-
nowość
Star Wars. Żywa Moc - ebook
Star Wars. Żywa Moc - ebook
Rok przed wydarzeniami z Mrocznego widma Yoda, Mace Windu i inni członkowie Najwyższej Rady Jedi wyruszają na misję w głąb galaktyki, będącej o krok od wielkich przemian.
Jedi od zawsze podróżowali wśród gwiazd, broniąc pokoju i sprawiedliwości. Tymczasem galaktyka stopniowo ulega zmianom, a wraz z nią zmieniają się również i oni. Działalność zakonu, którego siedziba na Coruscant jest obecnie odizolowana od reszty świata, coraz bardziej skupia się na dbaniu o przyszłość Republiki, a dwunastoosobowa Najwyższa Rada Jedi zajmuje się tylko problemami o skali galaktycznej. Kiedy okazuje się, że na planecie Kwenn ma zostać zamknięta kolejna placówka Jedi z czasów złotej ery Republiki, Qui-Gon Jinn uświadamia Radzie, jak bardzo zakon stał się oderwany od życia zwykłych istot. Mace Windu proponuje w związku z tym coś nietypowego – członkowie Rady mają się wybrać na Kwenn, aby pomóc planecie i przypomnieć każdemu, że Jedi wciąż istnieją i pragną udzielać im wsparcia, jak przez wszystkie minione wieki.
Nie wszyscy jednak traktują przybycie Jedi jako powód do radości. W związku z brakiem aktywności zakonu w tym sektorze zawładnęły nim rywalizujące ze sobą gangi. Aby zachować swoje wpływy, przestępcy jednoczą się, chcąc wyeliminować członków Rady. Dla władzy są gotowi doprowadzić do śmierci niezliczonych niewinnych istot.
Z dala od Coruscant mistrzowie muszą zmierzyć się z niewygodną prawdą: nikt nie myśli o przyszłości więcej niż Najwyższa Rada Jedi, ale ich pomocy potrzebują najbardziej ci, którzy żyją tu i teraz.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8424-335-0 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od niezliczonych pokoleń NAJWYŻSZA RADA JEDI, złożona z najmądrzejszych rycerzy zakonu, służy galaktyce swoją mądrością i wskazówkami. Zgodnie z wolą MOCY Rada pomogła w zaprowadzeniu ery pokoju i pomyślności, jakich wcześniej nie zaznano.
Te czasy jednak się kończą. Przeżarta korupcją REPUBLIKA GALAKTYCZNA odebrała ważne zasoby wielu potrzebującym światom. Rada jest rozdarta między spełnianiem życzeń Senatu a misją zakonu Jedi, polegającą przecież na ochronie wszystkich istot w całej galaktyce.
Zakon wycofuje się z działalności na niektórych obszarach, jednak Rada wciąż pragnie pomagać każdej potrzebującej osobie. Jednak oprócz Jedi, którzy wierzą, że Moc oczekuje od nich czegoś więcej, istnieją również mroczne siły, tylko czekające, by wykorzystać ich nieobecność…Rozdział 1
ROZDZIAŁ 1
NA POKŁADZIE
„KRÓLEWSKIEGO ZEFIRA”
W NADPRZESTRZENI
Dzień dobry!
Mistrz Jedi Qui-Gon Jinn, oparty o ścianę liniowca międzygwiezdnego, podniósł głowę. Obi-Wan Kenobi nie mówił jednak do niego. Okazało się, że znalazł wreszcie wolne miejsce w zatłoczonej kabinie pasażerskiej „Królewskiego Zefira” i właśnie odezwał się do ciemnowłosej kobiety, siedzącej po drugiej stronie przejścia. Qui-Gon nie potrzebował instynktu Jedi, by wyczuć jej niepokój. Zagadnięta, tylko mocniej przycisnęła do siebie torbę.
Obi-Wan również to zauważył i zaraz postanowił ją uspokoić.
– Przepraszam. Nie wiedziałem, że pani spała.
– Nie spałam – odparła krótko.
– W nadprzestrzeni to rzeczywiście trudne. – Wskazał na wirujące pasma za brudnymi iluminatorami „Królewskiego Zefira”. – Trudno ocenić, jaka to pora dnia. Czuję, że nie lubi pani latać, tak jak ja…
Skrzywiła kwaśno twarz.
– To miejsce jest zajęte – rzekła sucho.
Obi-Wan rozejrzał się dookoła.
– Przepraszam, powinienem był…
– Lada chwila wróci mój mąż.
Obi-Wan szybko wstał.
– Proszę mi wybaczyć.
Ukłonił się i ruszył przejściem między fotelami w stronę Qui-Gona, który stał pod ścianą przy drzwiach do mesy, z dużą metalową walizką, którą przewozili. W oczach jego mistrza lśniły iskierki humoru.
– Kłopoty przy podchodzeniu do lądowania?
– Nie doleciałem nawet do właściwej galaktyki.
– Zanim dolecimy na Coruscant, na pewno zaprzyjaźnisz się chociaż z jedną osobą, Obi-Wanie. – Qui-Gon odwrócił głowę i rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym znajdowało się o wiele więcej pasażerów niż miejsc siedzących. – Rzekłbym, że zgodnie z zasadami rachunku prawdopodobieństwa inny scenariusz jest w zasadzie niemożliwy.
Qui-Gon często zachęcał swojego padawana, żeby wykorzystywał spokojniejsze chwile w trakcie ich międzygwiezdnych peregrynacji i próbował się z kimś bliżej zapoznać. Zaprzyjaźnić. Nie żeby Obi-Wan źle sobie radził z nawiązywaniem znajomości, wręcz przeciwnie – cechował go w tej dziedzinie naturalny talent. Jednak metody wychowania, które przekształcały małych adeptów w rycerzy Jedi, przyczyniały się również do izolowania ich od innych mieszkańców galaktyki – a przez to młodzi Jedi mogli nabierać niewłaściwego wyobrażenia o swoim miejscu we wszechświecie. To właśnie dlatego Qui-Gon często podróżował zwykłymi pasażerskimi statkami, takimi jak „Królewski Zefir” – o cokolwiek mylącej nazwie. Był to jeden z coraz mniej licznych statków kursujących po Ootmian Pabol, niegdyś ważnej trasie prowadzącej z Klina na Coruscant. Pozornie niekończący się lot statkiem, w którym cuchnęło jak w zgniatarce śmieci, stanowił przeżycie trudne i uczące pokory.
Po prawej stronie Qui-Gona rozsunęły się automatyczne drzwi. Patrzyli z Obi-Wanem, jak z mesy wychodzi znużony mężczyzna, niosąc w objęciach wiercące się dzieci. Nie zwracając uwagi na dwóch Jedi, mężczyzna podszedł do kobiety, z którą wcześniej próbował rozmawiać Obi-Wan. Podał żonie jedno z dzieci i pokazał jej torebkę z jedzeniem – takie skromne racje wydawano w mesie. Cała rodzina wyglądała na wyczerpaną, ale też bardzo głodną. Otworzyli szybko torebkę i w mig ją opróżnili.
Qui-Gon podszedł do nich i wyjął dwa małe przedmioty z fałd płaszcza. Młodzi rodzice unieśli głowy.
– Przepraszam. Upuścił pan żetony na posiłek.
– Nie są moje – odparł mężczyzna, patrząc na niego podejrzliwie. – Właśnie wykorzystałem nasz ostatni.
– A, czyli pewnie przylepiły się panu do butów. O to tu nietrudno. – Spojrzał na głodne dzieci, a potem znów popatrzył na rodziców. – Proszę. Nie powinny się zmarnować.
Matka przez chwilę mierzyła go nieufnym wzrokiem, a potem wzięła żetony i wstała. Z córeczką na biodrze skierowała się szybko do mesy, a Qui-Gon powrócił na posterunek.
Obi-Wan uśmiechnął się pod nosem.
– A, czyli śniadanie sobie odpuszczamy.
– I tak by ci nie smakowało.
– Zapewne masz rację, mistrzu. – Przesunął wzrok po ponurych twarzach w sali. – Obawiam się, że brak mi dobrego podejścia do zwykłych osób, mistrzu.
– O, i znowu to samo. – Qui-Gon pokręcił głową. – Każda istota jest lepsza od ciebie, Obi-Wanie. Pamiętaj o tym, a służba innym stanie się twoją drugą naturą.
– A mnie nigdy nie znudzi się słuchanie tego morału. – Obi-Wan wypatrzył inne wolne miejsce, całkiem niedaleko. Wyprostował się. – Wracam do boju.
– Może tym razem z większą energią. W mesie nie ma już ani odrobiny kafu.
– Tak jest.
Padawan dzielnie usiadł obok dużej, przygarbionej postaci. Qui-Gon widział już wcześniej tego pasażera – był to potężny przedstawiciel rasy Houk o szorstkiej niebieskiej skórze, bez widocznych uszu czy nosa. Zresztą żadnej z tych cech nie było teraz widać, ponieważ Houk owinął się płaszczem i naciągnął kaptur. Dziwne, bo w sali panowała naprawdę wysoka temperatura.
Obi-Wan upewnił się szybko, czy Houk nie śpi, po czym uśmiechnął się przesadnie szeroko i odezwał do niego.
– Witam!
Pasażer wytrzeszczył na niego wyłupiaste żółte oczy, warknął – i nagle podniósł się z fotela na całą swoją imponującą wysokość. Zrzucił płaszcz. W uprzęży na piersi miał blaster.
Obi-Wan otworzył szeroko oczy.
– Jeśli chciał mieć pan spokój, wystarczyło powiedzieć!
– Zamknij się! – Muskularny Houk odwrócił się do sali i wrzasnął: – Teraz!
Dwóch innych zakapturzonych pasażerów wstało z foteli i pozbyło się swoich okryć. Klatooinianin z blizną na twarzy i rogaty Devaronianin sięgnęli po broń. Devaronianin jako pierwszy podniósł rękę z blasterem – jego złociste oczy i ostre kły błysnęły, gdy krzyknął:
– Niech nikt się nie rusza!
Obi-Wan drgnął, jakby miał zamiar wstać – zaraz jednak znieruchomiał i spojrzał na swojego mistrza. Qui-Gon trzymał rękę nad mieczem świetlnym, schowanym pod swoją szatą, ale i on czekał. Rzucił uczniowi spojrzenie, które ten z pewnością zrozumiał. „Żadnego rozlewu krwi. Zbyt wiele tu niewinnych osób, które nie mają się gdzie ukryć”.
– Co to ma znaczyć?! – zawołał starszy pasażer.
Devaronianin zamachał blasterem.
– Niech no się przedstawię. Jestem Niezwykły Miotacz – tak, właśnie ten Miotacz! Na tym statku rozkazują teraz Parszywcy!
Parszywcy… Qui-Gon wiedział, że to jeden z kilku międzygwiezdnych gangów działających na terenie Klina, kolosalnego wąskiego trójkąta układów gwiezdnych, ciągnącego się od Światów Jądra po Zewnętrzne Rubieże. Nie była to organizacja znana na Coruscant, a jej nazwa nie wydawała się dobrym wyborem do celów werbunkowych. Jednak pasażerowie ją znali – zdradzały to ich zaniepokojone spojrzenia.
Nazwa ta zbulwersowała też kogoś innego – Houka stojącego obok Obi-Wana.
– Parszywcy? – zapytał. – Myślałem, że robimy to dla Kolczastych Czaszek.
– Dla Czaszek? – powtórzył basem Klatooinianin. – Rozmawialiśmy o tym, Ghor. Brudna Forsa zapłaci więcej niż tamte.
– Zamknij się, Wungo. – Miotacz pogroził Klatooinianinowi blasterem. – Pogadamy, kiedy tu skończymy.
Kolczaste Czaszki. Brudna Forsa. Qui-Gon znał te nazwy. Były to gangi z tutejszego podziemia, coraz częściej działającego nad ziemią. Ukradkiem przesunął walizkę, którą przewozili, pod pobliski fotel. Jakoś na pewno uda się wybrnąć z tej sytuacji. Qui-Gon musiał tylko wymyślić jak.
– To szaleństwo – oświadczył młody ojciec, przytulając do siebie kurczowo zapłakanego synka. – Nie mamy nic, co by nam można ukraść!
– A to widać. – Miotacz wskazał blasterem sufit. – Kradniemy statek. – Skinął na Houka. – Ghor, wiesz, co robić.
Ghor wyjął pustą płócienną torbę spod fotela i ruszył przejściem między siedzeniami.
– Dawać tu broń! – warknął.
Odwrócił się tyłem do Obi-Wana – wreszcie jakiś uśmiech losu! – ale nie, Qui-Gon wiedział, że to nie jest dobra chwila, by wkroczyć do akcji, bo Klatooinianin Wungo również chodził między pasażerami. I też podstawiał im worek, ale domagał się tylko wartościowych przedmiotów.
– Mówiliście, że chcecie tylko statek – oburzył się jakiś Rodianin.
– Morda w kubeł! – warknął Wungo.
Starszy pasażer wyjąkał, szlochając:
– C-co z nami będzie?
Miotacz zaśmiał się drwiąco.
– Wysadzimy was wszystkich na najbliższym postoju.
– Gdzie? – zaniepokoił się młody ojciec. – Co nas tam czeka?
Devaronianin podniósł z irytacją głos:
– Przestańcie jęczeć. Macie szczęście, że nie wyrzucimy was przez śluzę!
Qui-Gon widział i słyszał już aż nadto. Porywacze nie mieli planu ani nawet nie uzgodnili między sobą, dla kogo pracują. Amatorszczyzna często oznaczała lekkomyślność i prowadziła do tragedii – jeśli on, Qui-Gon, nie zrobi czegoś szybko i rozsądnie. Rzucił swojemu padawanowi jeszcze jedno spojrzenie, wiedząc, że ten zorientuje się, o co chodzi, i zrobił krok naprzód.
Podniósł ręce, pokazując, że są puste, i odezwał się łagodnym tonem:
– Moi drodzy, nie musicie tego robić.
Miotacz spiorunował go wzrokiem.
– Kim jesteś?
– Kimś, kto chciałby tylko spokojnej podróży. – Założył ramiona na piersiach. – Nie chcę, żeby komuś stała się krzywda.
– Krzywda stanie się tylko tobie! – obiecał zjadliwie Miotacz.
Ghor wycelował w Qui-Gona.
– Dobra, skoroś taki odważny… – burknął. – Gdzie masz blaster?
– Zwykle obchodzę się bez niego.
Ogromny gangster parsknął śmiechem.
– Takiś dobry, co?
Miotacz zawarczał.
– Dajcie temu wielkiemu bohaterowi nauczkę, a potem do kokpitu.
– To ty się znasz na lataniu – przypomniał Ghor.
– Rób, co mówię!
Gdy koledzy Miotacza ruszyli ku Qui-Gonowi, za jego plecami rozległ się szelest rozsuwających się drzwi do mesy. Obejrzał się – do sali wchodziła matka z niesfornym dzieckiem na ręku. Dopiero po trzech krokach zobaczyła wycelowane w siebie blastery.
– Leerah, uciekaj! – krzyknął jej mąż.
Kobieta w panice potknęła się o próg i straciła równowagę. Córka wyślizgnęła jej się z rąk – pod nią była metalowa podłoga. Kobieta krzyknęła przeraźliwie… Zaraz jednak umilkła – wpatrywała się z niedowierzaniem w dziecko. Dziewczynka unosiła się w powietrzu, nogami do góry, tak nisko nad podłogą, że omiatała ją włosami.
– Wszyscy ciągle coś tu upuszczają – mruknął Qui-Gon z ręką wyciągniętą przed siebie.
Dziewczynka śmiała się, zachwycona, póki matka nie porwała jej z powrotem w objęcia.
Wszyscy obecni w pomieszczeniu patrzyli na tę scenę jak zamurowani – ale największe zaskoczenie malowało się na twarzach porywaczy. Miotacz miał szeroko otwarte usta.
– Jedi! – syknął.
– A dokładniej – powiedział Obi-Wan – mistrz Jedi. – Wstał. – W dodatku nie byle jaki. Raz zaproponowano mu nawet fotel w Najwyższej Radzie Jedi. Wiecie, co to jest?
Grymas na obliczu Miotacza wskazywał, że przynajmniej on o niej słyszał.
– Tam są podobno sami najlepsi. Szefowie – burknął.
Ghor wytrzeszczył oczy na Qui-Gona.
– W takim razie co on tu robi?
– Odmówił im – wyjaśnił Obi-Wan. – Uznał, że oderwie go to od jego głównego zajęcia.
– Czyli?
– Ochrony komercyjnych lotów kosmicznych. Statki, które chroni, nigdy nie są porywane.
Ghor prychnął.
– Ochrona? Jedi nie robią takich rzeczy. – Popatrzył na Devaronianina. – Nie robią. Prawda?
– Oczywiście, że nie! – żachnął się Miotacz. – Obecnie Jedi praktycznie nie zaglądają w te strony.
– A jednak – rzekł Qui-Gon.
Wungo przenosił pełen paniki wzrok z Qui-Gona na uratowaną dziewczynkę i z powrotem.
– Widzieliście, jak ją zatrzymał w powietrzu? – syknął. – Nie wiedziałem, że tak umieją.
– Jedi nie obnoszą się ze swoimi umiejętnościami. – Obi-Wan zrobił krok naprzód. – Ale wieści się rozchodzą. Z pewnością słyszeliście plotki.
Miotacz zmarszczył brwi.
– Jakie plotki?
– O tajemnych mocach Jedi. Niektóre są naprawdę niezwykłe. Na przykład możemy pozbawić kogoś zbroi, wypowiadając parę słów.
Ghor zacisnął mocniej palce na blasterze.
– Ach tak?
Qui-Gon pokręcił głową.
– Dzisiaj tego nie zrobię – powiedział. – Ani niczego… bardziej spektakularnego.
Wungo wbił w niego niepewny wzrok.
– Czyli czego?
– Niech cię o to głowa nie boi. – Qui-Gon złożył dłonie. – Jak się nazywa planeta, na której mieliście wszystkich wysadzić?
Na to pytanie Miotacz potrafił odpowiedzieć.
– Randon.
– Doskonale. Zadbam o to, żeby pilot tam się zatrzymał. A potem wasza trójka wyokrętuje się i znajdzie sobie środek transportu, żeby wrócić tam, skąd się wzięliście. – Uniósł brew. – Miejmy nadzieję, że będzie to statek, na którego pokład wejdziecie legalnie.
– Wyokrętuje się? – powtórzył Miotacz.
– To znaczy wysiądzie – podpowiedział Obi-Wan.
– Wiem, co to znaczy…! – Devaronianin urwał i parsknął śmiechem. – Nie zamierzamy wysiadać z tego statku.
– Och, myślę, że zdecydowanie będziecie chcieli.
– A jeśli nie?
– Alternatywa jest… nieprzyjemna – odparł Qui-Gon. Spojrzał na Obi-Wana. – Mój współpracownik może to potwierdzić.
Ghor podążył za wzrokiem Qui-Gona.
– Jesteś jego współpracownikiem?
Obi-Wan pochylił głowę w ukłonie.
– Jeszcze jeden rycerz Jedi? – burknął Miotacz.
– Tak jakby. – Obi-Wan musnął palcami padawański warkoczyk. – To skomplikowane.
Miotacz zaklął soczyście i rozejrzał się.
– Świetnie. A jest was tu więcej?
– Nieważne – powiedział nerwowo Wungo. – Ja chcę się dowiedzieć, co to za nieprzyjemna alternatywa!
– Nie jestem pewien, czy na pewno chcesz – odparł Obi-Wan i spojrzał z niepokojem na Qui-Gona. – Mistrzu, powiedz mi, że nie zamierzasz zrobić tego, co mi się zdaje. – Skrzywił się i wzdrygnął. – Nie chcę znowu sprzątać.
– Nie powiedziałem, że to moje preferowane rozwiązanie! – zaprotestował Qui-Gon. – Tylko jeśli nie będę miał wyboru.
Miotacz nie wyglądał na przekonanego.
– Kolejna tajemna umiejętność Jedi? Czemu nigdy o tym nie słyszałem?
– Doskonałe pytanie! – pochwalił go Obi-Wan. – Może istnieje powód, dla którego o tym nie słyszałeś?
– Bo wcale nie umiecie robić takich rzeczy!
– Albo?
Minęła chwila, zanim trzem porywaczom zaświtało w głowach, o co może chodzić. Pierwszy wpadł na rozwiązanie Wungo.
– Nikt, komu to zrobiliście, nie przeżył?
– Oczywiście, że nie. – Qui-Gon spojrzał niepewnie na Obi-Wana. – Rzekłbym raczej, że zdecydowanie nie.
Obi-Wan miał taką minę, jakby na myśl o tym robiło mu się niedobrze.
– To znaczy, nawet gdybyście przeżyli, naprawdę wolelibyście nie – powiedział ze współczuciem.
Wungo opuścił blaster.
– Dobra. Ja odpadam – oznajmił.
– Taaak – zawtórował Ghor. – Ja też już nie chcę.
Miotacz zaczynał wpadać w furię.
– Co wy, durnie, pleciecie? Pracujecie dla mnie. Po prostu ich zastrzelimy!
– A może my zastrzelimy ciebie – warknął Ghor. Podniósł znów blaster, tym razem mierząc do Miotacza. – Kto w ogóle zrobił z ciebie dowódcę?
Qui-Gon podniósł ręce.
– Nie musicie tego robić. Istnieje wyjście z tej sytuacji.
– Na początek potrzebujemy tej broni – dodał Obi-Wan. Podszedł do Ghora i wyciągnął do niego rękę. – Przechowamy ją w bezpiecznym miejscu.
Qui-Gon skinął głową.
– I zapewniam, że ją zwrócimy.
Wungo prawie się potknął, w pośpiechu oddając broń, a Ghor wręcz wcisnął blaster do ręki Obi-Wana.
Miotacz gapił się na nich w osłupieniu. W końcu jęknął z rozpaczą i opuścił blaster. Obi-Wan szybko mu go odebrał.
– Wszyscy poczuliby się również o wiele bardziej komfortowo, gdybyście poczekali w ładowni – rzekł Qui-Gon.
– W ładowni? – zapytał Wungo i rozpromienił się. – Tam, gdzie są wszystkie ciekawe rzeczy?
– Nie, w jednej z tych pustych. Nieładnie by było, gdybyście zabrali bagaż pasażerom. – Qui-Gon odebrał porywaczowi worek z kosztownościami.
– Chcecie nas tam zamknąć! – wybuchnął Miotacz.
– Tak będzie lepiej, zapewniam – odparł uspokajającym tonem Qui-Gon, odstawiając worek na bok. – Dzięki temu ja i mój partner nie będziemy musieli was pilnować. A wy nie będziecie musieli przebywać w jednym pomieszczeniu z nami.
To wystarczyło. Obi-Wan otworzył drzwi i wskazał je zachęcającym gestem.
– Zapraszam panów.
Trzech przestępców popatrzyło po sobie i, mrucząc pod nosem, podeszło do niego.
– Mam nadzieję, że nie dowiedzą się o tym Parszywcy – burknął Miotacz.
– Ja bym do nich i tak nie przystępował – mruknął Obi-Wan. – Okropna nazwa.
Qui-Gon odwrócił się do pasażerów.
– Proszę wybaczyć to zamieszanie. Ale teraz znajdą tu państwo jeszcze trzy wolne miejsca.Rozdział 2
ROZDZIAŁ 2
NA POKŁADZIE
„KRÓLEWSKIEGO ZEFIRA”
W NADPRZESTRZENI
Zrób sztuczkę, zrób sztuczkę!
Dziewczynka zapewne dopiero niedawno zaczęła mówić, ale te akurat słowa wypowiadała wyraźnie – i w kółko. Powiększały gwar, wypełniający kabinę pasażerską „Królewskiego Zefira” po zniknięciu porywaczy. Stewarda, który wreszcie przyszedł, żeby sprawdzić, co się dzieje, od razu zalały niezliczone skargi.
Qui-Gon powstrzymał się od dalszych występów przed dziewczynką. Pomimo przedstawienia, jakie odegrali tak zręcznie z Obi-Wanem, Jedi zwykle nie popisywali się swoimi niezwykłymi umiejętnościami. Była to zdaniem mistrza Jedi rozsądna zasada. Wyczyny dokonywane na oczach wielu osób tylko poszerzały niepokojącą przepaść dzielącą zakon Jedi i zwykłych mieszkańców galaktyki. Qui-Gon miał jednak nadzieję, że nastrój na statku ulegnie nieco poprawie.
Ten stan trwał jednak tylko do powrotu jego padawana z ładowni.
– Nasi niedoszli porywacze są bezpiecznie zamknięci – oznajmił Obi-Wan, wchodząc do kabiny. – Dalsza podróż powinna upływać spokojnie.
– Spokojnie…? – Leerah podeszła szybko i zabrała swoje niesforne dziecko. – Obiecujecie nam spokojną podróż?
Obi-Wan machnął rękę.
– Nie oczekujemy podziękowań. Dobrze, że choć tyle mogliśmy zrobić…
– Ja wam nie dziękuję! I zdecydowanie choć tyle mogliście zrobić!
Wytrzeszczył oczy.
– Przepraszam…?
Leerah odwróciła się gwałtownie, przyciskając dziecko do siebie, i wskazała pozostałych pasażerów.
– Większość z nas pochodzi z Tharbena. Pamiętacie Tharben?
– A, oczywiście – odparł Obi-Wan, nieco zdziwiony. – Kilka lat temu byłem tam w placówce Jedi. Piękna planeta.
– Owszem, była piękna – rzekł ostro mąż kobiety. – Ale przez wysoką przestępczość w tej części Klina gildie zaczęły coraz rzadziej korzystać z Ootmian Pabol i Republika przestała dofinansowywać patrole sił bezpieczeństwa naszej planety. – Spojrzał przenikliwie na padawana. – Naprawdę nie wiesz, co się stało później?
Qui-Gon ulitował się nad swoim zakłopotanym uczniem.
– Zakon Jedi zamknął placówkę na Tharbenie w ubiegłym roku, Obi-Wanie.
– Och. – Padawan, zawstydzony, spuścił wzrok.
– Mój uczeń nie jest informowany o takich sprawach. – Qui-Gon przechylił głowę. – Co się w związku z tym stało?
Tym razem głos zabrał starszy pasażer siedzący kilka metrów dalej.
– Tharben znajduje się na skraju Przestworzy Huttów, więc zarówno Republice, jak i gangom opłacało się dbanie o to, by planeta funkcjonowała sprawnie. Przydawała się jako baza postojowa i handlowa, do robienia interesów z niebezpieczniejszymi miejscami. Ale teraz nie ma żadnej przeciwwagi. – Wycelował palec w Jedi. – Wy ją zapewnialiście.
Obi-Wan spojrzał na niego z zaskoczeniem.
– Zaraz. Jeśli jest to przy Ootmian Pabol, to tam nadal jest bezpiecznie. Przecież Republika zajmuje się…
Qui-Gon uciszył go gestem. Teraz powinni tylko słuchać.
Steward, zadowolony, że nie jest już obiektem pretensji pasażerów, dodał swoje dwa kredyty.
– Gwiezdne mapy nie pokazują prawdziwego stanu rzeczy. Granica Republiki poza Środkowymi Rubieżami jest tylko teoretyczna – i tak to wygląda od lat. Trasy nadprzestrzenne w Klinie, prowadzące do Przestworzy Huttów, są dotknięte sporą plagą piratów. Istnieją rozległe rejony, w których jest zbyt niebezpiecznie i nikt tam nie lata. – Zrobił zakłopotaną minę. – Jak zresztą widzieliście.
Leerah, zapinająca właśnie córce pasy na fotelu, powiedziała:
– Urodziłam się i wychowałam na Tharbenie. Zdarzały się tam czasem złe rzeczy, ale ja nigdy niczego takiego nie widziałam. A teraz wszystko dzieje się na naszych oczach. Kiedy fabryki nie mogły już płacić haraczu, gangi je spaliły – a razem z fabrykami zniknęła praca moja i Vale’a. – Wstała i zatoczyła ręką wokół siebie. – Przynajmniej na tym szlaku statki jeszcze latają. – Spojrzała z ukosa na stewarda. – Bo latają, prawda?
Steward natychmiast stanął w obronie reputacji swojej firmy.
– Kompania Królewskie Przewozy ma szczęście – dzisiejsze kłopoty to zdecydowanie coś wyjątkowego. I póki tak zostanie, będziemy nadal latać. Wciąż jest dużo lotów komercyjnych na Ord Jannak i Kwenn.
– Na… – Obi-Wan urwał i obejrzał się na Qui-Gona. Wyraźnie miał wątpliwości, czy powinien powiedzieć głośno, co o tym wiedział.
Jego mistrz go wyręczył.
– Wczoraj właśnie zamknęliśmy placówkę Jedi na Ord Jannak. – Qui-Gon podniósł walizkę. – Przewozimy rzeczy stamtąd na Coruscant.
W sali zawrzało – wszyscy zaczęli mówić jednocześnie.
– Cudownie! – zawołała Leerah. – Cały Ootmian Pabol po prostu umrze. Czyli wydostaliśmy się stamtąd w ostatniej chwili!
Obi-Wan zaczekał, aż gwar trochę przycichnie, i podniósł rękę.
– Te placówki to nie posterunki policyjne! To tylko miejsca, w których rycerze Jedi mogą się zatrzymać i prowadzić badania, kiedy odwiedzają jakąś planetę. – Wzruszył ramionami. – Jedi prawie tam nie bywali.
– Nie myśl, że o tym nie wiemy – odparł pochmurnie starszy pasażer. – Ale nie zawsze tak było. Moi dziadkowie mówili, że placówka na Tharbenie w ich czasach zawsze była pełna życia. I Jedi często z niej wychodzili, żeby pomagać mieszkańcom. – Pokręcił głową. – I nawet kiedy przylatywali coraz rzadziej, wiedzieliśmy, że kiedyś ktoś jednak się tam pojawi. Ten budynek wciąż coś znaczył.
Odzywało się coraz więcej osób. Jedna z nich poruszyła inny temat – była to Ithorianka z dzieckiem w objęciach, która wskazała na Leerah i Vale’a.
– Widziałam, co dla nich zrobiłeś, Jedi. Dałeś im żetony na posiłek. A masz żetony dla wszystkich?
– A jutro? – rzucił ktoś inny. – Co wtedy zrobisz?
Qui-Gon starał się utrzymać spokojny ton rozmowy.
– Kiedy dolecimy na Coruscant, zapewniam was, że instytucja Republiki, która zajmuje się uchodźcami…
– Nie jesteśmy uchodźcami! – krzyknął ktoś.
– Proszę mi wybaczyć. Zajmuje się osobami zmuszonymi opuścić nagle swoje miejsce zamieszkania. Ona zadba we współpracy z wami, żebyście mieli zakwaterowanie i wyżywienie.
– Cierpię na przewlekłą chorobę – odezwał się jeden z pasażerów. – Nie mogę mieć przerwy w leczeniu.
– Zajmą się również i tym.
– Mnie niewiele zostało do ukończenia studiów! – rzekł inny. – Co teraz z moim dyplomem?
– To też da się zrobić. – Qui-Gon miał świadomość, że nie do niego należało załatwienie wszystkiego i że nikt nie mógł tego od niego oczekiwać. Ale i tak zamierzał spróbować. Wyjął komlink. – Przysięgam, natychmiast skontaktuję się z kim trzeba.
– Przekazujesz nas komuś innemu – podsumowała Leerah i machnęła ręką z irytacją. – Zawsze tyle słyszałam o Jedi. Nigdy żadnego nie widziałam, ale wszyscy mówili, że to przez to, że ratujecie ludzi, a zaraz potem odchodzicie. – Obrzuciła Obi-Wana lekceważącym spojrzeniem i prychnęła. – Czyli w końcu przyszła kolej i na nas!
– To niesprawiedliwe! – wyrwało się Obi-Wanowi. Chłopak jednak zaraz złagodził głos. – To znaczy, to nie do końca tak…
Dzieci Leerah, wytrącone z równowagi zamieszaniem, płakały.
Obi-Wan wyglądał, jakby zupełnie nie wiedział, co powinien zrobić. Qui-Gon potrafił zrozumieć dlaczego. Galaktyczna skala obowiązków zakonu sprawiała, że Jedi skupiali się obecnie przede wszystkim na tym, co wielu zwało Mocą kosmiczną – szeroką perspektywą, obejmującą wszystkich w chwili obecnej oraz w przyszłości. I tak właśnie postępowali członkowie Najwyższej Rady. Ambitni padawanowie, którzy stawiali ich sobie za wzór, starali się również koncentrować na astropolitycznej scenie galaktyki – na sprawach o wielkim znaczeniu.
Choć jednak członkowie Rady, tacy jak mistrz Yoda, regularnie pouczali padawanów, by pamiętali o chwili teraźniejszej, o tym, gdzie znajdują się obecnie, wielu uczniów zapominało, że problemy, które wydawały się drobne w skali galaktyki, dla jednostki mogły być czymś przytłaczającym. Nadzieje i obawy żywych istot wchodziły w skład tego aspektu Mocy, który Qui-Gon starał się zrozumieć przez całe swoje życie.
A Żywa Moc wymuszała działanie tu i teraz. Qui-Gon postawił na podłodze walizkę z głośnym stukiem. Pasażerowie ucichli.
Odszukał wzrokiem stewarda.
– Jak daleko do Coruscant?
– Jeszcze dość daleko. Mamy wcześniej kilka postojów.
– Nie szkodzi. – Qui-Gon podniósł ręce w uspokajającym geście i zwrócił się do pasażerów. – To prawda, że mamy zadania, przez które musimy lecieć dalej. Ale na razie jesteśmy z wami i ja oraz mój uczeń wysłuchamy wszystkiego, co zechcecie nam powiedzieć. – Spojrzał poważnie na Leerah. – I nie poprzestanę na wysłaniu wiadomości. Masz moje słowo.
Nie odwróciła wzroku.
– Słowo Jedi…?
– Słowo kogoś, kto chce pomóc.
Po chwili skinęła głową.
W sali znów rozległ się gwar – pasażerowie zastanawiali się z sąsiadami, o czym powinni powiedzieć Jedi i kto zabierze głos.
Obi-Wan podszedł, podniósł walizkę i szepnął do swojego mistrza:
– Chyba tęsknię za tymi chwilami, kiedy ktoś celuje do nas z blastera.
– Często ci mówię, żebyś zważał na Żywą Moc. Dziś dostałeś niecodzienną szansę, by usłyszeć jej słowa. – Qui-Gon położył dłoń na ramieniu swojego ucznia i wyszeptał: – Nie zlekceważ ich. # Rozdział 3
ROZDZIAŁ 3
CORUSCANT
Jeden tom ręcznie spisanych uwag dotyczących naprawy miecza świetlnego. Jedna naukowa publikacja z rozważaniami na temat _Poetyki Jedi_. Jeden podręcznik omawiający kod – nieaktualny.
W przedsionku Archiwów w Świątyni Jedi na Coruscant Eeth Koth patrzył, jak archiwistka segreguje zawartość walizki przywiezionej przez Qui-Gona Jinna z zamkniętej placówki na Ord Jannak. Wiedział, że w tamtym miejscu nie zostało wiele wartościowych rzeczy i to, co znajdowało się w walizce, chyba to potwierdzało.
Archiwistka znów się odezwała.
– Jeden identyfikator gościa pozwalający na wstęp do głównego gmachu na Ord Jannak – nieważny. Dwie datakarty z oznaczeniem, że zostały wyczyszczone z danych. Jeden… – Archiwistka urwała, podnosząc do oczu arkusz flimsi. – Coś, czego nie rozpoznaję. – Odwróciła się do Eetha. – Mistrzu?
Wziął go od niej. Specjalizował się w rzadkich przedmiotach, ale okazało się, że w tym przypadku jego wiedza zawiodła.
– Muszę cię prosić o pomoc z tym dokumentem – powiedział do Qui-Gona.
– Trochę czasu nam zajęło, zanim się domyśliliśmy – odparł lekko zakłopotany Qui-Gon. – To rachunek za wyżywienie pewnego Hutta, któremu pozwolono odwiedzić placówkę wiele wieków temu.
Zabrak przesunął wzrok po liście liczb na dokumencie.
– Imponujące. Rozumiem, czemu postanowili to zachować. Na wieczną pamiątkę…
– Albo jako ostrzeżenie, żeby już nikt nigdy nie wydawał tyle na gościa – mruknął Qui-Gon.
Eeth, jeden z najnowszych nabytków w Najwyższej Radzie Jedi, nadzorował obecny etap zamykania placówek na różnych planetach. Zamykanie różnych instytucji stanowiło coś zwyczajnego w galaktyce, w której obroty na zmianę się zwiększały i zmniejszały, przez co różne zasoby przenoszono gdzie indziej, by lepiej je wykorzystać. Jednak gdy zamykano placówki Jedi, nawet małe i rzadko używane, jak ta na Ord Jannak, wymagało to specjalnych procedur. Zakon nierzadko musiał przekazać oficjalnie budynek placówki władzom danej planety. Zawsze też należało przejrzeć na miejscu rzeczy i dokumenty, zabytkowe lub dotyczące ważnych spraw, a najistotniejsze przewożono na Coruscant, gdzie członek Najwyższej Rady wydawał ostateczną decyzję, co powinno się znaleźć w archiwach Jocasty Nu.
Eeth dobrze sobie radził z przetwarzaniem informacji docierających z galaktyki i miał dużą wiedzę o położeniu większości odległych placówek zakonu. Z początku stanowiło to jego chwilowe zajęcie, ale z czasem przeistoczyło się w stały obowiązek – coraz uciążliwszy. Wydawało się bowiem, że ilekroć Yoda i Adi Gallia wychodzili ze spotkania z kanclerzem Valorumem, należało się spodziewać polecenia zamknięcia kolejnej placówki Jedi.
Jednak zdaniem Eetha trywialne rzeczy zabrane z Ord Jannak stanowiły tylko potwierdzenie, że tamtejszą placówkę zlikwidowano słusznie.
– To miejsce świeciło pustkami przez lata.
– Tak też wyglądało – przyznał Qui-Gon.
– Czyli załatwione. – Eeth dał znak swoim pomocnikom, żeby pozbyli się rzeczy z Ord Jannak, a potem spojrzał na walizkę, w której Qui-Gon je przywiózł. Na jednym z jej boków widniał wypukły symbol – złoty puchar w ośmioramiennej gwieździe. – To nie należy do nas.
Qui-Gon skinął głową.
– Kiedy skierowałeś nas na Ord Jannak, nie mieliśmy ze sobą nic, w czym można by coś przewieźć. Zanim wsiedliśmy na pokład statku, dostaliśmy to od kompanii Królewskie Przewozy – to ich logo.
Eeth przyjrzał się uważniej.
– Marka Bezpieczny Bagaż. Naprawdę dobra. – Obmacał rogi. – Elektroniczne zabezpieczenia przed skanowaniem. Mocne.
– Kompania wypożycza je kurierom, bankowcom – każdemu, kto podróżuje z przedmiotami, na których mu zależy. Jak już widziałeś, blokada działa na hasło głosowe. Fragment z kodeksu to pomysł Obi-Wana.
Eeth się uśmiechnął.
– Kod z kodeksu.
– Obi-Wan nie gardzi grami słów. – Usta Qui-Gona drgnęły w uśmiechu.
– Każę to zwrócić do biura Królewskich Przewozów. – Eeth zatrzasnął walizkę. – W takim razie zamykamy tę sprawę. Na was dwóch zawsze można polegać, mistrzu Qui-Gonie. Zdaję sobie sprawę, że takie zadania nie należą do szczególnie ekscytujących, ale musi je wykonywać Jedi odpowiedniej rangi, a nie ktoś spoza zakonu. Dziękuję za drobiazgowość.
– Uczniowie powinni widzieć na własne oczy, jak się robi takie rzeczy.
– Ale nie ma potrzeby przesadzać. I chociaż możecie być wezwani na rozmowę w tej sprawie, to teraz jesteście wolni – do kolejnego zadania. Jeszcze raz dziękuję.
– Doceniam to, mistrzu. – Qui-Gon umilkł na chwilę. – Zanim odejdę, chciałbym jednak porozmawiać o czymś z Radą.
Eeth spojrzał na niego uważnie.
– O tej placówce?
– Tak… Ale też o czymś innym. – Qui-Gon zmarszczył brwi. – To naprawdę sprawa, o której powinna usłyszeć cała Rada. Kiedy macie kolejne posiedzenie?
Eeth przyznał, że nie wie.
– Już dawno powinno się odbyć, ale byłem tak zajęty obowiązkami tutaj, że nie jestem nawet pewien, gdzie kto się znajduje. Wielu z nas jest poza planetą. To w niczym nie przeszkadza…
– Ale trzeba to wcześniej zorganizować. – Qui-Gon skinął głową. – Ja też mam inne sprawy do załatwienia. Przywieźliśmy ze sobą nie tylko tę walizkę.
– Dotarłem do turbiny – zabrzmiał głucho głos z góry.
– Wybornie – rzekł Plo Koon, pchając ciężką metalową kratę. – Nie śpiesz się.
Na pierwszy rzut oka każdy, kto ujrzałby scenę w hangarze serwisowym w Świątyni Jedi, mógłby sądzić, że Plo próbuje złapać ogromny statek transportowy własnymi rękami. Jednostka wisiała dwa metry nad najniższym punktem platformy i tam właśnie stał Kel Dor, z uniesionymi w pogotowiu rękami odzianymi w rękawice. W rzeczywistości statek utrzymywały w powietrzu cztery repulsorowe podnośniki, stojące pod rufą i dziobem, zaś Plo przekazywał narzędzia do dolnego włazu technicznego i odbierał je stamtąd.
Nie należało to raczej do zadań członka Rady, ale remonty floty planetarnej Jedi bardzo się opóźniały i Plo uznał, że najlepiej będzie zmotywować techników własnym przykładem.
Z włazu znów odezwał się głos:
– Wypuszczam chłodziwo. Uwaga.
Plo uznał, że potrwa to z minutę. Odwrócił głowę… i wytrzeszczył oczy, bo przeczucie nieuchronnego niebezpieczeństwa zwróciło jego uwagę na jeden z generatorów podnośników repulsorowych podtrzymujących przód transportowca. W rozbłysku krótkiego spięcia urządzenie przestało działać. Statek gwałtownie się przechylił, grożąc zmiażdżeniem pracujących pod nim mechaników. Jednak gdy tylko zaczął się obniżać w stronę Plo, ten wyciągnął rękę i, czerpiąc z Mocy, unieruchomił jednostkę. Był to jednak tylko chwilowy ratunek. Plo wiedział, że nie zdoła unosić tak wielkiej maszyny. Drugą ręką wykonał gest w kierunku zepsutego generatora i wywarł nacisk umysłem na dźwignię, która przełączała urządzenie z głównego ogniwa zasilania na rezerwowe. Moc mu sprzyjała – generator zaszumiał, uruchamiając się na nowo.
Róg statku, znów pchany siłą antygrawitacyjną, podniósł się – jednak zbyt szybko. Z włazu nad Jedi posypały się klucze. Plo, sięgając umysłem do przedmiotów po raz trzeci w ciągu kilku sekund, uchwycił narzędzia w powietrzu nad swoją głową. Niestety ta umiejętność nie pomogła mu w starciu z ostatnim przedmiotem, który wypadł z chwiejącego się statku – niezamkniętego wiadra ze zużytym płynem chłodniczym. Na jego widok poluzował uchwyt na narzędziach – a zawartość wiadra chlusnęła na jego twarz.
– Mistrzu Plo!
– Nie podchodźcie! – zawołał, czy raczej wybełkotał niewyraźnie Plo do techników. Natychmiast zajął się też problemem bełkotania, usuwając płyn z aparatu oddechowego, a potem przetarł gogle, żeby sprawdzić, co się dzieje ze statkiem. Sytuacja wyglądała na ustabilizowaną.
Ujrzał też coś innego – twarz z rogami skierowanymi w dół, spoglądającą na niego z włazu. Saesee Tiin patrzył chłodno na kolegę.
– A więc to tu się podziewasz – rzucił.
Plo strząsnął płyn z szaty.
– Nie śmiej się ze mnie.
– Czy kiedykolwiek mi się to zdarzyło?
– Cóż – nie.
W bursztynowych oczach Saeseego błyszczała irytacja.
– Miałeś podawać mi narzędzia.
– Mistrzu Tiin, czyżbyś nie zauważył, jak zakołysał się statek?
– Mam pracę. – Saesee obrzucił wzrokiem narzędzia rozrzucone na platformie. – A one są tam.
I tyle właśnie empatii można było oczekiwać od Saeseego, Plo dobrze to wiedział. Żaden z nich nie należał do najwylewniejszych Jedi, ale Plo jednak doskonale radził sobie z logistyką zarządzania dużymi zespołami, zaś Saesee specjalizował się wyłącznie w statkach kosmicznych. W lataniu – i w naprawianiu ich. Oznaczało to w ostatnich czasach, że większość rozmówców Saeseego należała do jednej z dwóch grup – podwykonawców lub droidów, ewentualnie uczniów werbowanych przez Plo do naprawiania transportowców Jedi, wymagających regularnego serwisowania. Zarządzanie taką grupą wiązało się zdecydowanie z nieustającą frustracją, którą zwiększały jeszcze próby zmodernizowania floty.
– Mistrzu Plo.
Głos, który odezwał się za nim, nie był głosem jednego z techników, ale pewnego znajomego mu padawana. Obi-Wan Kenobi podał mu ręcznik.
– Dziękuję, Obi-Wanie. – Plo wytarł sobie twarz. – Widzę, że wróciliście z Klina.
– Że też nie dotarłem tu minutę wcześniej… – Obi-Wan ukleknął i zaczął zbierać klucze z podłogi.
Saesee zeskoczył z włazu z pustą skrzynką na narzędzia. Mocno zbudowany Iktotchi zręcznie uniknął poślizgnięcia się na płynie rozlanym na platformie.
– Kenobi – rzekł. Nigdy nikogo nie witał elokwentniej. – Zamierzasz dołączyć do naszego zespołu?
– Obawiam się, że jestem w trakcie innej misji, mistrzu Tiin. – Obi-Wan włożył narzędzia do skrzynki. – Qui-Gon chciałby wziąć jeden z promów transportowych. W kosmoporcie znajduje się grupa podróżnych, której nie stać na opłatę za przejazd do centrum migracyjnego po drugiej stronie Coruscant.
Saesee wytrzeszczył oczy.
– To oficjalny wniosek o statek?
– Nie, ale dotyczy to czegoś, co wydarzyło się podczas naszej ostatniej misji. A właściwie w drodze powrotnej.
– Nie zajmują się tym stosowne instytucje Republiki? – zdziwił się Plo Koon.
– Jest problem z finansowaniem. Mistrz Qui-Gon miał nadzieję, że uda się go w ten sposób obejść. – Obi-Wan zesztywniał. – Zajmujemy się tym… w naszym wolnym czasie.
– To godne pochwały – odparł Plo i powiódł ręką po hangarze. – Niestety, jak widzisz, większość naszej planetarnej floty jest uziemiona.
Obi-Wan pokiwał z rezygnacją głową.
– Zawsze warto zapytać – westchnął.
– Mechanicy nie mogą pracować szybciej – powiedział Saesee. – I nawet Jedi są w stanie im pomóc tylko do pewnego stopnia. Cierpliwości.
Plo nie miał złudzeń w sprawie tego, kto był pomysłodawcą tej prośby – ani co do tego, jaką cierpliwość wykazywał Qui-Gon, gdy chodziło o zmniejszenie cierpienia innych. Plo pochwalał oczywiście jego szlachetne zamiary, choć nie do końca mógł się zgodzić z takim samowolnym wykorzystywaniem zasobów Jedi. Wiedział jednak, że Qui-Gon z pewnością będzie szukał innej możliwości.
– Moc dopomoże – rzekł więc tylko.
– Przepraszam, mistrzu Plo – odezwał się uprzejmy głos.
Plo odwrócił się i zobaczył, że jest to jeden z techników zajmujących się serwisowaniem droidów, Heezo, który podszedł do nich, żeby pomóc w sprzątaniu platformy. Selonianin zwrócił się do wszystkich:
– Proszę mi wybaczyć, ale usłyszałem, jaki macie problem. – Spojrzał na Obi-Wana. – Znam kierowczynię z branży muzycznej, która jest mi winna przysługę. Naprawiłem jej kiedyś droida. Czy waszym znajomym nie będzie przeszkadzało, że zostaną podwiezieni luksusowym śmigobusem?
– Przeszkadzało? – Obi-Wan uśmiechnął się od ucha do ucha. – Będą zachwyceni. Od bardzo dawna nie spotkali się z dobrym traktowaniem.
– Zorganizuję to. – Heezo spojrzał pytająco na Plo. – Za twoim pozwoleniem, mistrzu.
– Oczywiście. – Plo wziął mop od Heeza. – Zajmij się tym, a ja tu skończę sprzątać.
Technik ukłonił się i poszedł szybko do wyjścia.
Plo rozłożył ręce.
– Widzisz? Moc już dopomogła.
Obi-Wan podziękował – i zaraz poprosił o coś jeszcze.
– Mistrz Qui-Gon miał nadzieję na rozmowę z całą Radą. Czy w najbliższym czasie będziecie mieli jakieś zebranie?
Saesee prychnął.
– A kto to wie. – I wskazał na chaos wokół. Wszędzie, przy każdym promie i innych pojazdach repulsorowych krzątali się technicy.
– Rozumiem. – Obi-Wan skinął głową i przed odejściem ukłonił się uprzejmie. – Zgodnie z twoją radą, mistrzu, będziemy cierpliwie czekać.
Dwaj mistrzowie Jedi odprowadzili go wzrokiem.
– Uczeń zaiste godny szacunku – stwierdził Plo. – Mam nadzieję, że Qui-Gon nie wpędzi go w żadne kłopoty.
Saesee wcisnął mu w ręce skrzynkę z narzędziami.
– Martw się mniej, pracuj więcej.Rozdział 7
ROZDZIAŁ 7
CORUSCANT
A teraz, adepci, zajmiemy się pozycjami w walce, gdy macie przed sobą przeciwnika różniącego się od was wzrostem.
Ki-Adi-Mundi, stojący pośrodku grupy dzieci w hełmach w sali treningowej Świątyni Jedi na Coruscant, ustawił się we właściwej pozycji i włączył miecz świetlny. Kontakt z najmłodszym pokoleniem zakonu wyrywał go z rutyny, wiedział również, że lekcja z członkiem Rady zawsze była dla adeptów wyjątkowym, zapamiętywanym na długo przeżyciem.
Dziś dostało im się aż dwóch jej członków. Naprzeciw Ki-Adi-Mundiego stał bowiem Yarael Poof, Quermianin o białej jak alabaster skórze i bardzo długiej szyi, dzięki której górował nad Ki-Adim i dziećmi. Jednak Yarael nie robił tego, co powinien.
– Nie dobyłeś broni – poinformował go Ki-Adi-Mundi. – No, już! Broń się!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki