­wa­jąc chłod­nym odde­chem ucho Yany.

– Tak, ale czy my będziemy? – zapy­tała Yana, nie odry­wa­jąc wzroku od kuzynki.

Zgro­ma­dzeni już wyszli, ale Marda na­dal nie opusz­czała sali. Starsi podzię­ko­wali jej za pocie­sze­nie, jakie przy­nio­sły jej słowa. Matka oczy­wi­ście nie uczest­ni­czyła w spo­tka­niu – Ele­cia spę­dzała więk­szość czasu w swo­ich pry­wat­nych kom­na­tach, obcu­jąc z Mocą. Marda jed­nak czuła się zasko­czona nie­obec­no­ścią Herolda. Przy­wy­kła, że Nauto­la­nin trzy­mał się zazwy­czaj na tyłach; jego oczy wyda­wały się nie­mal tak ciemne jak jej, a kikuty odcię­tych macek odzna­czały się wyraź­nie na tle jego zie­lo­nej cery. Być może miał jakieś sprawy do zała­twie­nia w innym miej­scu na potęż­nym statku? Praw­do­po­dob­nie tak wła­śnie było, ale Marda wąt­piła, by zamie­rzał ją o tym infor­mo­wać. Przed jej awan­sem na Prze­wod­niczkę ich rela­cje stały się napięte, ale teraz ochło­dziły się jesz­cze bar­dziej. Czuła nie­chęć Wer­tha, ema­nu­jącą od niego falami, ale nie orien­to­wała się, dla­czego tak bar­dzo jej nie lubi. Nie sta­no­wiła zagro­że­nia – zwłasz­cza dla niego. Oboje mieli ten sam cel: gło­sić prze­sła­nie Ścieżki jak galak­tyka długa i sze­roka. Czy cho­dziło o jej nowo odkrytą bli­skość z Matką, więź, którą dzie­liły? Czy Herold był… zazdro­sny?

Nie­wąt­pli­wie sfru­stro­wało go, gdy Matka wysłała „Słonko” Dob­bsa na jego statku przed „Elek­trycz­nym Spoj­rze­niem”, aby ogło­sił przy­by­cie Ścieżki na Jedhę. Po czę­ści to rozu­miała. Jak suge­ro­wał jego tytuł, Herold miał być posłań­cem Ścieżki, a Słonko Dobbs, cóż… Słonko był nie­wiele wię­cej niż oszu­stem. A przy­naj­mniej zanim poświę­cił swoje życie Ścieżce. Dawny poszu­ki­wacz dosłow­nie pro­mie­niał za każ­dym razem, gdy prze­by­wał w obec­no­ści Matki – do tego stop­nia, że Marda zasta­na­wiała się, czy od czasu nawró­ce­nia nie zaczął żywić do Ele­cii jakichś cie­plej­szych uczuć. Wie­działa jed­nak, że Matka nie wyko­rzy­sta­łaby jego zauro­cze­nia, nawet jeśli fak­tycz­nie coś do niej czuł.

Ale entu­zjazm Słonka spra­wił, że Herold stał się jesz­cze bar­dziej przy­bity. Żal Wer­tha po stra­cie córki wyssał z niego całą radość życia i odarł z wcze­śniej­szego odda­nia spra­wie. Od jakie­goś czasu nie­mal z nikim nie roz­ma­wiał – nawet ze swoją żoną, Opari. Ta po śmierci Kor zamknęła się w sobie, ukry­wa­jąc w kwa­te­rach, które zaj­mo­wała z Herol­dem na pokła­dzie „Spoj­rze­nia”. Jego jedy­nym powier­ni­kiem zda­wała się być Yana, co było zaska­ku­jące, bio­rąc pod uwagę dzie­lące ich w prze­szło­ści róż­nice, ale Marda nie mogła mieć do niego pre­ten­sji o to, że szu­kał pocie­sze­nia u jej kuzynki. Bez wąt­pie­nia zbli­żył ich do sie­bie wspólny żal, więź, jaka daw­niej łączyła ich z Kor, córką i dziew­czyną, którą każde z nich kochało na swój spo­sób – jedno miło­ścią rodzica, dru­gie – jako part­nerkę.

Bez względu na powód, Marda chciała jedy­nie, żeby Yana w końcu z nią poroz­ma­wiała.

– Mardo?

Na dźwięk jej głosu nie­mal pod­sko­czyła. Stała tak, zato­piona w myślach, wpa­tru­jąc się w ilu­mi­na­tor, że aż nie usły­szała zbli­ża­ją­cej się Yany. A może cho­dziło po pro­stu o to, że jej kuzynka była tak bie­gła w sztuce skra­da­nia się? Yana potra­fiła być cicha niczym chył­kot, ale mniej­sza o to – naj­waż­niej­sze, że przy­szła tu, chwała niech będzie Mocy, cał­kiem jakby ta odpo­wie­działa na jej modły. Marda odwró­ciła się, by powi­tać kuzynkę, ale jej uśmiech zbladł na widok dłu­gich pałek bojo­wych w rękach Yany.

– Kuzynko?

– Kuzynko – odpo­wie­działa na powi­ta­nie Yana gło­sem kom­plet­nie wyzu­tym z emo­cji, wycią­ga­jąc jedną z pałek w stronę Mardy.

– O co cho­dzi? – zapy­tała Marda.

– A jak myślisz? Przy­dałby ci się tre­ning.

Marda par­sk­nęła śmie­chem, nie wie­rząc wła­snym uszom.

– To sala zgro­ma­dzeń. Święte miej­sce!

Yana wzru­szyła ramio­nami.

– Wiara to pole bitwy.

Marda zro­biła krok w stronę kuzynki.

– Yano. Poroz­ma­wiajmy. Chodźmy… coś zjeść.

– Zjeść? – prych­nęła Yana.

– Maga­zyn jest pełen zapa­sów z Dalny. Star­szy Sare­ve­lin zabrał nawet kan­dy­zo­wane orze­chy! Jeśli masz ochotę na coś bar­dziej tre­ści­wego, w kam­bu­zie jest mnó­stwo pikant­nej potrawki. Two­jej ulu­bio­nej…

Yana na­dal trzy­mała przed sobą wycią­gniętą pałkę.

– Możemy zjeść póź­niej.

Marda zwie­siła ramiona.

– Po tre­ningu?

W odpo­wie­dzi Yana ski­nęła głową, ale Marda wie­działa, że to nie jest obiet­nica.

– Po tre­ningu.

Marda opu­ściła spoj­rze­nie na broń. Może w ten spo­sób kuzynka chciała zła­go­dzić napię­cie, które naro­sło mię­dzy nimi ostat­nimi czasy, zro­bić pierw­szy krok na dro­dze ku odbu­do­wie ich wza­jem­nych rela­cji? To była bez wąt­pie­nia naj­dłuż­sza wymiana zdań, jaką odbyły od momentu wej­ścia na pokład „Spoj­rze­nia”. Powinna sko­rzy­stać z oka­zji, zanim Yana się roz­my­śli.

Wzięła pałkę i przy­jęła pozy­cję obronną, a kuzynka natych­miast ruszyła do ataku.

– Zgnu­śnia­łaś! – zadrwiła, gdy Marda jakimś cudem zdo­łała uchy­lić się przed cio­sem. Zamach­nęła się pałką, by zaata­ko­wać z dru­giej strony. Tym razem Marda nie miała nawet szansy zare­ago­wać w porę.

Krzyk­nęła, gdy czu­bek broni Yany tra­fił ją w żebra.

– Kom­plet­nie się nie sta­rasz.

– Bo nie powin­nam! – Marda spró­bo­wała przy­pu­ścić kontr­atak, ale Yana uchy­liła się przed cio­sem i koniec pałki dziew­czyny ude­rzył w płyty pokładu u stóp kuzynki.

Tym razem broń Yany wbiła się w mostek Mardy, odpy­cha­jąc ją z mocą w tył.

– A to… mogło cię zabić.

Kij zawi­ro­wał, tym razem ude­rza­jąc w plecy prze­ciw­niczki.

– Tym… mogłam zła­mać ci krę­go­słup.

Marda ryk­nęła z fru­stra­cji, wzno­sząc swoją pałkę łukiem nad głowę i opusz­cza­jąc ją gwał­tow­nie w cio­sie, który Yana była zmu­szona odbić, zanim tra­fił ją w szczękę.

– No, teraz tro­chę lepiej.

Marda nie prze­sta­wała krzy­czeć, obra­ca­jąc się wokół wła­snej osi, ale Yana ponow­nie zablo­ko­wała jej cios, chwa­ląc Mardę w ten sam spo­sób, w jaki ta chwa­liła Malucz­kich pod swoją opieką za postępy w malo­wa­niu pal­cami.

_Łup!_

– Teraz lepiej.

_Łup!_

– Cał­kiem nie­źle.

_Łup!_

– Skon­cen­truj się!

Przez chwilę Marda zatra­ciła się w walce, dźga­jąc, blo­ku­jąc, ude­rza­jąc i paru­jąc. Obrazy tań­czyły przed oczami dziew­czyny, gdy jej pałka prze­ci­nała z furią chłodne powie­trze prze­fil­tro­wane przez pokła­dowe sys­temy uzdat­nia­nia atmos­fery; wspo­mnie­nia prze­my­kały przez jej umysł – nie­wiele wię­cej niż prze­bły­ski dźwię­ków i barw­nych plam. Moment, kiedy przy­była na Dalnę jesz­cze jako dziecko, zagu­bione i prze­ra­żone. Chwila, w któ­rej pierw­szy raz zoba­czyła Matkę. Spo­tka­nie z Kevmem, szyb­sze bicie serca, to uczu­cie, gdy jego wargi dotknęły jej ust…

– Wystar­czy!

Yana zamach­nęła się swoją pałką, celu­jąc nisko i pod­ci­na­jąc Mar­dzie nogi. Broń dziew­czyny ude­rzyła o pod­łogę, a ona runęła w ślad za nią. Powie­trze uszło jej z płuc, a Yana sta­nęła nad kuzynką i przez sekundę Marda myślała, że za chwilę opu­ści swój kij, aby zadać jej osta­teczny cios… Zamiast tego jed­nak Yana wyraź­nie się roz­luź­niła, a jej bojowe nasta­wie­nie ustą­piło poiry­to­wa­niu, gdy zaczęła ryt­micz­nie ude­rzać pałką o płyty pokładu.

– Nie jesteś gotowa na Jedhę.

Marda z tru­dem zła­pała oddech.

– Lecimy z misją poko­jową…

Yana par­sk­nęła szcze­kli­wym śmie­chem.

– Poko­jową? Aby powie­dzieć wszyst­kim, któ­rzy zebrali się w tym naj­święt­szym z miejsc, że ich wie­rze­nia to bzdura? Aby poin­for­mo­wać całe to Zgro­ma­dze­nie Mocy, że muszą zmie­nić swoje postę­po­wa­nie lub czeka ich zagłada?

– Jedi plu­ga­wią Moc – wyce­dziła Marda, wspie­ra­jąc się drżą­cymi dłońmi o pokład i pró­bu­jąc się pod­nieść.

Yana wycią­gnęła do niej rękę.

– Nie mówi­łam o Jedi.

Marda przy­jęła dłoń i pozwo­liła, aby Yana pomo­gła jej wstać.

– Wiem. Ale Jedi mają destruk­cyjny wpływ na Zgro­ma­dze­nie…

Yana puściła rękę Mardy.

– „Destruk­cyjny wpływ”? Brzmisz jak Matka.

– Dzię­kuję – powie­działa cicho Marda, uzna­jąc drwinę za kom­ple­ment. Spoj­rzała kuzynce w oczy, pró­bu­jąc zła­pać oddech. – Zgro­ma­dze­nie zrze­sza przed­sta­wi­cieli wszyst­kich głów­nych reli­gii. Jeśli uda nam się ich prze­ko­nać, że zagra­żają Mocy…

– Nie uwie­rzą ci.

– Ale musimy spró­bo­wać!

Stały przez chwilę naprze­ciwko sie­bie w mil­cze­niu – Yana z zaci­śniętą szczęką, a Marda dysząc ciężko. Widziała ból w oczach kuzynki, gniew, który pło­nął w jej wnę­trzu. Gdyby tylko Yana mogła odpo­wied­nio go ukie­run­ko­wać, prze­kuć w gor­li­wość, aby gło­sić prawdy Ścieżki… Wyko­rzy­stać do odna­le­zie­nia spo­koju w ich pro­sto­cie… Marda miała ochotę przy­tu­lić ją, powie­dzieć, że rozu­mie i że wszystko będzie dobrze, ale zanim zdą­żyła wyko­nać gest, wła­ściwa pora minęła bez­pow­rot­nie. Yana schy­liła się, aby pod­nieść z pod­łogi pałkę kuzynki.

– Za godzinę – oświad­czyła, wsu­wa­jąc broń z powro­tem w ręce Mardy. – Spo­tkamy się w rezer­wo­wej ładowni. Musisz być przy­go­to­wana na wszystko. Noce na Jedzie są ciemne.

– Ale to Księ­życ Świa­tła!

– To księ­życ pełen piel­grzy­mów, któ­rzy nie zare­agują zbyt dobrze na to, co masz im do powie­dze­nia.

Nie „mamy”. „Masz”.

– A co z potrawką?

Yana odwró­ciła się i wyszła z sali zgro­ma­dzeń, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

– Może póź­niej.

Marda wie­działa jed­nak, że powie­działa tak tylko po to, by ją zbyć. Drzwi zamknęły się za kuzynką i została sama. „Nie. Nie sama” – popra­wiła się w myśli. Już nie.

– Przej­rzy na oczy – oznaj­miła na głos. – Dostrzeże, jak bar­dzo się myli. Jedha posłu­cha. Wszy­scy ujrzą prawdę…

– Ow­szem – przy­tak­nął sto­jący w pobliżu Kevmo. Jego skóra, nie­gdyś błę­kitna, była teraz kre­do­wo­biała, a głos przy­po­mi­nał chrzęst żwiru pod sto­pami. – Moc będzie wolna.

– Moc będzie wolna – powtó­rzyła z uśmie­chem Marda.Rozdział pierwszy

Jedha nie słu­chała. Nikt nie słu­chał. A teraz Marda została sama.

Spo­kój, który odczu­wała, sto­jąc w sali zgro­ma­dzeń „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia” (po pobi­ciu przez Yanę na jej ramio­nach i boku już two­rzyły się siniaki), towa­rzy­szył jej przez całą drogę na Księ­życ Piel­grzy­mów. W zasa­dzie to przy­brał na sile, zmie­nia­jąc się w coś w rodzaju zachwytu, gdy scho­dziła po tra­pie promu, któ­rym przy­le­ciała na powierzch­nię ze statku sekty.

Na początku wszystko wska­zy­wało na to, że Marda miała rację. Napo­tkane tutaj istoty były bar­dziej niż gotowe na przy­ję­cie prze­sła­nia Ścieżki. Słonko Dobbs dotrzy­mał słowa, a jego roz­kle­ko­tany, prze­sta­rzały sta­tek, „Szpi­gat”, wylą­do­wał na Księ­życu Piel­grzy­mów na kilka dni przed przy­by­ciem „Spoj­rze­nia”. Sam Dobbs zro­bił dobry uży­tek ze swo­ich nie­chlub­nych umie­jęt­no­ści, prze­ku­pu­jąc sku­tecz­nie każ­dego, kto mógłby sta­nąć im na dro­dze, i zmniej­sza­jąc, jeśli nie cał­ko­wi­cie usu­wa­jąc poten­cjalne prze­szkody, a nawet inwe­stu­jąc część zaska­ku­jąco zasob­nej kiesy Ścieżki w zakup pod­upa­da­ją­cego przy­tułku – w ramach demon­stra­cji wiel­ko­dusz­no­ści i dobrych zamia­rów sekty. Zgro­ma­dze­nie Mocy zgo­dziło się spo­tkać z Herol­dem, a Matka oka­zała się cenną pomocą w roz­mo­wach poko­jo­wych mię­dzy Eira­mem a E’ronoh, świa­tami od poko­leń pozo­sta­ją­cymi w kon­flik­cie.

Wszystko szło zgod­nie z pla­nem… ale potem zaczęły się roz­ru­chy.

Pyli­ste ulice Jedhy spły­wały teraz krwią. To, co zaczęło się jako scy­sja mię­dzy Herol­dem a Zgro­ma­dze­niem, prze­ro­dziło się w zamieszki, pod­czas któ­rych Herold wyszedł na schody sie­dziby orga­ni­za­cji i pod­bu­rzał prze­chod­niów, żeru­jąc na ich wła­snej nie­uf­no­ści zarówno wobec samego Zgro­ma­dze­nia, jak i sie­bie nawza­jem. Naj­pierw padły obe­lgi, potem ciosy, a następ­nie prze­moc roz­prze­strze­niła się niczym pożoga. Takie wyda­rze­nie samo w sobie byłoby wystar­cza­jąco kata­stro­falne w skut­kach, ale sytu­acja zaogniła się jesz­cze bar­dziej, gdy roz­mowy poko­jowe mię­dzy Eira­mem a E’ronoh zostały bru­tal­nie prze­rwane, a uzbro­jeni straż­nicy i dro­idy-egze­ku­to­rzy z dwóch wal­czą­cych pla­net wyszli na ulice. I tak prze­ra­żeni już miesz­kańcy Jedhy wpa­dli w panikę, roz­pę­tały się istne pie­kło i chaos, aż mia­sto zmie­niło się w pole bitwy, gdy różne frak­cje, wcze­śniej współ­ist­nie­jące tu w sta­nie kru­chej rów­no­wagi i pokoju, zwró­ciły się prze­ciwko sobie, pod­sy­cane tłu­mio­nymi przez lata wza­jem­nymi pre­ten­sjami i zarzu­tami, które, bul­go­czące wcze­śniej cicho pod przy­krywką tego tygla, zawrzały teraz i zaczęły kipieć.

Marda pró­bo­wała słu­żyć Mocy, uspo­ka­ja­jąc tłum i zaj­mu­jąc się ran­nymi, ale wtedy Jedi prze­jęli kon­trolę, jak zawsze, wkra­cza­jąc na scenę ze swo­imi pło­ną­cymi mie­czami świetl­nymi. Tylko pogor­szyli sytu­ację – prze­moc eska­lo­wała, aż w końcu nikt nie pamię­tał już, dla­czego wła­ści­wie roz­go­rzała ta bitwa…

Jedi zawsze wszystko psuli.

Marda odru­chowo przy­pa­dła do ziemi, gdy nad jej głową z rykiem sil­ni­ków prze­mknęły myśliwce. Na sąsied­niej ulicy doszło do eks­plo­zji, a po niej roz­legł się chór okrzy­ków bólu i prze­ra­że­nia. Tak wiele wybu­chów. Tak wiele cier­pie­nia…

Marda się­gnęła po komu­ni­ka­tor i akty­wo­wała łącze.

– Yana? Yano, sły­szysz mnie? Stra­ci­łam z oczu Matkę – nie widzia­łam jej od czasu znisz­cze­nia przy­tułku…

Marda nie mogła już dłu­żej zaprze­czać: ponio­sła kom­pletną porażkę. Yana miała pełne prawo, by trium­fo­wać i z niej drwić. Wszystko, co powie­działa jej kuzynka, oka­zało się prawdą, samo­speł­nia­ją­cym się pro­roc­twem. Lud Jedhy odpo­wie­dział na ich prze­sła­nie prze­mocą. Wszystko było stra­cone…

– Yana? Pro­szę, odpo­wiedz! Yano!

Odpo­wiedź jed­nak nie nade­szła – nawet w for­mie kpią­cego śmie­chu ani peł­nego samo­za­do­wo­le­nia „A nie mówi­łam?”.

Jeden z myśliw­ców nad jej głową sta­nął w pło­mie­niach, jego poskrę­cany kadłub spadł z nieba i wbił się w świą­ty­nię jakie­goś na wpół zapo­mnia­nego kultu.

– Co robić? – jęk­nęła Marda, ale nikt nie odpo­wie­dział. Ani Yana, ani nawet Kevmo, który nie poka­zał się, odkąd sytu­acja na Jedzie wymknęła się spod kon­troli. Może w ogóle ni­gdy nie ist­niał? Marda nie była już niczego pewna.

Roz­legł się kolejny krzyk, tym razem bli­żej. Na moment umysł Mardy zalała fala irra­cjo­nal­nego stra­chu: czy to nie Matka? Czy zna­la­zła się w nie­bez­pie­czeń­stwie? Ów lęk, irra­cjo­nalny czy nie, uru­cho­mił w niej odru­chowe mecha­ni­zmy, zmu­sza­jąc do dzia­ła­nia. Chwilę póź­niej bie­gła już w kie­runku źró­dła krzyku. Yana wyśmia­łaby ją, twier­dząc, iż ma omamy, ale Marda musiała wie­rzyć, że kie­ruje nią sama Moc.

Serce pode­szło jej do gar­dła, gdy mija­jąc skru­szone ruiny nie­gdyś potęż­nej świą­tyni, dostrze­gła leżącą w kurzu podartą nie­bie­ską tunikę, pociem­niałą od pyłu i krwi. Odziana w nią postać była zwi­nięta w kłę­bek i osła­niała głowę ramio­nami, pod­czas gdy banda bun­tow­ni­ków kopała ją i biła, obrzu­ca­jąc wyzwi­skami. Czy to Matka? Nie mogła dostrzec szcze­gó­łów – nie w sytu­acji, gdy tłum robił wszystko, co w jego mocy, by zatłuc tego kogoś na śmierć. Marda musiała coś zro­bić, musiała oca­lić mu życie. Yana nie­wąt­pli­wie rzu­ci­łaby się w wir walki bez waha­nia i stra­chu, ale to, co się tu działo, utwier­dziło Mardę raz na zawsze w prze­ko­na­niu o jed­nym: nie była swoją kuzynką. Nie miała nawet broni…

„Ależ ow­szem, masz broń” – powie­dział z prze­ką­sem głos w jej gło­wie.

Marda spoj­rzała na swoje ostre jak brzy­twa paznok­cie, zasta­na­wia­jąc się, czy wystar­czą, ale w głębi serca wie­działa, że to za mało.

– Nie one – powie­dział Kevmo, w końcu mate­ria­li­zu­jąc się ponow­nie, aby szep­nąć jej do ucha: – Pod two­imi sza­tami. Mój miecz świetlny.

Zanim zdą­żyła sobie uzmy­sło­wić, co wła­ści­wie robi, zaczęła gme­rać przy pasie, wsu­wa­jąc dłoń pod zaku­rzone szaty, aby odna­leźć chłodną ręko­jeść, gotową do uży­cia. Chwy­ciła ją i zaczęła obra­cać meta­lowy cylin­der, aby zna­leźć akty­wa­tor, ale panika spra­wiała, że nie była w sta­nie myśleć jasno, mąciła jej wzrok.

– Jest tutaj! Pod kciu­kiem. Użyj go.

Marda naci­snęła, a ręko­jeść zawi­bro­wała Mocą, gdy żółte ostrze pło­ną­cej pla­zmy ożyło. Ten widok zaparł jej dech w pier­siach. Ostatni raz widziała tę broń w rękach Kevma. Od jego śmierci co jakiś czas myślała o tym, by ją akty­wo­wać, ale w jakiś dziwny spo­sób wyda­wało jej się to czymś na kształt świę­to­kradz­twa – odno­siła wra­że­nie, że w ten spo­sób zbez­cze­ści zarówno jego pamięć, jak i samą Moc. Teraz nie miała jed­nak wyboru.

– Prze­stań­cie! Natych­miast prze­stań­cie! – zawo­łała, a w jej gło­sie zabrzmiały ostre nuty groźby – coś, czego ni­gdy by się po sobie nie spo­dzie­wała. – Cof­nij­cie się!

Ban­dziory odwró­ciły się do niej – dwoje ludzi i zło­to­oki Kyuzo­anin.

– _Cruk­ko­lona_ Jedi! – wark­nął Kyuzo­anin, spo­glą­da­jąc na buczące ostrze. – To nie twój inte­res. Odejdź. Spły­waj stąd, ale już.

– Nic z tego – odpo­wie­działa gło­sem drżą­cym nie­mal tak mocno, jak broń w jej rękach.

– A dla­cze­góż to niby, ślicz­notko? – zadrwił jeden z ludzi, męż­czy­zna o sze­ro­kich barach, z rudą czu­pryną i krzy­wymi zębami. – Bo co, Moc ci tak każe?

To prze­są­dziło o spra­wie. Nie musiała wie­dzieć nic wię­cej. Rudy bru­tal nie nale­żał do żad­nego z tutej­szych kul­tów. To, co robił, czy­nił tylko dla roz­rywki, a osoba nale­żąca do Ścieżki, wciąż sku­lona u jego stóp, zna­la­zła się po pro­stu w złym miej­scu o nie­wła­ści­wym cza­sie.

Marda zro­biła ostrożny krok do przodu.

– Mówi­łam, żeby­ście się cof­nęli…

Ciało na ziemi było nie­ru­chome. Na gwiazdy, dla­czego się nie ruszało? Cóż, przy­naj­mniej wskó­rała tyle, że napast­nicy się od niego odsu­nęli – cała trójka szła teraz w stronę Mardy.

Musiała użyć całej siły woli, żeby nie odwró­cić się na pię­cie i nie uciec.

– Nie jesteś Jedi – uświa­do­mił sobie Kyuzo­anin, uśmie­cha­jąc się paskud­nie pod prze­sła­nia­ją­cym mu usta woka­bu­la­to­rem, tłu­ma­czą­cym jego mowę na basic. – Jesteś jak on. Nale­żysz do tej sekty…

– Nie jeste­śmy sektą – zapro­te­sto­wała. Nie uszło jej uwagi, że mówiąc o ich ofie­rze, użył formy męskiej. A więc to nie Matka, dzięki niech będą Mocy! Sekundę póź­niej ulgę zastą­piło jed­nak poczu­cie winy. Nie miało zna­cze­nia, kogo bili – liczyło się tylko to, że prze­stali to robić, nawet jeśli tylko na chwilę.

– Nie zbli­żaj się – ostrze­gła go, moc­niej zaci­ska­jąc drżące palce na ręko­je­ści.

– Bo co? – prych­nął rudy rze­zi­mie­szek. – Zadźgasz nas tym swoim lase­ro­wym mie­czy­kiem?

– _Cruk­ko­lona_ zabój­czyni pla­net. Ona nie wie, co robi! – par­sk­nął Kyuzo­anin, pod­cho­dząc bli­żej. – Pew­nie zna­la­zła go na ulicy. – Wycią­gnął do niej oble­czoną ręka­wicą dłoń. – Daj mi to, dziew­czyno, zanim zro­bisz komuś krzywdę. Praw­do­po­dob­nie samej sobie.

Marda nie wie­działa, czy to z powodu obe­lgi, tego zarzutu, powta­rza­nego wobec przed­sta­wi­cieli jej rasy, odkąd opu­ścili Eve­ron, czy też z powodu jaw­nego lek­ce­wa­że­nia zagro­że­nia, jakie sta­no­wiła, ale w jej trze­wiach roz­go­rzał nagle pło­mień. Sko­czyła naprzód – z więk­szą gra­cją niż kie­dy­kol­wiek pod­czas tre­nin­gów na pokła­dzie „Spoj­rze­nia”, zama­chu­jąc się mie­czem świetl­nym, któ­rego ostrze cięło płyn­nie przez nad­gar­stek Kyuzo­anina. Obcy padł na kolana, wyjąc z bólu i ści­ska­jąc kikut drugą ręką. Nie zdą­żył nawet pod­nieść wzroku, gdy Marda bez zasta­no­wie­nia zaata­ko­wała ponow­nie, wbi­ja­jąc lśniące ostrze głę­boko w jego klatkę pier­siową. Jego żółte oczy otwo­rzyły się sze­rzej, a z woka­bu­la­tora wydo­był się dziwny beł­kot, gdy męż­czy­zna osu­nął się na bok i wylą­do­wał z cięż­kim łomo­tem na ziemi.

Marda wypu­ściła miecz świetlny z dłoni, jakby nagle zaczął ją parzyć, a ostrze natych­miast zga­sło. Co też uczy­niła? Led­wie zauwa­żyła, że towa­rzy­sze Kyuzo­anina wykrzy­kują jego imię i się­gają po bla­stery. Nie była w sta­nie ode­rwać wzroku od roz­cią­gnię­tego na ziemi obcego. Mar­twego.

Jak przez mgłę usły­szała huk wystrza­łów.Rozdział drugi

Marda zamknęła oczy i cze­kała, aż bla­ste­rowe salwy prze­szyją jej pierś. Zawio­dła ich wszyst­kich. Matkę. Yanę. Nawet Kevma. Zwłasz­cza jego. Mylił się, tak bar­dzo się mylił we wszyst­kim, co robił, ale wie­działa, że ni­gdy nie użyłby swo­jej broni, by zabić. Być może będzie miała oka­zję go prze­pro­sić, gdy zjed­no­czy się z nim w Mocy, bo tam wła­śnie się zna­lazł. Była tego pewna – tak pewna, jak tego, że zoba­czy go ponow­nie. Nie takiego, jakim jawił się jej od swo­jej śmierci, ale tam­tego chłopca, który po raz pierw­szy poca­ło­wał ją na dal­nań­skim tar­go­wi­sku. Być może, gdyby teraz otwo­rzyła oczy, zoba­czyłaby go uśmiech­nię­tego, z jego skórą o bar­wie fal Oce­anu Stru­kiań­skiego…

Ale ból nie nad­szedł. Salwy jej nie dosię­gnęły. Zamiast tego, gdy otwo­rzyła oczy, zoba­czyła tylko kalej­do­skop barw: czer­wień bla­ste­ro­wych pro­mieni, roz­kwi­ta­ją­cych niczym gwiazdy na tle błę­kit­nego łuku. Roz­le­gły się krzyki i szloch, stłu­mione przez trudne do pomy­le­nia z czym­kol­wiek innym bucze­nie mie­cza świetl­nego. Opu­ściła wzrok na zie­mię, ale ni­gdzie nie widziała ręko­je­ści broni Kevma. To nie ją trzy­mała rów­nież Jedi, sto­jąca teraz mię­dzy nią a zbi­rami, z poły­skliwą tar­czą przy­mo­co­waną do jed­nego z jej opa­sa­nych owij­kami ramion i lśnią­cym mie­czem świetl­nym w dru­giej ręce. Jej płynne ruchy przy­wo­dziły na myśl nurt wart­kiego stru­mie­nia – była pełna gra­cji, a jed­no­cze­śnie ema­no­wała pew­no­ścią sie­bie, która budziła słuszną grozę: dało się dostrzec, że jeśli tylko zechce, potrafi być zabój­czo sku­teczna. Rudy bru­tal rzu­cił się na nią z gniew­nym okrzy­kiem, ale wysoka, smu­kła kobieta nawet nie mru­gnęła. Zamiast tego tar­cza ześli­zgnęła się z jej ramie­nia, jakby pchnięta nie­wi­dzialną siłą, i ude­rzyła w sze­roką klatkę pier­siową męż­czy­zny, oba­la­jąc go na plecy, po czym wró­ciła na jej nad­gar­stek. Mardę ogar­nęło zna­jome, mdlące uczu­cie obrzy­dze­nia, gdy zdała sobie sprawę, iż po raz kolejny jest świad­kiem, jak Jedi używa Mocy dla zwy­kłego kaprysu, nawet jeśli ozna­czało to, że ratuje jej życie. Ostatni czło­nek gangu chwy­cił oszo­ło­mio­nego towa­rzy­sza i odcią­gnął go w tył, stwier­dza­jąc, że to bitwa, któ­rej nie zdo­łają wygrać, zwłasz­cza gdy jeden z nich leży mar­twy na ziemi. Jedi nie ruszyła się z miej­sca, sto­jąc murem mię­dzy Mardą a wyco­fu­ją­cymi się zbi­rami. Dopiero gdy znik­nęli im z zasięgu wzroku, kobieta odwró­ciła się i spoj­rzała na Eve­renkę ciem­no­brą­zo­wymi oczami.

– Jesteś ranna?

Jej głos był dziw­nie spo­kojny i kojący, pomimo tej budzą­cej grozę sytu­acji, ale w żaden spo­sób nie mógł stłu­mić ognia, który pło­nął głę­boko w trze­wiach Mardy – pło­mie­nia wstydu, gniewu i potę­pie­nia jed­no­cze­śnie.

Zanim zdą­żyła odpo­wie­dzieć, ode­zwał się zna­jomy głos:

– Mardo?

Odwró­ciła się w stronę jego źró­dła tak szybko, że nie­mal zakrę­ciło jej się w gło­wie, ale kom­plet­nie się tym nie prze­jęła. Teraz nie liczyło się nic, oprócz…

– Matko! – wykrztu­siła, nie wie­rząc wła­snym oczom. – Matko! Ty żyjesz! Żyjesz!

Poru­sza­jąc się instynk­tow­nie, przy­sko­czyła do niej, obej­mu­jąc ramio­nami pro­ro­ki­nię, która spro­wa­dziła ich na Jedhę, i przy­tu­la­jąc ją mocno. Kobieta zesztyw­niała w jej uści­sku i Marda cof­nęła się o krok.

– Jesteś ranna? – spy­tała z nie­po­ko­jem.

Matka uśmiech­nęła się do niej, ale wyda­wała się dziw­nie star­sza niż wtedy, gdy przy­były na Księ­życ Piel­grzy­mów. Zmarszczki na jej twa­rzy jakby się pogłę­biły, a siwe pasma w jej wło­sach stały się bar­dziej wyra­zi­ste.

– Nic mi nie jest. Jestem bez­pieczna, Mardo – dzięki Silan­drze Sho. – Ski­nęła głową Jedi, nachy­la­ją­cej się teraz przed pole­głym Kyuzo­ani­nem, z mie­czem ponow­nie scho­wa­nym w kabu­rze i tar­czą przy­mo­co­waną do uprzęży noszo­nej na ple­cach. – Praw­dzi­wej słu­żeb­nicy Mocy – dodała gło­sem, w któ­rym pobrzmie­wało zmę­cze­nie.

Marda powio­dła wzro­kiem od Matki do Jedi i z powro­tem. Radość z powodu tego, że Ele­cia prze­żyła bitwę, zastą­piła dez­orien­ta­cja. Dla­czego Matka tak wychwa­lała Jedi – Jedi?! Jak w ogóle mogło jej przyjść do głowy, by nazy­wać ich słu­gami Mocy? Byli jej opraw­cami! Dzia­łali na nią destruk­cyj­nie…

– Co tu się wyda­rzyło? – spy­tała Sho, wyry­wa­jąc Mardę z zamy­śle­nia. Jej smu­kła dłoń spo­czy­wała tuż obok dziury wypa­lo­nej w piersi Kyuzo­anina.

– Ja… – Mardę ści­snęło w gar­dle od dła­wią­cego poczu­cia winy. Nie była w sta­nie wykrztu­sić nic wię­cej, ale nagle roz­legł się inny, głęb­szy głos:

– Zna­leź­li­śmy tego bie­daka leżą­cego na wznak.

Oczy trójki kobiet zwró­ciły się na Ovis­sia­nina, który pod­no­sił się wła­śnie z ziemi. Marda zdzi­wiła się, że choć przez chwilę mogła go wcze­śniej wziąć za Matkę, drobną i niskiej postury, w prze­ci­wień­stwie do obcego. Sze­ro­ko­usty i nie­wiele star­szy od Eve­renki męż­czy­zna miał ze dwa metry wzro­stu, a jego ramiona były rów­nie sze­ro­kie jak roz­ło­ży­ste rogi, wyra­sta­jące z pła­skiej głowy. Zaschnięta krew, pla­miąca szaty Ovis­sia­nina, naj­wy­raź­niej nie nale­żała do niego – jego wła­sna posoka o bar­wie mie­dzia­nej patyny obfi­cie sączyła się z roz­cię­cia na czole i zaskle­piała wokół otworu po wyrwa­nym kle, który powi­nien wysta­wać z lewej strony jego pod­bródka. Czy wyrwali mu go ci oprawcy?

– Marda pró­bo­wała go ocu­cić – dodał, zer­ka­jąc na dziew­czynę – ale bez­sku­tecz­nie.

– Trudno ocu­cić kogoś prze­bi­tego mie­czem świetl­nym – sko­men­to­wała bez­na­mięt­nie Jedi.

– I wtedy te… potwory nas zaata­ko­wały – wykrztu­sił Ovis­sia­nin, po czym opadł na jedno kolano i dokoń­czył schryp­nię­tym, led­wie sły­szal­nym gło­sem: – Obwi­nia­jąc za to, co…

Z tru­dem zaczerp­nął tchu i zachwiał się. Sho przy­sko­czyła do niego, ale Marda przy­pa­dła do jego boku pierw­sza, rzu­ca­jąc Jedi spoj­rze­nie, na widok któ­rego ta zasty­gła w bez­ru­chu. Gdyby tylko zdo­łała wcze­śniej zatrzy­mać w ten sam spo­sób napast­ni­ków…

– Dzię­kuję – szep­nęła do szma­rag­do­wo­skó­rego olbrzyma, wdzięczna za kłam­stwa, chro­niące ją przed gnie­wem Jedi. Spoj­rzał na nią swoim jedy­nym zdro­wym okiem i odchrząk­nął chra­pli­wie.

– Miecz wto­czył się pod szczątki po two­jej pra­wej – dodał szep­tem, ale jego głos brzmiał zde­cy­do­wa­nie pew­niej niż wcze­śniej. – Po tym, jak go upu­ści­łaś.

Marda nie odwa­żyła się spoj­rzeć w tę stronę – na wypa­dek gdyby dostrze­gła to Jedi. Nie cho­dziło o to, że nie chciała sta­wić czoła kon­se­kwen­cjom swo­ich czy­nów… to zna­czy, nie do końca – po pro­stu nie była jesz­cze gotowa oddać tego, co nale­żało do Kevma.

– Och, mój bie­daku! Twoje obra­że­nia… – powie­działa Matka, pod­cho­dząc i ujmu­jąc wielką łapę Ovis­sia­nina w swoją dłoń, uwa­ża­jąc przy tym, aby nie ura­zić zdar­tych do krwi knykci, które świad­czyły o tym, że wal­czył męż­nie, zanim został powa­lony przez napast­ni­ków.

– Wydo­brzeję – zapew­nił ją, pochy­la­jąc z sza­cun­kiem głowę. – Z woli Mocy.

– Moc wybawi nas wszyst­kich – odpo­wie­działa Matka. – Tyle mogę ci obie­cać.

Marda jed­nak tylko poło­wicz­nie sku­piała się na wymia­nie zdań mię­dzy wyznawcą Ścieżki a pro­ro­ki­nią. Zamiast tego patrzyła na Jedi, która wciąż badała ranę szpe­cącą klatkę pier­siową Kyuzo­anina. Tuż obok niej, pod kawał­kiem gruzu, Marda dostrze­gała cha­rak­te­ry­styczny, sre­brzy­sty błysk ręko­je­ści mie­cza świetl­nego Kevma. Gdyby Sho spoj­rzała w bok…

– Powin­ni­śmy już iść – powie­działa, odwra­ca­jąc się w stronę kobiety. – Mistrzyni Jedi, dzię­ku­jemy za zwró­ce­nie nam Matki, ale teraz musimy zabrać ją na nasz sta­tek…

Sho wstała, porzu­ca­jąc oglę­dziny ciała.

– Będę wam towa­rzy­szyć.

Marda zro­biła krok naprzód.

– Nie.

Pro­test zabrzmiał ostrzej, niż pla­no­wała, i Jedi zmru­żyła lekko oczy. Eve­renka unio­sła dłoń w geście prze­pro­sin, doda­jąc nieco łagod­niej:

– Chcę przez to powie­dzieć, że to nasz obo­wią­zek. Jestem Prze­wod­niczką Ścieżki Otwar­tej Dłoni…

– Czyżby? – zapy­tała Sho, a Marda z całej siły sta­rała się nie skrzy­wić, sły­sząc nie­do­wie­rza­nie w gło­sie Jedi.

– Zabiorę moich ludzi w bez­pieczne miej­sce.

Sho na­dal nie zamie­rzała się odda­lić. Czy wszy­scy Jedi byli tak uparci? Gdzieś zza ple­ców Mardy dobie­gło drwiące:

– Tak.

– Nie poma­gasz – mruk­nęła cicho pod adre­sem Kevma. Jej myśli krą­żyły jak osza­lałe. Jeśli Jedi pozwoli im odejść, będzie mogła wró­cić i odzy­skać miecz świetlny. Ale co, jeśli Sho wezwie tu wię­cej swo­ich towa­rzy­szy? Co, jeśli w jakiś spo­sób wyczuje drę­czące Mardę poczu­cie winy?

Z ponu­rych roz­my­ślań wyrwał ją nagły sygnał komu­ni­ka­tora Jedi. Sho unio­sła nad­gar­stek do ust, odwra­ca­jąc się nieco, aby ode­brać połą­cze­nie.

– Tu Sho.

– Silan­dro? Gdzie jesteś? – zapy­tał męski głos, a na linii poja­wiły się zakłó­ce­nia. – Cze­kamy na cie­bie na pokła­dzie repu­bli­kań­skiego statku trans­por­to­wego…

– Eskor­to­wa­łam Matkę Ścieżki Otwar­tej Dłoni do jej statku – odpo­wie­działa Sho.

– I wypeł­niła to zada­nie dosko­nale, mistrzu Sun – wtrą­ciła Matka, pod­no­sząc głos tak, aby było ją sły­chać przez łącze. – Ale teraz, skoro jestem już ponow­nie pośród swo­ich, mistrzyni Sho powinna wró­cić do wła­snych obo­wiąz­ków. Jeste­śmy jej dozgon­nie wdzięczni za pomoc.

– Jesteś tego pewna? – spy­tała mistrzyni, przy­glą­da­jąc się z namy­słem Mar­dzie, która poczuła, jak jej szare policzki ciem­nieją pod czuj­nym spoj­rze­niem Jedi.

Matka uśmiech­nęła się życz­li­wie, łącząc przed sobą dło­nie w uni­wer­sal­nym sym­bolu pokoju.

– Pro­szę… Cho­ciaż możemy ni­gdy nie zgo­dzić się w kwe­stiach uży­wa­nia Mocy, nie mogła­bym – nie śmia­ła­bym! – nie doce­nić war­to­ści two­jej pracy. Jedha cię potrze­buje, Silan­dro. Idź – z moim bło­go­sła­wień­stwem.

Marda tylko z naj­wyż­szym tru­dem stłu­miła cisnące jej się na usta wes­tchnie­nie ulgi, gdy Jedi zło­żyła im krótki ukłon i rzu­ciła na poże­gna­nie:

– Niech Moc będzie z tobą – i two­imi ludźmi.

– Zawsze jest – odparła Matka, gdy kobieta w końcu odwró­ciła się na pię­cie i puściła się bie­giem przed sie­bie z komu­ni­ka­to­rem przy ustach.

Marda miała ochotę zapaść się pod zie­mię i szlo­chać, ale nie chciała oka­zy­wać sła­bo­ści w obec­no­ści Matki i tego nie­zna­nego jej Ovis­sia­nina. Łzy mogły pocze­kać. Zamiast tego, gdy tylko upew­niła się, że Jedi nie zamie­rza zawró­cić, przy­pa­dła do sterty gruzu i wydo­była spod niej miecz świetlny.

– Dobrze się spi­sa­łaś – pochwa­liła ją Matka, gdy dziew­czyna odwró­ciła się z ręko­je­ścią spo­czy­wa­jącą bez­piecz­nie w jej dłoni.

– Naprawdę? – spy­tała, despe­racko sta­ra­jąc się nie patrzeć na ciało leżące u jej stóp.

– Ura­to­wa­łaś mi życie – zauwa­żył Ovis­sia­nin.

– A ty oca­li­łeś mnie – odparła Marda. – Byłam pewna, że ta Jedi się domy­śli… albo przy­naj­mniej będzie coś podej­rze­wała…

– To w tej chwili bez zna­cze­nia – ucięła Matka. – W tej chwili liczy się tylko, żeby zosta­wili nas w spo­koju.

– Nazwa­łaś ją słu­żeb­nicą Mocy – zauwa­żyła Marda, wciąż zasko­czona. – Dałaś jej swoje bło­go­sła­wień­stwo…

– Dałam jej to, co chciała usły­szeć – odpo­wie­działa ostro Matka. – Schle­bia­łam jej ego, nic poza tym.

– Ale…

– Nie ma żad­nego „ale”. Byli­śmy w nie­bez­pie­czeń­stwie. Musia­łam… – Urwała, zaczer­pu­jąc gwał­tow­nie tchu i przy­ci­ska­jąc dłoń do boku.

Marda, podob­nie jak Ovis­sia­nin, natych­miast przy­sko­czyła do ich przy­wód­czyni, aby ją wes­przeć, zanim upad­nie.

– Jesteś ranna – zanie­po­ko­iła się, dostrze­ga­jąc na jej pal­cach ślady świe­żej krwi.

– To nic takiego – zapew­niła ją Matka, choć napię­cie w jej gło­sie zaprze­czało tym sło­wom. – Zaapli­kuję sobie pakiet rejuvu, gdy tylko znaj­dziemy się na statku Słonka.

– Słonka? – zapy­tała Marda. – Ale prom…

– Prom został znisz­czony – weszła jej w słowo Matka. Gdy Ovis­sia­nin zdo­łał ode­rwać jej rękę od rany, zbla­dła zauwa­żal­nie.

Na widok kawałka metalu ster­czą­cego z jej boku Marda zaczerp­nęła gwał­tow­nie tchu.

– Odła­mek… – odchrząk­nął Ovis­sia­nin, bada­jąc ranę. – Utkwił głę­boko…

– Jesteś leka­rzem? – spy­tała Marda, ale obcy potrzą­snął głową.

– Powiedzmy, że widzia­łem wiele ran odnie­sio­nych w walce – rzu­cił, po czym sku­pił całą swoją uwagę ponow­nie na Matce, popa­tru­jąc na nią z podzi­wem. – To nie­sa­mo­wite, że szłaś w takim sta­nie… i w dodatku pyta­łaś o moje obra­że­nia, pod­czas gdy twoje wła­sne…

Matka prze­su­nęła dło­nią po policzku Ovis­sia­nina.

– Moc o nas dba… Jak cię zwą?

– Bokana – przed­sta­wił się Ovis­sia­nin, z dumą wypo­wia­da­jąc swoje imię. – Bokana Koss. Świeżo nawró­cony na waszą Ścieżkę.

– Na naszą Ścieżkę, Bokano – popra­wiła go łagod­nie Matka. – Naszą wspólną.

– Która utraci swoją przy­wód­czy­nię, jeśli natych­miast nie zabie­rzemy cię na pokład „Szpi­gatu” – wtrą­ciła Marda, nagle czu­jąc się bar­dziej niż odro­binę zapo­mniana. – Czy wiesz, gdzie go szu­kać?

Matka ski­nęła głową, obli­zu­jąc spierzch­nięte wargi.

– Na pry­wat­nym lądo­wi­sku, nie­da­leko Świą­tyni Roalj… nale­żą­cym do jed­nego z naszych dar­czyń­ców.

Nie­stety, od świą­tyni dzie­lił ich długi marsz przez całe mia­sto – podróż, która byłaby trudna nawet gdyby Matka nie sła­bła wraz z każ­dym poko­na­nym kro­kiem. Spora część mia­sta pło­nęła, wciąż toczyły się walki mię­dzy Straż­ni­kami Whil­lów a eiram­skimi dro­idami-egze­ku­to­rami, zaś opor­tu­ni­ści bez skrę­po­wa­nia plą­dro­wali miej­sca kultu. Marda wciąż pró­bo­wała wywo­łać Yanę, prze­ska­ku­jąc mię­dzy kana­łami w poszu­ki­wa­niu choć jed­nego, który byłby wolny od zakłó­ceń spo­wo­do­wa­nych bitwą. Jedi mieli łącz­ność ze sobą, więc dla­czego ona napo­ty­kała same pro­blemy?

– Tędy – mruk­nął Bokana, gdy musieli się zatrzy­mać, bo natra­fili na kolejne zamieszki. Rzu­cił się w stronę alejki wci­śnię­tej mię­dzy budynki o wypo­le­ro­wa­nych przez burze pia­skowe ścia­nach, jakimś cudem wciąż w miarę nie­tknię­tych.

– Jesteś pewien? – zapy­tała Marda.

– Nie kwe­stio­nuj jego decy­zji, Mardo! – wark­nęła Matka. Jej wyrzut ubódł dziew­czynę, choć ból zamie­nił się w tro­skę, gdy pro­ro­kini potknęła się i upa­dła.

– Matko!

– Nie dam rady… iść dalej… – wysa­pała Ele­cia. – Jestem… zbyt zmę­czona.

– Poniosę cię – zapro­po­no­wał Bokana, pod­no­sząc kobietę.

– Sam jesteś ranny – zauwa­żyła Marda.

– Pora­dzę sobie – zapro­te­sto­wał, bio­rąc Matkę w swoje silne ramiona, choć nie zdo­łał stłu­mić jęku, który wydarł się z jego roz­chy­lo­nych ust, gdy śpie­szyli w stronę zaułka.

– Jesteś pewien, że to wła­ściwa droga? – powtó­rzyła Marda, gdy w pobliżu roz­le­gły się odgłosy kolej­nych eks­plo­zji. Zamiast odpo­wie­dzieć, przy­śpie­szył tylko, ale z każ­dym kro­kiem jego chód sta­wał się coraz bar­dziej chwiejny.

W pew­nym momen­cie, gdy bie­gli, coś przy­kuło uwagę Mardy – coś na skraju jej pola widze­nia: błysk czer­wieni na szczy­cie ściany po ich pra­wej stro­nie. Czy w pobliżu prze­miesz­czało się jakieś zwie­rzę? Marda bez zasta­no­wie­nia dobyła mie­cza świetl­nego Kevma, ale powstrzy­mała się przed zapa­le­niem ostrza. Ist­niało duże praw­do­po­do­bień­stwo, że przy­pad­kowo chla­śnie Bokanę w nogę, ale trzy­ma­jąc ręko­jeść w dłoni czuła się lepiej, nawet jeśli wspo­mnie­nia, które ta przy­wo­ły­wała, były w tej chwili dla niej trud­niej­sze do roz­szy­fro­wa­nia niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

– Już pra­wie jeste­śmy! – stęk­nął Bokana, wpa­da­jąc w ostry zakręt.

Marda podą­żyła instynk­tow­nie za nim i wyha­mo­wała dosłow­nie w ostat­niej chwili, by nie wpaść na niego, gdy się zatrzy­mał, nie­omal prze­wra­ca­jąc przy tym Matkę.

– Ostroż­nie! – wark­nęła, zanim zdała sobie sprawę, co się wła­ści­wie stało. – To ślepy zaułek!

Ovis­sia­nin zachwiał się lekko na nogach i wybeł­ko­tał nie­wy­raź­nie:

– Prze­pra­szam, ja… myśla­łem, że wiem, dokąd nas pro­wa­dzę. Byłem tego taki pewien… – Urwał i ponow­nie się zachwiał, dysząc ciężko.

Jedno wie­dzieli na pewno: nie mogli tu zostać. Teraz od Mardy zale­żało, czy cała trójka dotrze w bez­pieczne miej­sce.

– Powo­dze­nia – par­sk­nął trupi głos w jej gło­wie, ale słowa natych­miast zagłu­szył głę­boki gar­dłowy war­kot, dobie­ga­jący zza ich ple­ców.

Gdy Marda się odwró­ciła, zoba­czyła dzi­kie oczy stwora wpa­tru­ją­cego się w nich wygłod­nia­łym wzro­kiem.

Kevmo miał rację: będzie teraz potrze­bo­wała dużo szczę­ścia.

Prze­ły­ka­jąc ciężko, akty­wo­wała miecz świetlny.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij