Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Star Wars. Z pewnego punktu widzenia. 40 opowiadań na 40-lecie "Powrotu Jedi" - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
2 października 2025
52,00
5200 pkt
punktów Virtualo

Star Wars. Z pewnego punktu widzenia. 40 opowiadań na 40-lecie "Powrotu Jedi" - ebook

 

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce....

Czterdzieści lat. Czterdzieści opowiadań.

25 maja 1983 roku z chwilą premiery Powrotu Jedi, Gwiezdne Wojny scementowały własne dziedzictwo jako najwspanialsza franczyza filmowa wszech czasów. By uczcić czterdziestą rocznicę filmu, czterdziestu autorów odtworzyło ikoniczne sceny z perspektywy postaci drugo- i trzecioplanowych: od bohaterów i złoczyńców po droidy i przeróżne istoty. Antologia "Z pewnego punktu widzenia. Powrót Jedi" zawiera teksty bestsellerowych autorów i trendsetterów:

• Olivie Blake zapewnia mrożący krew w żyłach wgląd w umysł Imperatora Palpatine'a.

• Saladin Ahmed przytacza tragiczną historię opiekuna rankora.

• Charlie Jane Anders przygląda się życiu i czasom Sarlacca.

• Fran Wilde ujawnia tajną misję Mon Mothmy, by ocalić Sojusz Rebeliantów.

• Mary Kenney przedstawia starania Ewoka Wicketa, by przeżyć jeden spokojny dzień na leśnym księżycu Endora.

• Anakin Skywalker jednoczy się z Mocą w porywającej opowieści Mike'a Chena.

A także liczne inne prześmieszne, wzruszające i cudowne historie spod piór następujących autorów:

Toma Anglebergera, K Arsenault Rivery, Kristin Baver, Akemi Dawn Bowman, Emmy Mieko Candon, Olivii Chadhy, Glorii Chao, Adama Christophera, Paula Crilleya, Amal El-Mohtar, M. K. England, Jasona Frya, Adama Lance’a Garcii, Lamara Gilesa, Maxa Gladstone’a, Thei Guanzon, Ali Hazelwood, Patricii A. Jackson, Alexa Jenningsa, Jarretta J. Krosoczki, Sarah Kuhn, Danny Lore, Sarah Glenn Marsh, Kwamego Mbalii, Marieke Nijkamp, Danielle Paige, Laury Pohl, Dany Schwartz, Tary Sim, Phila Szostaka, Suzanne Walker, Hannah Whitten, Seana Williamsa i Alyssy Wong.

 

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8424-065-6
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

AUTORZY

Sala­din Ahmed

Char­lie Jane Anders

Tom Angle­ber­ger

K Arse­nault Rivera

Kri­stin Baver

Oli­vie Blake

Akemi Dawn Bow­man

Emma Mieko Can­don

Oli­via Cha­dha

Glo­ria Chao

Mike Chen

Adam Chri­sto­pher

Paul Cril­ley

Amal El-Moh­tar

M. K. England

Jason Fry

Adam Lance Gar­cia

Lamar Giles

Max Glad­stone

Thea Guan­zon

Ali Hazel­wood

Patri­cia A. Jack­son

Alex Jen­nings

Mary Ken­ney

Jar­rett J. Kro­soczka

Sarah Kuhn

Danny Lore

Sarah Glenn Marsh

Kwame Mba­lia

Marieke Nij­kamp

Danielle Paige

Laura Pohl

Dana Schwartz

Tara Sim

Phil Szo­stak

Suzanne Wal­ker

Han­nah Whit­ten

Fran Wilde

Sean Wil­liams

Alyssa WongJAK JUŻ COŚ ROBIĆ…. AMAL EL-MOHTAR

Jak już coś robić…

Amal El-Moh­tar

Mam nadzieję, koman­do­rze. Dla pań­skiego dobra. Impe­ra­tor nie będzie tak wyro­zu­miały.

Wtedy lord Vader mu wyba­czył. Moff Tiaan Jer­jer­rod przy­glą­dał się męż­czyź­nie dłu­żej, niż było to konieczne, zde­ter­mi­no­wany, by nie umknął mu żaden detal. Rytm ude­rzeń butów Vadera o płytę han­ga­rową, sze­lest pele­ryny, pre­cy­zja ruchów, ni­gdy prze­sad­nie wol­nych czy pośpiesz­nych. Tempo nie­uchron­no­ści.

Odpro­wa­dził go wzro­kiem, po czym obró­cił się na pię­cie i przy­jął jego krok, jego rytm, co do sekundy. By wszy­scy zgro­ma­dzeni dostrze­gli har­mo­nię w cho­re­ogra­fii ich rozej­ścia się, by zoba­czyli, jak dalece Jer­jer­rod i Vader są zsyn­chro­ni­zo­wani, zgrani, jak masze­rują do tej samej cichej, potęż­nej muzyki.

Niech widzą Jer­jer­roda takim, za jakiego miał się sam – nie jako pod­wład­nego Vadera, lecz jego narzę­dzie.

Gdy opusz­czał han­gar, pozwo­lił sobie na poje­dyn­czą dys­har­mo­nijną, nie­wła­ściwą myśl: okła­mał lorda Vadera pro­sto w twarz, a mimo to uszedł z życiem.

Samo kłam­stwo było dość nie­winne: nie podwoją wysił­ków. Nie mogli tego zro­bić. Jer­jer­rod nie był mate­ma­ty­kiem, ale odczu­wał dumę ze swo­jej pracy i zda­wał sobie sprawę z zakresu pro­jektu wystar­cza­jąco dobrze, by wie­dzieć, że podwo­je­nie wysił­ków nie sprawi, że Gwiazda Śmierci sta­nie się w pełni sprawna w wyzna­czo­nym cza­sie. Wysiłki to chaos, nie­prze­wi­dy­wal­ność; słaby pły­wak potrafi gwał­tow­nie machać nogami i rękoma, wal­cząc z nur­tem rzeki, a mimo to nie zrobi postę­pów w porów­na­niu ze swoim doświad­czo­nym kolegą, pły­ną­cym na mia­ro­wym odde­chu. To nie kwe­stia wysił­ków, a sku­tecz­no­ści. Czy tech­niki.

Vader musiał to wyczu­wać, pal licho, czy zda­wał sobie z tego sprawę świa­do­mie. Jer­jer­rod obser­wo­wał go całymi latami i wie­dział swoje. Vader był sil­niej­szy w Mocy od wszyst­kich żyją­cych istot poza Impe­ra­to­rem; potra­fił bez wąt­pie­nia odry­wać ludziom koń­czyny samymi myślami i nie wahał się przed ści­na­niem ich mie­czem świetl­nym, zamie­nia­niem w mia­zgę z mięsa i kości, z któ­rej do szczętu wyci­skał krew – a ten zamiast tego co zro­bił?

Zablo­ko­wał poje­dyn­czą drogę odde­chową kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym. Jakby grał na fle­cie.

Jer­jer­rod lubił muzykę. Był cie­kaw, co na jej temat sądzi Vader.

Zasta­na­wiał się też – paro­krot­nie – jak czło­wiek czuje się w takiej sytu­acji. Jak to jest. Odkąd Piett został awan­so­wany na admi­rała, Jer­jer­rod pozwa­lał, by jego myśli dry­fo­wały ku moż­li­wo­ści, że któ­re­goś dnia zawie­dzie Vadera doszczęt­nie i spo­tka go taki sam koniec. Nie wie­dział, czy doświad­cze­nie to przyj­mie postać prze­szkody w gar­dle, zaty­ka­ją­cej je od wewnątrz aż po nasta­nie ciem­no­ści – czy może obej­mie go i zdusi jak potężna oce­aniczna fala. A może w tych ostat­nich chwi­lach poczuje dotyk skó­rza­nej ręka­wicy, a ta cof­nie się od jego skru­szo­nej szyi, jakby dopiero co ją pie­ściła.

„Może znajdę nowe spo­soby, by ich zmo­ty­wo­wać”.

Nie pozwo­lił sobie na drże­nie, póki nie miał pew­no­ści, że nikt nie mógł go już zoba­czyć.

Kwa­tery Jer­jer­roda były wykoń­czone oszczęd­nie jak na ofi­cer­skie stan­dardy. Ele­men­tom wypo­sa­że­nia i ume­blo­wa­nia bra­ko­wało luk­susu, który przy­pusz­czal­nie byłby mu przy­na­leżny gdzie indziej z racji stop­nia. Miał łóżko – stan­dar­dowe, wąskie jak te pry­cze, na któ­rych spali robot­nicy – nagie ściany i stół kre­ślar­ski na tyle sze­roki, by odpo­wia­dał jego szcze­gól­nym potrze­bom.

Od dni stu­denc­kich nieco zawsty­dzało go to, że lepiej rozu­miał sche­maty, kiedy mógł ich dotknąć. Było mu znacz­nie łatwiej utrzy­my­wać w gło­wie prze­pastne struk­tury, gdy naj­pierw pojął je w dwóch wymia­rach. W tym celu czę­sto korzy­stał z dużych data­pa­dów, ale gdy tylko było to moż­liwe, wolał wyko­ny­wać rysunki tech­niczne na fizycz­nym medium, po któ­rym mógł wodzić pal­cami. Dopiero wtedy uru­cha­miał holo­pro­jek­cje, migo­czące i oży­wa­jące na jego oczach. Poza tym holo­gramy go roz­pra­szały; póki nie poznał pla­nów dłońmi, z tru­dem dostrze­gał na nich cokol­wiek poza gładką, fał­szywą obiet­nicą ukoń­czo­nej fasady.

Ma się rozu­mieć, że w mło­do­ści wyszy­dzano go z tego powodu, jakby świad­czyło to o jego nie­doj­rza­ło­ści, o jakichś bra­kach w roz­woju; jakby na­dal był dziec­kiem syla­bi­zu­ją­cym na głos kolejne czy­tane słowa. Jako osoba doro­sła jed­nak na­dal prak­ty­ko­wał tę dziwną, choć tole­ro­waną oso­bli­wość: spora część jego oso­bi­stych fun­du­szy szła na szpule flim­si­pla­stu, im star­szego (i przez to lep­szej jako­ści), tym lepiej.

Bar­dziej zawsty­dzała go inna prawda: pro­ces ten miał w sobie coś nie­po­ję­cie intym­nego. W pierw­szym roku jako rekrut Jer­jer­rod odbył pod­sta­wowy kurs medy­cyny polo­wej. Gdy udzie­lał pomocy pacjen­tom, uświa­do­mił sobie, że postrze­gał ich ciała w kate­go­rii maszyn wyma­ga­ją­cych ser­wi­so­wa­nia: tu prze­cie­kał płyn, tam obwody wyma­gały łat, bo w prze­ciw­nym razie całość mogła się zamie­nić w nie­przy­datny złom. A Jer­jer­rod dość wcze­śnie zro­zu­miał, że nie może ścier­pieć mar­no­traw­stwa.

Myśl ta towa­rzy­szyła mu i wtedy, gdy stu­dio­wał inży­nie­rię, a także potem, gdy zajął się ambit­niej­szymi pro­jek­tami archi­tek­to­nicz­nymi – ale, ku jego zdzi­wie­niu, gdy zna­lazł się w oto­cze­niu maszyn, każdy sche­mat zaczął mu przy­po­mi­nać ciało. Każdy pro­jekt miał bijące serce, układ ner­wowy, włókna napi­na­jące się pod powłoką skóry; każdy pro­jekt ujmo­wał w kate­go­riach orga­ni­zmu, któ­remu nale­żało pomóc przyjść na świat. Cza­sami kre­ślił je tak, jak je sobie wyobra­żał. Ni­gdy nie nada­wał im twa­rzy – byłaby to jed­nak spora prze­sada – ale czuł się zobo­wią­zany, by nada­wać im wyraźne cechy osob­ni­cze. Pogo­dził się z tym, choć nie lubił o tym wspo­mi­nać – ale ile­kroć musiał się sku­pić na pro­ble­mie, by pojąć go tak dogłęb­nie, że roz­wią­za­nie przy­cho­dziło do niego jak oddech, roz­kła­dał kolejne arku­sze flim­si­pla­stu w gabi­ne­cie i potem całymi godzi­nami wodził pal­cami po liniach dia­gramu, jakby mógł je zmu­sić, by z drże­niem czy jękiem zdra­dziły swoje tajem­nice.

Nie ina­czej było w przy­padku sta­cji bojo­wej DS-2. Pro­jekt był zbyt roz­le­gły, by zmie­ścić się na poje­dyn­czym arku­szu, ale Jer­jer­rod zbu­do­wał model, który roz­kła­dał się i zamy­kał w zależ­no­ści od potrzeby, gdy chciał się przyj­rzeć cze­muś kon­kret­nemu. Klu­czowe obszary nakre­ślił ręcz­nie, obraw­szy makietę za punkt odnie­sie­nia, by zro­zu­mieć dany rzut. Gdy roz­ło­żył przed sobą sche­maty, jego wzrok w pierw­szej kolej­no­ści jak zawsze spo­czął na uspraw­nie­niach, które wpro­wa­dził w roz­wią­za­niach swo­jego nie­for­tun­nego poprzed­nika. Pul­so­wały mu jasno w gło­wie: zamiast roz­złosz­czo­nego czer­wo­nego obszaru wokół poje­dyn­czego szybu ter­mo­wen­ty­la­cyj­nego, ogła­sza­ją­cego wszem wobec swoją zdra­dziecką sła­bość, wymu­sił wpro­wa­dze­nie kapi­lar­nego sys­temu wen­ty­la­cyj­nego, po tym jak odrzu­cił dzie­siątki pro­jek­tów i wresz­cie opra­co­wał ten poprawny. Teraz miliony drob­nych prze­wo­dów miały się roz­cią­gać od rdze­nia pla­cówki po jej powierzch­nię, by DS-2 mogła oddy­chać. Ponadto wpro­wa­dził zapory i sys­temy bez­pie­czeń­stwa, by zapo­biec kata­stro­fal­nej reak­cji łań­cu­cho­wej, która ska­zała na zagładę pierw­szą odsłonę pro­jektu – teraz sys­tem dorów­ny­wał ele­gan­cją coru­scań­skiemu naszyj­ni­kowi. Każdy pacio­rek czy klej­not był indy­wi­du­al­nie nani­zany na nić, tak że jedna sek­cja struk­tury mogła ulec awa­rii i nie dopro­wa­dzić do znisz­cze­nia cało­ści.

Był dumny z tych uspraw­nień. W teo­rii dokoń­czona DS-2 miała prze­wyż­szyć star­szą sio­strę pod każ­dym moż­li­wym wzglę­dem: siły, sku­tecz­no­ści, nie­znisz­czal­no­ści. W prak­tyce jed­nak linie jed­nej upar­tej geo­me­trii odma­wiały zbiegu.

Nie dostrze­gał bowiem żad­nego spo­sobu, by dokoń­czyć budowę DS-2 w wyzna­czo­nym cza­sie, zwa­żyw­szy na przy­dzie­lone mu zasoby. Bo oto i ona. Jej bijące serce: bucze­nie gene­ra­to­rów. Jej układ ner­wowy: zło­żone obwody, które z cza­sem miały rezo­no­wać z czę­sto­tli­wo­ścią krysz­ta­łów kyber. Jej życio­dajna krew: obec­nie zale­d­wie robot­nicy, prze­pły­wa­jący powsta­ją­cymi kory­ta­rzami, roz­bu­do­wu­jący jej żyły i tęt­nice. DS-2 była ane­miczna. Wnio­sko­wał o wię­cej ludzi, odma­wiano mu. Impe­ra­tor powie­dział wyraź­nie, że nie może pro­sić o wię­cej czasu. To na nim spo­czy­wała odpo­wie­dzial­ność, by doko­nał nie­moż­li­wego.

Pomy­ślał o pele­ry­nie cią­gną­cej się za Vade­rem.

Jer­jer­rod wró­cił do pracy.

Wodził dłońmi po kon­tu­rach pla­nów. DS-2 pro­mie­nio­wała bólem pod jego pal­cami. Czuł napię­cie nara­sta­jące w kilku klu­czo­wych gru­pach mię­śni – obsza­rach robo­czych – które mogło się prze­kształ­cić w skur­cze, pro­blemy, opóź­nie­nia, pęk­nię­cia. Popę­dzał swo­ich ludzi, ale jeśli teraz pękną, nikt ich nie zastąpi.

Może by doko­nać nie­moż­li­wego, powi­nien zro­bić coś nie­spo­dzie­wa­nego.

Gdy stu­dio­wał dia­gramy, pro­jek­to­wał nowe rota­cje zmian, zmie­niał ich kształty: w miej­sce cia­snych węzłów gorącz­ko­wych wysił­ków, osób pra­cu­ją­cych z tem­pe­ra­turą gro­żącą wypa­le­niem, roz­cią­gnął i wydłu­żył grupy, tak by były bar­dziej ela­styczne, by pra­co­wały z doskoku na kilku klu­czo­wych obsza­rach. Nie dys­po­no­wał więk­szą liczbą pra­cow­ni­ków, ale miał mnó­stwo pro­mów, które teraz tylko kurzyły się w han­ga­rach. Przej­mie je na wła­sne potrzeby, aby robot­nicy szyb­ciej prze­miesz­czali się po więk­szym tere­nie, tak by sama podróż zapew­niała im chwilę wytchnie­nia, jed­no­cze­śnie nie zabu­rza­jąc pro­duk­tyw­no­ści.

Plan mógł zadzia­łać, o ile wizja będzie wystar­cza­jąco kom­plek­sowa: obniży ciśnie­nie w nie­któ­rych sek­to­rach, pod­no­sząc je w innych, a gdy będzie nara­stać, będzie je roz­kła­dał rów­no­mier­nie. Zamiast strze­lać z bicza, będzie żela­zną ręką w mięk­kiej ręka­wicy. Roz­ma­suje głę­bo­kie tkanki pro­jektu, aż te ujaw­nią swoje tajem­nice.

Co w prak­tyce ozna­czało uważ­niej­szy nad­zór. Patro­lo­wa­nie kory­ta­rzy i obser­wo­wa­nie, tak by jed­no­cze­śnie samemu pozo­stać nie­zau­wa­żo­nym. By nie roz­pra­szać innych, lecz przy­po­mi­nać im o regu­lar­no­ści. By być metro­no­mem – nie, dyry­gen­tem, prze­no­szą­cym linię melo­dyczną z jed­nej sek­cji sta­cji na drugą.

Jer­jer­rod zamknął oczy i roz­ma­so­wał skro­nie. Jego meta­fory zle­wały się ze sobą, jakby wystar­czyło zna­leźć odpo­wied­nią, by roz­wią­zać pro­blem. Ale prze­cież to nie wystar­czy. Oczy­wi­ście, taka metoda jest pomocna – ale jeśli miał się wyro­bić w ter­mi­nie narzu­co­nym przez Impe­ra­tora, potrze­bo­wał fak­tycz­nego mnoż­nika siły.

A ten, rzecz jasna, został już przez Pal­pa­tine’a wysłany.

Palce Jer­jer­roda zawi­sły nad spe­cy­fi­ka­cją komory medy­ta­cyj­nej Vadera – o niskim kosz­cie, a wyso­kim prio­ry­te­cie. Budowa skoń­czyła się już dawno.

Nakre­ślił linię odcho­dzącą od komory, wijącą się kory­ta­rzami i kład­kami sta­cji bojo­wej. Zapa­mię­tał jej kształt. Wypro­sto­wał się, szarp­nął za rąbek mun­duru i opu­ścił gabi­net.

Jer­jer­rod sły­szał, jak inni ofi­ce­ro­wie szep­tali, że pod zbroją Vader jest znisz­czoną, spa­loną sko­rupą czło­wieka, oży­wianą przez samą Moc. Przy­po­mniał sobie kola­cję pod­czas jakie­goś impe­rial­nego ban­kietu przed laty, gdy człon­kom admi­ra­li­cji, któ­rzy już wypili swoje, roz­wią­zały się nieco języki.

– To mówisz, że widzia­łeś go na wła­sne oczy? Ten jego zbior­nik?

– No mówię, żem widział. Choć musisz spu­ścić wzrok, nim dowie się, że tak jest. Wmów sobie, że go nie widzia­łeś, by nie wywę­szył two­ich myśli i nie przy­ła­pał cię na tym, że się na niego gapisz. Myśl o wła­snej matce albo o ostat­niej oso­bie, którą zabi­łeś…

– W twoim przy­padku to jedno i to samo, co, admi­rale?

Śmiech, a potem – cisza.

– To straszne – dodał cicho admi­rał. – Prze­ra­ża­jące. Czer­wone, wil­gotne, łusz­czące się. Usma­żone mięso nasią­ka­jące wodą w wia­drze.

Po tych sło­wach roz­mowa coś się nie kle­iła, ofi­ce­ro­wie wymó­wili się zmę­cze­niem. Jed­nak wtedy Jer­jer­rod zaczął czuć bez­silną złość – złość na to naru­sze­nie pry­wat­no­ści, na to upo­ko­rze­nie. Złość w imie­niu Vadera – ale i wła­snym. Bo tamta roz­mowa go obu­rzyła. Czym­kol­wiek jesz­cze był Vader – kim­kol­wiek jesz­cze był poza tym – sta­no­wił ten jeden ele­ment, wokół któ­rego krę­cił się świat Jer­jer­roda, rów­nie fun­da­men­talny z punktu widze­nia Impe­rium co tlen czy gra­wi­ta­cja. W Vade­rze dostrze­gał gęstą i pochła­nia­jącą pew­ność. Nie mógł pozwo­lić, by taki wul­garny beł­kot ska­lał odważne, poły­skliwe linie ele­gan­cji i potęgi Vadera.

I sam nie zamie­rzał naru­szać świę­to­ści komory medy­ta­cyj­nej. Cze­kał, aż Vader ją opu­ści, po czym zrów­nał z nim tempo. Szli ramię w ramię mia­ro­wym kro­kiem. Vader zwró­cił się w jego stronę, nie­prze­jed­nany, ale nie zwol­nił.

– Zasadzka, koman­do­rze? Nie spo­dzie­wa­łem się, że ma pan tyle wol­nego czasu, by mar­no­wać go przed moją kwa­terą.

Trudno było stwier­dzić, czy Vader jest roz­ba­wiony, czy ziry­to­wany. Jer­jer­rod posta­no­wił się nie tru­dzić usta­la­niem, która wer­sja jest praw­dziwa.

– Lor­dzie Vader – prze­szedł do meri­tum – zasta­na­wia­łem się, czy mogli­by­śmy prze­dys­ku­to­wać przy­śpie­sze­nie budowy. Mam pro­po­zy­cję…

– Nie jestem zain­te­re­so­wany pań­skim kata­lo­giem pora­żek, koman­do­rze.

– Zro­zu­miałe, lor­dzie Vader. Ale może mógł­bym zain­te­re­so­wać pana wycieczką z prze­wod­ni­kiem?

Vader zatrzy­mał się nagle. Jer­jer­rod poszedł w jego ślady. Gdy Vader mil­czał, tak­su­jąc go wzro­kiem, Jer­jer­rod cze­kał. Zary­zy­ko­wał i zaczerp­nął płytko tchu – oka­zało się, że na­dal może oddy­chać. Z tru­dem zacho­wy­wał spo­kój.

– Pro­szę o wyba­cze­nie, lor­dzie Vader – potrak­to­wa­łem poważ­nie pań­ską ofertę, by zmo­ty­wo­wać moich ludzi. A może nie powi­nie­nem był?

Vader jesz­cze przez chwilę mil­czał, po czym skrzy­żo­wał ramiona.

– Co dokład­nie miał pan na myśli, koman­do­rze?

Jer­jer­rod wło­żył sporo wysiłku w to, by zacho­wać neu­tralny wyraz twa­rzy.

– Po pro­stu obchód.

Masze­ro­wali w ciszy, zatrzy­my­wali się na oczach pra­cow­ni­ków; tam, gdzie to nie­zbędne, korzy­stali z pro­mów i tur­bo­wind zgod­nie z mapą w gło­wie Jer­jer­roda. Jeśli DS-2 była ane­miczna, czy ist­niał lep­szy spo­sób na uzu­peł­nie­nie nie­do­bo­rów żelaza niż Vader, pochła­nia­jący świa­tło na kład­kach?

Jer­jer­rod zabrał Vadera w miej­sca, które naj­pil­niej wyma­gały wzmo­że­nia prac. Moty­wa­cji. Sta­ran­nie wykre­ślił trasę wio­dącą przez sek­tory, w któ­rych pra­cow­nicy mieli się zmie­nić, obszary, gdzie byli już wystar­cza­jąco doświad­czeni, by wyko­ny­wać zada­nia mecha­nicz­nie, i na oczach Jer­jer­roda widok Vadera napeł­niał ich nową ener­gią. Tym­cza­sem Jer­jer­rod wska­zy­wał załogi, wyja­śniał zna­cze­nie danego obszaru, cze­kał, aż Vader przy­tak­nie, i ruszał dalej: tak­tycz­nie, stra­te­gicz­nie, ni­gdy nie pozo­sta­jąc w jed­nym miej­scu dłu­żej niż to konieczne. Zza ich ple­ców roz­le­gał się szum wzmo­żo­nej pracy.

– Poziom aktyw­no­ści zado­wala, koman­do­rze – oznaj­mił nagle Vader. – Co w pana odczu­ciu spo­wo­do­wało opóź­nie­nia?

Jer­jer­rod ostroż­nie dobie­rał słowa. Już zade­kla­ro­wał, że har­mo­no­gram prac jest nie­re­alny, Vader zda­wał sobie z tego sprawę i nie trzeba było mu o tym przy­po­mi­nać. Usły­szał zatem pyta­nie kry­jące się za tym wła­ści­wym: „Dla­czego budowa dru­giej sta­cji tak się cią­gnie w porów­na­niu z pierw­szą?”.

Naj­gor­sze było to, że to nie­prawda. Oso­bi­ście dopil­no­wał, by nowy plan uwzględ­niał naprawdę wyjąt­kowe uspraw­nie­nia. Impe­ra­tor nale­gał, by druga sta­cja była więk­sza, co było zasta­na­wia­jące, ale Jer­jer­rod zało­żył, że stoi za tym dobry powód. Nie, zwa­żyw­szy na wszyst­kie aktu­ali­za­cje i roz­sze­rze­nia, powinno wszyst­kich zdu­mie­wać, że w ogóle zbli­żają się do ukoń­cze­nia kon­struk­cji w usta­lo­nych ramach cza­so­wych.

Ale pomi­ja­jąc całą resztę, Jer­jer­rod wie­dział, na czym pole­gała naj­więk­sza róż­nica, i posta­wił wszystko na jedną kartę w prze­ko­na­niu, że to o taką odpo­wiedź cho­dzi Vade­rowi.

– Układ wen­ty­la­cyjny – odparł. – Musie­li­śmy poświę­cić sporo czasu, by oce­nić sto­pień sabo­tażu planu przez Galena Erso – nie wie­dzie­li­śmy, ile ukła­dów ucier­piało z powodu tego drob­nego szcze­gółu. Nasze roz­wią­za­nie jest kom­plek­sowe, ale gdy już je wdro­żymy, ta Gwiazda Śmierci będzie odpro­wa­dzać cie­pło nie­mal tak sku­tecz­nie jak skóra, a jed­no­cze­śnie będzie kom­plet­nie nie do sfor­so­wa­nia. Insta­la­cja tego układu jest o wiele trud­niej­sza i wymaga wyspe­cja­li­zo­wa­nej pracy, ale jestem pewien, że wysi­łek się opłaci.

– Opłaci się: wyeli­mi­nuje moż­li­wość powtórki ze strony rebe­lian­tów.

Jer­jer­rod zamru­gał, zbity z tropu.

– Cóż…

– Byłoby dla pana lepiej, koman­do­rze, gdyby zro­bił pan to, o co popro­sił pana Impe­ra­tor, zamiast roz­trzą­sać dawne porażki.

– Z całym sza­cun­kiem, lor­dzie Vader, ja… – powie­dział Jer­jer­rod, nim mógł się ugryźć w język.

– Koman­do­rze, mar­nuje pan swój czas, a to ozna­cza, że mar­nuje pan mój.

Jer­jer­rod nie mógł dostać ostrzej­szego upo­mnie­nia. Stał zszo­ko­wany, gdy Vader obró­cił się na pię­cie i się odda­lił. Zasta­na­wiał się, jak dalece Vader ode­brał mu dech, zupeł­nie nie korzy­sta­jąc z Mocy.

Wró­cił do kwa­tery i ponow­nie zaczął prze­glą­dać plany. Z każ­dej czę­ści sta­cji docie­rały raporty wska­zu­jące na różne uspraw­nie­nia, zaosz­czę­dzony czas, zada­nia ukoń­czone przed ter­mi­nem – a wszystko to bez war­to­ści, nie­istotne. Mar­no­traw­stwo. Zde­gu­sto­wany Jer­jer­rod strą­cił na pod­łogę szpule flim­si­pla­stu, usiadł gwał­tow­nie na skraju łóżka i zwie­sił głowę mię­dzy kolana.

Wła­śnie zawa­lał jakiś test, nie mógł uło­żyć jakiejś ukła­danki.

Wró­cił do samego początku.

„Wymaga nie­moż­li­wego”. Miał do czy­nie­nia z trzema zmien­nymi: surow­cami, cza­sem i spraw­no­ścią. Nie miał żad­nego pola manewru w przy­padku surow­ców ani czasu. Z pew­no­ścią nie miał go w przy­padku spraw­no­ści: Gwiazda Śmierci albo będzie ukoń­czona, albo nie.

Chyba że…

Powoli uniósł głowę. Co takiego wła­ści­wie ozna­cza „spraw­ność”?

Główną funk­cją Gwiazdy Śmierci była siła ognia – bez dwóch zdań. Zwa­żyw­szy na skalę budowy sta­cji bojo­wej o śred­nicy dwu­stu kilo­me­trów, dokoń­cze­nie samego super­la­sera wyda­wało się nie­mal try­wialne. Jed­nak w każ­dej ogól­nej kon­cep­cji, jaką prze­sy­łał do akcep­ta­cji, laser miał zostać akty­wo­wany w ostat­niej fazie kon­struk­cji – dopiero po wdro­że­niu wszyst­kich uspraw­nień, które przy­go­to­wał z myślą o jego ochro­nie.

Ale… czy to wszystko naprawdę jest konieczne? Z for­mal­nego punktu widze­nia – nie. Już prze­cież gene­ro­wali tar­czę z powierzchni księ­życa. Zgod­nie z tym samym har­mo­no­gra­mem pro­duk­cyj­nym, któ­rym dys­po­no­wał dyrek­tor Kren­nic, mieli się zająć super­la­se­rem w trze­ciej i ostat­niej fazie budowy. Miało to sens z wielu powo­dów zwią­za­nych z bez­pie­czeń­stwem – ale może będą mogli do tego jesz­cze wró­cić.

Roz­ło­żył poroz­rzu­cane arku­sze flim­si­pla­stu na pod­ło­dze i klęk­nął, by przyj­rzeć się im z bli­ska. Tak – uwzględ­niw­szy to, co zostało zbu­do­wane do tej pory, można dokoń­czyć budowę super­la­sera w cza­sie wyzna­czo­nym przez Impe­ra­tora, o ile prze­kie­ruje na ten cel wszyst­kie dostępne zasoby. Ale jeśli to o to cho­dziło Impe­ra­to­rowi, dla­czego po pro­stu o tym nie wspo­mniał? Czemu robić z tego tajem­nicę?

I wtedy sobie przy­po­mniał: pierw­sza Gwiazda Śmierci miała być tajną bro­nią. Wro­gie dzia­ła­nia, aro­gan­cja i błędy popeł­nione w sze­re­gach Impe­rium spra­wiły, że Impe­ra­tor zbyt szybko odkrył karty. Czy to zatem moż­liwe, że teraz chce, by główny cel sta­cji został ukryty w widocz­nym miej­scu? A jeśli wygląd tej sta­cji bojo­wej – pokry­tego rusz­to­wa­niami, nie­ukoń­czo­nego, podat­nego na znisz­cze­nia, poszat­ko­wa­nego ziew­nię­cia w kosmicz­nej próżni – miał być kłam­stwem?

„Podwo­imy wysiłki”.

Podąż za tą myślą, uchwyć ją. By upraw­do­po­dob­nić kłam­stwo, nie może dojść do przerw w pracy. Impe­ra­tor chce spra­wiać wra­że­nie, jakby wszy­scy się tu topili, jakby gorącz­kowo machali rękoma – nie po to, by zakoń­czyć pro­jekt, lecz by ukryć to, co już powinno być gotowe. No i nie mógł powie­dzieć o tym Jer­jer­ro­dowi bez­po­śred­nio – bo ten nie był dyry­gen­tem orkie­stry. Był jedy­nie batutą w dłoni Vadera.

Wszystko wsko­czyło na swoje miej­sce. Wszel­kie osłony, zabez­pie­cze­nia, obli­cze­nia i uspraw­nie­nia Jer­jer­roda były mar­no­traw­stwem, które miało zwieść szpie­gów na manowce. Jego har­mo­no­gram był pozba­wiony sensu, bo Impe­ra­tor miał zupeł­nie inny. Jer­jer­rod budo­wał defen­syw­nie, a Impe­ra­tor szy­ko­wał zasadzkę. Potrze­bo­wał od niego tylko dwóch rze­czy: super­la­sera i wzmo­żo­nego ruchu na budo­wie w nie­moż­li­wych warun­kach. Wra­że­nia porażki.

Vader nie był tu po to, by dopil­no­wać ter­mi­nów, lecz by przy­go­to­wać kom­plet­nie nowy har­mo­no­gram. Przy­by­cie Impe­ra­tora nie miało być karą, lecz wabi­kiem.

Pokrył łóżko flim­si­pla­stem. I tak nie będzie w nim spał w naj­bliż­szych dniach.

Jer­jer­rod wkro­czył do sali medy­ta­cyj­nej Vadera wyczer­pany i w pomię­tym mun­du­rze, a błysk w jego oczach zdra­dzał coś mię­dzy manią a eufo­rią. Sta­nął na bacz­ność przy wej­ściu i zacze­kał, aż Vader wyłoni się z komory, by go przy­jąć.

– Lor­dzie Vader – powie­dział, prze­krzy­wia­jąc głowę i wycią­ga­jąc przed sie­bie data­pad. – Chcia­łem zamel­do­wać, że bez kolej­nych robot­ni­ków budowa Gwiazdy Śmierci zosta­nie ukoń­czona jedy­nie z pomi­nię­ciem para­me­trów wska­za­nych przez Impe­ra­tora. Pozwo­li­łem sobie spo­rzą­dzić listę sek­to­rów, które będą sprawne w ter­mi­nie, tylko dla pań­skich oczu, ale mam poważne obawy odno­śnie do reszty har­mo­no­gramu pro­duk­cji.

– Podwoił pan wysiłki? – spy­tał Vader.

Przy­jął data­pad, ale na niego nie spoj­rzał. Wbił wzrok w Jer­jer­roda.

– Tak. Jak pan się prze­kona, wyeli­mi­no­wa­łem kilka okre­sów wypo­czyn­ko­wych i wdro­ży­łem szes­na­sto­go­dzinne zmiany w cyklach dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nych. Jakość pracy ucierpi, stąd uwzględ­ni­łem spo­dzie­waną czte­ro­pro­cen­tową utratę pro­duk­tyw­no­ści wsku­tek wzro­stu liczby wypad­ków i wyczer­pa­nia. Ale to po pro­stu nie­moż­liwe, lor­dzie Vader. Co wię­cej, oba­wiam się, że jeśli ta infor­ma­cja wyciek­nie, sta­cja bojowa sta­nie się nie­od­partą pokusą dla rebe­lian­tów.

– To bar­dzo wyczer­pu­jący obraz pań­skiej porażki. Impe­ra­tor będzie panem bar­dzo zawie­dziony, koman­do­rze.

– A pan, lor­dzie Vader?

– To zna­czy?

Jer­jer­rod wypro­sto­wał się i spoj­rzał Vade­rowi w to, co ucho­dziło u niego za oczy.

– Jest pan mną zawie­dziony?

W ciszy, która zapa­dła, Jer­jer­rod wstrzy­my­wał oddech. Nie spo­glą­dał na dło­nie Vadera ani czy­nione przez nie gesty, tylko we wła­sne odbi­cie, znie­kształ­cone w pła­tach hełmu roz­mówcy.

A wtedy Vader pod­szedł bli­żej.

– Jak już coś robić, koman­do­rze – powie­dział – to dobrze. Pro­szę o tym pamię­tać. – Wycią­gnął przed sie­bie data­pad. Gdy Jer­jer­rod po niego się­gał, ten zapadł się w sobie jak kwiat tuż przy jego pal­cach. Jer­jer­rod prze­łknął z tru­dem.

– Zapa­mię­tam, lor­dzie Vader – odparł cicho.

Vader prze­szedł obok i opu­ścił salę.

Jer­jer­rod odpro­wa­dzał go wzro­kiem dłu­żej, niż było to konieczne.

Gdy wresz­cie przy­był Impe­ra­tor, Jer­jer­rod przy­klęk­nął po pra­wicy Vadera. Gdy ten wstał, Jer­jer­rod rów­nież się pod­niósł, po czym zrów­nał z nim krok za jego ple­cami. Czuł, że teraz ogar­nia ich inna muzyka, świa­dom tego, iż teraz jego dyry­gent sam jest dyry­go­wany, świa­dom pew­nej wspól­noty, któ­rej Vader pew­nie ni­gdy sobie nie uświa­domi: wszy­scy osta­tecz­nie pod­le­gali tej sile, tej aran­ża­cji.

Vader i Impe­ra­tor przez chwilę masze­ro­wali w ciszy. Jer­jer­rod czuł, jak coś mię­dzy nimi prze­biega, jakaś bli­ska har­mo­nia zro­zu­mie­nia. A wtedy na potrzeby zebra­nych Vader oznaj­mił:

– Budowa Gwiazdy Śmierci zosta­nie dokoń­czona w ter­mi­nie.

– Dobrze się spra­wi­łeś, lor­dzie Vader – dobie­gła odpo­wiedź, a Jer­jer­rod zdu­sił w sobie dziką radość, nim ta mogła dosię­gnąć jego twa­rzy.

Obie­cano mu nie­za­do­wo­le­nie Impe­ra­tora, jego potę­pie­nie – ale było jasne, że Impe­ra­tor nie ma poję­cia o jego ist­nie­niu. Było to zada­nie, do któ­rego z jemu tylko zna­nych powo­dów odde­le­go­wał Vadera.

Ale Vader go znał. Gro­ził mu Impe­ra­to­rem, a w ten spo­sób pozy­skał go do swo­jej cichej sym­fo­nii, machi­na­cji w ramach nie­po­ję­tych miste­riów Mocy. Impe­ra­tor i Vader dzia­łali podług róż­nych har­mo­no­gra­mów, a do tego na róż­nych płasz­czy­znach. Gdy uczy­nili ich tro­ski jego tro­skami, Jer­jer­rod poczuł, że został pochwy­cony, wypro­sto­wany, wcią­gnięty w świat wymy­ka­jący się jego rozu­mie­niu.

– Zgod­nie z twoim życze­niem – odparł Vader i Jer­jer­rod poczuł echo tych słów we wła­snej jaźni.

„Zgod­nie z twoim życze­niem, lor­dzie Vader”.

Podą­żył za nimi, opu­ścił han­gar i wró­cił na wła­sne sta­no­wi­sko w ocze­ki­wa­niu na kolejne roz­kazy.FORTUNA SPRZYJA ODWAŻNYM. KWAME MBALIA

For­tuna sprzyja odważ­nym

Kwame Mba­lia

Pośród sied­miu­set sześć­dzie­się­ciu dwóch znie­na­wi­dzo­nych rze­czy z listy Biba For­tuny – listy dłu­giej, impo­nu­ją­cej, która na wszelki wypa­dek została uwiecz­niona w pamięci trzech data­pa­dów i w ban­kach danych jed­nego nie­for­tun­nie dosto­so­wa­nego w tym celu dro­ida ser­wi­so­wego – nie­mal na samej górze pla­so­wały się kla­to­oiniań­skie gbu­ro­żaby. Cuch­nęły nie­mi­ło­sier­nie! Nie­na­wi­dził ich lep­kiego śluzu, kwi­lą­cych jęków i oble­śnych, pokry­tych szla­mem zbior­ni­ków, w któ­rych je dostar­czano. Brzy­dził się nimi. Czuł do nich wstręt, szcze­gól­nie do tej jed­nej, która jakimś cudem ucie­kła ze zbior­nika i teraz krę­ciła się mu przy bucie. Chciał, by umie­rała powoli i w nie­wy­obra­żal­nym bólu – i wła­śnie dla­tego malutki bla­ster scho­wany pod jego pele­ryną nie był prze­zna­czony dla niej.

– _Bip bip-bup bip-bop_?

Pyta­nie maszyny wyrwało Biba z roz­my­ślań. Stał w pała­co­wej spi­żarni i przy­go­to­wy­wał zaopa­trze­nie na potrzeby naj­now­szej egze­ku­cyj­nej fan­ta­zji Jabby na pokła­dzie jego jachtu, gdy zja­wił się nie­za­po­wie­dzia­nie droid dostaw­czy. Twi’lek wbi­jał w niego wzrok. Pró­bo­wał roz­szy­fro­wać namolne pika­nie. Wska­zał kąt spi­żarni.

– Połóż to tam, byle szybko!

Droid znów zapi­kał i po pro­stu opu­ścił paletę z kla­to­oiniań­skimi gbu­ro­ża­bami, kom­plet dwu­stu zbior­ni­ków, o pięć­dzie­siąt wię­cej niż zazwy­czaj, pośrodku spi­żarni, po czym obró­cił się i odda­lił. Bibowi przy­szło do głowy, że powi­nien wezwać go z powro­tem, by prze­sta­wił pojem­niki na wła­ściwe miej­sce, ale dał sobie spo­kój. Nie chciał mieć na gło­wie prób sku­tecz­nej komu­ni­ka­cji z tym zardze­wia­łym bla­sza­kiem, a droid pro­to­ko­larny, któ­rego Jabba nie­spo­dzie­wa­nie otrzy­mał od tam­tego bla­do­li­cego ludz­kiego cza­ro­dzieja, teraz ska­za­nego na śmierć, znaj­do­wał się już na pokła­dzie „Khe­tanny”. Jakby Bib i tak nie miał mnó­stwa roboty z nad­zo­ro­wa­niem har­mo­no­gramu ser­wi­so­wego dro­idów, które już pra­co­wały w pałacu. A ser­wi­so­wa­nie maszy­nek też znaj­do­wało się w pierw­szej setce naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­nych rze­czy. Nie, im szyb­ciej droid dostaw­czy zej­dzie mu z oczu, tym lepiej.

Bib przez krótką chwilę roz­wa­żał, czy by nie wyce­lo­wać odda­la­ją­cej się maszynce w plecy, ale zdu­sił tę myśl w zarodku. Broń mogła wystrze­lić tylko raz, a nie­na­wi­dził mar­no­wa­nia aktów zemsty na drob­nostki (a mar­no­wa­nie szans na zemstę pla­so­wało się na liście pod nume­rem trzy­sta pięć). Zresztą pisto­let nie był prze­zna­czony dla dro­ida.

Pała­cem wstrzą­snął donio­sły śmiech i podraż­nił uszy Biba. Major­do­mus cof­nął się o krok.

_Plask_.

Ulotna wol­ność kla­to­oiniań­skiej gbu­ro­żaby-ucie­ki­nierki dobie­gła nie­chlub­nego końca, ale Bib już czuł, że nad­ciąga kolejny ból głowy. Śmiech trwał i trwał, a ręka Twi’leka instynk­tow­nie zaci­snęła się na pisto­le­cie pod pele­ryną. Chwy­cił go mocno, wci­ska­jąc krzy­wi­znę ręko­je­ści w wewnętrzną część dłoni, aż wresz­cie zaczerp­nął głę­boko tchu i zmu­sił mię­śnie, by się roz­luź­niły. Wyjął broń spod pele­ryny, zanu­rzył palec w lep­kich pozo­sta­ło­ściach gbu­ro­żaby, po czym posłu­żył się nimi, by przy­kleić pisto­let do ściany za stertą cystern z napo­jami i ukryć go przed wzro­kiem nie­po­wo­ła­nych osób, choćby te węszyły zawzię­cie w spi­żarni. Rechot nie usta­wał. Bib zło­żył dłoń w pięść.

Sie­dem­set sześć­dzie­siąt dwie znie­na­wi­dzone rze­czy z listy Biba, a na samej górze pla­so­wał się sie­dzący na tro­nie pan, Hutt Jabba, oto­czony słu­gami i pochleb­cami.

A Bib zamie­rzał go zabić. Dzi­siaj.

– _Bip bup_? – Droid dostaw­czy wró­cił z kolejną paletą gbu­ro­żab.

Bib wes­tchnął. Może miał gdzieś ski­trany drugi bla­ster?

Niżej na liście nie­na­wi­ści Biba – na pozy­cji sześć­set tam któ­rejś, o ile dobrze pamię­tał – pla­so­wały się wnio­ski kon­ser­wa­cyjne. Nie­skoń­czone sterty pokry­tych pia­skiem kwit­ków ser­wi­so­wych w kwe­stii każ­dej drob­nej rze­czy w pałacu Jabby. Dro­idy wyma­gały kąpieli w kadziach ze sma­rem. Zbior­niki chłod­ni­cze wyma­gały chło­dziwa. Panele kon­tro­lne przy drzwiach, te drobne cho­lerne zbiory prze­wo­dów i prze­łącz­ni­ków, wyma­gały wymiany, bo ci nie­wy­życi Gamor­re­anie nie poj­mo­wali, że nie wszystko na świe­cie trzeba trak­to­wać z pią­chy.

Zda­niem For­tuny Gamor­re­anie nie rozu­mieli wiele poza okła­da­niem się pię­ściami. Mógłby przy­siąc, że sły­szał kie­dyś plotkę odno­śnie do ich rytu­ałów godo­wych, cie­ka­wostkę, którą usil­nie pró­bo­wał usu­nąć z pamięci, a która doty­czyła mister­nego spi­ral­nego tańca, w toku któ­rego trójka part­ne­rów pró­bo­wała zno­kau­to­wać sie­bie nawza­jem. Odra­ża­jące.

Grunt, że choć spra­wo­wał funk­cję „major­do­musa” Jabby, Bib cią­gle otrzy­my­wał, dele­go­wał, odszu­ki­wał, czy­tał i zamy­kał wnio­ski kon­ser­wa­cyjne. Jak choćby w tej chwili. A że har­mo­no­gram dnia prze­wi­dy­wał egze­ku­cję, powi­nien być teraz w celach wraz z jeń­cami i swo­imi ulu­bio­nymi narzę­dziami, które nazy­wał „zaga­ja­czami roz­mowy”, by pozy­skać każdą dro­binę cen­nych infor­ma­cji od osób wkrótce mają­cych się stać prze­ką­skami sar­lacca. Nie żeby chciał wyłu­skać od nich coś kon­kret­nego, ale infor­ma­cje to infor­ma­cje. Tych ni­gdy za wiele. Szcze­gól­nie chciał wycią­gnąć parę jęków z tam­tego bla­do­li­cego pia­sko­wego cza­ro­dzieja, który poprzed­niego dnia zro­bił z niego debila. „Zapro­wa­dzisz mnie do Hutta Jabby”. Dobre sobie. Zamiast tego stał w han­ga­rze pałacu i zaj­mo­wał się rapor­tami ser­wi­so­wymi ski­fów pia­sko­wych. Jeden z dwóch ski­fów nale­żą­cych do Jabby wyma­gał sta­łych napraw, a dopro­wa­dzony do osta­tecz­no­ści Bib miał ochotę go wysa­dzić.

No i Jabba! Ponie­wie­rał nim na oczach wszyst­kich! „Głu­piec o sła­bym umy­śle”. Bib wark­nął bez słów. Dziś to zrobi. Bla­ster już miał. Mógł spro­wo­ko­wać wypa­dek. Mógł…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij