Star Wars. Wielka Republika. W ciemność - ebook
Star Wars. Wielka Republika. W ciemność - ebook
Padawan Jedi Reath Silas uwielbia przygody – to znaczy, uwielbia o nich czytać, ale nie przeżywać. Jednak los i mistrzyni chłopaka mają wobec niego inne plany. Na opuszczonej stacji kosmicznej adept Jedi będzie musiał stawić czoło siłom, które mogą zagrozić Mocy - i dorosnąć.
„W ciemność” to kolejny tytuł wyjątkowej serii „Wielka Republika”, wciągająca powieść ze świata „Gwiezdnych wojen” napisana przez jedną z najbardziej cenionych w fandomie autorek.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8262-081-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ach, ci piraci. – Jora Malli niemal z rozczuleniem pokręciła głową. – Chyba nigdy się niczego nie nauczą.
Togrutańska mistrzyni Jedi siedziała obok swojego padawana w ich aerośmigaczu PI-R, mknącym w pogoni za pirackim skifem pośród szkieletów rusztowań, które pokrywały dobrą jedną trzecią powierzchni Coruscant. Na przestrzeni dziesięcioleci – od chwili, gdy najnowsza fala ekspansji zabudowy osiągnęła apogeum – przysyłano tu i składowano mnóstwo cennych rud i surowców. To zaś był łakomy kąsek dla piratów. Przez wiele lat wykradanie owych ładunków i ich wywożenie poza planetę uchodziło im płazem. Coruscant było głównym światem Republiki, dysponowało więc, oczywiście, potężnymi siłami ochrony. Jednak fakt, że wszystko tu miało dużą skalę, gwarantował szerokie możliwości również dla przestępców, dając im liczne sposoby na ukrycie się i ucieczkę.
Mimo to planeta-miasto stawała się stopniowo coraz bardziej uporządkowanym i lepiej kontrolowanym miejscem. Rosło też jej znaczenie, między innymi dzięki tutejszej Świątyni – największej ze wszystkich świątyń Jedi w galaktyce.
To zaś dawało pewne nadzieje (oraz środki) na znaczne zwiększenie bezpieczeństwa i skuteczniejsze egzekwowanie prawa. Ci piraci mieli lada chwila przekonać się o tym na własnej skórze.
Jora otwierała właśnie usta, żeby poinformować swojego padawana o tym, co wyczuła (mianowicie że piraci zamierzali zaskoczyć ich, podrywając swój statek ostro w górę), ale Reath uprzedził ją, wykonując identyczny manewr i prowadząc ich śmigacz przez labirynt belek i dźwigarów ku jaśniejącemu w górze niebu.
„Jak na Jedi nie jest szczególnie biegły we władaniu Mocą” – stwierdziła w myśli, oglądając się na swojego ucznia. Wiatr rozwiewał ciemnobrązowe włosy chłopca, nadając jego czuprynie wygląd jeszcze bardziej zmierzwionej niż zazwyczaj. „Ale pracuje ciężej od większości znanych mi padawanów. Dostroił się do moich myśli nie dzięki wrodzonemu talentowi, ale własnej sile woli – i zrobił to szybciej niż ktokolwiek obdarzony naturalnymi zdolnościami w tym zakresie. Zajdzie dalej niż inni… być może nawet w dziedzinach, których sam jeszcze nie rozumie”.
Ich śmigacz wzbił się ponad szczyt konstrukcji i przez ulotną chwilę Jora i Reath mieli okazję podziwiać panoramiczny widok najnowszych budowli Coruscant – wiele z nich nadal wieńczyły srebrzyste korony rusztowań, ale większość była ukończona: kompletna i dumnie lśniąca. Na bladym niebie słońce przeświecało przez pasma nielicznych chmur, malując wszystko na odcienie różu i złota. Jednak dla oczu Jory najpiękniejszym widokiem było pięć iglic Świątyni Jedi majaczących na horyzoncie.
Piracki skif wynurzył się nagle z labiryntu budynków… i wówczas jego pilot zdał sobie sprawę z popełnionego błędu – za późno. Reath natychmiast wystrzelił linkę holowniczą. Magnetyczna przylga pomknęła przez przestrzeń i mocno przywarła do kadłuba stateczku.
– Czy znasz specyfikację silnika tego modelu? – spytała spokojnie Jora.
– Nie, mistrzyni Joro. – Reath sprawiał wrażenie zbitego z tropu… Jednak konsternację szybko zastąpił niepokój, gdy coś do niego dotarło… – O ni… – Nie zdążył dokończyć, bo skif zanurkował właśnie bez ostrzeżenia w dół, a siła jego napędu bez trudu pokonała opór maszyny Jedi, pociągając ją za sobą.
Reath zareagował błyskawicznie, sięgając do kontrolek, aby zwolnić przylgę. Zawiesił nad nimi dłonie, gotów w odpowiedniej chwili zrobić, co trzeba. Wyczuł z wyprzedzeniem, co zaplanowała Jora. Togrutańska mistrzyni uśmiechnęła się pod nosem i również przygotowała do działania; pęd wiatru targał jej pasiastymi montralami. Nie spuszczała wzroku z kokpitu skifu i ledwie widocznej za transpastalą sylwetki pilota, tak desperacko pragnącego im umknąć, że podczas próby ucieczki mógł ich wszystkich nieopatrznie zabić.
– To się nie skończy w ten sposób. O, nie – szepnęła do siebie, a potem… skoczyła z kabiny śmigacza prosto na pokład skifu. Podeszwy jej butów uderzyły mocno o owiewkę kokpitu w tej samej chwili, w której zapaliła swój miecz świetlny. Błękitne ostrze cięło przez powietrze, zagłębiając się w osłonę kabiny i przebijając się przez nią. Lekki wstrząs zasygnalizował jej, że Reath zwolnił przylgi. „Idealne wyczucie czasu” – oceniła. Ustabilizowała swoją pozycję Mocą, dzięki czemu nie spadła z kadłuba stateczku, nawet mimo tego, że pilot zawinął ostro w próbie pozbycia się intruzki. Reath trzymał się tuż za nimi. To, co rozpoczęło się jako zwykły incydent, szybko przeradzało się w naprawdę niebezpieczny pościg.
Jora sforsowała naruszoną osłonę kokpitu i wskoczyła do środka skifu. Piraci byli tak przerażeni jej wtargnięciem – czy może raczej widokiem jej miecza świetlnego – że żaden z nich nie znieważył jej, choćby próbując sięgnąć po blaster. Skif nie przerwał jednak swojego karkołomnego lotu na spotkanie z szybko zbliżającą się zabudową Coruscant. Wszystko wskazywało na to, że już za najdalej kilka minut czeka ich niechybna śmierć wskutek spektakularnego zderzenia…
– Proszę, żebyście zmienili kurs – powiedziała spokojnie Jora – i stawili się w najbliższym punkcie dokowania celem aresztowania.
Rodiański pilot się zawahał i Togrutanka wyczuła emanujący od niego gniew. Czy jego płomień był dość silny, by pirat zdecydował się poświęcić życie – zarówno własne, jak i swoich towarzyszy – byle tylko osiągnąć swój cel i ją zabić?
Cóż, niewykluczone.
Machnęła wolną ręką, pozornie od niechcenia.
– Zgłosicie się do najbliższego punktu dokowania – oświadczyła stanowczo, spokojnie.
– Zgłosimy się do najbliższego punktu dokowania – powtórzyli chóralnie piraci, a pilot posłusznie poderwał skif, przerywając karkołomny nurkowy lot. Jora obejrzała się przez ramię. Reath nadal leciał tuż za nimi, z uśmiechem równie promiennym co słoneczny blask rozświetlający ten dzień.
Jaka szkoda, że już niebawem przyjdzie jej zakomunikować mu wieści, które z pewnością go tego uśmiechu pozbawią – przynajmniej na jakiś czas… Niestety, nie mogła dłużej zwlekać.
Odczeka jeszcze jakąś godzinę, uznała. Dopóki nie dopilnują, by ci piraci zostali aresztowani i trafili pod opiekę odpowiednich władz, a także dopóki ich śmigacz PI-R nie przejdzie przeglądu, aby zyskali pewność, że nie został uszkodzony. Musiała przyznać, że Reath dość dobrze radził sobie z pilotowaniem maszyny nawet w trudnych warunkach.
Tak czy inaczej, wszystko wskazywało na to, że chłopak nie może zapomnieć o popełnionym błędzie…
– Od jutra zacznę się zapoznawać ze szczegółami specyfikacji technicznej różnych silników – obiecał, gdy wracali pieszo z posterunku, mijając liczne stragany i kioski, tworzące w tej okolicy coś w rodzaju ulicznego targowiska. W pobliżu grupka Bithów, którzy z pewnością przebyli szmat drogi, przybywając tu z Zewnętrznych Rubieży, mamrotała coś nad swoimi kuflami Portu w Sztormie. – Sporządziłem już listę modeli jednostek, na których powinienem się skupić. To znaczy, jeśli chciałabyś rzucić na nią okiem…
– To nie jest w tej chwili nasz priorytet. – Jora splotła dłonie za plecami. – Spędziliśmy razem na Coruscant sporo czasu, mój młody padawanie. Podróżowałeś znacznie mniej niż większość uczniów w twoim wieku.
– Ale jednak – stwierdził stanowczo Reath – bywałem tu i tam dość często, by przekonać się, że w galaktyce są miejsca znacznie różniące się od Coruscant. I ta wiedza wystarczyła mi, bym zyskał pewność, że właśnie tu podoba mi się najbardziej. Poza tym wiedziałem już o tym, gdy wybrałaś mnie na swojego ucznia, mistrzyni Joro. Niewielu padawanów ma szczęście uczyć się pod okiem członka Rady Jedi. Związane z tym faktem rzadsze podróże to naprawdę niewielkie poświęcenie.
Jora nie zamierzała mu jednak tym razem odpuścić.
– To dla ciebie żadne poświęcenie – wytknęła mu. – Są dni, gdy i studnią grawitacyjną by cię z archiwów nie wyciągnął.
Reath wyszczerzył zęby w uśmiechu i przechylił głowę na ramię.
– No dobra, poddaję się. Ale to właśnie jeden z powodów, dla których moim zdaniem tak dobrze do siebie pasujemy!
– Ja również tak sądzę – zgodziła się z nim. – A jednak nadeszła pora, abyśmy poszerzyli nasze horyzonty. Przyjęłam nowy przydział, który będzie od nas wymagał opuszczenia Coruscant. Na wiele lat. Polecimy na obrzeża galaktyki…
Tak jak się spodziewała, pierwszą reakcją Reatha był niepokój. Niemal potknął się o krawężnik przed stoiskiem z bilbringijskim jedzeniem.
– Ale… ale Rada… – bąknął.
– Już wkrótce ją opuszczę na bliżej nieokreślony czas – wyjaśniła. – Ten… przydział jest na tyle ważny, że wymaga długoterminowego zaangażowania. Postanowiłam się tego podjąć. To obowiązek, którego wypełnianie pozwoli mi w pełni wykorzystać moje zdolności dyplomatyczne. Jednak… nie podjęłabym się tej misji, gdybym nie sądziła, że przysłuży się ona i tobie.
– Ale… dlaczego? – wykrztusił Reath. – Co może być tak ważne, że wymaga przeniesienia się z Coruscant na… jakieś galaktyczne wygwizdowo?
– Miejsce, w którym Jedi ginęli, aby chronić ludzi zamieszkujących ten rejon przestrzeni kosmicznej – upomniała go surowo – to nie jest żadne „wygwizdowo”. I zdecydowanie należy mu się szacunek.
– Oczywiście – bąknął Reath. – Nie chciałem nikogo urazić. – Zbladł, co jeszcze mocniej podkreśliło piegi, którymi miał usiany nos i policzki. Jorze podobały się u ludzi naturalne zmiany pigmentacyjne, przydające ich twarzom indywidualności. – Miałem po prostu na myśli to, że do tej pory zajmowałem się pracą w archiwach, starając się, jak tylko mogłem, a mam wrażenie, że na pograniczu archiwiści nie są zbyt… eee… potrzebni…
Przechyliła głowę na ramię, przyglądając mu się z namysłem.
– Zdziwiłbyś się. Mimo to ja chciałabym, abyś był kimś więcej niż tylko archiwistą, Reath – powiedziała, a potem dodała nieco łagodniejszym tonem: – Wiem, że wolisz skupiać się na tych dziedzinach, w których twoim zdaniem wysiłek liczy się bardziej od naturalnych zdolności. Wiem jednak również, że masz więcej niż dość talentu, aby poradzić sobie ze wszystkim, czego się podejmiesz – a umiejętność wkładania wysiłku w swoją pracę to prawdziwie cenny dar. Niezależnie od zadania czy miejsca, w którym przyjdzie nam ją wykonywać.
– Ale czy… czy tutaj nie liczy się to trochę bardziej? – bąknął ponownie Reath. – Czy tu, na Coruscant, z mojej pracy nie będzie więcej pożytku?
Jora pokręciła głową – z niedowierzaniem, ale i pewną wyrozumiałością.
– Mój pierwszy padawan bezustannie gonił za przygodą. Drugi woli trzymać się od niej z dala. Zarówno on, jak i ty potrzebujecie jednego: równowagi. Udało mi się pomóc ją odnaleźć twojemu poprzednikowi… teraz zaś chciałabym ją zapewnić i tobie.
Cóż, przynajmniej miała nadzieję, że Dez rzeczywiście znalazł równowagę. Zastanawiała się nad tym czasem, gdy dochodziły ją słuchy o tym, co działo się na Zeitooine czy Christophsis.
Przerażenie Reatha byłoby zabawne, gdyby nie było tak dojmujące – niestety, to właśnie były minusy bycia mistrzynią Jedi, o których istnieniu nikt jej nie uprzedził: że czasem przekazywanie wiedzy bolało bardziej niż jej przyswajanie.
– Powiedz mi, Reath – poprosiła – dlaczego nie da się przejść samotnie przez Kyberowy Łuk?
Reath zmarszczył czoło.
– A nie da się?
Zmilczała. Kyberowy Łuk znajdował się w jednej z przestronnych sal medytacyjnych Świątyni na Coruscant. Każdy z tworzących go kryształów pochodził ze zniszczonego miecza rycerza Jedi, który poległ w walce. I chociaż lśniąca konstrukcja urzekała pięknem, to przypominała również o cenie, jaką przyszło zapłacić ich koleżankom i kolegom z zakonu za dążenie do sprawiedliwości na przestrzeni tysiącleci. Szeroki u podstawy i niezwykle wąski na samym szczycie, symbolizował zagrożenia, którym musieli stawiać czoło Jedi.
Wspięcie się na Kyberowy Łuk i jego pokonanie stanowiło zaawansowaną technikę medytacyjną. Mało który Jedi podejmował się tego wyzwania – robili to tylko ci, których wezwała do tego sama Moc. Jeśli więc Reath będzie z uporem traktował jej pytanie dosłownie, nigdy nie uzyska odpowiedzi.
Najwyraźniej jednak jej padawan zamierzał być konsekwentny.
– To znaczy, sądzę, że powinienem dać radę go przejść. Pokonywaliśmy już trudniejsze trasy. Chciałabyś, żebym spróbował? – Na jego twarzy znów zagościł wyraz nadziei. – Czy jeśli uda mi się przejść przez niego samodzielnie, nie będziemy musieli lecieć na pogranicze?
– Żaden Jedi nie przeszedł Kyberowego Łuku samotnie – wyjaśniła. – Nie uda się to również tobie ani żadnemu innemu Jedi, nigdy. Sądzę, że gdy dowiesz się dlaczego, zrozumiesz też, po co musimy lecieć na skraj galaktyki.
Reath westchnął. Frustracja, którą emanował, była niemal namacalna, ale Jora podziwiała go za jego zdolność samokontroli.
– Dokąd dokładnie lecimy? – wykrztusił przez ściśnięte gardło. – To znaczy, w jakie konkretnie miejsce?
Zadarła głowę i spojrzała w niebo, jakby pomimo słonecznego światła mogła dostrzec majaczące gdzieś tam, wysoko, gwiazdy.
– Do latarni Republiki – wyjaśniła. – Na pokład Gwiezdnego Blasku.ROZDZIAŁ DRUGI
Prowizoryczne kajuty na pokładzie „Statku” nie były zbyt wygodne, ale kwaterom padawańskim w Świątyni Jedi również daleko było do luksusów. Reath bez słowa skargi pogodził się z koniecznością spania na wąskiej koi w mikroskopijnym przedziale, wydzielonym za pomocą cienkich ścianek i wyposażonym w prowizoryczny odświeżacz.
Nie zamierzał też narzekać na sam „Statek”. No dobrze, może i jego załoga była nieco… ekscentryczna, a sam środek transportu bardziej zdezelowany niż większość jednostek, które odwiedzały Coruscant, ale silniki pracowały równo i stabilnie, temperatura na pokładzie utrzymywała się w zakresie optymalnym dla ludzi i większości gatunków humanoidalnych, a Jedi mieli mnóstwo miejsca na relaks – samotnie bądź też w towarzystwie innych, w mesie.
Reath zastanawiał się, czy znajdzie tu jakiś punkt dostępu do informacji. Może mógłby znaleźć coś ciekawego do czytania? „Oczywiście, że nie” – odpowiedział prędko sam sobie. Głupio byłoby spodziewać się tego typu luksusów na tak niewielkim statku. Tak czy inaczej, uznał to za pierwszy sygnał niedogodności, w które bez wątpienia będzie obfitowało pogranicze. Cóż, być może lepiej wziąć się w garść i się z tym pogodzić, nim ponownie spotka się z mistrzynią Jorą i przyjmie na siebie nowe obowiązki. Wciąż jeszcze żywił nadzieję, że zdoła nakłonić ją do zmiany zdania, ale zdawał sobie sprawę z tego, że straci tę nikłą szansę, nim w ogóle spróbuje ją wykorzystać, jeśli nie dotrze na pokład Gwiezdnego Blasku w najlepszej formie.
Nie był w zbyt towarzyskim nastroju, za to zdecydowanie był w nastroju, by coś przekąsić. Jak zwykle zresztą. Rósł błyskawicznie (tylko w ciągu ostatniego roku przybyło mu dwanaście centymetrów!) i pochłaniał tak ogromne ilości jedzenia, że czasem sam się dziwił, jakim cudem jego żołądek jest w stanie tyle pomieścić.
Ku jego uldze, mesa okazała się opustoszała. Ucieszył się, że będzie mógł zjeść w samotności.
– Dwie pieczenie na jednym o… – mruknął do siebie pod nosem, ale nie zdążył dokończyć, bo w pół zdania z gardła wyrwało mu się pełne zaskoczenia i udręki: – Aach! – na widok stojącego w kącie pomieszczenia Geody. W jaki sposób przemieścił się tu z kokpitu? Czy to Leox i Affie go tu przenieśli? Czy ta… istota chodziła samodzielnie? A może pełzała, toczyła się lub nawet miała zdolność teleportacji? Reath zmrużył oczy i przyjrzał się skale podejrzliwie, próbując ustalić, czy wygląda na przyjazną czy poirytowaną oraz czy w ogóle jest przytomna i świadoma jego obecności. Poległ z kretesem. – Przepraszam – bąknął. – Trochę mnie, eee… wystraszyłeś.
Geoda nie odpowiedział i Reath poczuł się głupio, że w ogóle spodziewał się jakiejś odpowiedzi.
– O, cześć! – zawołała Affie Hollow, pojawiając się nagle w wejściu do świetlicy. – No to… jak ci się podoba? To znaczy, mam na myśli „Statek”.
– Jest idealny dla naszych potrzeb – oznajmił dyplomatycznie Reath.
Na dźwięk słowa „idealny” twarz Affie rozpromieniła się jak nabooańska latarnia.
– Uwielbiam go. To mój najulubieńszy statek w naszej flocie.
– Jakiej flocie?
– Flocie Gildii Byne – wyjaśniła Affie, otwierając paczkę bladoróżowego proszku i wsypując go do miseczki. – Jej właścicielka, Scover Byne, chciałaby, żebym pewnego dnia przejęła interes. Gdy nabiorę nieco doświadczenia, da mi własny statek – wiem to, jestem tego pewna. Ale ja nie zamieniłabym tego na żaden inny.
Reath po cichu zweryfikował swoje mniemanie o skali i wpływach Gildii Byne. „Statek” był w pełni sprawny i niczego mu nie brakowało, jeśli jednak był najlepszym, co miała do zaoferowania flota Gildii, to… cóż, Reath nie miał więcej pytań.
Jego mina najwyraźniej go zdradziła, bo na jej widok Affie parsknęła głośnym śmiechem.
– Scover też nie rozumie, dlaczego to właśnie ten lubię najbardziej. Mam jednak wrażenie, że… niektóre jednostki emanują czymś w rodzaju wyjątkowej energii, wiesz? Może nawet mają coś w stylu duszy. A „Statek” ma tego „czegoś” więcej niż cokolwiek innego, czym latałam do tej pory. I właśnie dlatego to nim chciałabym przemierzać galaktykę.
– Rozumiem – zapewnił ją Reath. Może po prostu w miarę upływu czasu statek i właściciel w pewien sposób docierali się i zżywali ze sobą? – Na pewno nie można mu odmówić… eee… osobowości.
Affie wlała do miseczki nieco wody i różowawy proszek przybrał formę kleistej kluchy.
– No dobrze. Chciałabym, żebyś mi wyjaśnił, kim są Jedi – tak w dwóch zdaniach. Albo nawet krócej.
Reath uśmiechnął się – miał wrażenie, że pierwszy raz od bardzo dawna.
– W dwóch zdaniach? W porządku, ale ostrzegam: mogą być bardzo długie.
– Przed nami szmat nadprzestrzeni do przemierzenia. Mamy mnóstwo czasu – odparła Affie, siadając i odgryzając pokaźny kęs lepkiej buły. – Gotów na opowieść, Geodo? – spytała z pełnymi ustami.
Geoda nie odpowiedział ani nie dał w żaden inny sposób do zrozumienia, że usłyszał pytanie.
Reath westchnął. Od czego zacząć? „Najlepiej od samego początku” – uznał.
– Wiesz, czym jest Moc?
Affie spiorunowała go wzrokiem.
– Daj spokój. Co to za pytanie? Wszyscy to wiedzą!
– Dobrze już, dobrze! – Reath podniósł dłonie w geście kapitulacji. – Wybacz. Chciałem się tylko upewnić. No to… Jedi są użytkownikami Mocy, zjednoczonymi w wysiłkach, by zrozumieć jej tajniki. Pełnią też funkcję galaktycznych strażników pokoju i sprawiedliwości.
– Słyszałam już o użytkownikach Mocy – wyznała Affie. – Ale… dlaczego właściwie nazywają was mnichami?
– Jeszcze drugie zdanie – zastrzegł Reath, po czym przystąpił do wyjaśnień: – My… staramy się skupić na egzystencji duchowej i porzucić indywidualne więzi, aby bez reszty oddać się działaniu na rzecz spraw większej wagi.
Affie przez chwilę przeżuwała z namysłem swoją rację żywnościową, aż wreszcie zapytała:
– A więc zero seksu?
Zastanawiał się, czy powinien powtórzyć jej całą przemowę mistrzyni Jory na temat różnic między celibatem cielesnym a prawdziwą czystością serca. To był bardzo długi wykład, więc uznał ostatecznie, że lepiej sobie darować.
– No, mniej więcej – stwierdził tylko oględnie.
Affie pokiwała głową.
– A więc faktycznie żyjecie jak mnisi.
– Rany, po prostu tego nie łapię – stwierdził Leox nieco później, gdy Affie i Geoda próbowali objaśnić mu idee przyświecające Jedi. – Jak można kochać całą galaktykę, jeśli się nie wie, jak darzyć miłością drugą osobę?
Affie wzruszyła ramionami, sprawdzając odczyty na wyświetlaczach. Pulsujący niebieski wir nadprzestrzeni odbijał się w każdym metalowym elemencie wyposażenia kokpitu, oblewając go niesamowitą, elektryzującą poświatą. Nawet ciało Geody lśniło bladym błękitnawym blaskiem.
– Nie musisz uprawiać z kimś seksu, by go kochać – zwróciła mu uwagę. – Akurat ty powinieneś doskonale o tym wiedzieć.
– Owszem, to prawda – przyznał. – Ale inne istoty wydają się… cenić kopulację jako formę tworzenia i umacniania więzi. – Leox skrzywił się i zaklął pod nosem. – Wybacz, nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało…
Affie wiedziała, że nie chciał sprawić jej przykrości, ale nie mogła zaprzeczyć: nie znosiła, gdy zamiast jak równą, traktował ją, jakby była dzieckiem. Na szczęście nie zdarzało mu się to zbyt często.
– Nic się nie stało – zapewniła go. – Wiesz, chyba już kiedyś obiło mi się o uszy to i owo na temat seksu.
W odpowiedzi Leox się roześmiał.
– Nie zapomnij tylko uświadomić swojej mamie, że to nie ja pierwszy poruszyłem w rozmowie z tobą ten temat.
Za każdym razem, gdy mówił o Scover Byne jako o jej matce, Affie robiło się ciepło na sercu.
– Wiesz, że gdybyś postarał się choć odrobinę, Scover z pewnością by cię polubiła? Może gdybyś raz na jakiś czas poświęcił się i założył skafander Gildii…
– Co to, to nie – zaprotestował stanowczo i pokręcił głową. – Nie ma takiej opcji. Trzeba mieć zasady. A ponieważ brakuje mi środków finansowych, które pozwoliłyby mi uniezależnić się od Gildii, muszę uzewnętrzniać moją osobowość strojem. Innymi słowy: możesz zabrać mi koraliki, ale po moim trupie.
Affie stłumiła cisnący jej się na usta uśmiech.
– Wiesz, Jedi powiedzieliby pewnie, że przywiązujesz zbyt dużą wagę do rzeczy materialnych.
– Nie tobie oceniać mój stosunek do kwestii metafizycznych, Kruszyno.
– Nie nazywaj mnie tak!
Cohmac Vitus był rzeczowym człowiekiem, kierującym się w życiu prawami logiki. I chociaż nie negował własnych uczuć, nigdy nie pozwalał, by mąciły one jego osąd. A przynajmniej miał nadzieję, że mu się to udaje. Jego ścisły, matematyczny umysł przedkładał namacalność i dowody nad mglistą niejasność i przeczucia, a od tajemniczości wolał wymierność. Niejeden raz zdarzało się, że ten lub inny Jedi zwracał mu uwagę na to, iż to bardzo niezwykłe podejście u bądź co bądź mistyka. Jednak Cohmac miał wrażenie, że to właśnie była część wiana, które wnosił do zakonu: opanowanie i racjonalność.
Dlaczego więc to nastawienie zdawało mu się teraz mniej darem, a bardziej czymś w rodzaju systemu obronnego?
„Bo udajesz się w miejsce, w którym pierwszy raz przekonałeś się o szkodliwości płynącej z braku skrupulatności – odpowiedział sam sobie. – Z kierowania się uczuciami. Wszystkiego, czym zaowocowała misja związana z konfliktem na linii Eiram–E’ronoh”.
Przez chwilę był znów w labiryncie jaskiń, z Orlą drżącą u jego boku, wpatrującą się ze strachem w kształty majaczące w lodowatym mroku…
Potrząsnął głową, jakby w ten sposób mógł usunąć z pamięci wspomnienia tamtych chwil. Najlepszym znanym mu sposobem na oczyszczenie umysłu były ćwiczenia fizyczne. Na statku tych rozmiarów możliwości były bardzo ograniczone, ale energiczna przechadzka korytarzami powinna wystarczyć. Maszerował więc żwawo przed siebie, licząc na to, że po drodze nikogo nie spotka. Nadzieje okazały się jednak płonne, bo niemal natychmiast wpadł na Deza, pogrążonego w ożywionej dyskusji z Reathem Silasem.
– Mam tu na myśli – tłumaczył padawan, żywo gestykulując – czy nazwałbyś nas mnichami?
– Niekoniecznie – odparł Dez. – Widzę, że nie zdołałeś przekonać mistrzyni Jory w kwestii swojego padawańskiego warkoczyka?
– Niestety nie. – Reath machnął dłonią w kierunku swojej potylicy.
Dawniej noszenie przez padawanów warkoczyków było obowiązkowe – a przynajmniej jeśli chodzi o rasy z okrywą włosową na głowach. Obecnie nie każdy mistrz ich wymagał. Cohmac nie miał zamiaru nalegać na zapuszczanie warkoczyka, gdyby kiedykolwiek wziął sobie padawana. Najwyraźniej jednak mistrzyni Jora była innego zdania.
Miał zamiar wycofać się niezauważenie, ale nim zdołał to zrobić, Reath odwrócił się w jego stronę.
– Mistrzu Vitusie? Czy mógłbym o coś spytać? W jaki sposób odkrywasz i rejestrujesz nowe legendy? To znaczy, jako folklorysta. Czy znajdujesz po prostu miejscową gawędziarkę czy gawędziarza i prosisz ich, by ci coś opowiedzieli?
– Czasami – przyznał Cohmac, wyglądając przez jeden z nielicznych maleńkich iluminatorów „Statku” w intensywny, hipnotyzujący błękit nadprzestrzeni. – Ale znacznie częściej to… bardziej skomplikowane. Jest całe mnóstwo historii, którymi istoty są skłonne się dzielić… ale są i inne. Tajemne, mroczniejsze – te, których znaczenie znacznie trudniej jest pojąć. Tych historii nie opowiadają obcym tak chętnie. Jak można się jednak spodziewać, prawie zawsze to właśnie one są najważniejsze.
„To właśnie dzięki nim konflikt między Eiramem a E’ronoh mógłby się skończyć inaczej” – dodał w myśli.
Dez uśmiechnął się do niego i pochylił, żeby rozpiąć buty.
– To jak ich namawiasz, żeby ci je zdradzili?
– To zależy – odparł Cohmac. – Istnieją gatunki szanujące obcych, którzy naciskają i próbują wyciągnąć od nich pewne informacje. Są też takie, które w podobnych sytuacjach mają raczej w zwyczaju ich pożerać. Najlepiej zbyt mocno nie nalegać, dopóki nie przekonasz się, z jaką kulturą masz do czynienia. W tym czasie… – Wzruszył ramionami. – Studiujesz na przykład ich sztukę. Obrazy, gobeliny, literaturę – cokolwiek. Symbolizm i alegorie mogą wiele wyjaśnić. Potem pytasz o tę sztukę… a oni w sposób naturalny przechodzą do legend.
– Sprytne – ocenił Reath. – I genialne w swojej prostocie.
– Dziękuję. – Cohmac skłonił głowę.
– Mimo to… ta misja to będzie dla ciebie prawdziwe wyzwanie, czyż nie? – drążył Dez. – Zapuścić się w niezbadane regiony…
– I to dosłownie! – zaśmiał się Reath.
Cohmac mógłby im zdradzić, że był już kiedyś w tym rejonie przestrzeni kosmicznej – a dokładniej na zapomnianym księżycu między bliźniaczymi planetami, które stoją teraz na straży nowej Latarni Gwiezdny Blask.
Nie było jednak takiej potrzeby, a on już dawno nauczył się, że należy ważyć słowa. Stanowczo zbyt łatwo było powiedzieć więcej, niż się chciało i niż było to konieczne.
W kokpicie „Statku” Leox Gyasi żuł przyprawową pałeczkę i wpatrywał się w odczyty na ekranie komputera nawigacyjnego.
Przyprawowe pałeczki były legalne w przestrzeni Republiki – a przynajmniej na razie. Głównie dlatego, że póki co władze nie miały czasu pochylać się na każdą duperelą i zakazywać wszystkiego, co wydawało im się podejrzane. A może pałeczki przełamią tę passę i zachowają status legalnej używki? Ale jednak… wcale nie musiało tak się stać. Leox zgromadził sobie mały zapasik – na wszelki wypadek.
„Powinniśmy sprawdzić inne odczyty dotyczące ruchu – myślał. – Uzyskać dokładniejsze dane. Czyżby systemy szwankowały? Ale jeśli tak… to dlaczego?”.
– Geodo, mój drogi przyjacielu – zagadnął. – Czy widzisz to co ja?
Złowieszcze milczenie Geody dawało do myślenia. Coś było bardzo nie w porządku z ruchem w nadprzestrzeni. Bardzo, ale to bardzo. Te kilka jednostek, które był w stanie namierzyć, poruszało się w sposób, który… cóż, nie miał żadnego sensu.
– Nie podoba mi się to – mruknął pod nosem Leox. – Wcale mi się nie podoba.
Ich statek nadal leciał przez nadprzestrzeń, nie wykazując żadnych niepokojących objawów, więc równie dobrze mogli kontynuować podróż. Leox uznał więc, że to może być jakiś lokalny problem – coś, co już za chwilę miną i o czym szybko zapomną.
Orla Jareni liczyła na to, że przynajmniej część podróży na Latarnię Gwiezdny Blask spędzi na rozmowach z załogą. Planowała kupić wkrótce własny statek – pierwszy raz w życiu. I chociaż przestudiowała całe mnóstwo specyfikacji technicznych i zapoznała się dogłębnie z danymi wielu modeli, to sądziła, że mogłaby się również sporo dowiedzieć na ten temat od ludzi, którzy spędzali całe życie na podróżowaniu wśród gwiazd.
Niektórzy Jedi padali ofiarą przekonania, że osoby spoza zakonu nie mogą ich niczego nauczyć. Orla zawsze miała jednak na uwadze, że każda, dosłownie każda istota w galaktyce wie przynajmniej jedną rzecz, o której ona sama nie ma choćby bladego pojęcia.
Affie Hollow wydawała się najlepszą kandydatką do odbycia takiej rozmowy – chociażby z tego względu, że sprawiała wrażenie najprzytomniejszej i najmocniej stąpającej po ziemi z całej załogi „Statku”.
A jednak Orla co i rusz łapała się na tym, że odkłada tę pogawędkę na później. Bo dyskusja o zakupie statku oznaczała też z dużą dozą prawdopodobieństwa dyskusję na temat jej decyzji, aby zostać Poszukiwaczką. I chociaż Affie nie wiedziała o Jedi zbyt wiele, to z pewnością zada to nasuwające się automatycznie pytanie: dlaczego?
Orla nie czuła się zaś w tej chwili gotowa, by na nie odpowiadać.
Mogłaby co prawda rzucić niezobowiązująco, że podpowiedział jej to instynkt – i zasadniczo byłaby to prawda, jednak Orla przypuszczała, że nie zaspokoiłaby w ten sposób ciekawości Affie. Jeżeli już, to tylko by ją tym podsyciła.
A może powinna po prostu powiedzieć, że ona i zakon Jedi przestali być w pewnych kwestiach jednomyślni?
Cóż, mówiąc to, również by nie skłamała. Prawdą było jednak też, że miałaby zapewne kłopoty, gdyby ktokolwiek z Rady się o tym dowiedział.
Być może najlepszą odpowiedzią byłoby: „Chcę przestudiować Moc głębiej, aby lepiej poznać jej tajniki”? To także byłaby prawda – a na dodatek stwierdzenie dość oględne i niejasne, by zniechęcić do dalszych pytań.
„Poszukiwaczka” – szeptał jej umysł i nie było sensu temu zaprzeczać: odeszła od zakonu, aby eksplorować na własną rękę nieznany rejon galaktyki. Licząc na to, że znajdzie tu cel, którego nie mogła odszukać w poprzednich, powierzanych jej odgórnie misjach.
– Kogo chcę oszukać? – mruknęła do siebie, stojąc w mesie i parząc sobie chandrilańską herbatę. – Skoro nie zdołałam znaleźć odpowiedzi w Świątyni, dlaczego miałabym je znaleźć gdzieś… tam? Co powiedziałaby moja mistrzyni, gdyby mnie teraz zobaczyła? – Zamilkła, licząc na to, że nikt jej nie podsłuchuje. Szanse na to były co prawda niewielkie, ale na pokładzie tak małego statku nie mogła być stuprocentowo pewna. Postanowiła, że na czas podróży zachowa swoje przemyślenia dla siebie.
Poświęciła chwilę, by uspokoić się i wziąć w garść, ale miała z tym problem. Atmosfera na pokładzie była dziwnie zmącona… a nawet wzburzona.
– Co się dzieje? – wymamrotała… i właśnie wtedy z głośników dobiegł głos Leoksa Gyasiego:
– Każdy, kto chce ujść z życiem, lepiej niech szybko się przypnie!
Reath ruszył biegiem w stronę rozkładanych siedzeń, docierając do nich w tej samej chwili, co pozostali Jedi.
– Co się dzieje? – zawołała Orla, gdy pospiesznie zapinali pasy uprzęży bezpieczeństwa.
– O ile jestem w stanie stwierdzić, coś jest nie tak z nadprzestrzenią! – odkrzyknął Leox.
– Co takiego? – Dez wyglądał na tak samo zbitego z tropu, jak Reath się czuł. – Co dokładnie?
– Widzieliście kiedyś w nadprzestrzeni chmurę szczątków? – spytał Leox. – Coś, co nie ma prawa się w niej pojawić? Cóż, właśnie się w niej zamanifestowało. – Mełł zawzięcie w ustach przyprawową pałeczkę. – Szczątki są dosłownie wszędzie!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki