Star Wars. Wielka republika. Wyprawa do zaginionego miasta - ebook
Star Wars. Wielka republika. Wyprawa do zaginionego miasta - ebook
Na długo przed wojnami klonów i nastaniem Imperium, we wczesnym okresie Wielkiej Republiki, w odległej galaktyce trwała era eksploracji… To czas ekscytacji i odkryć.
Odważni piloci wytyczają nowe trasy nadprzestrzenne, podczas gdy dzielni Zwiadowcy nawiązują kontakty ze światami pogranicza, aby zachęcić je do przyłączenia się do Republiki. Kiedy odnaleziony zostaje uszkodzony droid łącznościowy jednego z zespołów Zwiadowców, dryfujący bezradnie w kosmicznej pustce i nadający tajemniczą wiadomość, mistrzyni Jedi Silandra Sho i jej padawanka Rooper Nitani otrzymują misję odszukania jego zaginionych towarzyszy. Śledztwo prowadzi je na Gloam, spustoszony świat, o którym mówi się, że nawiedzają go mityczne potwory. Ale sytuacja na Gloamie jest bardziej skomplikowana i przerażająca, niż się wydaje. Badacz nadprzestrzeni, imieniem Spence, i jego syn Dass utknęli na planecie i w bolesny sposób przekonali się, że legendarne stworzenia są bardzo realne – a także bardzo, bardzo niebezpieczne. Spence’owi udaje się aktywować boję alarmową i nadać wezwanie o pomoc, ale mężczyzna obawia się, że zostało im bardzo niewiele czasu – potwory są coraz bliżej. Czy Jedi zdołają odnaleźć zaginionych Zwiadowców, uratować Dassa i Spence’a oraz rozwikłać zagadkę tajemniczych stworów? Odpowiedzi należy szukać w mieście ukrytym pod powierzchnią planety…
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8315-148-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
Droid dryfował od wielu dni.
Wokół niego rozciągała się atramentowa czerń kosmosu, zimna i surowa. Przerażająco pusta.
Jeśli kiedyś miał jakieś oznaczenie, to już go nie pamiętał. Nie był też pewny celu swojej podróży ani nawet tego, czy wciąż podąża we właściwym kierunku. Wszystkie te myśli zniknęły, wymazane przez tę samą burzę asteroid, która uszkodziła jego silniki. Zachowane jeszcze wspomnienia wydawały się mgliste – stanowiły wirującą jak w kalejdoskopie sekwencję obrazów: migawki innych światów, innych czasów.
Był sam – i był zagubiony.
Podczas długiego, trudnego lotu widział różne rzeczy… Umierającą gwiazdę, przekształcającą się w jasnego czerwonego olbrzyma, pożerającego krążące wokół niego planety niczym wściekłe kule ognia. Ogromną ławicę purrgilów, elegancko przemykającą pośród ścierających się ze sobą księżyców. Wspaniały blask sztucznych świateł, którymi migotał zamieszkany wodny świat…
I potwory.
Widział też potwory.
A może to wydarzyło się wcześniej? Wtedy, gdy mistrz Rok i pozostali wyruszyli na Gloam? Przed długą podróżą pośród gwiazd…?
Czy to było po eksplozji statku?
Droid nie miał pewności. Wszystko mu się mieszało. Gmatwało. Wydawało się kompletnie pozbawione sensu.
Dryfował więc dalej, być może wyczuwając gdzieś głęboko w swoich uszkodzonych obwodach, że kiedyś, dawno temu, myślał o jakimś celu – o wiadomości, którą powinien dostarczyć.
Być może…
Dass Leffbruk nigdy nie wiódł życia, jakie inni uznaliby za typowe. Nie mógłby nazywać domem żadnego wiejskiego obejścia ani mieszkania w mieście, nie odbył praktyk na farmie ani w fabryce, nie chodził do szkoły, nie należał do żadnej społeczności i nie miał przyjaciół. To znaczy, poza małą grupką dzieci poszukiwaczy, na które od czasu do czasu wpadał na stacjach kosmicznych. Nie sądził jednak, aby to naprawdę się liczyło.
Odkąd podrósł na tyle, aby podskakiwać na kolanach ojca – jego matka zginęła w wypadku promu, gdy był jeszcze dzieckiem – Dass przebywał pośród gwiazd, prowadząc nomadyczny tryb życia. Wiecznie w drodze z miejsca na miejsce, z miasta do miasta, ze świata na świat. Przemieszczali się swoim starym, wiernym statkiem poszukiwawczym o nazwie „Srebrna Smuga” – tylko Dass i jego ojciec, w dodatku nie pozostawali nigdzie dłużej niż przez kilka dni. Przeczesywali granice w poszukiwaniu nowych, niezbadanych szlaków nadprzestrzennych, odgrywając swoją rolę w czynieniu galaktyki nieco bardziej przystępnym, lepiej znanym obszarem.
Pod wieloma względami wiedli szczęśliwe życie – i Dass już dawno nauczył się nim cieszyć. Gwiazdy były dla niego niczym wierni druhowie. Niewiele rzeczy kochał bardziej niż stanie pod rozgwieżdżonym niebem w zimną, bezchmurną noc, w otoczeniu pustki i ze świadomością, że on i jego tata są jedynymi ludźmi na całym świecie.
Naprawdę warto spojrzeć na wszystko z odpowiedniej perspektywy i uświadomić sobie, jak wielkim jest się szczęściarzem. W ciągu swojego dotychczasowego, krótkiego dwunastoletniego życia wiele zobaczył: kry lodowe dryfujące na różowych morzach, burze ogniowe, rozświetlające horyzont niczym blask nowego świtu, światy opanowane przez trujące rośliny, chcące go pożreć… Starożytne, zapomniane świątynie na dawno opuszczonych księżycach, dżungle, pustynie, bezkresną, tętniąca życiem tundrę pełną nieznanych gatunków zwierząt. Tak wiele gatunków! I… raj. Widział też raj.
A teraz znalazł się tutaj.
Dass westchnął ciężko. Jak właściwie do tego doszło? Porzuceni…
Nie wiedział nawet, jak nazywa się ta planeta, ale wiedział, że jej nienawidzi. Nie było tu kompletnie nic. Nic poza ciągnącymi się w nieskończoność pasmami ciemnych, poszarpanych skał, skrywających kałuże kwaśnej wody, poza kilometrami tuneli zasiedlonych przez wielkie, brzydkie chrząszcze, zdające się uwielbiać smak ludzkiego mięsa, i burzami. Niekończącymi się burzami, rozświetlającymi niebo piorunami, dudniącymi jak okrutne grzmoty odległej wojny.
Takiej jak ta pustosząca planety Eiram i E’ronoh, która spowodowała tak wiele zawirowań w całym sektorze. Zamknięto szlaki nadprzestrzenne. Racjonowano żywność i zasoby. Wśród gwiazd dryfowały szczątki wraków, zniszczonych podczas straszliwych kosmicznych bitew. Dass i jego ojciec utknęli nawet raz podczas blokady, wskutek czego przez kilka dni byli uwięzieni na swoim statku i przesłuchiwani przez tak zwane służby bezpieczeństwa. A potem musieli uciekać przed gangiem piratów, wykorzystujących owe zawirowania do plądrowania spokojnych sektorów.
Dlaczego te planety nie mogły się po prostu ze sobą dogadać?
Chłopiec podniósł wzrok. Miał taki zwyczaj, że zawsze szukał odpowiedzi na nurtujące go pytania w gwiazdach. Ale tym razem przez grubą warstwę smogu, skrywającą niebo niczym skłębiony koc, nie mógł dostrzec żadnej z nich.
O tak – nienawidził tego miejsca.
Czuł to jeszcze zanim dowiedział się o… rzeczach, które przychodziły nocą.
O potworach.
Ale nie chciał o tym myśleć.
W tej chwili musiał się skupić na upolowaniu kolacji. Dass stał się ekspertem w łapaniu małych jaszczurkopodobnych stworzeń, czających się w szczelinach między skałami. Tego dnia został ugryziony tylko trzy razy.
Jego ojciec, Spence, przebywał w ich prowizorycznym obozie, pracując nad boją awaryjną, którą wspólnie budowali. Kilka dni wcześniej Spence uszkodził sobie nogę podczas wyprawy na jeden ze starych wraków statków górniczych, porozrzucanych na skałach w okolicy. Upadł i mocno ją skręcił, gdy próbował podważyć poszycie kadłuba – i od tego czasu był zmuszony trzymać się blisko obozu, na wypadek gdyby…
Dass potrząsnął głową. Czuł, jak strach kipi w jego wnętrzu, czuł jego zimny ucisk w klatce piersiowej.
„Nie myśl o potworach. Skoncentruj się na czmychaczach”.
Wziął głęboki oddech, a następnie wbił włócznię – drewnianą, zaostrzoną gałąź – w szczelinę w skale. Usłyszał pisk czmychaczy, ale stworzenia były zbyt szybkie i coraz sprytniejsze. Musiał ruszać dalej i spróbować znaleźć inną kolonię. Szukając pożywienia, każdego dnia zapuszczał się coraz dalej i dalej. Dalej od obozu i od ojca.
Spojrzał w górę, wyczuwając jakiś ruch, i zamarł.
Rozejrzał się po okolicy. Ale to był tylko wiatr, mierzwiący jego kędzierzawe włosy.
Tylko wiatr.
Tam, w mroku, coś wyło, długo i żałośnie. Dass poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba. Ścisnął trzon włóczni tak mocno, że aż pobielały mu knykcie.
Czy to znów tylko wiatr gwizdał między dwoma graniami?
A może to właśnie one?
Dass nie zamierzał ryzykować. Odwrócił się i puścił biegiem przed siebie. Były tam, skryte w cieniu. Obserwowały. Czekały.
Stopy Dassa uderzały rytmicznie o skały, gdy śpieszył z powrotem do obozu.
Tam będzie bezpieczny.
Na razie…ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ
DRUGI
Cóż, Amos, jestem kompletnie skołowany. Nie wiem, co o tym myśleć. To nie do wiary – powiedział Kam, stukając irytująco stopą w metalową kratkę. – To znaczy, brak mi słów.
– Na to wygląda. – Amos przewrócił oczami. Mógłby przysiąc, że w kostnych wypustkach na skroniach czuł dziwne mrowienie – niechybny znak, że coś tu było nie tak.
Dwóch techników łączności stało obok siebie w ładowni ich małego promu, spoglądając na zdezelowanego droida, którego właśnie wciągnęli na pokład za pomocą zdalnych holowników. Kam, rutiański Twi’lek o bladoniebieskiej skórze i długich głowoogonach przerzuconych przez ramiona, założył ręce na piersi i skrzywił się kwaśno. Otworzył usta, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale najwyraźniej zmienił zdanie i zamknął je z kłapnięciem.
Amos wymamrotał tymczasem przekleństwo w swoim ojczystym theelińskim i przykucnął, aby dokładniej przyjrzeć się uszkodzonej maszynie.
To był jeden z niezwykle wytrzymałych, małych modeli EX, używanych do komunikacji na pograniczu po tym, jak wynegocjowano nowe traktaty i wytyczono nowe szlaki handlowe. Miały dostarczać łącznościowcom prośby o uruchomienie boi przekaźnikowych, pozwalających coraz większej liczbie planet pozostawać w kontakcie z Republiką. Zazwyczaj towarzyszyły one grupom Zwiadowców na przygraniczne światy, wchodząc w skład zespołów, które odkrywały nieznane wcześniej, inteligentne rasy lub pomagały im, jeśli te potrzebowały pomocy.
To oznaczało zaś, że ów mały droid należał do którejś z drużyn dokonujących zwiadu, a także, że powinien w tej chwili przebywać gdzie indziej, przekazując wiadomość innemu zespołowi łączności.
Nie był też w szczególnie dobrym stanie.
– To nie jest droid, którego się spodziewaliśmy, prawda? – spytał Kam. – 9B ma wrócić dopiero za kilka miesięcy.
EX-9B, droid typu EX, został przydzielony do zespołu Zwiadowców, z którym Kam i Amos zwykle pracowali, składającego się z dwóch Jedi – mistrzyni Silandry Sho i padawanki Rooper Nitani – a także pilotki i medyka. Ale Kam miał rację. Zespół EX-9B dopiero co wyruszył na nową misję.
– A jeśli to nie Silandra i Rooper go przysłały…
– …to kto? – mruknął Kam, jak zwykle kończąc myśl Amosa. Zdarzało im się to bardzo często i prawdopodobnie wynikało z tego, że współpracowali bardzo ściśle przez zbyt długi czas, ale Amos nie miał nic przeciwko temu. W zasadzie to nawet mu się to podobało. Na pograniczu samotność czasem porządnie dawała się we znaki. Nic dziwnego, że się do siebie zbliżyli.
– Lepiej spróbujmy się tego dowiedzieć – powiedział Amos, podnosząc to, co zostało z droida. Brakowało mu dwóch nóg, a jego uszkodzone silniki manewrowe nie nadawały się do naprawy. Soczewka fotoreceptora była pęknięta, a zewnętrzna powłoka pokryta dziurami i osmaleniami. – Wygląda na to, że wpadł w małe tarapaty.
– Małe?!
Kam podążył za Amosem do stanowiska roboczego w jednym z bocznych pomieszczeń głównej ładowni promu. Było tam trochę ciasno – lecz nie wynikało to z małej przestrzeni, ale z ogromnej liczby spiętrzonych w sterty różnych komponentów, porozrzucanych wszędzie narzędzi i połowicznie zmontowanych boi.
Kam zrzucił ze stanowiska roboczego część zaśmiecających je rzeczy, zwalając je na podłogę – tak gwałtownie, że aż zakołysały mu się głowoogony.
Amos ostrożnie położył uszkodzonego droida na blacie.
– Ma dziurę w obudowie – zauważył, wskazując Kamowi poszarpaną wyrwę w powłokach maszyny. – Wygląda na to, że pamięć i obwody nawigacyjne zostały uszkodzone. Mimo wszystko te EX to solidne maleństwa. Większość droidów nie dotarłaby tak daleko, zwłaszcza bez kapsuły ochronnej silnika manewrowego.
– Spróbuj go uruchomić – poprosił Kam.
Amos otworzył klapę z tyłu przypominającego dysk centralnego modułu droida. Wsunął palec do środka i nacisnął przycisk. W głębi soczewek fotoreceptorów zamigotały światła, niczym odległe błyskawice. Cała powłoka zadrżała, jedyna pozostała noga drgnęła, ale potem maszyna znów się wyłączyła przy akompaniamencie głuchego rzężenia. Amos podchwycił wzrok Kama.
– Myślisz, że możemy zaryzykować podłączenie go do systemów statku?
– Chyba nie mamy zbyt wielkiego wyboru – odpowiedział Twi’lek. Wyciągnął kabel spod warsztatu i podał jeden koniec Amosowi. Drugi wetknął do gniazda w ścianie, tuż pod szeregiem monitorów. Theelin podłączył droida.
– _Bee-dee-biddle-boop_! – Gdy jego obwody ożyły, droid niemal natychmiast zaczął wydawać z siebie przenikliwe, podekscytowane dźwięki. – _Bipp-bipp-biddle-wheee_.
– Tak, tak, już dobrze – zapewnił go Amos, pstrykając kilkoma przełącznikami wewnątrz obudowy maszyny. – Nie rozumiem ni w ząb, co mówisz.
– Myślę, że nawet on sam nie wie, co chce powiedzieć – zauważył Kam. – To jakiś straszliwy bełkot!
– Prześlę to na ekran. Może w ten sposób uda nam się odcyfrować to, co pozostało w jego bazie danych. – Amos wcisnął kolejny przycisk i na wyświetlaczach zaczęły się przewijać migoczące strumienie liter i cyfr.
– Och – bąknął Kam i przez chwilę wpatrywał się w odczyty w milczeniu. – Nie jest dobrze, Amos – podjął wreszcie. – To 8C. Należy do ekspedycji Dwa-Pięć-Dwa, wysłanej na Zewnętrzne Rubieże.
– To zespół Zwiadowców mistrza Burana – przypomniał sobie Amos. – Ale czy oni nie powinni być przypadkiem…?
– …na planecie Aubadas w sąsiednim sektorze? – dokończył Kam, spoglądając na powłokę EX-8C, rozbebeszonego na blacie warsztatu, a potem przenosząc wzrok z powrotem na monitory. – Sądząc po tym, co tu widzę, coś poszło nie tak. Są tu jakieś zapisy na temat eksplozji, potwora i… Zaraz! – Urwał gwałtownie. – Mam część wiadomości. Spójrz, ta zapętlona sekwencja. Chwileczkę. – Zaczął stukać z ożywieniem w klawiaturę na ścianie – jego palce tańczyły sprawnie nad zużytymi przyciskami. – To powinno wystarczyć. – Wcisnął kolejny przycisk i głośniki statku obudziły się do życia.
Początkowo rozbrzmiewały jedynie trzaskami zakłóceń. A potem rozległo się coś więcej:
– …sabotaż. Zostaliśmy… w zasadzkę… Maliq i inni, oni… a teraz jestem… uwięziony… Gloam. Jest tu coś niebezpiecznego. Wysyłam… was odnaleźć. Niech Moc będzie…
Kam odwrócił się do Amosa i spojrzał mu w oczy.
– To był Rok.
Milczeli przez chwilę, rozważając w myśli to, co usłyszeli.
Zasadzka. Sabotaż. Coś niebezpiecznego. I… gdzie właściwie znajdował się ten cały Gloam? Czy nie mieli przypadkiem przebywać na Aubadasie? Jeszcze bardziej niepokojące było to, co stało się z Maliqiem – padawanem Roka – i resztą zespołu. Galaktyczne pogranicze często okazywało się niebezpieczne, ale to…? To wszystko brzmiało zdecydowanie kiepsko. Rok należał do najbardziej doświadczonych mistrzów Jedi na Zewnętrznych Rubieżach. Prowadząc żywot na pograniczu, był w swoim żywiole – wyruszając na nowe światy, spotykając nowe istoty, ciesząc się tym, że nigdy nie wiedział, co przyniesie nowy dzień. A jeśli miał kłopoty…
Amos potarł kciukiem jeden ze swoich krótkich theelińskich rogów na skroni. W głowie wirowało mu tysiące myśli, ale żadna nie zwiastowała niczego dobrego.
– Będziemy musieli skontaktować się z Silandrą i resztą, prawda?
Kam powoli pokiwał głową.
– Są najbliżej. W tym sektorze nie ma nikogo innego, kto byłby na tyle niedaleko, aby móc go wezwać na pomoc. Nie wiemy nawet, ile czasu minęło, odkąd Rok nagrał tę wiadomość. – Kam wyciągnął wtyczkę z tylnej części obudowy EX-8C. Drgająca spazmatycznie noga droida natychmiast znieruchomiała, a strumień tekstu na monitorach zamigotał i zgasł. – Musimy działać szybko – teraz, zaraz.
– Pójdę uruchomić łączność dalekiego zasięgu – powiedział Amos. – Ty w tym czasie…
– …obierz kurs na Aubadas – dopowiedział Kam, przytakując. – Już się robi. – Odwrócił się i szybkim krokiem wymaszerował z warsztatu.
Amos patrzył przez chwilę w ślad za nim, a potem spojrzał z powrotem na milczącego, uszkodzonego droida, leżącego na blacie.
– Mam tylko nadzieję, że ktoś z nas dotrze tam na czas – mruknął pod nosem.ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ
TRZECI
Dotarcie na miejsce zabrało zespołowi Zwiadowców mistrzyni Sho niecały dzień.
– Dwie planety?
Padawanka Jedi Rooper Nitani spojrzała przez przedni panel widokowy „Umberfalla” na majaczące w dole światy. Na przejrzystej transpastalowej powierzchni iluminatora widniało jej odbicie, wpatrujące się w nią szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Kosmyk długich, ciemnych włosów opadał jej na policzek. Dmuchnęła, aby go odsunąć sprzed oczu, ale z marnym skutkiem.
Bliźniacze planety były podobnej wielkości – małe, jak na galaktyczne standardy, ledwie odrobinę większe od księżyców – ale widziane z orbity nie mogłyby się bardziej od siebie różnić. Podczas gdy jedną pokrywały rozległe błękitne oceany i lądy porośnięte szmaragdowozieloną roślinnością, druga zdawała się być przykryta grubą warstwą czarnego smogu. W jej górnych warstwach atmosfery kłębiły się wiry zanieczyszczeń, rozświetlane raz po raz rozbłyskami piorunów i skutecznie przesłaniające Rooper wszystko znajdujące się poniżej ich grubej pokrywy. Co jakiś czas udawało jej się coś dostrzec, ale widziała jedynie jałowe skały – i przepełniało ją to uczuciem głębokiego niepokoju. To miejsce miało w sobie coś… złowieszczego.
– Tak – potwierdziła Dietrix, siedząca w fotelu pilota po lewej stronie Rooper. – To… dość wyjątkowe i niezwykłe miejsce. Według 9B oba światy krążą wokół siebie, podobnie jak ich gwiazdy. To jak skomplikowany taniec, pełen ruchów przeplatających się ze sobą niczym pasemka w padawańskim warkoczyku.
Rooper spojrzała na pilotkę, która uśmiechała się, wykonując w powietrzu okrężne ruchy rękami. Odwzajemniła uśmiech.
Odnosiła wrażenie, że Dietrix bezustannie tryska entuzjazmem, niezależnie od okoliczności. Dostrzegała jasne strony każdej nowej sytuacji i rzeczy – zwłaszcza, jeśli miało to jakiś związek ze statkami, ich silnikami lub naprawami. Była pilotką „Umberfalla”, ale jako że okazała się zaledwie sześć lat starsza od czternastoletniej Rooper, szybko się ze sobą zaprzyjaźniły. Poza tym miała jedną z najfantastyczniejszych fryzur, jakie padawanka kiedykolwiek widziała – pasmo włosów we wszystkich kolorach tęczy, sterczące niczym wachlarz na środku jej ogolonej po bokach głowy. Już samo przebywanie w jej towarzystwie sprawiało, że na twarzy Rooper samoistnie pojawiał się uśmiech. Czasami żałowała, iż brakuje jej odwagi, aby wyrażać siebie tak śmiało jak Dietrix – nie żeby miała pewność, co mogłoby to oznaczać w praktyce. Mieszkańcy rodzinnej planety Rooper, Rohma, czasami używali kolorowych tuszy do rysowania skomplikowanych wzorów na policzkach, ale ona nie praktykowała tej tradycji, zdecydowanie woląc swoją twarz o śniadej karnacji w wersji pozbawionej naniesionych farbą znaków. Ale włosy…?
Może po tej misji przefarbuje je na jaskrawą czerwień? Zastanawiała się, co powiedziałaby na to mistrzyni Sho.
– Która z nich to Aubadas? – zapytała, skupiając się ponownie na planetach w dole.
– Domyślam się, że ta, która wygląda, jakby miała przyjazną istotom żywym atmosferę – odpowiedziała Dietrix. – Chociaż na odprawie nie wspomniano nic o bliźniaczych światach.
– Na odprawie nie udzielono nam zbyt wielu informacji na jakikolwiek temat – zauważyła Rooper. – Powiedzieli tylko tyle, że ekipa Roka Burana została wysłana na Aubadas jako forpoczta zespołu negocjacyjnego Republiki po tym, jak Katikootowie poprosili o pomoc – i że od tamtej pory nie dali znaku życia. A potem, pół sektora dalej, pojawił się nagle ich droid z tym zniekształconym wołaniem o pomoc. Jedyne, co możemy zrobić, to udać się do ich ostatniej znanej lokalizacji na Aubadasie i zobaczyć, co zdołamy znaleźć.
Dietrix odchyliła się na oparcie fotela pilota.
– Trochę się nad tym wszystkim zastanawiałam – powiedziała. – I w zasadzie… nie wiadomo, czego możemy się spodziewać tam na dole. Kryzysu dyplomatycznego? Zakładników? Katastrofy?
Rooper próbowała stłumić cisnący jej się na usta uśmiech. Chociaż żywiła nadzieję, że nikt z zespołu Roka nie został ranny, była podniecona perspektywą przeżycia przygody. W końcu mogła zrobić coś ekscytującego. Bo czy to właśnie nie tym mieli zajmować się tam, na obrzeżach Zewnętrznych Rubieży? Eksplorować nowe, niezbadane światy? Pomagać istotom w potrzebie? Zażegnywać kryzysy, odkrywać?
Jak dotąd jednak jedynym, co kazała dziewczynie robić jej mistrzyni, Silandra Sho, było ćwiczenie walki na miecze świetlne, medytacja i szkolenie się w niuansach dyplomacji. Każde miejsce, które odwiedziły, okazywało się albo gołą skałą, albo maleńką placówką, gdzie Rooper mogła co najwyżej sprawdzać, jakie niezwykłe lokalne owoce są sprzedawane na tamtejszych targowiskach. Dziewczyna bardzo szanowała swoją mistrzynię – być może bardziej niż kogokolwiek innego, kogo kiedykolwiek spotkała w życiu – ale chciała, żeby Silandra trochę jej odpuściła i przestała być taka sztywna. Jasne, Jedi mieli swoje obowiązki. Na ich barkach spoczywało brzemię olbrzymiej odpowiedzialności. Rooper to rozumiała. Ale to wcale nie znaczyło, że musieli się wiecznie nudzić. Jaki był sens przebywania w danej okolicy, skoro nie mogli cieszyć się tym, co oferowała?
Wyglądało jednak na to, że sytuacja już wkrótce ulegnie zmianie.
– To może być pułapka – zastrzegła, być może odrobinę nieco zbyt entuzjastycznie. – Albo… cokolwiek.
– I właśnie dlatego powinniśmy unikać spekulacji i skupić się na faktach – dobiegł zza jej pleców karcący głos. Gdy padawanka się odwróciła, zobaczyła Silandrę Sho wchodzącą do kokpitu.
Silandra była wysoką, szczupłą kobietą o gęstych brązowych włosach upiętych z tyłu głowy. Nietypowo jak na Jedi, nosiła dużą tarczę w kształcie dysku, przypiętą do uprzęży na plecach – srebrną metalową obręcz z przecinającym ją w poprzek elementem, na którym umieszczono uchwyt. Pustą przestrzeń po obu jego stronach po aktywacji wypełniało rozedrgane pole plazmy. Silandra rzadko z niej korzystała podczas ich sesji sparingowych, ale Rooper wiedziała, że to symbol głębokiej wiary jej mistrzyni w kodeks Jedi, a zgodnie z nim członkowie zakonu używali broni tylko w obronie własnej lub innych. Mistrzyni Sho często powtarzała swojej padawance, że woli być tarczą niż mieczem – że zawsze woli stać na straży i chronić, niż walczyć. Nie oznaczało to, że nigdy nie używała miecza świetlnego – należała do najsprawniejszych wojowniczek, jakie Rooper kiedykolwiek widziała – po prostu preferowała tarczę, chyba że sytuacja wymagała zgoła innego podejścia.
Silandra była cichą, wiecznie zamyśloną osobą, a Rooper bezustannie zazdrościła jej umiejętności zachowywania spokoju w każdej sytuacji. Zwykle wiedziała też dokładnie, o czym myśli Rooper – czasem nawet jeszcze zanim padawanka zdążyła o tym pomyśleć.
– Mistrzyni Sho – powiedziała dziewczyna. – Właśnie…
Silandra uciszyła ją gestem.
– Wiem. Nie możesz się doczekać, żeby sprawdzić swoje umiejętności. Ale musimy pamiętać o naszych głównych celach. Nawiążemy kontakt i spotkamy się z mistrzem Buranem i jego zespołem. Następnie wypełnimy ich pierwotną misję, niosąc każdą pomoc, jaką zdołamy zaoferować miejscowej ludności. – Położyła dłoń na ramieniu uczennicy. – Bez względu na okoliczności. – Jej wyraz twarzy nie zdradzał żadnych emocji, choć Rooper wiedziała, że Silandrę i Roka łączyła wieloletnia przyjaźń i że jej mistrzyni z pewnością musiała być tak samo zaniepokojona tą całą sytuacją, jak wszyscy inni – i bez dwóch zdań zależało jej głównie na upewnieniu się, że mężczyzna jest cały i zdrowy.
Rooper nigdy nie spotkała tego Jedi, ale miał on reputację prawie tak wytrzymałego i niezłomnego, jak droidy typu EX. Cokolwiek się tam wydarzyło, istniała całkiem spora szansa, że nic mu się nie stało. Wierzyła, że to samo dotyczy jego padawana, Maliqa. Nigdy nie byli ze sobą jakoś specjalnie blisko, ale znała go i szanowała, podobnie jak większość padawanów w podobnym wieku. Przypominał charakterem Dietrix – która zawsze wydawała się być uśmiechnięta, niezależnie od sytuacji.
– Czy próbowałaś nawiązać łączność? – spytała Silandra, kierując te słowa do Dietrix.
Pilotka potwierdziła.
– Zero odpowiedzi. Ani od drużyny Roka, ani od Katikootów. Zapętliłam wiadomość, ale jak dotąd albo ją ignorują, albo coś jest nie tak z ich łącznością.
Silandra skinęła głową.
– W takim razie zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby uprzedzić ich o naszym przybyciu. Sprowadź nas na dół.
Dietrix pstryknęła serią przełączników, po czym chwyciła oburącz stery statku. Widok za przednim iluminatorem uległ zmianie. Rooper starała się nie skupiać zanadto na kłębiącym się w jej wnętrzu poczuciu niepokoju, który ogarniał ją za każdym razem, gdy spoglądała na ponury bliźniaczy świat Aubadasa, spowijający jej umysł dziwną, ciemną mgłą.
„Umberfall” zaczął powoli opadać ku nieznanemu.ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ
CZWARTY
Gdzie, na Błękitne Słońce, podziało się to draństwo?
Dietrix zmarszczyła brwi, pochylając się nad sterami, przesuwając wzrok z odczytów komputera nawigacyjnego na ekran i z powrotem. Znajdowali się już nisko w atmosferze Aubadasa, przelatując nad ciągnącymi się w dole bagnami i mokradłami. W oczach Rooper planeta wyglądała jak dzikie, piękne miejsce, otulone płaszczem mgły. O kadłub statku bębnił deszcz. Ale nigdzie nie mogli dostrzec ani śladu miasta!
– Jesteś pewna, że masz właściwe współrzędne? – spytał Obik, stojący tuż przy drzwiach. Był medykiem ich zespołu, niezwykle wysokim Mirialaninem o zielonej skórze. Nosił charakterystyczny, biało-granatowy mundur republikańskich Zwiadowców, którzy nie należeli do zakonu Jedi, a jego policzki i grzbiet nosa zdobił szereg misternych, symetrycznych tatuaży, stanowiących zapis dotychczasowych osiągnięć mężczyzny. Nad jego lewym ramieniem unosił się w powietrzu ich droid typu EX, EX-9B.
– Te same, które Katikootowie dostarczyli poprzedniemu zespołowi – powiedziała Dietrix. – Ale jak widać na załączonym obrazku – machnęła ręką w stronę iluminatora – nic tu nie ma.
– Może to była pułapka? – zastanowiła się na głos Rooper. – Powinniśmy zachować ostrożność…
– _Beee-broo-deet!_ – zarzęził nerwowo EX-9B.
– Spokojnie, Nibs – powiedział Obik. – Damy radę.
– _Whoooo_ – zabuczał w odpowiedzi droid, nie sprawiając wrażenia przekonanego.
– Zawrócę i zrobię jeszcze jeden przelot – powiedziała Dietrix, przyciągając do siebie drążek sterowniczy. „Umberfall” gwałtownie przechylił się na bok, a potem poderwał w górę i wyprysnął naprzód przy akompaniamencie gromkiego ryku silników, gdy pilotka obróciła go, zawracając w stronę, z której przybyli. Rooper poczuła gwałtowny skurcz żołądka i chwyciła się konsoli, aby nie spaść z fotela. – Tym razem zejdę trochę niżej, na wypadek, gdybyśmy coś przeoczyli – poinformowała ich Dietrix.
Po chwili statek powrócił do jednostajnego lotu, sunąc nisko nad pofałdowanym krajobrazem. Teraz Rooper dostrzegała sieć wąwozów i dolin pośród wzgórz, ale nie widziała nic, co choć odlegle przypominałoby miasto. Żadnych upraw. Prawdę powiedziawszy, to miejsce wyglądało na tak samo niezamieszkałe, jak większość innych światów, które odwiedzili w ostatnich miesiącach.
– Dietrix? Zwolnij – poprosiła Silandra. Stała za fotelem Rooper, ale aż do tej pory zachowywała się tak cicho, że padawanka prawie zapomniała o jej obecności.
Statek posłusznie zmniejszył prędkość, gdy Dietrix zredukowała energię kierowaną do silników manewrowych. Silandra podeszła bliżej i zatrzymała się obok swojej padawanki, a potem przykucnęła, aby móc spojrzeć jej w oczy.
– Rooper? – zagadnęła. – Rozsnuj wici Mocy. Powiedz mi, co czujesz.
– Tak jest, mistrzyni. – Rooper skinęła głową. Zawsze była dobra w wyczuwaniu obecności istot żywych poprzez Moc, ale ostatnio razem z mistrzynią ćwiczyła rozszerzanie zasięgu zmysłów, eliminując jednocześnie wszelkie zakłócenia, aby mogła sięgać coraz dalej, poza granice swojego jestestwa.
– Pamiętaj o twoim szkoleniu. Jestem pewna, że dasz radę – powiedziała Silandra pokrzepiającym tonem.
Rooper przez chwilę przygryzała dolną wargę, ale w końcu usadowiła się wygodniej, uspokoiła oddech i zamknęła oczy. Rozszerzyła postrzeganie swoich zmysłów poza rytmiczne łomotanie własnego serca, poza kokpit – w którym reszta jej zespołu zdawała się świecić jak błyszczące, wirujące spirale światła – poza „Umberfall” i jeszcze dalej, aż krajobraz poniżej ożył.
Rooper zawsze postrzegała Żywą Moc jako tygiel mieniących się kolorów, a każde istnienie – nieważne, jak duże czy małe – miało swój wkład w ten większy, ogólny wzór, lśniący najjaśniejszym blaskiem. To była sieć, rozciągająca się jak galaktyka długa i szeroka, łącząca ze sobą wszystkie istoty żywe. Teraz Rooper widziała całą paletę jej barw: róże i fiolety, zielenie i czerwienie, żółcie i ochry. Powierzchnia Aubadasa tętniła życiem. A tam, w oddali, pośród dolin i wąwozów, w głębi wzgórz… coś mieniło się feerią barw tak jasną, że niemal oślepiającą. Ogromne skupisko życia.
– Tam – powiedziała, unosząc rękę i wskazując źródło światła. Oczy wciąż miała zamknięte. – W wąwozie.
Znów poczuła dłoń Silandry na ramieniu.
– Świetnie – pochwaliła ją mistrzyni. – Dobra robota, Rooper.
Padawanka otworzyła oczy, oddychając głęboko. Krajobraz w dole był taki sam jak przedtem – połacie zieleni i podmokłe tereny. Stojąca obok niej Silandra uśmiechała się od ucha do ucha.
– Posadź nas jak najbliżej, Dietrix – powiedziała. – Resztę drogi będziemy musieli przebyć pieszo.
– Się robi – potwierdziła Dietrix. – Tamten skalny występ wygląda wręcz idealnie.
– Pójdę po swój plecak – zakomunikował Obik. – Na wypadek, gdyby potrzebowali pomocy medycznej, gdy ich znajdziemy. Chodź, Nibs.
Rooper wciąż wpatrywała się w sieć wąwozów, które przecinały powierzchnię krajobrazu przed nimi. Czy Katikootowie naprawdę zbudowali całe miasto wśród tych pęknięć w nagiej skale?
Cóż, przypuszczała, że wkrótce się o tym przekona.
Rooper zsunęła się po pokrytym piargiem zboczu, ciągnąc za sobą zwał luźnego żwiru.
– Spokojnie, padawanko – zmitygowała ją schodząca za nią Silandra.
Rooper zamachała ramionami, aby utrzymać równowagę, czując mrowiący opór Mocy, gdy przyzwała ją, aby pomogła jej zwolnić tempo. Dotarła do stóp zbocza i się zatrzymała. Wiedziała, że nie powinna dać się tak ponieść. W końcu była Jedi. Ale zniecierpliwienie, spowodowane chęcią odnalezienia miasta Katikootów, niemal rozpierało ją od środka niczym ciepła, pulsująca jasnym blaskiem potrzeba, przenikająca całe jej ciało.
To było to! Właśnie dlatego tu się znalazła, pośród gwiazd. To dlatego została wybrana do wypełnienia tego zadania: aby służyć z mistrzynią Sho na pograniczu. Z powodu jej wiecznej niechęci do stagnacji, potrzeby bycia gdzieś, tam – byle dalej, gdziekolwiek! Robienia czegoś – czegokolwiek! Wciąż innego, nowego. W końcu miała udowodnić Silandrze, że dysponuje odpowiednimi umiejętnościami. Że można jej zaufać. Że jest gotowa podjąć się prawdziwych misji, takich jak ta. Zamierzała sprawić, aby mistrzyni była z niej dumna.
Spojrzała w górę zbocza. Pozostali – Silandra, Dietrix, Obik i ich wytrzymały droid astromechaniczny GT-11 – szli za nią, podczas gdy EX-9B unosił się gdzieś po lewej, skanując okolicę w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak cywilizacji.
Gdy podchwyciła wzrok Silandry, mistrzyni Jedi skinęła jej głową w geście zezwolenia na przeprowadzenie zwiadu w pierwszym wąwozie. Rooper odpowiedziała tym samym. Czyżby dostrzegła, jak usta Silandry ułożyły się w uśmiechu?
Powoli podkradła się do miejsca, w którym postrzępione krawędzie skały wznosiły się po obu stronach, tworząc ujście wąwozu. Na szczęście przestało padać, ale Rooper i tak naciągnęła kaptur swojej szaty na głowę. Jej długie, czarne włosy były gładko zaczesane i splecione w ciasny warkocz, grubszą wersję cienkiego padawańskiego warkoczyka, opadającego jej na ramię zza lewego ucha. Miecze świetlne spoczywały bezpiecznie w kaburach u jej pasa, a do ramion i nóg przytroczyła pasami kilka małych sakw, do których schowała zabrany z pokładu statku niezbędny sprzęt i prowiant. Jej strój polowy w niczym nie przypominał ceremonialnych szat noszonych w świątyni, ale został zaprojektowany do innego rodzaju działań: do życia w terenie, gdzie liczyły się praktyczność i umiejętność przetrwania w każdych warunkach. Poza tym świątynne szaty były szorstkie i sztywne. Rooper uwielbiała to, jak swobodnie czuła się, mogąc nosić swój strój polowy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki