Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Star Wars. Żywa Moc - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
2 grudnia 2025
3795 pkt
punktów Virtualo

Star Wars. Żywa Moc - ebook

Rok przed wydarzeniami z Mrocznego widma Yoda, Mace Windu i inni członkowie Najwyższej Rady Jedi wyruszają na misję w głąb galaktyki, będącej o krok od wielkich przemian.

Jedi od zawsze podróżowali wśród gwiazd, broniąc pokoju i sprawiedliwości. Tymczasem galaktyka stopniowo ulega zmianom, a wraz z nią zmieniają się również i oni. Działalność zakonu, którego siedziba na Coruscant jest obecnie odizolowana od reszty świata, coraz bardziej skupia się na dbaniu o przyszłość Republiki, a dwunastoosobowa Najwyższa Rada Jedi zajmuje się tylko problemami o skali galaktycznej. Kiedy okazuje się, że na planecie Kwenn ma zostać zamknięta kolejna placówka Jedi z czasów złotej ery Republiki, Qui-Gon Jinn uświadamia Radzie, jak bardzo zakon stał się oderwany od życia zwykłych istot. Mace Windu proponuje w związku z tym coś nietypowego – członkowie Rady mają się wybrać na Kwenn, aby pomóc planecie i przypomnieć każdemu, że Jedi wciąż istnieją i pragną udzielać im wsparcia, jak przez wszystkie minione wieki.

Nie wszyscy jednak traktują przybycie Jedi jako powód do radości. W związku z brakiem aktywności zakonu w tym sektorze zawładnęły nim rywalizujące ze sobą gangi. Aby zachować swoje wpływy, przestępcy jednoczą się, chcąc wyeliminować członków Rady. Dla władzy są gotowi doprowadzić do śmierci niezliczonych niewinnych istot.

Z dala od Coruscant mistrzowie muszą zmierzyć się z niewygodną prawdą: nikt nie myśli o przyszłości więcej niż Najwyższa Rada Jedi, ale ich pomocy potrzebują najbardziej ci, którzy żyją tu i teraz.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8424-335-0
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

Od nie­zli­czo­nych poko­leń NAJ­WYŻ­SZA RADA JEDI, zło­żona z naj­mą­drzej­szych ryce­rzy zakonu, służy galak­tyce swoją mądro­ścią i wska­zów­kami. Zgod­nie z wolą MOCY Rada pomo­gła w zapro­wa­dze­niu ery pokoju i pomyśl­no­ści, jakich wcze­śniej nie zaznano.

Te czasy jed­nak się koń­czą. Prze­żarta korup­cją REPU­BLIKA GALAK­TYCZNA ode­brała ważne zasoby wielu potrze­bu­ją­cym świa­tom. Rada jest roz­darta mię­dzy speł­nia­niem życzeń Senatu a misją zakonu Jedi, pole­ga­jącą prze­cież na ochro­nie wszyst­kich istot w całej galak­tyce.

Zakon wyco­fuje się z dzia­łal­no­ści na nie­któ­rych obsza­rach, jed­nak Rada wciąż pra­gnie poma­gać każ­dej potrze­bu­ją­cej oso­bie. Jed­nak oprócz Jedi, któ­rzy wie­rzą, że Moc ocze­kuje od nich cze­goś wię­cej, ist­nieją rów­nież mroczne siły, tylko cze­ka­jące, by wyko­rzy­stać ich nie­obec­ność…Rozdział 1

ROZ­DZIAŁ 1

NA POKŁA­DZIE
„KRÓ­LEW­SKIEGO ZEFIRA”

W NAD­PRZE­STRZENI

Dzień dobry!

Mistrz Jedi Qui-Gon Jinn, oparty o ścianę liniowca mię­dzy­gwiezd­nego, pod­niósł głowę. Obi-Wan Kenobi nie mówił jed­nak do niego. Oka­zało się, że zna­lazł wresz­cie wolne miej­sce w zatło­czo­nej kabi­nie pasa­żer­skiej „Kró­lew­skiego Zefira” i wła­śnie ode­zwał się do ciem­no­wło­sej kobiety, sie­dzą­cej po dru­giej stro­nie przej­ścia. Qui-Gon nie potrze­bo­wał instynktu Jedi, by wyczuć jej nie­po­kój. Zagad­nięta, tylko moc­niej przy­ci­snęła do sie­bie torbę.

Obi-Wan rów­nież to zauwa­żył i zaraz posta­no­wił ją uspo­koić.

– Prze­pra­szam. Nie wie­dzia­łem, że pani spała.

– Nie spa­łam – odparła krótko.

– W nad­prze­strzeni to rze­czy­wi­ście trudne. – Wska­zał na wiru­jące pasma za brud­nymi ilu­mi­na­to­rami „Kró­lew­skiego Zefira”. – Trudno oce­nić, jaka to pora dnia. Czuję, że nie lubi pani latać, tak jak ja…

Skrzy­wiła kwa­śno twarz.

– To miej­sce jest zajęte – rze­kła sucho.

Obi-Wan rozej­rzał się dookoła.

– Prze­pra­szam, powi­nie­nem był…

– Lada chwila wróci mój mąż.

Obi-Wan szybko wstał.

– Pro­szę mi wyba­czyć.

Ukło­nił się i ruszył przej­ściem mię­dzy fote­lami w stronę Qui-Gona, który stał pod ścianą przy drzwiach do mesy, z dużą meta­lową walizką, którą prze­wo­zili. W oczach jego mistrza lśniły iskierki humoru.

– Kło­poty przy pod­cho­dze­niu do lądo­wa­nia?

– Nie dole­cia­łem nawet do wła­ści­wej galak­tyki.

– Zanim dole­cimy na Coru­scant, na pewno zaprzy­jaź­nisz się cho­ciaż z jedną osobą, Obi-Wanie. – Qui-Gon odwró­cił głowę i rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu, w któ­rym znaj­do­wało się o wiele wię­cej pasa­że­rów niż miejsc sie­dzą­cych. – Rzekł­bym, że zgod­nie z zasa­dami rachunku praw­do­po­do­bień­stwa inny sce­na­riusz jest w zasa­dzie nie­moż­liwy.

Qui-Gon czę­sto zachę­cał swo­jego pada­wana, żeby wyko­rzy­sty­wał spo­koj­niej­sze chwile w trak­cie ich mię­dzy­gwiezd­nych pere­gry­na­cji i pró­bo­wał się z kimś bli­żej zapo­znać. Zaprzy­jaź­nić. Nie żeby Obi-Wan źle sobie radził z nawią­zy­wa­niem zna­jo­mo­ści, wręcz prze­ciw­nie – cecho­wał go w tej dzie­dzi­nie natu­ralny talent. Jed­nak metody wycho­wa­nia, które prze­kształ­cały małych adep­tów w ryce­rzy Jedi, przy­czy­niały się rów­nież do izo­lo­wa­nia ich od innych miesz­kań­ców galak­tyki – a przez to mło­dzi Jedi mogli nabie­rać nie­wła­ści­wego wyobra­że­nia o swoim miej­scu we wszech­świe­cie. To wła­śnie dla­tego Qui-Gon czę­sto podró­żo­wał zwy­kłymi pasa­żer­skimi stat­kami, takimi jak „Kró­lew­ski Zefir” – o cokol­wiek mylą­cej nazwie. Był to jeden z coraz mniej licz­nych stat­ków kur­su­ją­cych po Oot­mian Pabol, nie­gdyś waż­nej tra­sie pro­wa­dzą­cej z Klina na Coru­scant. Pozor­nie nie­koń­czący się lot stat­kiem, w któ­rym cuch­nęło jak w zgnia­tarce śmieci, sta­no­wił prze­ży­cie trudne i uczące pokory.

Po pra­wej stro­nie Qui-Gona roz­su­nęły się auto­ma­tyczne drzwi. Patrzyli z Obi-Wanem, jak z mesy wycho­dzi znu­żony męż­czy­zna, nio­sąc w obję­ciach wier­cące się dzieci. Nie zwra­ca­jąc uwagi na dwóch Jedi, męż­czy­zna pod­szedł do kobiety, z którą wcze­śniej pró­bo­wał roz­ma­wiać Obi-Wan. Podał żonie jedno z dzieci i poka­zał jej torebkę z jedze­niem – takie skromne racje wyda­wano w mesie. Cała rodzina wyglą­dała na wyczer­paną, ale też bar­dzo głodną. Otwo­rzyli szybko torebkę i w mig ją opróż­nili.

Qui-Gon pod­szedł do nich i wyjął dwa małe przed­mioty z fałd płasz­cza. Mło­dzi rodzice unie­śli głowy.

– Prze­pra­szam. Upu­ścił pan żetony na posi­łek.

– Nie są moje – odparł męż­czy­zna, patrząc na niego podejrz­li­wie. – Wła­śnie wyko­rzy­sta­łem nasz ostatni.

– A, czyli pew­nie przy­le­piły się panu do butów. O to tu nie­trudno. – Spoj­rzał na głodne dzieci, a potem znów popa­trzył na rodzi­ców. – Pro­szę. Nie powinny się zmar­no­wać.

Matka przez chwilę mie­rzyła go nie­uf­nym wzro­kiem, a potem wzięła żetony i wstała. Z córeczką na bio­drze skie­ro­wała się szybko do mesy, a Qui-Gon powró­cił na poste­ru­nek.

Obi-Wan uśmiech­nął się pod nosem.

– A, czyli śnia­da­nie sobie odpusz­czamy.

– I tak by ci nie sma­ko­wało.

– Zapewne masz rację, mistrzu. – Prze­su­nął wzrok po ponu­rych twa­rzach w sali. – Oba­wiam się, że brak mi dobrego podej­ścia do zwy­kłych osób, mistrzu.

– O, i znowu to samo. – Qui-Gon pokrę­cił głową. – Każda istota jest lep­sza od cie­bie, Obi-Wanie. Pamię­taj o tym, a służba innym sta­nie się twoją drugą naturą.

– A mnie ni­gdy nie znu­dzi się słu­cha­nie tego morału. – Obi-Wan wypa­trzył inne wolne miej­sce, cał­kiem nie­da­leko. Wypro­sto­wał się. – Wra­cam do boju.

– Może tym razem z więk­szą ener­gią. W mesie nie ma już ani odro­biny kafu.

– Tak jest.

Pada­wan dziel­nie usiadł obok dużej, przy­gar­bio­nej postaci. Qui-Gon widział już wcze­śniej tego pasa­żera – był to potężny przed­sta­wi­ciel rasy Houk o szorst­kiej nie­bie­skiej skó­rze, bez widocz­nych uszu czy nosa. Zresztą żad­nej z tych cech nie było teraz widać, ponie­waż Houk owi­nął się płasz­czem i nacią­gnął kap­tur. Dziwne, bo w sali pano­wała naprawdę wysoka tem­pe­ra­tura.

Obi-Wan upew­nił się szybko, czy Houk nie śpi, po czym uśmiech­nął się prze­sad­nie sze­roko i ode­zwał do niego.

– Witam!

Pasa­żer wytrzesz­czył na niego wyłu­pia­ste żółte oczy, wark­nął – i nagle pod­niósł się z fotela na całą swoją impo­nu­jącą wyso­kość. Zrzu­cił płaszcz. W uprzęży na piersi miał bla­ster.

Obi-Wan otwo­rzył sze­roko oczy.

– Jeśli chciał mieć pan spo­kój, wystar­czyło powie­dzieć!

– Zamknij się! – Musku­larny Houk odwró­cił się do sali i wrza­snął: – Teraz!

Dwóch innych zakap­tu­rzo­nych pasa­że­rów wstało z foteli i pozbyło się swo­ich okryć. Kla­to­oinia­nin z bli­zną na twa­rzy i rogaty Deva­ro­nia­nin się­gnęli po broń. Deva­ro­nia­nin jako pierw­szy pod­niósł rękę z bla­ste­rem – jego zło­ci­ste oczy i ostre kły bły­snęły, gdy krzyk­nął:

– Niech nikt się nie rusza!

Obi-Wan drgnął, jakby miał zamiar wstać – zaraz jed­nak znie­ru­cho­miał i spoj­rzał na swo­jego mistrza. Qui-Gon trzy­mał rękę nad mie­czem świetl­nym, scho­wa­nym pod swoją szatą, ale i on cze­kał. Rzu­cił uczniowi spoj­rze­nie, które ten z pew­no­ścią zro­zu­miał. „Żad­nego roz­lewu krwi. Zbyt wiele tu nie­win­nych osób, które nie mają się gdzie ukryć”.

– Co to ma zna­czyć?! – zawo­łał star­szy pasa­żer.

Deva­ro­nia­nin zama­chał bla­ste­rem.

– Niech no się przed­sta­wię. Jestem Nie­zwy­kły Mio­tacz – tak, wła­śnie ten Mio­tacz! Na tym statku roz­ka­zują teraz Par­szywcy!

Par­szywcy… Qui-Gon wie­dział, że to jeden z kilku mię­dzy­gwiezd­nych gan­gów dzia­ła­ją­cych na tere­nie Klina, kolo­sal­nego wąskiego trój­kąta ukła­dów gwiezd­nych, cią­gną­cego się od Świa­tów Jądra po Zewnętrzne Rubieże. Nie była to orga­ni­za­cja znana na Coru­scant, a jej nazwa nie wyda­wała się dobrym wybo­rem do celów wer­bun­ko­wych. Jed­nak pasa­że­ro­wie ją znali – zdra­dzały to ich zanie­po­ko­jone spoj­rze­nia.

Nazwa ta zbul­wer­so­wała też kogoś innego – Houka sto­ją­cego obok Obi-Wana.

– Par­szywcy? – zapy­tał. – Myśla­łem, że robimy to dla Kol­cza­stych Cza­szek.

– Dla Cza­szek? – powtó­rzył basem Kla­to­oinia­nin. – Roz­ma­wia­li­śmy o tym, Ghor. Brudna Forsa zapłaci wię­cej niż tamte.

– Zamknij się, Wungo. – Mio­tacz pogro­ził Kla­to­oinia­ni­nowi bla­ste­rem. – Poga­damy, kiedy tu skoń­czymy.

Kol­cza­ste Czaszki. Brudna Forsa. Qui-Gon znał te nazwy. Były to gangi z tutej­szego pod­zie­mia, coraz czę­ściej dzia­ła­ją­cego nad zie­mią. Ukrad­kiem prze­su­nął walizkę, którą prze­wo­zili, pod pobli­ski fotel. Jakoś na pewno uda się wybrnąć z tej sytu­acji. Qui-Gon musiał tylko wymy­ślić jak.

– To sza­leń­stwo – oświad­czył młody ojciec, przy­tu­la­jąc do sie­bie kur­czowo zapła­ka­nego synka. – Nie mamy nic, co by nam można ukraść!

– A to widać. – Mio­tacz wska­zał bla­ste­rem sufit. – Krad­niemy sta­tek. – Ski­nął na Houka. – Ghor, wiesz, co robić.

Ghor wyjął pustą płó­cienną torbę spod fotela i ruszył przej­ściem mię­dzy sie­dze­niami.

– Dawać tu broń! – wark­nął.

Odwró­cił się tyłem do Obi-Wana – wresz­cie jakiś uśmiech losu! – ale nie, Qui-Gon wie­dział, że to nie jest dobra chwila, by wkro­czyć do akcji, bo Kla­to­oinia­nin Wungo rów­nież cho­dził mię­dzy pasa­że­rami. I też pod­sta­wiał im worek, ale doma­gał się tylko war­to­ścio­wych przed­mio­tów.

– Mówi­li­ście, że chce­cie tylko sta­tek – obu­rzył się jakiś Rodia­nin.

– Morda w kubeł! – wark­nął Wungo.

Star­szy pasa­żer wyją­kał, szlo­cha­jąc:

– C-co z nami będzie?

Mio­tacz zaśmiał się drwiąco.

– Wysa­dzimy was wszyst­kich na naj­bliż­szym postoju.

– Gdzie? – zanie­po­koił się młody ojciec. – Co nas tam czeka?

Deva­ro­nia­nin pod­niósł z iry­ta­cją głos:

– Prze­stań­cie jęczeć. Macie szczę­ście, że nie wyrzu­cimy was przez śluzę!

Qui-Gon widział i sły­szał już aż nadto. Pory­wa­cze nie mieli planu ani nawet nie uzgod­nili mię­dzy sobą, dla kogo pra­cują. Ama­torsz­czy­zna czę­sto ozna­czała lek­ko­myśl­ność i pro­wa­dziła do tra­ge­dii – jeśli on, Qui-Gon, nie zrobi cze­goś szybko i roz­sąd­nie. Rzu­cił swo­jemu pada­wa­nowi jesz­cze jedno spoj­rze­nie, wie­dząc, że ten zorien­tuje się, o co cho­dzi, i zro­bił krok naprzód.

Pod­niósł ręce, poka­zu­jąc, że są puste, i ode­zwał się łagod­nym tonem:

– Moi dro­dzy, nie musi­cie tego robić.

Mio­tacz spio­ru­no­wał go wzro­kiem.

– Kim jesteś?

– Kimś, kto chciałby tylko spo­koj­nej podróży. – Zało­żył ramiona na pier­siach. – Nie chcę, żeby komuś stała się krzywda.

– Krzywda sta­nie się tylko tobie! – obie­cał zja­dli­wie Mio­tacz.

Ghor wyce­lo­wał w Qui-Gona.

– Dobra, sko­roś taki odważny… – burk­nął. – Gdzie masz bla­ster?

– Zwy­kle obcho­dzę się bez niego.

Ogromny gang­ster par­sk­nął śmie­chem.

– Takiś dobry, co?

Mio­tacz zawar­czał.

– Daj­cie temu wiel­kiemu boha­te­rowi nauczkę, a potem do kok­pitu.

– To ty się znasz na lata­niu – przy­po­mniał Ghor.

– Rób, co mówię!

Gdy kole­dzy Mio­ta­cza ruszyli ku Qui-Gonowi, za jego ple­cami roz­legł się sze­lest roz­su­wa­ją­cych się drzwi do mesy. Obej­rzał się – do sali wcho­dziła matka z nie­sfor­nym dziec­kiem na ręku. Dopiero po trzech kro­kach zoba­czyła wyce­lo­wane w sie­bie bla­stery.

– Leerah, ucie­kaj! – krzyk­nął jej mąż.

Kobieta w panice potknęła się o próg i stra­ciła rów­no­wagę. Córka wyśli­zgnęła jej się z rąk – pod nią była meta­lowa pod­łoga. Kobieta krzyk­nęła prze­raź­li­wie… Zaraz jed­nak umil­kła – wpa­try­wała się z nie­do­wie­rza­niem w dziecko. Dziew­czynka uno­siła się w powie­trzu, nogami do góry, tak nisko nad pod­łogą, że omia­tała ją wło­sami.

– Wszy­scy cią­gle coś tu upusz­czają – mruk­nął Qui-Gon z ręką wycią­gniętą przed sie­bie.

Dziew­czynka śmiała się, zachwy­cona, póki matka nie porwała jej z powro­tem w obję­cia.

Wszy­scy obecni w pomiesz­cze­niu patrzyli na tę scenę jak zamu­ro­wani – ale naj­więk­sze zasko­cze­nie malo­wało się na twa­rzach pory­wa­czy. Mio­tacz miał sze­roko otwarte usta.

– Jedi! – syk­nął.

– A dokład­niej – powie­dział Obi-Wan – mistrz Jedi. – Wstał. – W dodatku nie byle jaki. Raz zapro­po­no­wano mu nawet fotel w Naj­wyż­szej Radzie Jedi. Wie­cie, co to jest?

Gry­mas na obli­czu Mio­ta­cza wska­zy­wał, że przy­naj­mniej on o niej sły­szał.

– Tam są podobno sami naj­lepsi. Sze­fo­wie – burk­nął.

Ghor wytrzesz­czył oczy na Qui-Gona.

– W takim razie co on tu robi?

– Odmó­wił im – wyja­śnił Obi-Wan. – Uznał, że ode­rwie go to od jego głów­nego zaję­cia.

– Czyli?

– Ochrony komer­cyj­nych lotów kosmicz­nych. Statki, które chroni, ni­gdy nie są pory­wane.

Ghor prych­nął.

– Ochrona? Jedi nie robią takich rze­czy. – Popa­trzył na Deva­ro­nia­nina. – Nie robią. Prawda?

– Oczy­wi­ście, że nie! – żach­nął się Mio­tacz. – Obec­nie Jedi prak­tycz­nie nie zaglą­dają w te strony.

– A jed­nak – rzekł Qui-Gon.

Wungo prze­no­sił pełen paniki wzrok z Qui-Gona na ura­to­waną dziew­czynkę i z powro­tem.

– Widzie­li­ście, jak ją zatrzy­mał w powie­trzu? – syk­nął. – Nie wie­dzia­łem, że tak umieją.

– Jedi nie obno­szą się ze swo­imi umie­jęt­no­ściami. – Obi-Wan zro­bił krok naprzód. – Ale wie­ści się roz­cho­dzą. Z pew­no­ścią sły­sze­li­ście plotki.

Mio­tacz zmarsz­czył brwi.

– Jakie plotki?

– O tajem­nych mocach Jedi. Nie­które są naprawdę nie­zwy­kłe. Na przy­kład możemy pozba­wić kogoś zbroi, wypo­wia­da­jąc parę słów.

Ghor zaci­snął moc­niej palce na bla­ste­rze.

– Ach tak?

Qui-Gon pokrę­cił głową.

– Dzi­siaj tego nie zro­bię – powie­dział. – Ani niczego… bar­dziej spek­ta­ku­lar­nego.

Wungo wbił w niego nie­pewny wzrok.

– Czyli czego?

– Niech cię o to głowa nie boi. – Qui-Gon zło­żył dło­nie. – Jak się nazywa pla­neta, na któ­rej mie­li­ście wszyst­kich wysa­dzić?

Na to pyta­nie Mio­tacz potra­fił odpo­wie­dzieć.

– Ran­don.

– Dosko­nale. Zadbam o to, żeby pilot tam się zatrzy­mał. A potem wasza trójka wyokrę­tuje się i znaj­dzie sobie śro­dek trans­portu, żeby wró­cić tam, skąd się wzię­li­ście. – Uniósł brew. – Miejmy nadzieję, że będzie to sta­tek, na któ­rego pokład wej­dzie­cie legal­nie.

– Wyokrę­tuje się? – powtó­rzył Mio­tacz.

– To zna­czy wysią­dzie – pod­po­wie­dział Obi-Wan.

– Wiem, co to zna­czy…! – Deva­ro­nia­nin urwał i par­sk­nął śmie­chem. – Nie zamie­rzamy wysia­dać z tego statku.

– Och, myślę, że zde­cy­do­wa­nie będzie­cie chcieli.

– A jeśli nie?

– Alter­na­tywa jest… nie­przy­jemna – odparł Qui-Gon. Spoj­rzał na Obi-Wana. – Mój współ­pra­cow­nik może to potwier­dzić.

Ghor podą­żył za wzro­kiem Qui-Gona.

– Jesteś jego współ­pra­cow­ni­kiem?

Obi-Wan pochy­lił głowę w ukło­nie.

– Jesz­cze jeden rycerz Jedi? – burk­nął Mio­tacz.

– Tak jakby. – Obi-Wan musnął pal­cami pada­wań­ski war­ko­czyk. – To skom­pli­ko­wane.

Mio­tacz zaklął soczy­ście i rozej­rzał się.

– Świet­nie. A jest was tu wię­cej?

– Nie­ważne – powie­dział ner­wowo Wungo. – Ja chcę się dowie­dzieć, co to za nie­przy­jemna alter­na­tywa!

– Nie jestem pewien, czy na pewno chcesz – odparł Obi-Wan i spoj­rzał z nie­po­ko­jem na Qui-Gona. – Mistrzu, powiedz mi, że nie zamie­rzasz zro­bić tego, co mi się zdaje. – Skrzy­wił się i wzdry­gnął. – Nie chcę znowu sprzą­tać.

– Nie powie­dzia­łem, że to moje pre­fe­ro­wane roz­wią­za­nie! – zapro­te­sto­wał Qui-Gon. – Tylko jeśli nie będę miał wyboru.

Mio­tacz nie wyglą­dał na prze­ko­na­nego.

– Kolejna tajemna umie­jęt­ność Jedi? Czemu ni­gdy o tym nie sły­sza­łem?

– Dosko­nałe pyta­nie! – pochwa­lił go Obi-Wan. – Może ist­nieje powód, dla któ­rego o tym nie sły­sza­łeś?

– Bo wcale nie umie­cie robić takich rze­czy!

– Albo?

Minęła chwila, zanim trzem pory­wa­czom zaświ­tało w gło­wach, o co może cho­dzić. Pierw­szy wpadł na roz­wią­za­nie Wungo.

– Nikt, komu to zro­bi­li­ście, nie prze­żył?

– Oczy­wi­ście, że nie. – Qui-Gon spoj­rzał nie­pew­nie na Obi-Wana. – Rzekł­bym raczej, że zde­cy­do­wa­nie nie.

Obi-Wan miał taką minę, jakby na myśl o tym robiło mu się nie­do­brze.

– To zna­czy, nawet gdy­by­ście prze­żyli, naprawdę wole­li­by­ście nie – powie­dział ze współ­czu­ciem.

Wungo opu­ścił bla­ster.

– Dobra. Ja odpa­dam – oznaj­mił.

– Taaak – zawtó­ro­wał Ghor. – Ja też już nie chcę.

Mio­tacz zaczy­nał wpa­dać w furię.

– Co wy, dur­nie, ple­cie­cie? Pra­cu­je­cie dla mnie. Po pro­stu ich zastrze­limy!

– A może my zastrze­limy cie­bie – wark­nął Ghor. Pod­niósł znów bla­ster, tym razem mie­rząc do Mio­ta­cza. – Kto w ogóle zro­bił z cie­bie dowódcę?

Qui-Gon pod­niósł ręce.

– Nie musi­cie tego robić. Ist­nieje wyj­ście z tej sytu­acji.

– Na począ­tek potrze­bu­jemy tej broni – dodał Obi-Wan. Pod­szedł do Ghora i wycią­gnął do niego rękę. – Prze­cho­wamy ją w bez­piecz­nym miej­scu.

Qui-Gon ski­nął głową.

– I zapew­niam, że ją zwró­cimy.

Wungo pra­wie się potknął, w pośpie­chu odda­jąc broń, a Ghor wręcz wci­snął bla­ster do ręki Obi-Wana.

Mio­tacz gapił się na nich w osłu­pie­niu. W końcu jęk­nął z roz­pa­czą i opu­ścił bla­ster. Obi-Wan szybko mu go ode­brał.

– Wszy­scy poczu­liby się rów­nież o wiele bar­dziej kom­for­towo, gdy­by­ście pocze­kali w ładowni – rzekł Qui-Gon.

– W ładowni? – zapy­tał Wungo i roz­pro­mie­nił się. – Tam, gdzie są wszyst­kie cie­kawe rze­czy?

– Nie, w jed­nej z tych pustych. Nie­ład­nie by było, gdy­by­ście zabrali bagaż pasa­że­rom. – Qui-Gon ode­brał pory­wa­czowi worek z kosz­tow­no­ściami.

– Chce­cie nas tam zamknąć! – wybuch­nął Mio­tacz.

– Tak będzie lepiej, zapew­niam – odparł uspo­ka­ja­ją­cym tonem Qui-Gon, odsta­wia­jąc worek na bok. – Dzięki temu ja i mój part­ner nie będziemy musieli was pil­no­wać. A wy nie będzie­cie musieli prze­by­wać w jed­nym pomiesz­cze­niu z nami.

To wystar­czyło. Obi-Wan otwo­rzył drzwi i wska­zał je zachę­ca­ją­cym gestem.

– Zapra­szam panów.

Trzech prze­stęp­ców popa­trzyło po sobie i, mru­cząc pod nosem, pode­szło do niego.

– Mam nadzieję, że nie dowie­dzą się o tym Par­szywcy – burk­nął Mio­tacz.

– Ja bym do nich i tak nie przy­stę­po­wał – mruk­nął Obi-Wan. – Okropna nazwa.

Qui-Gon odwró­cił się do pasa­że­rów.

– Pro­szę wyba­czyć to zamie­sza­nie. Ale teraz znajdą tu pań­stwo jesz­cze trzy wolne miej­sca.Rozdział 2

ROZ­DZIAŁ 2

NA POKŁA­DZIE
„KRÓ­LEW­SKIEGO ZEFIRA”

W NAD­PRZE­STRZENI

Zrób sztuczkę, zrób sztuczkę!

Dziew­czynka zapewne dopiero nie­dawno zaczęła mówić, ale te aku­rat słowa wypo­wia­dała wyraź­nie – i w kółko. Powięk­szały gwar, wypeł­nia­jący kabinę pasa­żer­ską „Kró­lew­skiego Zefira” po znik­nię­ciu pory­wa­czy. Ste­warda, który wresz­cie przy­szedł, żeby spraw­dzić, co się dzieje, od razu zalały nie­zli­czone skargi.

Qui-Gon powstrzy­mał się od dal­szych wystę­pów przed dziew­czynką. Pomimo przed­sta­wie­nia, jakie ode­grali tak zręcz­nie z Obi-Wanem, Jedi zwy­kle nie popi­sy­wali się swo­imi nie­zwy­kłymi umie­jęt­no­ściami. Była to zda­niem mistrza Jedi roz­sądna zasada. Wyczyny doko­ny­wane na oczach wielu osób tylko posze­rzały nie­po­ko­jącą prze­paść dzie­lącą zakon Jedi i zwy­kłych miesz­kań­ców galak­tyki. Qui-Gon miał jed­nak nadzieję, że nastrój na statku ule­gnie nieco popra­wie.

Ten stan trwał jed­nak tylko do powrotu jego pada­wana z ładowni.

– Nasi nie­do­szli pory­wa­cze są bez­piecz­nie zamknięci – oznaj­mił Obi-Wan, wcho­dząc do kabiny. – Dal­sza podróż powinna upły­wać spo­koj­nie.

– Spo­koj­nie…? – Leerah pode­szła szybko i zabrała swoje nie­sforne dziecko. – Obie­cu­je­cie nam spo­kojną podróż?

Obi-Wan mach­nął rękę.

– Nie ocze­ku­jemy podzię­ko­wań. Dobrze, że choć tyle mogli­śmy zro­bić…

– Ja wam nie dzię­kuję! I zde­cy­do­wa­nie choć tyle mogli­ście zro­bić!

Wytrzesz­czył oczy.

– Prze­pra­szam…?

Leerah odwró­ciła się gwał­tow­nie, przy­ci­ska­jąc dziecko do sie­bie, i wska­zała pozo­sta­łych pasa­że­rów.

– Więk­szość z nas pocho­dzi z Thar­bena. Pamię­ta­cie Thar­ben?

– A, oczy­wi­ście – odparł Obi-Wan, nieco zdzi­wiony. – Kilka lat temu byłem tam w pla­cówce Jedi. Piękna pla­neta.

– Ow­szem, była piękna – rzekł ostro mąż kobiety. – Ale przez wysoką prze­stęp­czość w tej czę­ści Klina gil­die zaczęły coraz rza­dziej korzy­stać z Oot­mian Pabol i Repu­blika prze­stała dofi­nan­so­wy­wać patrole sił bez­pie­czeń­stwa naszej pla­nety. – Spoj­rzał prze­ni­kli­wie na pada­wana. – Naprawdę nie wiesz, co się stało póź­niej?

Qui-Gon uli­to­wał się nad swoim zakło­po­ta­nym uczniem.

– Zakon Jedi zamknął pla­cówkę na Thar­be­nie w ubie­głym roku, Obi-Wanie.

– Och. – Pada­wan, zawsty­dzony, spu­ścił wzrok.

– Mój uczeń nie jest infor­mo­wany o takich spra­wach. – Qui-Gon prze­chy­lił głowę. – Co się w związku z tym stało?

Tym razem głos zabrał star­szy pasa­żer sie­dzący kilka metrów dalej.

– Thar­ben znaj­duje się na skraju Prze­stwo­rzy Hut­tów, więc zarówno Repu­blice, jak i gan­gom opła­cało się dba­nie o to, by pla­neta funk­cjo­no­wała spraw­nie. Przy­da­wała się jako baza posto­jowa i han­dlowa, do robie­nia inte­re­sów z nie­bez­piecz­niej­szymi miej­scami. Ale teraz nie ma żad­nej prze­ciw­wagi. – Wyce­lo­wał palec w Jedi. – Wy ją zapew­nia­li­ście.

Obi-Wan spoj­rzał na niego z zasko­cze­niem.

– Zaraz. Jeśli jest to przy Oot­mian Pabol, to tam na­dal jest bez­piecz­nie. Prze­cież Repu­blika zaj­muje się…

Qui-Gon uci­szył go gestem. Teraz powinni tylko słu­chać.

Ste­ward, zado­wo­lony, że nie jest już obiek­tem pre­ten­sji pasa­że­rów, dodał swoje dwa kre­dyty.

– Gwiezdne mapy nie poka­zują praw­dzi­wego stanu rze­czy. Gra­nica Repu­bliki poza Środ­ko­wymi Rubie­żami jest tylko teo­re­tyczna – i tak to wygląda od lat. Trasy nad­prze­strzenne w Kli­nie, pro­wa­dzące do Prze­stwo­rzy Hut­tów, są dotknięte sporą plagą pira­tów. Ist­nieją roz­le­głe rejony, w któ­rych jest zbyt nie­bez­piecz­nie i nikt tam nie lata. – Zro­bił zakło­po­taną minę. – Jak zresztą widzie­li­ście.

Leerah, zapi­na­jąca wła­śnie córce pasy na fotelu, powie­działa:

– Uro­dzi­łam się i wycho­wa­łam na Thar­be­nie. Zda­rzały się tam cza­sem złe rze­czy, ale ja ni­gdy niczego takiego nie widzia­łam. A teraz wszystko dzieje się na naszych oczach. Kiedy fabryki nie mogły już pła­cić hara­czu, gangi je spa­liły – a razem z fabry­kami znik­nęła praca moja i Vale’a. – Wstała i zato­czyła ręką wokół sie­bie. – Przy­naj­mniej na tym szlaku statki jesz­cze latają. – Spoj­rzała z ukosa na ste­warda. – Bo latają, prawda?

Ste­ward natych­miast sta­nął w obro­nie repu­ta­cji swo­jej firmy.

– Kom­pa­nia Kró­lew­skie Prze­wozy ma szczę­ście – dzi­siej­sze kło­poty to zde­cy­do­wa­nie coś wyjąt­ko­wego. I póki tak zosta­nie, będziemy na­dal latać. Wciąż jest dużo lotów komer­cyj­nych na Ord Jan­nak i Kwenn.

– Na… – Obi-Wan urwał i obej­rzał się na Qui-Gona. Wyraź­nie miał wąt­pli­wo­ści, czy powi­nien powie­dzieć gło­śno, co o tym wie­dział.

Jego mistrz go wyrę­czył.

– Wczo­raj wła­śnie zamknę­li­śmy pla­cówkę Jedi na Ord Jan­nak. – Qui-Gon pod­niósł walizkę. – Prze­wo­zimy rze­czy stam­tąd na Coru­scant.

W sali zawrzało – wszy­scy zaczęli mówić jed­no­cze­śnie.

– Cudow­nie! – zawo­łała Leerah. – Cały Oot­mian Pabol po pro­stu umrze. Czyli wydo­sta­li­śmy się stam­tąd w ostat­niej chwili!

Obi-Wan zacze­kał, aż gwar tro­chę przy­cich­nie, i pod­niósł rękę.

– Te pla­cówki to nie poste­runki poli­cyjne! To tylko miej­sca, w któ­rych ryce­rze Jedi mogą się zatrzy­mać i pro­wa­dzić bada­nia, kiedy odwie­dzają jakąś pla­netę. – Wzru­szył ramio­nami. – Jedi pra­wie tam nie bywali.

– Nie myśl, że o tym nie wiemy – odparł pochmur­nie star­szy pasa­żer. – Ale nie zawsze tak było. Moi dziad­ko­wie mówili, że pla­cówka na Thar­be­nie w ich cza­sach zawsze była pełna życia. I Jedi czę­sto z niej wycho­dzili, żeby poma­gać miesz­kań­com. – Pokrę­cił głową. – I nawet kiedy przy­la­ty­wali coraz rza­dziej, wie­dzie­li­śmy, że kie­dyś ktoś jed­nak się tam pojawi. Ten budy­nek wciąż coś zna­czył.

Odzy­wało się coraz wię­cej osób. Jedna z nich poru­szyła inny temat – była to Itho­rianka z dziec­kiem w obję­ciach, która wska­zała na Leerah i Vale’a.

– Widzia­łam, co dla nich zro­bi­łeś, Jedi. Dałeś im żetony na posi­łek. A masz żetony dla wszyst­kich?

– A jutro? – rzu­cił ktoś inny. – Co wtedy zro­bisz?

Qui-Gon sta­rał się utrzy­mać spo­kojny ton roz­mowy.

– Kiedy dole­cimy na Coru­scant, zapew­niam was, że insty­tu­cja Repu­bliki, która zaj­muje się uchodź­cami…

– Nie jeste­śmy uchodź­cami! – krzyk­nął ktoś.

– Pro­szę mi wyba­czyć. Zaj­muje się oso­bami zmu­szo­nymi opu­ścić nagle swoje miej­sce zamiesz­ka­nia. Ona zadba we współ­pracy z wami, żeby­ście mieli zakwa­te­ro­wa­nie i wyży­wie­nie.

– Cier­pię na prze­wle­kłą cho­robę – ode­zwał się jeden z pasa­że­rów. – Nie mogę mieć prze­rwy w lecze­niu.

– Zajmą się rów­nież i tym.

– Mnie nie­wiele zostało do ukoń­cze­nia stu­diów! – rzekł inny. – Co teraz z moim dyplo­mem?

– To też da się zro­bić. – Qui-Gon miał świa­do­mość, że nie do niego nale­żało zała­twie­nie wszyst­kiego i że nikt nie mógł tego od niego ocze­ki­wać. Ale i tak zamie­rzał spró­bo­wać. Wyjął kom­link. – Przy­się­gam, natych­miast skon­tak­tuję się z kim trzeba.

– Prze­ka­zu­jesz nas komuś innemu – pod­su­mo­wała Leerah i mach­nęła ręką z iry­ta­cją. – Zawsze tyle sły­sza­łam o Jedi. Ni­gdy żad­nego nie widzia­łam, ale wszy­scy mówili, że to przez to, że ratu­je­cie ludzi, a zaraz potem odcho­dzi­cie. – Obrzu­ciła Obi-Wana lek­ce­wa­żą­cym spoj­rze­niem i prych­nęła. – Czyli w końcu przy­szła kolej i na nas!

– To nie­spra­wie­dliwe! – wyrwało się Obi-Wanowi. Chło­pak jed­nak zaraz zła­go­dził głos. – To zna­czy, to nie do końca tak…

Dzieci Leerah, wytrą­cone z rów­no­wagi zamie­sza­niem, pła­kały.

Obi-Wan wyglą­dał, jakby zupeł­nie nie wie­dział, co powi­nien zro­bić. Qui-Gon potra­fił zro­zu­mieć dla­czego. Galak­tyczna skala obo­wiąz­ków zakonu spra­wiała, że Jedi sku­piali się obec­nie przede wszyst­kim na tym, co wielu zwało Mocą kosmiczną – sze­roką per­spek­tywą, obej­mu­jącą wszyst­kich w chwili obec­nej oraz w przy­szło­ści. I tak wła­śnie postę­po­wali człon­ko­wie Naj­wyż­szej Rady. Ambitni pada­wa­no­wie, któ­rzy sta­wiali ich sobie za wzór, sta­rali się rów­nież kon­cen­tro­wać na astro­po­li­tycz­nej sce­nie galak­tyki – na spra­wach o wiel­kim zna­cze­niu.

Choć jed­nak człon­ko­wie Rady, tacy jak mistrz Yoda, regu­lar­nie pouczali pada­wa­nów, by pamię­tali o chwili teraź­niej­szej, o tym, gdzie znaj­dują się obec­nie, wielu uczniów zapo­mi­nało, że pro­blemy, które wyda­wały się drobne w skali galak­tyki, dla jed­nostki mogły być czymś przy­tła­cza­ją­cym. Nadzieje i obawy żywych istot wcho­dziły w skład tego aspektu Mocy, który Qui-Gon sta­rał się zro­zu­mieć przez całe swoje życie.

A Żywa Moc wymu­szała dzia­ła­nie tu i teraz. Qui-Gon posta­wił na pod­ło­dze walizkę z gło­śnym stu­kiem. Pasa­że­ro­wie uci­chli.

Odszu­kał wzro­kiem ste­warda.

– Jak daleko do Coru­scant?

– Jesz­cze dość daleko. Mamy wcze­śniej kilka posto­jów.

– Nie szko­dzi. – Qui-Gon pod­niósł ręce w uspo­ka­ja­ją­cym geście i zwró­cił się do pasa­że­rów. – To prawda, że mamy zada­nia, przez które musimy lecieć dalej. Ale na razie jeste­śmy z wami i ja oraz mój uczeń wysłu­chamy wszyst­kiego, co zechce­cie nam powie­dzieć. – Spoj­rzał poważ­nie na Leerah. – I nie poprze­stanę na wysła­niu wia­do­mo­ści. Masz moje słowo.

Nie odwró­ciła wzroku.

– Słowo Jedi…?

– Słowo kogoś, kto chce pomóc.

Po chwili ski­nęła głową.

W sali znów roz­legł się gwar – pasa­że­ro­wie zasta­na­wiali się z sąsia­dami, o czym powinni powie­dzieć Jedi i kto zabie­rze głos.

Obi-Wan pod­szedł, pod­niósł walizkę i szep­nął do swo­jego mistrza:

– Chyba tęsk­nię za tymi chwi­lami, kiedy ktoś celuje do nas z bla­stera.

– Czę­sto ci mówię, żebyś zwa­żał na Żywą Moc. Dziś dosta­łeś nie­co­dzienną szansę, by usły­szeć jej słowa. – Qui-Gon poło­żył dłoń na ramie­niu swo­jego ucznia i wyszep­tał: – Nie zlek­ce­waż ich. # Roz­dział 3

ROZ­DZIAŁ 3

CORU­SCANT

Jeden tom ręcz­nie spi­sa­nych uwag doty­czą­cych naprawy mie­cza świetl­nego. Jedna naukowa publi­ka­cja z roz­wa­ża­niami na temat _Poetyki Jedi_. Jeden pod­ręcz­nik oma­wia­jący kod – nie­ak­tu­alny.

W przed­sionku Archi­wów w Świą­tyni Jedi na Coru­scant Eeth Koth patrzył, jak archi­wistka segre­guje zawar­tość walizki przy­wie­zio­nej przez Qui-Gona Jinna z zamknię­tej pla­cówki na Ord Jan­nak. Wie­dział, że w tam­tym miej­scu nie zostało wiele war­to­ścio­wych rze­czy i to, co znaj­do­wało się w walizce, chyba to potwier­dzało.

Archi­wistka znów się ode­zwała.

– Jeden iden­ty­fi­ka­tor gościa pozwa­la­jący na wstęp do głów­nego gma­chu na Ord Jan­nak – nie­ważny. Dwie data­karty z ozna­cze­niem, że zostały wyczysz­czone z danych. Jeden… – Archi­wistka urwała, pod­no­sząc do oczu arkusz flimsi. – Coś, czego nie roz­po­znaję. – Odwró­ciła się do Eetha. – Mistrzu?

Wziął go od niej. Spe­cja­li­zo­wał się w rzad­kich przed­mio­tach, ale oka­zało się, że w tym przy­padku jego wie­dza zawio­dła.

– Muszę cię pro­sić o pomoc z tym doku­men­tem – powie­dział do Qui-Gona.

– Tro­chę czasu nam zajęło, zanim się domy­śli­li­śmy – odparł lekko zakło­po­tany Qui-Gon. – To rachu­nek za wyży­wie­nie pew­nego Hutta, któ­remu pozwo­lono odwie­dzić pla­cówkę wiele wie­ków temu.

Zabrak prze­su­nął wzrok po liście liczb na doku­men­cie.

– Impo­nu­jące. Rozu­miem, czemu posta­no­wili to zacho­wać. Na wieczną pamiątkę…

– Albo jako ostrze­że­nie, żeby już nikt ni­gdy nie wyda­wał tyle na gościa – mruk­nął Qui-Gon.

Eeth, jeden z naj­now­szych nabyt­ków w Naj­wyż­szej Radzie Jedi, nad­zo­ro­wał obecny etap zamy­ka­nia pla­có­wek na róż­nych pla­ne­tach. Zamy­ka­nie róż­nych insty­tu­cji sta­no­wiło coś zwy­czaj­nego w galak­tyce, w któ­rej obroty na zmianę się zwięk­szały i zmniej­szały, przez co różne zasoby prze­no­szono gdzie indziej, by lepiej je wyko­rzy­stać. Jed­nak gdy zamy­kano pla­cówki Jedi, nawet małe i rzadko uży­wane, jak ta na Ord Jan­nak, wyma­gało to spe­cjal­nych pro­ce­dur. Zakon nie­rzadko musiał prze­ka­zać ofi­cjal­nie budy­nek pla­cówki wła­dzom danej pla­nety. Zawsze też nale­żało przej­rzeć na miej­scu rze­czy i doku­menty, zabyt­kowe lub doty­czące waż­nych spraw, a naj­istot­niej­sze prze­wo­żono na Coru­scant, gdzie czło­nek Naj­wyż­szej Rady wyda­wał osta­teczną decy­zję, co powinno się zna­leźć w archi­wach Joca­sty Nu.

Eeth dobrze sobie radził z prze­twa­rza­niem infor­ma­cji docie­ra­ją­cych z galak­tyki i miał dużą wie­dzę o poło­że­niu więk­szo­ści odle­głych pla­có­wek zakonu. Z początku sta­no­wiło to jego chwi­lowe zaję­cie, ale z cza­sem prze­isto­czyło się w stały obo­wią­zek – coraz uciąż­liw­szy. Wyda­wało się bowiem, że ile­kroć Yoda i Adi Gal­lia wycho­dzili ze spo­tka­nia z kanc­le­rzem Valo­ru­mem, nale­żało się spo­dzie­wać pole­ce­nia zamknię­cia kolej­nej pla­cówki Jedi.

Jed­nak zda­niem Eetha try­wialne rze­czy zabrane z Ord Jan­nak sta­no­wiły tylko potwier­dze­nie, że tam­tej­szą pla­cówkę zli­kwi­do­wano słusz­nie.

– To miej­sce świe­ciło pust­kami przez lata.

– Tak też wyglą­dało – przy­znał Qui-Gon.

– Czyli zała­twione. – Eeth dał znak swoim pomoc­ni­kom, żeby pozbyli się rze­czy z Ord Jan­nak, a potem spoj­rzał na walizkę, w któ­rej Qui-Gon je przy­wiózł. Na jed­nym z jej boków wid­niał wypu­kły sym­bol – złoty puchar w ośmio­ra­mien­nej gwieź­dzie. – To nie należy do nas.

Qui-Gon ski­nął głową.

– Kiedy skie­ro­wa­łeś nas na Ord Jan­nak, nie mie­li­śmy ze sobą nic, w czym można by coś prze­wieźć. Zanim wsie­dli­śmy na pokład statku, dosta­li­śmy to od kom­pa­nii Kró­lew­skie Prze­wozy – to ich logo.

Eeth przyj­rzał się uważ­niej.

– Marka Bez­pieczny Bagaż. Naprawdę dobra. – Obma­cał rogi. – Elek­tro­niczne zabez­pie­cze­nia przed ska­no­wa­niem. Mocne.

– Kom­pa­nia wypo­ży­cza je kurie­rom, ban­kow­com – każ­demu, kto podró­żuje z przed­mio­tami, na któ­rych mu zależy. Jak już widzia­łeś, blo­kada działa na hasło gło­sowe. Frag­ment z kodeksu to pomysł Obi-Wana.

Eeth się uśmiech­nął.

– Kod z kodeksu.

– Obi-Wan nie gar­dzi grami słów. – Usta Qui-Gona drgnęły w uśmie­chu.

– Każę to zwró­cić do biura Kró­lew­skich Prze­wo­zów. – Eeth zatrza­snął walizkę. – W takim razie zamy­kamy tę sprawę. Na was dwóch zawsze można pole­gać, mistrzu Qui-Gonie. Zdaję sobie sprawę, że takie zada­nia nie należą do szcze­gól­nie eks­cy­tu­ją­cych, ale musi je wyko­ny­wać Jedi odpo­wied­niej rangi, a nie ktoś spoza zakonu. Dzię­kuję za dro­bia­zgo­wość.

– Ucznio­wie powinni widzieć na wła­sne oczy, jak się robi takie rze­czy.

– Ale nie ma potrzeby prze­sa­dzać. I cho­ciaż może­cie być wezwani na roz­mowę w tej spra­wie, to teraz jeste­ście wolni – do kolej­nego zada­nia. Jesz­cze raz dzię­kuję.

– Doce­niam to, mistrzu. – Qui-Gon umilkł na chwilę. – Zanim odejdę, chciał­bym jed­nak poroz­ma­wiać o czymś z Radą.

Eeth spoj­rzał na niego uważ­nie.

– O tej pla­cówce?

– Tak… Ale też o czymś innym. – Qui-Gon zmarsz­czył brwi. – To naprawdę sprawa, o któ­rej powinna usły­szeć cała Rada. Kiedy macie kolejne posie­dze­nie?

Eeth przy­znał, że nie wie.

– Już dawno powinno się odbyć, ale byłem tak zajęty obo­wiąz­kami tutaj, że nie jestem nawet pewien, gdzie kto się znaj­duje. Wielu z nas jest poza pla­netą. To w niczym nie prze­szka­dza…

– Ale trzeba to wcze­śniej zor­ga­ni­zo­wać. – Qui-Gon ski­nął głową. – Ja też mam inne sprawy do zała­twie­nia. Przy­wieź­li­śmy ze sobą nie tylko tę walizkę.

– Dotar­łem do tur­biny – zabrzmiał głu­cho głos z góry.

– Wybor­nie – rzekł Plo Koon, pcha­jąc ciężką meta­lową kratę. – Nie śpiesz się.

Na pierw­szy rzut oka każdy, kto ujrzałby scenę w han­ga­rze ser­wi­so­wym w Świą­tyni Jedi, mógłby sądzić, że Plo pró­buje zła­pać ogromny sta­tek trans­por­towy wła­snymi rękami. Jed­nostka wisiała dwa metry nad naj­niż­szym punk­tem plat­formy i tam wła­śnie stał Kel Dor, z unie­sio­nymi w pogo­to­wiu rękami odzia­nymi w ręka­wice. W rze­czy­wi­sto­ści sta­tek utrzy­my­wały w powie­trzu cztery repul­so­rowe pod­no­śniki, sto­jące pod rufą i dzio­bem, zaś Plo prze­ka­zy­wał narzę­dzia do dol­nego włazu tech­nicz­nego i odbie­rał je stam­tąd.

Nie nale­żało to raczej do zadań członka Rady, ale remonty floty pla­ne­tar­nej Jedi bar­dzo się opóź­niały i Plo uznał, że naj­le­piej będzie zmo­ty­wo­wać tech­ni­ków wła­snym przy­kła­dem.

Z włazu znów ode­zwał się głos:

– Wypusz­czam chło­dziwo. Uwaga.

Plo uznał, że potrwa to z minutę. Odwró­cił głowę… i wytrzesz­czył oczy, bo prze­czu­cie nie­uchron­nego nie­bez­pie­czeń­stwa zwró­ciło jego uwagę na jeden z gene­ra­to­rów pod­no­śni­ków repul­so­ro­wych pod­trzy­mu­ją­cych przód trans­por­towca. W roz­bły­sku krót­kiego spię­cia urzą­dze­nie prze­stało dzia­łać. Sta­tek gwał­tow­nie się prze­chy­lił, gro­żąc zmiaż­dże­niem pra­cu­ją­cych pod nim mecha­ni­ków. Jed­nak gdy tylko zaczął się obni­żać w stronę Plo, ten wycią­gnął rękę i, czer­piąc z Mocy, unie­ru­cho­mił jed­nostkę. Był to jed­nak tylko chwi­lowy ratu­nek. Plo wie­dział, że nie zdoła uno­sić tak wiel­kiej maszyny. Drugą ręką wyko­nał gest w kie­runku zepsu­tego gene­ra­tora i wywarł nacisk umy­słem na dźwi­gnię, która prze­łą­czała urzą­dze­nie z głów­nego ogniwa zasi­la­nia na rezer­wowe. Moc mu sprzy­jała – gene­ra­tor zaszu­miał, uru­cha­mia­jąc się na nowo.

Róg statku, znów pchany siłą anty­gra­wi­ta­cyjną, pod­niósł się – jed­nak zbyt szybko. Z włazu nad Jedi posy­pały się klu­cze. Plo, się­ga­jąc umy­słem do przed­mio­tów po raz trzeci w ciągu kilku sekund, uchwy­cił narzę­dzia w powie­trzu nad swoją głową. Nie­stety ta umie­jęt­ność nie pomo­gła mu w star­ciu z ostat­nim przed­mio­tem, który wypadł z chwie­ją­cego się statku – nie­za­mknię­tego wia­dra ze zuży­tym pły­nem chłod­ni­czym. Na jego widok polu­zo­wał uchwyt na narzę­dziach – a zawar­tość wia­dra chlu­snęła na jego twarz.

– Mistrzu Plo!

– Nie pod­chodź­cie! – zawo­łał, czy raczej wybeł­ko­tał nie­wy­raź­nie Plo do tech­ni­ków. Natych­miast zajął się też pro­ble­mem beł­ko­ta­nia, usu­wa­jąc płyn z apa­ratu odde­cho­wego, a potem prze­tarł gogle, żeby spraw­dzić, co się dzieje ze stat­kiem. Sytu­acja wyglą­dała na usta­bi­li­zo­waną.

Ujrzał też coś innego – twarz z rogami skie­ro­wa­nymi w dół, spo­glą­da­jącą na niego z włazu. Saesee Tiin patrzył chłodno na kolegę.

– A więc to tu się podzie­wasz – rzu­cił.

Plo strzą­snął płyn z szaty.

– Nie śmiej się ze mnie.

– Czy kie­dy­kol­wiek mi się to zda­rzyło?

– Cóż – nie.

W bursz­ty­no­wych oczach Saese­ego błysz­czała iry­ta­cja.

– Mia­łeś poda­wać mi narzę­dzia.

– Mistrzu Tiin, czyż­byś nie zauwa­żył, jak zako­ły­sał się sta­tek?

– Mam pracę. – Saesee obrzu­cił wzro­kiem narzę­dzia roz­rzu­cone na plat­for­mie. – A one są tam.

I tyle wła­śnie empa­tii można było ocze­ki­wać od Saese­ego, Plo dobrze to wie­dział. Żaden z nich nie nale­żał do naj­wy­lew­niej­szych Jedi, ale Plo jed­nak dosko­nale radził sobie z logi­styką zarzą­dza­nia dużymi zespo­łami, zaś Saesee spe­cja­li­zo­wał się wyłącz­nie w stat­kach kosmicz­nych. W lata­niu – i w napra­wia­niu ich. Ozna­czało to w ostat­nich cza­sach, że więk­szość roz­mów­ców Saese­ego nale­żała do jed­nej z dwóch grup – pod­wy­ko­naw­ców lub dro­idów, ewen­tu­al­nie uczniów wer­bo­wa­nych przez Plo do napra­wia­nia trans­por­tow­ców Jedi, wyma­ga­ją­cych regu­lar­nego ser­wi­so­wa­nia. Zarzą­dza­nie taką grupą wią­zało się zde­cy­do­wa­nie z nie­usta­jącą fru­stra­cją, którą zwięk­szały jesz­cze próby zmo­der­ni­zo­wa­nia floty.

– Mistrzu Plo.

Głos, który ode­zwał się za nim, nie był gło­sem jed­nego z tech­ni­ków, ale pew­nego zna­jo­mego mu pada­wana. Obi-Wan Kenobi podał mu ręcz­nik.

– Dzię­kuję, Obi-Wanie. – Plo wytarł sobie twarz. – Widzę, że wró­ci­li­ście z Klina.

– Że też nie dotar­łem tu minutę wcze­śniej… – Obi-Wan uklek­nął i zaczął zbie­rać klu­cze z pod­łogi.

Saesee zesko­czył z włazu z pustą skrzynką na narzę­dzia. Mocno zbu­do­wany Iktot­chi zręcz­nie unik­nął pośli­zgnię­cia się na pły­nie roz­la­nym na plat­for­mie.

– Kenobi – rzekł. Ni­gdy nikogo nie witał elo­kwent­niej. – Zamie­rzasz dołą­czyć do naszego zespołu?

– Oba­wiam się, że jestem w trak­cie innej misji, mistrzu Tiin. – Obi-Wan wło­żył narzę­dzia do skrzynki. – Qui-Gon chciałby wziąć jeden z pro­mów trans­por­to­wych. W kosmo­por­cie znaj­duje się grupa podróż­nych, któ­rej nie stać na opłatę za prze­jazd do cen­trum migra­cyj­nego po dru­giej stro­nie Coru­scant.

Saesee wytrzesz­czył oczy.

– To ofi­cjalny wnio­sek o sta­tek?

– Nie, ale doty­czy to cze­goś, co wyda­rzyło się pod­czas naszej ostat­niej misji. A wła­ści­wie w dro­dze powrot­nej.

– Nie zaj­mują się tym sto­sowne insty­tu­cje Repu­bliki? – zdzi­wił się Plo Koon.

– Jest pro­blem z finan­so­wa­niem. Mistrz Qui-Gon miał nadzieję, że uda się go w ten spo­sób obejść. – Obi-Wan zesztyw­niał. – Zaj­mu­jemy się tym… w naszym wol­nym cza­sie.

– To godne pochwały – odparł Plo i powiódł ręką po han­ga­rze. – Nie­stety, jak widzisz, więk­szość naszej pla­ne­tar­nej floty jest uzie­miona.

Obi-Wan poki­wał z rezy­gna­cją głową.

– Zawsze warto zapy­tać – wes­tchnął.

– Mecha­nicy nie mogą pra­co­wać szyb­ciej – powie­dział Saesee. – I nawet Jedi są w sta­nie im pomóc tylko do pew­nego stop­nia. Cier­pli­wo­ści.

Plo nie miał złu­dzeń w spra­wie tego, kto był pomy­sło­dawcą tej prośby – ani co do tego, jaką cier­pli­wość wyka­zy­wał Qui-Gon, gdy cho­dziło o zmniej­sze­nie cier­pie­nia innych. Plo pochwa­lał oczy­wi­ście jego szla­chetne zamiary, choć nie do końca mógł się zgo­dzić z takim samo­wol­nym wyko­rzy­sty­wa­niem zaso­bów Jedi. Wie­dział jed­nak, że Qui-Gon z pew­no­ścią będzie szu­kał innej moż­li­wo­ści.

– Moc dopo­może – rzekł więc tylko.

– Prze­pra­szam, mistrzu Plo – ode­zwał się uprzejmy głos.

Plo odwró­cił się i zoba­czył, że jest to jeden z tech­ni­ków zaj­mu­ją­cych się ser­wi­so­wa­niem dro­idów, Heezo, który pod­szedł do nich, żeby pomóc w sprzą­ta­niu plat­formy. Selo­nia­nin zwró­cił się do wszyst­kich:

– Pro­szę mi wyba­czyć, ale usły­sza­łem, jaki macie pro­blem. – Spoj­rzał na Obi-Wana. – Znam kie­row­czy­nię z branży muzycz­nej, która jest mi winna przy­sługę. Napra­wi­łem jej kie­dyś dro­ida. Czy waszym zna­jo­mym nie będzie prze­szka­dzało, że zostaną pod­wie­zieni luk­su­so­wym śmi­go­bu­sem?

– Prze­szka­dzało? – Obi-Wan uśmiech­nął się od ucha do ucha. – Będą zachwy­ceni. Od bar­dzo dawna nie spo­tkali się z dobrym trak­to­wa­niem.

– Zor­ga­ni­zuję to. – Heezo spoj­rzał pyta­jąco na Plo. – Za twoim pozwo­le­niem, mistrzu.

– Oczy­wi­ście. – Plo wziął mop od Heeza. – Zaj­mij się tym, a ja tu skoń­czę sprzą­tać.

Tech­nik ukło­nił się i poszedł szybko do wyj­ścia.

Plo roz­ło­żył ręce.

– Widzisz? Moc już dopo­mo­gła.

Obi-Wan podzię­ko­wał – i zaraz popro­sił o coś jesz­cze.

– Mistrz Qui-Gon miał nadzieję na roz­mowę z całą Radą. Czy w naj­bliż­szym cza­sie będzie­cie mieli jakieś zebra­nie?

Saesee prych­nął.

– A kto to wie. – I wska­zał na chaos wokół. Wszę­dzie, przy każ­dym pro­mie i innych pojaz­dach repul­so­ro­wych krzą­tali się tech­nicy.

– Rozu­miem. – Obi-Wan ski­nął głową i przed odej­ściem ukło­nił się uprzej­mie. – Zgod­nie z twoją radą, mistrzu, będziemy cier­pli­wie cze­kać.

Dwaj mistrzo­wie Jedi odpro­wa­dzili go wzro­kiem.

– Uczeń zaiste godny sza­cunku – stwier­dził Plo. – Mam nadzieję, że Qui-Gon nie wpę­dzi go w żadne kło­poty.

Saesee wci­snął mu w ręce skrzynkę z narzę­dziami.

– Martw się mniej, pra­cuj wię­cej.Rozdział 7

ROZ­DZIAŁ 7

CORU­SCANT

A teraz, adepci, zaj­miemy się pozy­cjami w walce, gdy macie przed sobą prze­ciw­nika róż­nią­cego się od was wzro­stem.

Ki-Adi-Mundi, sto­jący pośrodku grupy dzieci w heł­mach w sali tre­nin­go­wej Świą­tyni Jedi na Coru­scant, usta­wił się we wła­ści­wej pozy­cji i włą­czył miecz świetlny. Kon­takt z naj­młod­szym poko­le­niem zakonu wyry­wał go z rutyny, wie­dział rów­nież, że lek­cja z człon­kiem Rady zawsze była dla adep­tów wyjąt­ko­wym, zapa­mię­ty­wa­nym na długo prze­ży­ciem.

Dziś dostało im się aż dwóch jej człon­ków. Naprze­ciw Ki-Adi-Mun­diego stał bowiem Yarael Poof, Quer­mia­nin o bia­łej jak ala­ba­ster skó­rze i bar­dzo dłu­giej szyi, dzięki któ­rej góro­wał nad Ki-Adim i dziećmi. Jed­nak Yarael nie robił tego, co powi­nien.

– Nie doby­łeś broni – poin­for­mo­wał go Ki-Adi-Mundi. – No, już! Broń się!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij